Przejdź do zawartości

Pamiętnik dr S. Giebockiego/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Giebocki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dr. S. Giebocki.

„Zatem trzeba będzie zostawić na później plany osiedlania się w dużym mieście jako lekarz specjalista“. Do takiego wniosku doszedłem pewnego wiosennego wieczoru, po dokładnym rozważeniu możliwości i szans powodzenia praktyki lekarskiej, jakie dawało miasto. Mając 25 lat nie można zdobyć powodzenia jako specjalista w wielkim mieście, można natomiast z powodzeniem próbować powodzenia w ciężkich warunkach praktyki małomiasteczkowej lub wiejskiej.
Zacząłem więc rozglądać się za miejscem, gdzie mógłbym postawić pierwsze kroki swej samodzielnej praktyki lekarskiej. Nieodzownym warunkiem możliwości praktyki było uzyskanie praktyki Kasy Chorych, która to praktyka dawała podstawę do odpowiedniej egzystencji. Zwróciłem wówczas uwagę na małe miasto powiatowe, gdzie był tylko jeden lekarz, jednocząc w swym ręku wszystkie możliwe funkcje, od lekarza powiatowego, poprzez dyrektora szpitala, aż do lekarza Kasy Chorych i wolnopraktykującego.
Udałem się więc do Kasy Chorych, gdzie dyrektor, miły i poczciwy człowiek, otwarcie poinformował mnie, że chętnie zatrudni mnie jako lekarza kasowego, ale nie w mieście powiatowym, lecz w pobliskim miasteczku, gdzie przez parę lat będę mógł praktykować jako jedyny lekarz, gdyż dwaj lekarze dotychczas tam praktykujący będą przeniesieni na inne placówki.
Poza tym jeden jeszcze warunek: okres próby!
Postawiłem kontrwarunek: — Godzę się na okres próbny, lecz o ewentl. zwolnieniu mnie zadecyduje nie widzimisię tego lub innego kacyka prowincjonalnego, lecz Związek Lekarzy i to wtedy, gdyby Kasa przedłożyła dokumenty lekkomyślnego szafowania przeze mnie funduszami Kasy.
Pozostawały teraz sprawy inne. Tak więc, sprawa przysposobienia naukowego i praktycznego do samodzielnej praktyki w małym miasteczku — gdzie byłem zdany wyłącznie na siebie i swoje wiadomości. Skończyłem najmłodszy z uniwersytetów — wszechnicę Poznańską, co prawda z jak najlepszym wynikiem wszystkich egzaminów, praktykowałem kilka miesięcy w jednym w najlepszych szpitali ziem zachodnich.
A teraz nie mniej ważna sprawa: zżycia się ze społeczeństwem, wśród którego miałem odtąd pozostać. Urodziłem się w innej dzielnicy. Z Wielkopolską, a raczej z wielkopolanami zetknąłem się w czasie służby wojskowej, mianowicie pełniłem służbę w kompanii łączności w garnizonie miasta rodzinnego. W przejeździe stanęła w naszych koszarach kompania wielkopolska, udająca się na front.
W czasie kilkudniowego postoju zachorowało kilku szeregowych z tej kompanii i trzeba było na miejsce ich uzupełniać kilku innych. Co prawda opowiadano u nas straszne rzeczy o wielkopolanach, przedstawiono ich jako gburów, niekulturalnych itp., ale bądź co bądź wejście do tej kompanii było jedyną możliwością wydostania się z garnizonu — więc nie namyślając się długo — na pytanie szefa kompanii, kto ma jechać z poznaniakami w pole — od razu się zameldowałem i włączony zostałem do tych strasznych jakoby ludzi. I tu doznałem przyjemnego rozczarowania. Okazało się, że pod szorstką może powłoką kryją się przeważnie złote serca, podoficerowie nie spoglądali na nas jak na istoty podrzędne, lecz szczerze opiekowali się podwładnymi, przyjaźniąc się zresztą z nami po służbie. Jednego wymagano od nas, porządku i karności, czemu się zresztą chętnie poddawaliśmy. Toteż, gdy po ukończonej wojnie miałem zapisać się na uniwersytet — to nie namyślałem się zbyt długo, lecz wybrałem Poznań, wiedząc, że mimo niekorzystych może pozorów, tu czuć się będę najlepiej. I nie zawiodłem się — mimo okrzyczanej dzielnicowości wielkopolan, gdy się bliżej z nimi zetknąłem, okazywali mi wiele dowodów życzliwości i poparcia. Dlatego też, gdy po odbytych studiach miałem się osiedlić na ziemi wielkopolskiej, nie wątpiłem, że potrafię zżyć się w nowym środowisku, tak jak zżyłem się z wielkopolanami w wojsku lub podczas studiów.


Pierwsze tygodnie.

Jak pisałem, w mieście w którym miałem się osiedlić było uprzednio 2 lekarzy. Jeden z nich był moim przyjacielem z czasów studiów, więc dowiedziawszy się, iż zostanę jego następcą, serdecznie zaopiekował się mną, ułatwił mi wyszukanie mieszkania i nawiązanie znajomości.
Barcin jest małym miasteczkiem, liczącym zaledwie około 2 tysiące ludności o strukturze składającej się przeważnie z robotników fabrycznych, do tego dochodzi około 30 — 40 rodzin miejscowych kupców i rzemieślników — głównie Polaków-Wielkopolan.
Natomiast okolica Barcina, należąca do mojego rejonu, liczy 8 tysięcy mieszkańców, po części również robotników fabrycznych, wielu robotników rolnych, zatrudnionych w kilku większych majątkach ziemskich, a w końcu przychodzi pokaźna ilość samodzielnych gospodarzy, mających własne gospodarstwo rolne, przeważnie dobrze zagospodarowane, choć różne co do wielkości: od 2 do 100 hektarów.
Okolica Barcina, należąca do Kujaw Wielkopolskich posiada dobrze rozwinięty przemysł. Mianowicie są tu dwie wielkie fabryki wapna, zatrudniające każda po około 500 robotników. Ta więc ludność robotnicza nadaje swoiste piętno tutejszej okolicy, tworząc wraz z rodzinami większość mieszkańców.
Zatem reprezentowane są w moim rejonie wszystkie stany, robotnicy rolni, robotnicy przemysłowi, rolnicy od najdrobniejszych do właścicieli wielkich majątków ziemskich, kupcy, rzemieślnicy, no i w końcu funkcjonariusze państwowi, jak kolejarze, pocztowcy. Pod względem narodowościowym 90% ludności stanowią Polacy katolicy, reszta przypada na Niemców, przeważnie właścicieli gospodarstw rolnych, Żydów w okolicy, poza może dwiema rodzinami, nie ma wcale.
W pierwszych dniach rozpoczęcia praktyki nie miałem zbyt wiele do roboty. Jak zwykle w takich okolicznościach najpierw zjawia się kilku odważniejszych „wywiadowców“, którzy dopiero informują sąsiadów i znajomych o nowym przybyszu, w danym przypadku o mnie. Widocznie informacje nie wypadły najgorzej, bo po kilku dniach jakoś zaroiło się w poczekalni. Postawiłem sobie jako zasadę, aby do każdego pacjenta odnosić się uprzejmie w myśl francuskiego przysłowia, że grzeczność „ne coute rien et fait du plaisir“. I źle na zasadzie tej nie wyszedłem. Początkowa nieufność po krótkim czasie ustąpiła atmosferze wzajemnego zaufania i życzliwości.
Osiedlenie się lekarza w małym miasteczku jest dla tzw. „opinii“ wydarzeniem wielkiej wagi. Gdy tylko ten świeży lekarz rozpakuje w takiej Pipidówce swe manatki, zaczyna działać natychmiast surowy sąd opinii. Poczta pantoflowa znosi wszystkie prawdziwe i nieprawdziwe wiadomości i trybunał mafii działającej w każdej dziurze, do której z urzędu należą różni miejscowi wielcy ludzie do małych interesów orzeka, czy przybysz godzien jest poparcia, pomocy, robienia mu reklamy. Co wpływa na tenor wyroku?
Po pierwsze ważnym jest, czy przybysz jest żonaty, czy też jest jeszcze „partią do wzięcia“. W tym ostatnim przypadku szanse jego idą znacznie w górę, gdyż ojcowie i bracia dziewic w wieku 17 — 40 lat i z posagiem 0 — 1.000 zł uważają, iż może właśnie ten nowoprzybyły lekarz zwróci uwagę na niewyeksploatowaną dotychczas perłę dziewiczości, ukrywającą się w ich domu. Gorzej, gdy przybysz jest żonaty — wówczas jedyne co może poniekąd wpłynąć na sędziów trybunału opinii jest to, żeby świeży lekarz urządzał możliwie często i dobre przyjęcia z wódeczka, winkiem, karciątkami itp.
Jedynie w ten sposób może przybysz przebłagać „ludu gniew“ za grzech przedwczesnego ożenienia się. Gdy przyjęcia są częste, wódeczka płynie obficie, zaprasza się wszystkich, poczynając od różnych dygnitarzy, a kończąc na sklepikarzach, mających w składzie kilka czapek, 2 pary pończoch — czyli tzw. szumnie „kupcach“, wówczas można ewentualnie po okresie próby wejść do czcigodnego grona towarzystwa małomiasteczkowego.
Przybywając do Barcina, miałem właściwie w pozycji aktywów tylko to, że byłem jeszcze kawalerem, poza tym jednak nie miałem za sobą nic, co by przemawiało za mną do serc i mózgów miejscowych. Nie umiałem pić, nie miałem na to, by urządzać bibki, w kościele nie przepychałem się do pierwszych ławek, pochodziłem z innej dzielnicy i innego środowiska, toteż niedługo trwało, a sławetna „opinia“ zwróciła się całkiem niedwuznacznie przeciw mej skromnej osobie.
Wkrótce zaczęły jeździć różne „wpływowe“ osoby do Kasy Chorych z mniej lub więcej wyraźnym żądaniem odwołania mnie z miasteczka i przysłania na to miejsce więcej miłego dla „obywatelstwa“ lekarza. Na moje szczęście dyrektorem Kasy Chorych był wówczas człowiek bezwzględnie rozsądny, a może też i trochę uparty, wszystkie gorzkie żale mafii miasteczkowej, nie poparte zresztą ani jednym poważnym i rzeczowym argumentem, pozostały bez odpowiedzi i bez rezultatu.
Miatem natomiast na początku mej praktyki od razu przestrogę, by nie opierać się na czynniku tzw. „obywatelskim“, lecz by przez sumienne wykonywanie mych obowiązków zawodowych, zyskać raczej sympatię i mir szerokich rzesz pracowniczych i chłopskich, które to rzesze są pod względem lekarskim zdane właściwie wyłącznie na mnie, podczas, gdy tzw. obywatelstwo z okazji kataru lub krostki na nosie zasięga porady lekarzy specjalistów w dużych miastach, a uważa lekarzy prowincjonalnych za lekarzy drugiej kategorii, którzy nie są godni, by udzielali porad lekarskich tak poważnym osobistościom. A jeśli już zaszczyci się lekarza małomiasteczkowego swym zaufaniem, to byłoby niesłychanym nietaktem i brakiem znajomości form towarzyskich ze strony lekarza, by likwidować sobie jeszcze za ten zaszczyt jakieś honorarium.
Inna sprawa, że jeśli dzięki Kasie Chorych, a po części i dzięki drobnym gospodarzom — lekarz zaoszczędzi sobie parę złotych, względnie kupi sobie urządzenie, a nawet i samochód, wówczas „obywatelstwo“ zgodnym chórem orzeka, że to właśnie na nich lekarz się wzbogacił i jeśli w oczy płaszczy się czasem w ukłonach, to poza oczami psy wiesza na tym „dorobkiewiczu, co się sprowadził bez grosza w kieszeni, a teraz mu się zbytków już zachciewa, bo sobie kupił nowe palto“. Ponieważ — jak zaznaczyłem uprzednio — na mojej nowej placówce jakoś nie mogłem zżyć się z miejscowymi „obywatelami“ — wódki nie piłem, kart nie lubiłem, innych rozrywek nie było, przeto siłą rzeczy można było zabić śmiertelną nudę małomiasteczkową w sposób najprostszy, najtańszy i najpożyteczniejszy — mianowicie pracą zawodową.
A okazji po temu miałem aż nadto, rozległa okolica, z ludnością około 8 tysięcy dusz, w okolicy stałe ogniska epidemii chorób zakaźnych, ludność garnąca się do lekarza, który okazałby dla chorych nieco serca i zrozumienia.
Miałem co prawda obawy, czy podołam wziętym na siebie obowiązkom ze względu na siły i zdrowie. Bowiem na pół roku przed sprowadzeniem się do Barcina, wstałem z łóżka po 7-mio miesięcznej chorobie, mianowicie na pierwszej placówce lekarskiej, po otrzymaniu dyplomu tj. asystentarza szpitala Djakonisek w Bydgoszczy, zaraziłem się szkarlatyną, w następstwie której wystąpiła choroba nerek i serca, przykuwając mnie na szereg miesięcy do łóżka, a osłabiając na długi czas cały organizm. Jednakowoż obawy te były na szczęście płonne, gdyż zdrowie służyło mi względnie dobrze.


Choroby zakaźne i walka z nimi.

Przez pierwsze miesiące mej działalności lekarskiej najwięcej zajmować się musiałem durem brzusznym czyli tyfusem. Ognisko tej choroby znajdowało się w dużej osadzie fabrycznej liczącej około 350 stałych mieszkańców — Wapiennie. Ponieważ fabryka ta zatrudniała około 500 pracowników, a z 350 stałych mieszkańców pracowało około 100, reszta zaś ludność przypadała na niepracujących członków rodzin, żony i dzieci pracowników, więc około 400 poza mejscowych pracowników przyjeżdżało do Wapienna do pracy z bliższej i dalszej okolicy, przy czym niektórzy z nich pozostawali 6 dni w fabryce, mieszkając w barakach i tylko na niedzielę wracając do swych rodzin. Z mieszkających w Wapiennie rodzin nie było prawie mieszkania, w którym nie chorowałby ktoś na tyfus. Doły kloaczne nie były należycie uszczelnione i łączyły się z wodą zaskórną, która wpływała do głębokiego na 80 metrów dołu, z którego wydobywano surowiec — kamień wapienny. Robotnicy, zgrzani wyczerpującą pracą, pili zazwyczaj wodę wytryskującą nakształt źródeł z ściany kamieniołomów, zarażając się przez to tyfusem. Wielu znowu z robotników, obcując z rodzinami chorych, względnie z ozdrowieńcami — zarażali się tyfusem pijąc mleko, lub spożywając owoce w warunkach niehigienicznych. Ponieważ większość robotników pochodziła, jak pisałem z poza Wapienna, więc epidemia szerzyła się obejmując coraz dalsze okolice.
Należało zatem energicznie wkroczyć dla zwalczenia zarazy. Za poparciem Kasy Chorych i zarządu fabryki postanowiłem przeprowadzić masowe szczepienia przeciwtyfusowe.
Szczepienia takie natrafiłyby może na wielkie trudności w ośrodku innym, gdyż nie miałem właściwie żadnej mocy prawnej zmuszenia do szczepienia tych, którzy by się temu nie chcieli poddać. Jednak w ośrodku przemysłowym, życzenie zarządu fabryki jest oczywiście nakazem dla wszystkich pracowników i wątpliwym by było, czy znalazłby się śmiałek, nie chcący zastosować się do takiego życzenia.
To też postanowiłem najbliższe rodziny chorych uodpornić szczepieniem podskórnym, natomiast pozostałych mieszkańców i pracowników fabryki — przez połykanie pigułek uodparniających Besredki, o których czytałem bardzo pochlebne sprawozdanie. Zarówno jeden jak i drugi sposób uodpornienia okazał się w zupełności skutecznym, po przeprowadzeniu szczepienia pojedyńcze wypadki tyfusu jeszcze się pewien czas pokazywały, przeważnie zresztą u nieszczepionych, (gdyż dzieci i starców wyłączyłem od obowiązku szczepienia), lecz wkrótce i te ustały. Obecnie, od szeregu lat, Wapiennie i okolica są wolne od tej strasznej, długotrwałej i ciężkiej do leczenia zarazy.
W dwa lata później wybuchła epidemia tyfusu w drugiej fabryce wapna, oddalonej o 5 kilometrów od Wapienna, mianowicie w Piechcinie. Fabryka ta, aczkolwiek co do produkcji równie wielka jak i Wapiennie, jest jednak znacznie więcej rozbudowana i liczy co najmniej dwa razy tyle mieszkańców.
Z nieznanych bliżej powodów wybuchła w tej osadzie epidemia tyfusu i w ciągu kilkunastu dni miałem już w Piechcinie około pięćdziesięciu chorych na tyfus. Ale miałem już doświadczenie poczynione uprzednio w zwalczaniu epidemii. Zarząd fabryki chętnie udzielił zezwolenia na szczepienie wszystkich mieszkańców tych domów, gdzie zaszły wypadki tyfusu, w ciągu kilku dni przeprowadziłem masowe szczepienia i od tego czasu nowe wypadki tyfusu już się w Piechcinie nie zdarzyły.
Ciekawym jest fakt, iż z kilkudziesięciu chorych na tyfus w fabryce piechcińskiej nie zmarł ani jeden, natomiast były 3 wypadki śmiertelne na około 20 chorych w pobliskim majątku o tej samej nazwie Piechcin, gdzie naogół poziom umysłowy mieszkańców — robotników rolnych — był znacznie niższy od poziomu umysłowego robotników Wapienników Piechcińskich, co też odbiło się i na pielęgnacji chorych, znajdujących się zarówno w fabryce, jakoteż i na majątku w opiece domowej rodziny. Gdy inteligentniejsze rodziny robotników przemysłowych wykonywały ściśle i sumiennie wszystkie moje polecenia, to mniej inteligentne rodziny robotników rolnych mniej stosowały się do przepisów lekarskich, stąd też i gorsze rezultaty lecznicze. Po ustąpieniu epidemii w Piechcinie — tyfus stał się prawie chorobą nieznaną w okolicy i w następnych latach zdarzały się jedynie sporadyczne wypadki, przywleczone z dalszych okolic, zwłaszcza z okolic Inowrocławia, gdzie stale znajdują się ośrodki tej choroby.
Natomiast dla porównania opiszę dwa wypadki epidemii tyfusu, które zdarzyły się w ostatnich latach w dalszej okolicy, poza moim rejonem lekarskim. Mianowicie w roku 1934, już po zniesieniu Kasy Chorych w rolnictwie zachorowało w majątku M. na Kujawach kilkudziesięciu ludzi. Właściciel poszedł do kilku chorych (tak przynajmniej podawała prasa codzienna, a wiadomość ta nie była przez zainteresowanych ziemian skorygowana — zatem widocznie polegała na prawdzie) i po obejrzeniu ich, orzekł, iż są widocznie chorzy na grypę, wobec czego wzywanie lekarza jest zbędne. Z kilkudziesięciu chorych kilku w międzyczasie zmarło i to zwróciło dopiero uwagę władz sanitarnych. Przybył lekarz powiatowy i stwierdził w całej wsi tyfus, wobec czego kazał odwieźć wszystkich do szpitala i po ciężkiej walce okupionej zresztą życiem kilkunastu chorych, udało się epidemię zlokalizować.
Podobny fakt zaszedł w drugim majątku R., gdzie również właściciel uwolniony od przymusu ubezpieczenia robotników w Kasie Chorych, nie wezwał lekarza do kilku przypadków lekkiej, jak mu się zdawało, choroby. Gdy choroba się rozszerzyła na czterdzieści kilka osób, dając przy tym kilka wypadków śmiertelnych — przybył zaniepokojony tym lekarz powiatowy, stwierdzając znów groźną epidemię i wysłał wszystkich chorych do szpitala.
A jak leczy się tyfus u nieubezpieczonych drobnych rolników samodzielnych — mówi niniejsze zdarzenie:
Wezwano mnie do zamieszkującego w pobliskiej wsi kowala Z., którego żona była od kilku dni chora. Po zbadaniu skonstatowałem u niej prawdopodobieństwo tyfusu i dla stwierdzenia skąd choroba się pojawiła u kobiety, począłem dopytywać się czy w okolicy nie ma też podobnie chorych. Na to mąż chorej odpowiedział, iż we wsi nikt nie jest chory, ale w domu teściów w okolicy Inowrocławia rodzeństwo żony, już od kilku tygodni choruje, jak uważają domownicy, na grypę, a 10-cio letnia córka mojej pacjentki była przez kilka tygodni u dziadków i niedawno stamtąd wróciła, też około 2 tygodni chorowała, jednak niezbyt ciężko, więc lekarza nie wzywano. Wobec tych faktów mogłem z dużym prawdopodobieństwem sądzić, iż ta „grypa“ u rodzeństwa mojej pacjentki — jest zapewne tyfusem, i z domu rodziców za pośrednictwem córki pacjentki została zawleczona w moje strony. Wobec tego skomunikowałem się z lekarzem powiatowym w Inowrocławiu, donosząc mu o moich podejrzeniach co do zresztą nieznanych mi chorych. I rzeczywiście po przybyciu na miejsce stwierdził lekarz powiatowy zarówno u rodzeństwa pacjentki, jakoteż i u sąsiadów, kilka przypadków w ogóle nieleczonego tyfusu. Chorzy leżeli w pustych izbach na siennikach, obok stawiano wiadro z wodą, by mieli czym gasić pragnienie, a wszyscy domownicy szli do pracy w polu. W takich warunkach przekazał lekarz powiatowy wszystkich chorych do szpitala, lecz dwóch najciężej i najdłużej chorych, a nie leczonych, zmarło wkrótce.
Jeśli w ten sposób leczy się tyfus brzuszny, to zobaczymy jak poza obrębem Ubezpieczalni Społecznej leczy się inną chorobę zakaźną — błonicę, czyli dyfteryt. Klasycznym będzie przykład zdarzenia w pobliskim majątku ziemskim, po ustaniu przymusu ubezpieczenia. Dziecko robotnika rolnego zachorowało na gardło, krewna pani dziedziczki obejrzała pobieżnie dziecko i orzekła, że będzie to wrzód w gardle, na który należy pędzlować gardło naftą.
Ponieważ nafta dziecku nie pomogła i rodzice dopominali się pomocy lekarskiej, przeto zaordynowała domorosła pielęgniarka lekarstwo wyższego stopnia, a mianowicie wlewanie dziecku do ust soku ze śledzi, który napewno przeżre wrzód. Dziecko po tym leczeniu zesłabło jeszcze więcej i po kilku dniach zdecydowano wreszcie odesłać konające zresztą dziecko do lekarza, który zdążył stwierdzić dyfteryt i odesłać dziecko do domu, gdyż wszelka pomoc była spóźniona. Dziecko w drodze do domu zmarło.
Podobnie zresztą odbywa się leczenie dyfterytu i u samodzielnych rolników, gdy kilkoro dzieci zachoruje — zazwyczaj czeka się parę dni, poprzestając na robieniu okładów i dawaniu gorącej herbaty do picia. Gdy dopiero jedno z dzieci umrze bez pomocy lekarstw, wówczas na gwałt przywozi się lekarza do domu i wymaga się, aby uratował pozostałe dzieci, już zazwyczaj na pół żywe.
W ostatnich jednak latach, pod wpływem propagandy uświadamiającej, daje się zauważyć znaczny postęp w stosunku do leczenia dyfterii. Ludzie wiedzą już, że każda choroba rozpoczynająca się zmianami w gardle — może być dyfterią. A że ostatnia epidemia dyfterii odznaczała się znaczną śmiertelnością, więc ludzie są jeszcze wystraszeni i gdy tylko jakakolwiek choroba rozpoczyna się bólem gardła — na wszelki wypadek udają się do lekarzy, by upewnić się, czy nie jest to czasem dyfteria.


Gruźlica — klęska społeczna.

Prawdziwa chorobą społeczną, przy której leczenie i zapobieganie święci największe triumfy, jest gruźlica, a zwłaszcza gruźlica płuc. Dziś można śmiało powiedzieć, że gruźlica leczona zawczasu przestała być chorobą groźną i niebezpieczną. Nie leczona natomiast, jest jak dawniej biczem smagającym najbiedniejsze warstwy szerokich rzesz społecznych. W przeciągu długoletniej mojej działalności lekarskiej obserwowałem setki gruźlików i bijącym w oczy był fakt, że gdy członków Kas Chorych, a więc osobników leczonych, tylko w minimalnym odsetku choroba doprowadziła do śmierci, to u nieubezpieczonych taki właśnie finał był powszednim i najczęstszym zakończeniem tragedii choroby.
Przytoczę kilka historii chorób.
Przed ośmiu laty przybyła do mnie starsza kobieta z średniozamożnych sfer z 12-letnią córeczką, skarżącą się na osłabienie, brak apetytu oraz skłonność do zaziębień. Badanie wykazuje początki gruźlicy. Zapisuję odpowiednie leczenie i polecam pokazać się u mnie chorej po kilku tygodniach. Lecz chorego dziecka rodzina nie przysyła. Dopiero po roku wzywają mnie do chorej dziewczynki, która „się przeziębiła“ i leży od tygodnia w łóżku. Dowiaduję się, że po zastosowaniu zapisanych przed rokiem lekarstw stan dziewczynki tak się znacznie poprawił, iż poczęto uważać ją za zdrową i zbagatelizowano moje polecenie przyprowadzenia chorej po kilku tygodniach. Po przybyciu do chorej stwierdzam gruźlicę w ostatnim stadium, wobec której jestem najzupełniej bezbronny. Po kilkunastu dniach dziewczynka zmarła. W kilka miesięcy później przychodzi do mnie starsza siostra zmarłej z prośbą o zbadanie jej. I u niej wykrywam początki gruźlicy i polecam sumienne leczenie się. Ale i tu znów powtarza się uprzednia historia. Po kilku wizytach stan chorej się nieco poprawił, kaszel ustał, a chora przestała się leczyć. I znów po około roku wezwano mnie do dziewczynki abym stwierdził i tym razem, że w obecnym stadium nic pomóc jej nie mogę. Chora po kilku tygodniach zmarła.
Po kilku miesiącach wzywa mnie ojciec zmarłych do pozostałej córki — umysłowo upośledzonej — stwierdzam znów gruźlicę w ostatnim okresie i odchodzę, by po kilku tygodniach być wezwanym do wypisania świadectwa zgonu.
Minął przeszło rok. Zgłasza się do mnie ojciec „zadżumionych“ względnie zagruźliczonych, około 65 letni starzec, skarżąc się na bóle w boku. Badanie wykazuje wodę w boku, czyli znowu gruźlicę opłucnej. Dłuższe leczenie postawiło narazie chorego na nogi, ale w międzyczasie wzywają mnie do żony chorego, a matki zmarłych dziewcząt, która ma jakoby astmę i od kilku tygodni kaszle i gorączkuje. Po zbadaniu okazuje się, że i ta przeszło 60-letnia kobieta jest chora na gruźlicę płuc w stadium nie nadającym się już do ratunku. I jej po paru tygodniach wypisuję świadectwo zgonu.
Po dalszym roku, w czasie którego ojciec rodziny jako tako się trzyma, zostaje on nagle zaalarmowany silnym krwotokiem płucnym. Badanie wykazuje, że i u tego starca zmiany gruźlicze są bardzo znaczne. Powtarzające się krwotoki w ciągu kilku dni gaszą życie tego nieszczęśliwego. Ale w czasie choroby ojca zjawia się na widowni syn tegoż, rolnik, od lat zamieszkały zdala od rodziny i nie stykający się z nią. Ponieważ wygląda źle i pokasłuje, badam go i stwierdzam, że i on ma już silnie zaawansowaną gruźlicę. Przeżył ojca tylko kilka miesięcy, by po ciężkich męczarniach zakończyć życie jak 3 siostry i rodzice.
Podobnie w innej rodzinie. Przychodzi do mnie młoda dziewczyna o kwitnącym i świeżym wyglądzie, skarżąc się na osłabienie i kaszel. Badanie wykazuje początki gruźlicy. Znów po pewnym czasie następuje poprawa, i jak zwykle się wówczas dzieje — chora uważa się za wyleczoną i przerywa leczenie. Po kilkunastu miesiącach utajona choroba z okazji jakiegoś drobnego zaziębienia wybucha i z niesłychaną szybkością zajmuje całe płuca — wówczas wzywa się lekarza ponownie, by skonstatować tylko, że nic choremu pomóc nie można.
Odbyło się to trzykrotnie w tej rodzinie i w ciągu kilku lat pochowano trzy młode dziewczęta, gasnące na skutek gruźlicy, niedostatecznie i zbyt krótko w początkowym okresie leczonej.
Często winę ponoszą sami chorzy, nie oszczędzając swych sił.
20-letni syn względnie zamożnego rolnika zgłasza się do mnie z nieznacznymi objawami gruźlicy. Krótkie leczenie stawia chorego na nogi. Przechodzi półtora roku. Młodzieniec czuje się dobrze, nic więc dziwnego, że zaczyna uczęszczać na zabawy i tańce. W czasie jednej z takich zabaw młodzieniec wychodzi na dwór (a było to zimą) dla ochłodzenia się. Wystarcza to, aby choroba wybuchła na nowo. Znowu kilka miesięcy leczenia — chory z trudem, przychodzi jednak do sił. Znowu dwa lata względnego zdrowia. W tym czasie chory jedzie zimą kilkadziesiąt kilometrów rowerem do swej bogdanki. I ta eskapada ponownie budzi uśpioną chorobę, lecz tym razem, ani ja, ani szereg innych lekarzy, nie możemy uratować życia chłopcu, który po kilkomiesięcznej chorobie umiera.
Po pewnym czasie zgłasza się do mnie siostra zmarłego, żona pracownika pobliskiej fabryki, z dość poważnymi już zmianami chorobowymi lecz tu warunki leczenia są inne, chora jest członkinią Kasy Chorych i może leczyć się intensywnie i gdy nawet czuje się już zupełnie zdrowa — to również nie ma potrzeby odżałowywać kilku złotych na poddanie się badaniu lekarskiemu co kilka tygodni, gdyż badanie to uprzystępnia jej Kasa Chorych. I choć po kilku tygodniach chora powraca do zdrowia, to jednak co parę miesięcy przychodzi do zbadania. Po paru latach stwierdziłem ponowny powrót choroby, (choć chora czuła się stale zupełnie dobrze), ale zastosowane wczas leczenie znów przywróciło chorą do zdrowia, która od tego czasu jest zdrowa, lecz co kilka miesięcy przychodzi jednak do badania. Stan taki jest prawie regułą dla gruźlików — członków Ubezpieczalni.
Dalszy przypadek. Dwudziestokilkuletni pracownik kupiecki, również członek Kasy Chorych, zgłasza się do mnie z powodu osłabienia, braku apetytu i kaszlu. Stwierdzam początki gruźlicy i kilkumiesięczne leczenie poprawia znacznie stan chorego. Parę lat mija w spokoju. Po paru latach przejściowe przeziębienie wywołuje silną grypę, lecz ta pozostawia po sobie uporczywy kaszel, poty nocne i gorączkę poobiednią.
Skierowałem chorego do prześwietlenia i okazuje się, że mam do czynienia z zaostrzeniem znacznym gruźlicy. Wobec tego chory został skierowany do szpitala, gdzie założono mu odmę, po kilku tygodniach został odesłany do sanatorium, gdzie był kilka miesięcy. Po powrocie z sanatorium, leczył się kilka dalszych lat, nie przerywając zresztą swych zajęć zawodowych. W międzyczasie został znów wysłany do Zakopanego. A dziś zajmuje kierownicze stanowisko w poważnej instytucji i jest ojcem kilkorga dzieci. Jak rozwinęłaby się u niego choroba, gdyby nie był urzędnikiem prywatnym, lecz samodzielnym kupcem! Głowę można dać za to, że gdyby nie był członkiem Kasy Chorych — po kilkumiesięcznym leczeniu, gdy stan jego uległ poprawie, przerwałby wszelkie leczenie i uważał się za zdrowego, a wszystko z powodu oczywistej i nam wszystkim zresztą wrodzonej niechęci do wydawania pieniędzy na leczenie, zwłaszcza, gdy nie czujemy się specjalnie chorzy.
A takie przedwczesne przerwanie systematycznego leczenia gruźlicy sprawiłoby, iż przy pierwszej sposobności banalnego przeziębienia — gruźlica zniszczyła by organizm chorego.
Podobnie Stanisław M., robotnik fabryczny — zgłosił się u mnie przed 10-ma laty. Stwierdziłem wówczas u chorego początkującą gruźlicę płuc. Chory leczył się początkowo w domu, w międzyczasie Kasa Chorych skierowała M. do sanatorium, gdzie przebywał kilka miesięcy. Po powrocie — leczył się sumiennie dalej i dziś po 9-ciu latach jest tęgim mężczyzną, ojcem czworga dzieci, choć pracuje ciężko w fabryce wapna. Również Katarzyna P. 40-letnia matka 5-ciorga dorastających już dzieci, przed kilku laty zapadła na złośliwą formę gruźlicy płuc, zaczęła silnie pluć krwią. Prześwietlenie wykazało tworzenie się jam płucnych, chora gorączkowała i gwałtownie chudła. Kasa Chorych wysłała chorą do sanatorium i po 3 miesiącach pobytu chora wróciła już bez gorączki, przybrała na wadze i przestała kaszleć. Po roku znów stan uległ pogorszeniu. Chorą ponownie wysłano do sanatorium, skąd po kilkumiesięcznym pobycie powróciła do domu w bardzo pomyślnym stanie. Po dwóch latach chora znów została na trzy miesiące umieszczona w sanatorium i dziś — aczkolwiek jeszcze nie jest zupełnie zdrowa, to jednak wygląda i czuje się dobrze, musi jednak dbać o stan swego zdrowia. Uwzględniając, iż kilkumiesięczny pobyt w sanatorium kosztuje około tysiąca złotych — mogę stwierdzić, iż gdyby chora nie była żoną robotnika, członka Ubezpieczalni, lecz n. p. żoną średnio-zamożnego kupca, czy też rolnika, to nie byłoby mowy, by w czasach obecnego kryzysu gospodarczego mogła się tak starannie leczyć, co zapewnia jej przynależność do Ubezpieczalni Społecznej, na którą różni pismacy tyle pomyj wciąż wylewają.
Lecz i bez leczenia sanatoryjnego — systematyczne leczenie domowe również zapewnić może pomyślne wyniki, jak zobaczymy na przykładzie Bronisławy H. Chorowała dłuższy czas, lecz nie zgłaszała się do mnie, lekceważąc sobie suchy kaszel, brak apetytu i temu podobne objawy początkującej gruźlicy. W końcu, ulegając życzeniom męża, przyszła do zbadania. Wynik tego pierwszego badania był jak najfatalniejszy. Stwierdziłem zaawansowaną gruźlicę płuc, zarządzone prześwietlenie wykazało w prawym płucu trzy, a w lewym dwie jamy wielkości kurzego jaja. Chora nie chciała opuścić swego domu. Zapisałem stosowne leczenie. W ciągu blisko dwóch lat odwiedzałem chorą, zmieniałem w razie potrzeby lekarstwa, stan chorej stale się polepszał i dziś, Bronisława H. nie kaszle, nie gorączkuje, sama prowadzi gospodarstwo i uważa się za zdrową. Robione niedawno prześwietlenie wykazało, iż nawet jamy w płucach zarosły i zagoiły się.
Jeśli chodzi o leczenie gruźlicy u młodocianych, to przytoczę przykład 14-letniej Stanisławy Z. Ojciec dziewczynki pozostawał dłuższy czas bez pracy i w tym czasie matka dziewczynki zmarła na gruźlicę. Dziewczynka, pielęgnując matkę, zaraziła się gruźlicą, i gdy ojciec w kilka miesięcy później dostał się do pracy i przyprowadził dziewczynkę do zbadania, stwierdziłem daleko posuniętą gruźlicę, dziecko gorączkowało, kasłało i silnie schudło. Nie sądziłem, iż dziewczynkę da się jeszcze uratować, lecz aby uchronić młodsze rodzeństwo od zarażenia się gruźlicą od chorej dziewczynki — skierowałem ją do sanatorium. Dziewczynka przebywała tam cztery miesiące, była dobrze odżywiana, miała spokój i wygody i wróciła do domu jako czerwony i tęgi podlotek, nie kaszle, nie gorączkuje i sama prowadzi ojcu — wdowcowi — gospodarstwo, opiekując się zarazem siedmiorgiem młodszego rodzeństwa.
Takie widzę dodatnie strony ubezpieczeń społecznych i lecznictwa, drogą Ubezpieczalni Społecznych.
A jak odbywa się walka z gruźlicą u pracowników rolnych, którzy dzięki zarządzeniom z przed 5-ciu lat zostali wyłączeni z Ubezpieczalni Społecznych i doznają dobrodziejstwa otrzymywania opieki lekarskiej wprost od swych pracodawców!
Wacław K. jest rzemieślnikiem i człowiekiem inteligentnym, do tego sumiennym pracownikiem, o którym jego pracodawca-ziemianin wyrażał się zawsze z jak największym uznaniem. Wiosną zaczął kaszleć i skarżyć się na napady duszności. Badanie wykazało obecność laseczników w plwocinie, pomimo doskonałej budowy i dobrego odżywienia chorego. Wobec tego rozpocząłem leczenie chorego, ale muszę przyznać, bez większych wyników.
O leczeniu sanatoryjnym, (za które musiałby ewentl. płacić pracodawca), mowy być nie mogło, chory, który zresztą pracuje jeszcze do tego czasu, znając obecne stosunki, twierdził, iż pracodawca, jeśli by nawet pod naciskiem zgodził się na wysłanie go do sanatorium, to tylko na kilka tygodni, a za to zwolni go z pracy. Chory na swój koszt pojechał do prześwietlenia w przychodni przeciwgruźliczej — zalecono mu leczenie gruźlicy odmą. Lecz i na to chory nie chciał się zdecydować, obawiał się, że pracodawcy nie będzie się podobać, gdy co tydzień lub co dwa tygodnie chory będzie opuszczał na kilka godzin warsztat, by jechać do miasta w celu dopełnienia odmy. Wobec tego nie mogłem nic innego zrobić z chorym, jak zalecić obfite odżywianie i zapisać mu tran. Chory — rezygnując z innego leczenia był przekonany, iż pracodawca-ziemianin — potrafi ocenić jego intencje i umożliwi mu przynajmniej to skromne i niekosztowne leczenie. Lecz w tym się jednak nasz chory przerachował: gdy nastał termin wypowiedzenia pracy robotnikom rolnym, tj. 1 stycznia, pracodawca, który na zasadzie likwidacji lekarskiej wiedział, że ów K. jest chory na gruźlicę — zwolnił go bez pardonu z pracy, polecając zarazem opróżnić mieszkanie służbowe. Można przewidzieć, iż choroba niedostatecznie leczona w przeciągu kilku lat doprowadzi chorego do grobu, aczkolwiek można przypuszczać, iż leczenie powróciłoby temu tęgiemu i silnemu mężczyźnie zdolność do pracy i poprawę zdrowia.
Podobnie przebiegało „leczenie“ na koszt pracodawcy w przypadku 27-letniej robotnicy rolnej Zofii W. Zgłosiła się ona do mnie przed 3 laty. Stwierdziłem u niej początki gruźlicy.
O wysłaniu dziewczyny do sanatorium, jakbym to uczynił w przypadku, gdyby była członkinią Ubezpieczalni, mowy być nie mogło. Pozostało leczenie domowe. Zapisałem dziewczynie syrop kreozotowy i poleciłem dobrze się odżywiać. Już to samo polecenie dobrego odżywiania zakrawało właściwie na ironię. Dziewczyna za całodzienną ciężką pracę zarabiała bowiem, już łącznie z wartością otrzymywanych kartofli, zboża itd. coś niecałą złotówkę dziennie, za co utrzymywała jeszcze matkę. O tym, by pozostać w domu i nie chodzić do pracy — słyszeć nawet nie chciała, po pierwsze utraci wówczas całkowicie i te parę groszy, jakie dotychczas zarabiała, a poza tym narazi się dziedzicowi, który zwolni ją przy najbliższej sposobności z pracy. Wobec tego chodziła jeszcze rok do pracy, nawet z objawami kaszlu i krwioplucia.
Stan jej uległ pewnemu pogorszeniu, lecz przy energicznym leczeniu dałoby się jeszcze chorą uratować.
Ale pracodawca otrzymywał przecież co miesiąc rachunki lekarskie oraz rachunki aptekarskie wraz z receptami i zorientował się wkrótce, iż Zofia W. jest chora na płuca. To też gdy nastał 1 stycznia — dziewczynie wypowiedziano pracę, polecając od 1 kwietnia opuścić mieszkanie.
Chora dziewczyna była już zbyt wychudzona i osłabiona, by móc zgodzić się do pracy w inne miejsce, to też nie mając drogi wyjścia mimo wypowiedzenia, nie wyprowadziła się z mieszkania. Lecz tu zaczął działać aparat administracyjno-sądowy, ziemianin uzyskał eksmisję i oddał wyrok komornikowi, który też wyeksmitował rodzinę chorej na bruk, a chorą umieścił w jakiejś zimnej szopie, skąd musiała po kilku dniach uciec, by nie zginąć z głodu i zimna. Od tego czasu przeszło 6 miesięcy, dziewczyna pozbawiona leczenia, mieszkania i zarobku zakończyła życie w ciemnej izdebce, gdzie zarząd gminy ulokował chorą wraz z matką i rodzeństwem.
Podobnie zakończyła się historia kowala dominialnego, Franciszka Z. Zgłosił się do mnie z początkowymi objawami gruźlicy. Jak zwykle bywa — nie było mowy o wysłaniu go do sanatorium, zresztą pracodawca jego sam znajdował się w trudnych warunkach materialnych i ograniczał się na każdym kroku. O zaprzestaniu pracy słyszeć chory nie chciał w obawie przed wypowiedzeniem pracy, czyli tzw. terminatką. Ale choroba rozwijała się szybko, pracodawca wnet spostrzegł się, że nie będzie mieć pociechy ze swego kowala i na 1 stycznia terminatka spoczywała już w kieszeni chorego. Jakoś udało mu się zgodzić do innego majątku ziemskiego, którego właściciel widocznie nie poznał się na przerażającej chudości nowozaangażowanego kowala. Od 1 kwietnia straciłem więc chorego z oczu, gdyż majątek leżał poza moim rejonem, później dowiedziałem się tylko, że chory pracował na nowym miejscu coś 6 tygodni, po czym położył się do łóżka i po kilku miesiącach zmarł.
Dziwić się pracodawcy — ziemianinowi — właściwie nie można. Ostatecznie trudno wymagać od przedsiębiorcy, by bawił się w filantropię i zrobił ze swego majątku ziemskiego przytulisko dla chorych i kalek. Życie jest życiem i nie bawi się w sentymenty, gdy rolnikowi zachoruje koń lub krowa — to podleczają je o tyle, aby można było zwierzę sprzedać na najbliższym jarmarku, ciesząc się, iż znalazło się głupiego, który nie poznał się na chorobie lub wadzie zwierzęcia i kupił je. Podobnie gdy się ma chorego pracownika, który siłą rzeczy pracuje mniej wydatnie, a przy tym naraża pracodawcę na koszty leczenia, sanatoria itd. — wówczas najrozsądniej i najpraktyczniej jest dać takiemu wypowiedzenie a zarazem dobre świadectwa, aby ktoś inny wpadł na zaangażowaniu takiego pracownika.
Taki „nowonabywca“, gdy po kilku tygodniach nowozaangażowany pracownik poprosi o przekaz do lekarza, będzie się, poniekąd słusznie, uważał za oszukanego, gdyż zgodził pracownika w najlepszej wierze, że jest on zdrowy i nie będzie narażać swego nowego pracodawcy na koszta leczenia itp. Toteż tym energiczniej odmawia takiemu pracownikowi świadczeń na jego zdrowie i przy najbliższej okazji zwolni go z pracy. W międzyczasie choroba rozwija się i z reguły kończy taki pracownik po kilku latach swe nędzne życie w domu ubogich lub w szpitalu, dokąd zostanie wysłany na koszt gminy, gdy po paroletnim przerzucaniu z majątku na majątek ostatecznie straci siły i jako chory i bezrobotny wyląduje w najbliższym mieście, gdzie za ostatnie pieniądze wynajmie izdebkę po wyeksmitowaniu go z mieszkania służbowego na majątku.
Narzuca mi tu się w związku z powyższymi faktami jedna uwaga.
Prawo nakazuje lekarzowi zachowanie tajemnicy zawodowej, to znaczy nie wolno nam zdradzić niczego, o czym dowiedzieliśmy się w czasie pełnienia naszych zajęć zawodowych. Jest to zarządzenie tak słuszne i oczywiste, iż nie ma powodu bliżej go tłumaczyć — nikt bowiem nie chciałby udać się do lekarza, gdyby ten zaczął wszystkim opowiadać o chorobach i cierpieniach swych pacjentów. Ale w słusznej tej zasadzie uczyniono jednak ogromny wyłom — oto lekarz leczący pracowników rolnych, gdy wysyła w końcu miesiąca rachunek do pracodawcy, musi podać, na co leczy się każdy pracownik. Wobec tego musimy dopuszczać się stale przestępstw zdradzania tajemnicy lekarskiej i czarno na białym wypisywać pracodawcom, że ich służąca X zaszła w ciążę, robotnik Y choruje na syfilis, a dziewczyna od świń Z miała — poronienie. Nic dziwnego, że pracodawcy wyciągają z tego wnioski i karzą swych pracowników zwalnianiem z pracy. Często przy tym postępuje się w ten sposób:
Panna Helena M. miła i inteligentna dziewczyna — z zawodu pokojowa, przed kilku laty zachorowała na płuca. Ponieważ w tym czasie była zatrudniona w mieście i należała do Kasy Chorych — więc została wysłana do sanatorium, gdzie przebywała przez kilka miesięcy i wróciła wyleczona. W każdym razie nie mogło być mowy, by mogła w tym stanie być niebezpieczna dla otoczenia przez możliwość zarażenia kogoś gruźlicą. W sanatorium przed zwolnieniem, polecono jej co parę miesięcy udawać się do lekarza, aby ten kontrolował stan płuc. Panna M. stosowała się do tego zarządzenia i wszystko było dobrze, dopóki pracowała w mieście Inowrocławiu i należała do Ubezpieczalni. Ale po kilku latach zmieniła posadę i zgodziła się jako pokojowa do dworu państwa C. w S. Po kilku miesiącach, udała się jak zwykle do lekarza w Inowrocławiu, by zbadał stan jej zdrowia. Ten, skrupulatnie stosując się do przepisów, napisał w rachunku, iż badał Helenę M. z powodu gruźlicy płuc. To wystarczyło — pracodawczyni, zawołała dziewczynę, pokazała jej czarno na białym, iż lekarz pisze, że ma ona gruźlicę, wobec czego nie może zatrudniać jej w pałacu, gdzie są dzieci i z miejsca zwolniła biedną dziewczynę, która zresztą w czasie uprzedniej przynależności do Kasy Chorych została przecież z choroby tej właściwie już wyleczona i w żaden sposób nie zagrażała ani Pani Dziedziczce, ani też dzieciom.
Przy takich stosunkach dziewczyna postanowiła pozostać w mieście, gdzie przynajmniej ma opiekę lekarską w Kasie Chorych i nie potrzebuje obawiać się szykan i nieprzyjemności ze strony pracodawcy z powodu stosowania się do poleceń sanatorium i poddawania się co parę miesięcy badaniu lekarskiemu na koszt swego pracodawcy.
A jednak lecznictwo Ubezpieczalni ma również pewien minus, który ujemnie odbija się na zdrowiu ubezpieczonych, a zarazem i funduszach Ubezpieczalni. Chodzi o okresy, w których z powodu sezonowego bezrobocia ubezpieczony traci prawo do opieki lekarskiej.
Helena S. jako 14-letnia dziewczyna zachorowała w 1935 roku na dolegliwości piersiowe — kaszel, kłucia w bokach itp. Przed 6-ma laty zmarła jej siostra na gruźlicę, a przed rokiem matka. Ojciec pracował w wapniarni, lecz na okres zimowy, gdy zapotrzebowanie na wapno było znikome, był zwalniany z pracy, by na wiosnę zostać znowu przyjętym. Dziewczyna przez całe lato i jesień 1935 r. leczyła się i stan jej uległ znacznemu polepszeniu. Przez zimę, gdy ojciec utracił pracę, straciła dziewczyna również prawa do opieki lekarskiej i stan jej na skutek przerwania leczenia znów się pogorszył. Wiosną 1936 r. przyjęto ojca do pracy; znów zaczęła się leczyć, była w sanatorium — stan jej doskonale się poprawił.
Ale gdy nadeszła zima 1936/37, a z nią przerwa w leczeniu — wówczas stan chorej zaczął się gwałtownie pogarszać. Wiosną 1937, gdy tylko ojciec został przyjęty do pracy — odesłałem Helenę S. do szpitala, lecz było już za późno i biedne dziewczę zmarło po dwóch miesiącach pobytu w szpitalu. Oczywistym jest, iż ubezpieczalnie nie mogą latami leczyć tych, którzy raz kiedyś należeli do nich, lecz w przypadkach takich chorób społecznych jak gruźlica, choroby weneryczne, winny by znaleźć się fundusze społeczne lub samorządowe dla istotnego leczenia tych chorych.
Franek G. zdolny i miły, 20-letni młodzieniec, uczeń szkoły leśniczych, syn biednego stróża z majątku, zachorował na płuca w 1936 r. Leczył się u mnie kilka tygodni, lecz stan się nie poprawiał, chory gorączkował i tracił na wadze. Ponieważ po wielkiej części było to winą złych warunków mieszkaniowych, odżywiania itd., przeto było by konieczne umieszczenie chorego chłopca w szpitalu lub sanatorium. Ale „kto bude platit?“ Ojciec — jak zaznaczyłem, stróż — polowy na majątku, nie mógł w ogóle marzyć, by ze swych groszowych zarobków mógł opłacać kurację syna. Właściciel majątku nie miał żadnego obowiązku wobec syna swego pracownika, który od kilku lat był poza domem i przyjechał do rodziców dopiero z powodu choroby. Pozostawały fundusze publiczne. Zaczął więc ojciec chorego wędrówkę od wójta gminy do starosty, od starosty do lekarza powiatowego, pisał niezliczoną ilość podań do różnych urzędów i instytucji. Podania te ostatecznie odniosły skutek, bo po kilku miesiącach nadeszło z jakiegoś urzędu polecenie umieszczenia Franka G. w sanatorium. Tylko, że biedny Franuś nie chciał na to pozwolenie zaczekać i dwa dni przed jego nadejściem oddał Bogu ducha.
Stanisława J., 40-letnia żona rzemieślnika, (który wobec braku pracy ledwo zarobił na suchy chleb), zachorowała na płuca w początkach 1937 r. Przy niedostatku w domu zalecił lekarz leczący umieszczenie jej w sanatorium. Miasto zgodziło się, przekazując chorą jak na kpiny, aż na całe trzy tygodnie. Oczywiście tak długie leczenie pomogło tyle chorej, co umarłemu kadzidło, i po kilku dalszych miesiącach spędzonych w domu chora pozbawiona wszelkiej opieki zmarła. Możliwe, że w wielkich miastach, jak Warszawa, Łódź czy Poznań opieka społeczna rzeczywiście zajmuje się chorymi, lecz na prowincji traktuje się tę sprawę jako nieznośny i nieusprawiedliwiony ciężar, spoczywający na budżetach miast czy gmin wiejskich i robi się wówczas wszystko co można, aby chorych odstraszyć lub zniechęcić do tej „opieki“ względnie pozbyć się ich przez udzielenie chorym ochłapu opieki lekarskiej.
Nie chcę zaprzeczać, że w wypadkach nagłych, jak zapalenie ślepej kiszki, krwotoki, porody, zarówno pracodawcy rolni, jako też i samorządy, nie mogą odmówić udzielenia pomocy lekarskiej, względnie umieszczenia chorego w szpitalu. W tych wypadkach odmowa byłaby już zbyt oczywistym przestępstwem. Lecz gdy chodzi o cierpienia przewlekłe — wówczas albo wręcz odmawia się leczenia — albo też gra na zwłokę, dając choremu we dworze herbatki piersiowe itp. — w międzyczasie część chorych jakoś bez leczenia wyzdrowieje, część umrze, a pozostała reszta zadowoli się byle czym. Lecz jeśli sytuacja w razie choroby robotników rolnych względnie bezrobotnych jest, jak wyżej podałem, tragiczna, to w jeszcze gorszym położeniu znajdują się niezamożni samodzielni rolnicy. W naszej okolicy, jak zresztą i w całej Wielkopolsce, jest takich małorolnych względnie niewielu, w innych dzielnicach kraju stanowią oni jednak większość wśród mieszkańców wsi. Lecz na przykładzie tych kilkudziesięciu małorolnych, właścicieli „samodzielnych gospodarstw“ o wielkości poniżej 2 hektarów można zaobserwować, w jakiej sytuacji znajdują się oni w razie choroby. Cała kuracja przeciwgruźlicza sprowadza się u nich zwykle do dwóch wizyt u lekarza. Przy pierwszej szuka się porady lekarza z powodu osłabienia i kaszlu. Lekarz zapisuje jakieś lekarstwo na kaszel, z którego kupuje się choremu jedną i to najmniejsza butelkę. Gdy lekarstwo wyjdzie, a kaszel nie ustąpi, wówczas krytykuje się lekarza, że nie pomógł nic choremu — czeka się kilka miesięcy względnie lat, aż chory zasłabnie tak, iż nie może już o własnych siłach chodzić. Wówczas wiezie go się znowu do lekarza, zwykle do innego, bo ten pierwszy przecież nie pomógł. Ten drugi lekarz orzeka, że „teraz jest już za późno, że gdybyście zaraz przywieźli chorego do mnie, a nie do tamtego lekarza, to byłby chory już dawno zdrowy“.
Trzeci raz przyjeżdża lekarz do chorego po śmierci dla wypisania świadectwa zgonu, bo nasze władze administracyjne, które nigdy nie mają funduszy na leczenie żywych, jakoś zawsze znajdują pieniądze na opłacenie lekarzy, oglądaczy zwłok, powodując słuszne rozgoryczenie ludności, która nie bez racji klnie, że o żywych się nikt nie zatroszczy, a dopiero po śmierci na gwałt przysyła się do domu lekarza, który potrzebniejszym byłby raczej z początkiem choroby.
Maria K., 33-letnia żona właściciela 2 hektarowego gospodarstwa — przybywa do mnie latem 1934 r., stwierdzam nieznaczne ognisko w płucu lewym. W początkach 1936 r. przejeżdżam obok domu S., mąż prosi mnie o zbadanie żony, która od kilkunastu dni leży w łóżku. Stwierdzam gruźlicę płuc i gardła w końcowym stadium, chora umiera po kilku tygodniach.
Erwin B., 28-letni młodzieniec, brat, zmarł niedawno na gruźlicę, sam ciężko ale stanowczo nie beznadziejnie chory. Jeden z lekarzy wyraził się do matki chłopca, iż nie ma nadziei, by można chorego wyleczyć. Od tej chwili matka przestała się najzupełniej interesować chorym, uważając, iż jeśli pomóc mu nie można — to nie ma sensu wydawać pieniędzy na leczenie chorego. Również nie ma sensu dobrze go odżywiać, choć chory ma jeszcze doskonały apetyt i na pewno przy dobrym odżywianiu wróciłby jeszcze do sił.
Chory grał kiedyś w orkiestrze strażackiej, ma więc trąbę, którą za kilkanaście złotych sprzedaje i sam za te grosze kupuje sobie potrzebne lekarstwa, matka nie chce ani grosza dać na rzecz syna, na którego nieostrożny lekarz wydał, niesprawiedliwie zresztą, wyrok śmierci.
O ile chodzi o całokształt walki z gruźlicą, to wydaje się, iż najsłuszniejszą drogę wybrała Italia faszystowska, gdzie gruźlicę uznano za chorobę społeczną i walkę z nią toczy się przez intensywne leczenie wszystkich chorych na koszt funduszów państwowych. Z praktyki Ubezpieczalni Społecznych mogę stanowczo stwierdzić, że gdy leczy się gruźlicę od jej początku, walka ta nie jest ani trudna, ani też kosztowna i stanowczo korzystniejszym by było, by fundusze przeznaczone na różnych oglądaczy zwłok były obrócone na budowę sieci sanatoriów ludowych dla płucno chorych.
Tymczasem w obecnych warunkach — nawet istniejące sanatoria nie są wykorzystane — bo jacy pacjenci znajdują się w sanatoriach? Nie ma tam samodzielnych średnio lub mało zamożnych rolników, nie ma pracowników rolnych, nie ma rzemieślników — cierpiących przecież niedostatek.
Jeśli mówię, że nie ma tam nikogo z tych wszystkich stanów, to muszę dodać pewne zastrzeżenie.
Otóż pracownicy mogą się znaleźć w sanatorium, gdy zgłosi się ich do ubezpieczalni i ta dopiero chorych wyśle.
Widziałem dziesiątki takich przykładów.


Fikcyjne zgłoszenia do Ubezpieczalni.

Gdy bezrobotnemu zachoruje żona — niekoniecznie zresztą na płuca — a leczenie obciąża fundusze publiczne Opieki Społecznej — to zarząd miasta lub gminy natychmiast postara się, aby bezrobotny znalazł zatrudnienie; zgłasza się go do Ubezpieczalni Społecznej i poucza, aby teraz energicznie domagał się sanatoriów, szpitali, prześwietleń itd. dla chorej żony.
Albo gdy zachoruje córka kupca, rzemieślnika lub rolnika, wówczas wyszukuje się sąsiada lub znajomego, który zgłasza chorą do ubezpieczalni jako swoją pracownicę.
Gdy taka chora jest już kilka tygodni członkinią Ubezpieczalni, wówczas idzie do lekarza i wielkim głosem żąda natychmiastowego umieszczenia jej w sanatorium.
I jeśli nie uda się jej dostać tam natychmiast, to jednak za miesiąc czy dwa Ubezpieczalnia przekazuje do sanatorium chorą, która, Bogiem a prawdą powiedziawszy, nie ma w gruncie rzeczy prawa do opieki ze strony Ubezpieczalni.
Zofia S. pasierbica wiecznego bezrobotnego nieroba, 18-to letnia dziewczyna, trudniąca się pokątnie nierządem, zachorowała na rzeżączkowe zapalenie stawu. Lekarz miejski, który początkowo z ramienia Opieki Społecznej leczy chorą, uznaje za konieczne umieszczenie chorej w szpitalu. Ale po co robić koszt miastu? Dowcipny burmistrz daje ojczymowi dziewczyny prowizoryczne zatrudnienie kiwania palcem w bucie czy coś w tym rodzaju i zgłasza do Ubezpieczalni. Wobec czego rodzina dziewczyny upomina się o umieszczenie dziewczyny w szpitalu na rachunek Ubezpieczalni.
Albo panna X. Brat jest kupcem i prowadzi do tego swoje przedsiębiorstwo, w którym panna X — jak każdy inny człowiek rodziny dorywczo pomaga bratu. Dzieje się to kilkanaście lat, aż w końcu zachorowała panna X na nerki. I za kilka dni zjawia się u mnie z legitymacją Ubezpieczalni, do której brat ją parę dni uprzednio zapisał. Gdy tylko stan się poprawił — panna X została wymeldowana z Ubezpieczalni. Po półtora roku znów choroba nerek dała nawrót i natychmiast też zaczęła panna X. „pracować“ u brata i znów leczyła się na rachunek Ubezpieczalni.
Przykładów podobnych przytoczyć bym mógł setki, wszystkie zresztą analogiczne — gdy ktoś zachoruje, zgłasza się go do Ubezpieczalni i kosztem 3 złotych miesięcznie pozbywa się kłopotu z leczeniem, żądając naturalnie w zamian tych 3 zł wysyłania chorego do klinik, Zakopanego itp.


Choroby weneryczne — problem robotników sezonowych.

W rozmowie z lekarzami stołecznymi odnoszę często wrażenie, iż prowincję, a zwłaszcza wieś — uważa się za oazę, gdzie choroby weneryczne są prawie że nieznane. Było tak może przed setkami lat — dziś, pod względem chorób wenerycznych wieś jest może w gorszej sytuacji niż miasto, gdyż choroby weneryczne rozpowszechniają się równie szybko, lecz nie są ani w części tak intensywnie leczone, jak w miastach. Lekarz prowincjonalny, znając wszystkich mieszkańców swego okręgu, może czynić często ciekawe spostrzeżenia, jakimi drogami zaraza się rozszerza w jego rejonie.
Rolnik R. godzi służącą. Po pewnym czasie zjawia się u mnie żona tego rolnika, skarżąc się na dolegliwości, które przy bliższym zbadaniu okazują się rzeżączką. W międzyczasie zjawia się też i sam p. R., który przyznaje się, iż przez stosunek ze służącą nabawił się powyższej choroby, którą następnie obdarował żonę.
Żona śpi razem z 5-cio letnią córeczką i ta również okazuje się chora. Ale p. R. ma przy sobie ojca, 63-letniego starca, który też nie był widać obojętnym na wdzięki służącej, gdyż w kilka dni po synu, synowej i wnuczce, zjawia się starzec, by również poradzić się co robić z przykrym nabytkiem.
W pobliżu dużej wsi ulokowało się kilku muzykantów obieżyświatów, którzy w czasie zimowym zarabiali grą na weselach i zabawach wiejskich. Muzykanci, jak muzykanci, nie odrzucali okazji korzystania z uciech tego świata, a że przy tym jeden czy dwóch z nich było chorych wenerycznie, więc w krótkim czasie zachorowały od nich trzy siostrzyczki w wieku 16, 17 i 19 lat, które najczęściej spędzały czas w towarzystwie wesołych grajków. Lecz każda z tych dziewcząt miała poza tym całą litanię dalszych adonisów, i wkrótce co dzień poczęło się zgłaszać do mnie po kilku chłopaków zaaferowanych dziwnymi objawami choroby wenerycznej. Każdy z młodzieńców był zaskoczony, gdyż z góry zgadywałem, że choroby nabył u jednej z tych trzech gracji, widocznie każdy uważał się za jedynego na okolicę don Juana — poskromiciela cnoty tych młodych i niewinnych na pozór dziewcząt. W końcu któryś z pokrzywdzonych na zdrowiu wielbiciel dał znać dziewczętom, że są chore, i rekompensując sobie odniesioną na zdrowiu szkodę, wyprawił im porządne lanie.
Teraz dziewczyny, wiedząc już, że są chore, poczęły wprost celowo mścić się na niewdzięcznym rodzie męskim i już hurtownie obdarzać wszystkich, kto się pod rękę nawinął, swymi zarażonymi wdziękami. Po okolicy rozeszła się radosna wieść, że we wsi tej a tej każdy może sobie dowoli poflirtować itd. i zaczęli chłopacy zjeżdżać się rowerami, motocyklami, autobusami itd. do owej ziemi obiecanej. Ma się rozumieć taki ruch nie trwał długo, gdyż po kilkunastu dniach wszyscy już wiedzieli, że obfite źródło uciech istniejące w słynnej już wsi jest źródłem zatrutym i korzystanie z tegoż okazuje się bardzo niebezpieczne. W końcu wdała się w całą rzecz policja alarmowana przeze mnie już od kilkunastu dni (cała opisywana bowiem tragifarsa rozegrała się w rekordowo krótkim czasie — może 3 tygodni) i urocze, acz niecnotliwe siostry musiały zakończyć karierę w szpitalu.
Ale epopea na tym się nie skończyła. Jednym z „ofiar“ trzech gracji był przystojny parobek z pobliskiego majątku ziemskiego, słynny na okolicę lew nie tyle salonowy, ile dajmy na to stodołowo-oborowy. Po kilkunastu dniach kilka dziewcząt robotnic z tegoż majątku zdobyły już przyjaźń przystojnego parobka, a w związku z tym i chorobę weneryczną. Ale był to koniec karnawału, po wsiach urządzano tańcówkę za tańcówką — okazji do grzechu jest aż za wiele i wkrótkim czasie od kilku zarażonych dziewcząt choroba rozniosła się pomiędzy prawie wszystkich parobków zatrudnionych i mieszkających w tym majątku.
Kasa Chorych już nie obejmowała w tym czasie robotników rolnych. Każdy chory musiał po przekaz do lekarza zgłaszać się do dziedzica, który siłą rzeczy dopytywał się każdego zgłaszającego się, co mu dolega, od kiedy choruje itd. Ma się rozumieć nikt z chłopaków czy dziewcząt nie mógł iść do Jaśnie Pana i pochwalić się niepożądanym nabytkiem, kilku przyszło więc do leczenia, uprzedzając, że wolą zapłacić sami za leczenie, byle by Dziedzic się nie dowiedział o chorobie. Większość natomiast kupiła sobie w drogerii „Purtargol“ oraz strzykawki i zaczęła leczyć się na własną rękę bez nadzoru lekarskiego.
Jeśli mówimy o szerzeniu się chorób wenerycznych, nie sposób pominąć ściśle z tym tematem związanego problemu robotników sezonowych.
Otóż prawie wszystkie większe majątki ziemskie w Poznańskim i na Pomorzu sprowadzają wiosną pracowników sezonowych, głównie dziewczęta, lecz również i chłopaków.
Rekrutują się oni przeważnie z byłej Kongresówki, a pochodzą z małych miasteczek, lecz też i ze sfer małorolnych wieśniaków.
W jaki sposób werbuje się tych ludzi?
Otóż istnieją tacy zawodowi „przodownicy“, którzy wędrują po okolicy i zbierają sobie zespół robotników, przyrzekając im przeważnie złote góry, po czym przywożą taką zebraną drużynę do majątku, który uprzednio przysłał „przodownikowi“ zapotrzebowanie na tylu a tylu ludzi.
Robotnik, czy też robotnica sezonowa otrzymuje za całodzienna pracę około złotego dziennie, a oprócz tego miesięcznie 1/2 centnara zboża (wartości około 5 zł) i trochę ziemniaków.
Poza tym pracodawca musi przygotować dla robotników sezonowych mieszkania. Mieszkania te, czyli tak zwane popularnie baraki — to zazwyczaj duża izba, gdzie ciasno stłoczone stoją tapczany wypchane słomą. Poza tym każda taka „baraka“ ma swoją kuchnię, gdzie wybrana przez sezonowych z pośród nich kucharka gotuje im skromny posiłek.
Nie jest moją rzeczą, by wnikać w położenie ekonomiczne tych najbiedniejszych i najciemniejszych robotników rolnych.
Ale muszę poruszyć sprawę stosunków moralnych wśród tych ludzi. Byłoby pół biedy, gdyby sezonowi robotnicy składali się wyłącznie z mężczyzn, lub też wyłącznie z dziewcząt. Przeważnie jednak taki zespół sezonowy składa się z robotników płci obojga. Zdarza się raz po raz między nimi i stadło małżeńskie, przeważają jednak ludzie niezamężni, często też przyjeżdżają młode kobiety-mężatki, zostawiając mężów w domu na karłowatych gospodarstwach.
Otóż taki mieszany pod względem płciowym zespół sypia na bardzo wielu majątkach w jednej izbie, po kilkanaście osób razem. Że takie warunki muszą wprost stręczyć do nierządu — mówić nie potrzeba. W ciemnościach nocy sąsiedzi twardo śpią po ciężkiej pracy, a jeśli coś nawet słyszą — to i tak nie zawsze zorientują się, która to właśnie para sobie zbytkuje. Zresztą sprawy te traktowane są w tych sferach bardzo pobłażliwie. A jak spędza się niedzielę? Zrana wkłada się paradne ubrania i idzie do kościoła.
Natomiast po obiedzie szuka się rozrywek, a jakie rozrywki są dostępne dla tych ciemnych i biednych ludzi — przekonałem się pewnej niedzieli, gdy wezwano mnie do chorej żony robotnika rolnego w pewnym majątku. Robotnik ów mieszkał w chałupie po jednej stronie korytarza, po drugiej stronie mieściła się „baraka“ dla sezonowych. Przez omyłkę, zamiast do mieszkania robotnika — wszedłem do „baraki“ i trafiłem na następującą scenę: na 6 czy 7 tapczanach leżało tyleż parek w czułych uściskach. Na pozostałych tapczanach siedziało kilka pozostałych dziewcząt, dla których już widocznie nie starczyło kawalerów i spokojnie sobie te samotne „przynajmniej w danej chwili“ dziewczyny gawędziły, lub cerowały bieliznę.
Niewiele lepiej dzieje się, jeśli „na sezon“ przyjeżdżają same dziewczęta. O ile bowiem w zespołach mieszanych — chłopacy uważają, iż mają wyłączny monopol na korzystanie z wdzięków swych towarzyszek pracy i energicznie odpędzają od nich niepowołanych adonisów, to w zespołach, złożonych z samych dziewcząt, brak jest takich strażników cnoty.
Toteż „baraka“ złożona z samych dziewcząt stanowi nielada przynętę dla don Juanów z całej okolicy. Gdy więc jeden z okolicznych majątków sprowadził na sezon same dziewczęta — chłopacy z całej okolicy wszystkie wieczory i niedziele spędzali w tamtejszej „barace“, względnie w pobliżu rosnących krzakach.
Ma się rozumieć, że w podobnych warunkach robotnicy sezonowi stanowią niesłychane niebezpieczeństwo dla całej okolicy. Wystarczy, by w drużynie był jeden chory względnie chora — a choroba w bardzo szybkim tempie przenosi się na wszystkich pozostałych członków drużyny. Ponieważ chłopacy — robotnicy sezonowi nie gardzą też wdziękami miejscowych dziewcząt — zaraza przechodzi poza obręb robotników sezonowych.
Odwrotnie — jeśli wszyscy robotnicy sezonowi są nawet zdrowi — to wystarczy, aby jeden, czy jedna z nich zachorowała od miejscowego partnera, a znowu zaraza przenosi się na podatny grunt i szerzy się w zastraszający sposób. Dlatego też — my w Wielkopolsce — obserwujemy, że robotnicy sezonowi przynoszą ze sobą choroby weneryczne z rodzinnych województw centralnych.
Lekarze natomiast w województwach centralnych ubolewają, że sezonowi przynoszą choroby weneryczne z Wielkopolski, gdy powracają na zimę do domów. Zdaje się, że jedne i drugie spostrzeżenia są słuszne — pewnym jest bowiem, że warunki mieszkaniowe i życiowe robotników sezonowych są tego rodzaju, iż sprzyjają wzajemnemu obdarzaniu się chorobami wenerycznymi, niezależnie od tego, czy choroba ta pochodzi w początkowej instancji z rodzinnej Kongresówki, czy też nabyta została w Wielkopolsce.
Dopóki robotnicy rolni należeli do Kas Chorych — to ostatecznie było pół biedy. Gdy zauważyli jakieś objawy — brali karteczkę z kasy majątku i szli do lekarza. Ponieważ w zwykły dzień nie chcieli tracić czasu, przychodzili w niedzielę — było to trochę kłopotliwe dla lekarza, lecz uwzględniało się warunki pracy tych ludzi i leczyło się ich. Lecz obecnie żaden robotnik rolny, a tym więcej ci najwięcej upośledzeni z nich — robotnicy sezonowi, nie mają przecież praktycznie dostępu do lekarza chorób wenerycznych, więc się nie leczy.
Dlatego słuszne wydają się postulaty, wysuwane przez niektórych lekarzy, że robotnicy sezonowi powinni być badani przez lekarzy, po pierwsze w dniu przyjazdu do pracy, a po drugie w dniu odjazdu do domu.
Tylko w ten sposób udałoby się wyszukać osobników chorych, przenoszących zarazę weneryczną do odległych okolic.
Lecz nie tylko w tak „naturalny“ sposób szerzą się po wsiach choroby weneryczne. W małej wiosce Z., gdzie mieszkało poza kilkunastoma rolnikami, coś z sześć ubogich rodzin robotniczych, pojawiła się przeszło czterdziestoletnia kobieta z dziewięcioletnią córką. Na wiosce ludzie są gościnni, zwłaszcza ci najubożsi.
Toteż zlitowano się nad kobietą i udzielono jej gościny.
Kobieta otrzymała wkrótce pracę u okolicznych gospodarzy, a za drobną opłatą mieszkała z jedną z rodzin robotniczych. Córeczka jej bawiła się z innymi dziećmi z wioski, gdy była spragniona — dzieci poiły ją mlekiem z własnych garnuszków, gdy doskwierał jej głód, jadła jedną łyżką ze swymi rówieśnikami. Po paru miesiącach takiej idylli dziewczynka zaczęła skarżyć się na ból gardła i matka przyprowadziła ją do zbadania. Pierwszy rzut oka pozwolił mi rozpoznać u dziecka syfilityczne owrzodzenie w jamie ustnej — dziecko było zatem chore na odziedziczoną zapewne po rodzicach kiłę. Zbadałem więc matkę i stwierdziłem, że i ona jest chora na tę chorobę. Ale w międzyczasie i te kilka rodzin, które karmiły matkę i dziewczynkę, zdążyły już zarazić się kiłą przez używanie tych samych naczyń, łyżek, ewentl. i spanie w tym samym łóżku, co na wsi jest przecież powszechnym i nie dającym się wyplenić zwyczajem. Ponieważ ludność wiejska jest uprzedzona nieprzychylnie do wszelkich zastrzyków, a kiłę leczyć można zastrzykami, przeto od tego czasu ludność tej wioski nie chcąc, a zresztą i nie mając sposobności, by się sumiennie leczyć, — żyje w stanie zarażonym straszną chorobą, dzieci rodzą się tam słabe i szybko umierają, dorośli cierpią na oczy, serce itd. i gdy już grozi im utrata wzroku lub dokuczają inne niepokojące objawy — przychodzą do mego gabinetu, by po kilku zastrzykach, zupełnie zresztą niewystarczających dla wyleczenia — przerwać dalszą kurację. A zresztą pracodawca — właściciel folwarku, gdyby miał za wszystkich swoich pracowników opłacać kosztowne zastrzyki itd. — przy pierwszym nadarzającym się terminie zwolniłby wszystkich swych chorych pracowników, którzy w ten sposób znaleźli by się na bruku. Z dwojga złego woleli więc chorzy zrezygnować z leczenia. Tylko Ubezpieczalnia, obejmując chorych od lat ludzi zabiera się do sumiennego leczenia tychże, pracodawcy prywatni, którzy mieli przyjąć obowiązki Kas Chorych, nie bawią się w leczenie chorób przewlekłych, których leczenie można odkładać przeważnie ad calendas graecas.
Jeśli chodzi o leczenie chorób wenerycznych przez pracodawców rolnych — to najlepiej widzi się to przy obserwowaniu ruchu chorych u jednego z lekarzy — specjalistów chorób wenerycznych w pobliskim mieście kuracyjnym, otoczonym licznymi majątkami ziemskimi. Do 1 listopada 1933 r. tj. daty zniesienia obowiązku przynależności pracowników rolnych do Kas Chorych, miał lekarz ten dziennie 50 — 60 pacjentów z pobliskich majątków.
Od tej daty ma ich dziennie 2 lub 3 i jedynie nielicznych zresztą robotników przemysłowych — członków Ubezpieczalni, wzgl. raz poraz któregoś z kuracjuszów. Ale jednocześnie obserwuje się coraz częściej, iż rodzą się dzieci z odziedziczonym syfilisem, i coraz więcej szerzą się po wsiach inne choroby weneryczne. Nie ulega wątpliwości, że o prawdziwej walce z chorobami wenerycznymi na wsi nie może być mowy, dopóki sprawy tej nie ujmie w swoje ręce Ubezpieczalnia, która jeśli chodzi o zwalczanie chorób społecznych, spełnia pokładane w niej nadzieje.
Wszelkie pomysły natomiast oddawania troski o zdrowie pracowników w ręce pracodawców — są zbrodnią popełnioną na zdrowiu i sile narodu, gdyż ci nie wywiązują się i nie mogą zresztą wywiązywać się należycie z przyjętych na siebie obowiązków.

Stosunki lecznicze w rolnictwie.

Mówiłem wyżej o leczeniu chorób zakaźnych, jak gruźlica, tyfus, choroby weneryczne.
Podobnie odbywa się leczenie i innych chorób społecznych.
Weźmy dla przykładu taką jaglicę. Tworzy się u nas ruchome kolumny przeciwjaglicze, zwiedzające co roku inną połać kraju. Tworzy się kursy dokształcające dla lekarzy, urządza się wystawy przeciwjaglicze. A co się dzieje na prowincji? Pół biedy jeśli chodzi o członków Ubezpieczalni Społecznych, ci przychodzą do lekarza i względnie sumiennie leczą się. Lecz gorzej już jest z samodzielnymi rolnikami. Ci przychodzą do lekarza po poradę i jeśli oznajmi się takiemu choremu, iż jego chore oczy wymagać będą długiego, żmudnego i bolesnego leczenia, to pacjent taki uważać będzie lekarza za półgłówka lub oszusta, który chce co drugi dzień widzieć chorego, aby wyciągnąć od niego jak najwięcej pieniędzy.
Jeśli lekarz zaplikuje choremu na jaglicę konieczne przy tej chorobie, lecz bolesne pędzlowanie powiek lapisem, czy modrym kamyszkiem — to można gwarantować, iż pacjent więcej się nie pokaże. Co więc robi lud dla leczenia jaglicy? Poczesne miejsce zajmują okłady z rumianku. Nie da się zaprzeczyć, iż łagodzą one objawy zapalne przy tej chorobie, lecz jej nie goją. Następnym środkiem są okłady z białka jaja kurzego, względnie też okłady ze świeżego sera. Obydwa te środki również łagodzą podrażnienie oczu wywołane jaglicą, lecz mimo to choroba rozwija się dalej — a co najważniejsze przenosi się na inne osoby. Istnieje co prawda przepis zgłaszania jaglicy — lekarz gdy stwierdzi u chorego tę chorobę musi donieść o tym lekarzowi powiatowemu, który za pośrednictwem magistratu, czy wójta kontroluje, czy chory się leczy. Lecz miałem liczne wypadki, w których zdarzało się, iż chorzy po jednej lub dwu wizytach zaprzestali leczenia i też żadna kara ich nie dosięgła.
A jak leczy się jaglicę na majątkach ziemskich?
Miałem parę próbek takiego leczenia. Jeden z majątków sprowadził kilkunastu sezonowych robotników z b. Kongresówki. Był między nimi jeden chory na oczy. Chciał więc udać się do lekarza, lecz dziś nie jest to taka prosta rzecz dla robotnika rolnego.
Najpierw musi przejść taki chory przez leczenie domowe we dworze. Tak więc i w tym przypadku — w odpowiedzi na prośbę o wystawienie przekazu do lekarza — dano chłopakowi rozczyn kwasu bornego, zalecając wymywać sobie tym oczy.
Ponieważ to nie pomagało, a chory w dalszym ciągu domagał się kwitu do lekarza — dano mu rumianek, aby ugotował sobie wywar i tym oczy wymywał. Ponieważ i to nie skutkowało — dano mu wreszcie kwit. Lekarz stwierdził jaglicę i zgłosił o tym lekarzowi powiatowemu. Właściciel majątku — któremu chory chłopiec okazał otrzymane urzędowe wezwanie do leczenia się, zrobił wówczas najmądrzej i najpraktyczniej — zwolnił chłopa od pracy, motywując to nie broń Boże chorobą — (gdyż tego robić nie wolno!), lecz jakimś drobnym czy też w ogóle zmyślonym przewinieniem.
W innym przypadku zgłosił się do mnie parobek, pracujący nie na majątku, lecz u bogatego gospodarza. Znów stwierdziłem jaglicę i zawiadomiłem o tym lekarza powiatowego. Po kilku dniach przylatuje wystraszony chłopak z urzędowym wezwaniem do leczenia się i mówi, że gdy tylko pokazał swemu gospodarzowi to wezwanie — ten od razu oznajmił mu, iż nie może potrzebować pracownika, który co kilka dni będzie latać do miasta dla leczenia się, wobec czego chłopak ma się zdecydować — albo się będzie leczyć — a wówczas zostanie zwolniony z pracy — albo też, jeśli chce pozostać — to ma sobie wybić z głowy leczenie jakichś tam „igliców“ (jaglicy). Chłopak ma się rozumieć wybrał to drugie i przyleciał do mnie, abym wystawił mu poświadczenie, że już się wyleczył i dalszego leczenia nie potrzebuje.
Poświadczenia takiego nie wystawiłem, lecz mimo to nie słyszałem, aby lekarz powiatowy zmusił chłopaka do leczenia się, a jego gospodarza do ponoszenia związanych z leczeniem kosztów. W ogóle — od chwili zniesienia ubezpieczeń społecznych w rolnictwie — najlepszą i wszechstronną metodą leczniczą stała się w majątkach ziemskich tzw. terminatka — tj. wypowiedzenie pracy.
Pracownika chorego na jaglicę, kiłę, gruźlicę, czy też w ogóle spracowanego „leczy się“ dziś terminatką — i to z niezłym rezultatem, gdyż pracownicy czując nad sobą stały miecz Damoklesa w postaci terminatki — w ogóle przestają się zgłaszać u lekarzy, i trzeba chyba jakiejś ciężkiej i przy tym gwałtownej choroby, jak krwotok, skręt kiszek, czy zapalenie płuc, aby lekarz zetknął się z chorym. U mniejszych gospodarzy stan jest jeszcze gorszy, z tą różnicą, iż parobek nie otrzymuje tu terminatki, lecz jeśli jest chory i chce się leczyć — to się go wprost wyrzuca na drogę z akompaniamentem odpowiednich epitetów.


Drogi reformy ubezpieczeń społecznych.

W czasach do roku 1933 (gdy to robotnicy rolni w b. zaborze pruskim należeli jeszcze do Kas Chorych), rolnictwo stale narzekało na zbyt wielkie ciężary, jakie ponosiło, opłacając składki dla Ubezpieczeń Społecznych. Składki te wynosiły w stosunku rocznym około 2 zł z hektara a za tę kwotę robotnik rolny miał zapewnioną porządną opiekę lekarską, środki lecznicze, w razie potrzeby leczenia sanatoryjne, oraz — conajważniejsze — zasiłek chorobowy w czasie trwania niezdolności do pracy. Zasiłek ten pochłaniał w Kasach Chorych przeciętnie 40% dochodu Kasy.
Że obciążenia świadczeniami socjalnymi nie były znów tak specjalnie uciążliwe dla rolnictwa poznańskiego i pomorskiego, dowodzi tego prosty o powszechnie znany fakt: wszyscy wiedzą, że na Kresach Wschodnich z 25% majątków ziemskich jest wystawionych na licytację, a jeśli poprzedni właściciele jeszcze na majątkach tych się utrzymują — to z powodu braku nabywców licytowanych majątków. W Poznańskim natomiast fakt zlicytowania majątku ziemskiego — należy do rzadkości. A przecież na Kresach Wschodnich majątki nigdy nie ubezpieczały swych pracowników w Kasach Chorych, więc w myśl dogmatów Związku Ziemian, które uznają Kasy Chorych za największą pijawkę rolnictwa (teraz szczęśliwie zlikwidowaną) właśnie majątki Kresowe powinny gospodarzyć w najkorzystniejszych warunkach i odpowiednio do tego — też najlepiej prosperować. Widzimy jednak zjawisko wprost przeciwne — to „gnębione i duszone“ przez Kasy Chorych rolnictwo poznańskie wyszło z kryzysu obronną ręką — a upada rolnictwo kresowe.
W gruncie rzeczy chodzi o zupełnie co innego — kto jest dobrym gospodarzem, pieniędzy nie rozrzuca, lecz umie wiązać koniec z końcem — ten wygospodarzy dochód z majątku pomimo większego w Poznańskiem obciążenia podatkowego oraz nieistniejących w innych dzielnicach świadczeń socjalnych. Kto natomiast żyje nad stan, względnie nie zna się na gospodarstwie rolnym — tego nie zbawi i to, że zniesie się mu wydatki na zapewnienie pracownikom opieki w czasie choroby. Jeśli mówi się, że dobrego karczma nie popsuje, a złego i kościół nie naprawi — to analogicznie można powiedzieć — że dobrego gospodarza nie zrujnują świadczenia na ubezpieczenia społeczne, a znowu złemu gospodarzowi nic nie pomoże fakt, iż świadczeń tych ponosić nie potrzebuje.
Pracując od szeregu lat jako lekarz prowincjonalny, stwierdzić mogłem, na co fundusze Kas Chorych były przeważnie wyczerpywane, zresztą mówiły to i budżety Ubezpieczalni, tak więc 17% szło na aptekę, 17% na lekarzy i akuszerki, 40% na zasiłki chorobowe, 8% na administrację, 4% na transport chorych, 15% na szpitale i sanatoria. Nie ulega wątpliwości, że znaczny odsetek przychodzących chorych — nie potrzebowało w ogóle pomocy lekarskiej. Po co więc przychodzili do naszych gabinetów i narażali się na godzinne wyczekiwanie w poczekalniach? Część z nich chciała po prostu wydobyć z Kasy Chorych jakąkolwiekbądź równowartość wpłacanych składek.
Przychodzili więc, żądając kropli „żołądkowych“ czy „macicowych“, aby mieć w domu jaki środek orzeźwiający. Tak samo modnymi były w epoce tej „żelazne wino“. Każda dziewczyna folwarczna uważała za punkt honoru wypić co roku parę butelek tego słodkiego specjału. Jeśli w rodzinie znajdowały się dzieci — wówczas znowu matki tychże uważały za obowiązek dopominać się o „rybi tran“ względnie „emulzyję“. Nic nie można by mieć przeciw temu, aby dzieci słabowite tran ten otrzymywały — dziś zresztą Ubezpieczalnia Społeczna wzywa wprost lekarzy do zapisywania słabowitym dzieciom tranu. Lecz w okresie wyzyskiwania świadczeń Kas Chorych żądano tranu dla najzdrowszych i tęgich dzieciaków, u których nadmierne spożywanie tranu mogło co najwyżej sprowadzić biegunkę. Zresztą dzieci tych w ogóle nie doprowadzono do lekarza — pocóż się tym trudzić. Matka przychodziła sama do lekarza, żądając tranu dla swego dziecka i biada lekarzowi, który by ośmielił się odmówić takiemu życzeniu. Była to przecież złota era wolnego wyboru lekarza — jeśli lekarz nie spełnił zachcianek ubezpieczonych, to został okrzyczany za „złego“ i pozbywał się pacjentów no i dochodu. Czasami żądano lekarstwa i z innych pobudek. Tak np. miałem pacjenta Władysława W., osobnika nieznośnego i wymagalnego, który urządzał wiece i agitacje przeciwko mnie z racji ograniczeń, jakie wprowadziłem w stosunku do wyzyskiwaczy.
Po pewnym czasie dowiedziałem się, iż za mego poprzednika — każde z czworga dzieci W. otrzymywało co tydzień receptę na butelkę emulsji tranowej. Gdy W. zebrał dwadzieścia butelek tego lekarstwa — odwoził takowe znajomemu aptekarzowi i sprzedawał mu. W ten sposób co tydzień „zarabiał“ kilkanaście złotych, a że nie chciałem niepotrzebnego zapisywania tranu tolerować — więc W. pałał w stosunku do mnie gniewem i oburzeniem.
Jeśli więc ustawodawca chciał ograniczyć wydatki na ubezpieczenie chorobowe — to utrzymując samą zasadę ubezpieczeń należało wprowadzić dopłatę za odbierane lekarstwa, jak to ma miejsce w stosunku do urzędników państwowych, którzy dopłacają 25% ceny zapisywanego lekarstwa. W takich warunkach pacjent poznałby wartość zapisywanych lekarstw — o których rozgłaszano i rozgłasza się i dziś, że mają wartość kilku groszy. Nie nachodzonoby lekarzy z żądaniami zapisywania niepotrzebnych kropel, czy też win żelaznych, bo nie opłaciłoby się wyzyskiwaczom dopłacać stosunkowo znacznych kwot, by otrzymać niepotrzebne zresztą dla nich lekarstwo. Ten natomiast, który jest istotnie chory — chętnie dopłaci do lekarstwa, otrzymując w ten sposób pewność, że zapisane lekarstwo nie jest wodą, czy mąką, lecz względnie drogim środkiem leczniczym, który wobec tego powinien mu pomóc. Znanym jest bowiem fakt, iż sądzi się, że czym lekarstwo jest droższe, tym skuteczniej powinno tez działać. Chorzy, otrzymując dziś lekarstwo z Ubezpieczalni za darmo, względnie za śmieszną dziesięciogroszową dopłatą — uważają, iż lekarstwo takie jest tanim i bezwartościowym, a zmieniłby się stosunek ten dopiero z chwilą wprowadzenia poważniejszych dopłat. Zarządzenie takie zmniejszyłoby wydatki na apteki co najmniej o 60% — zatem szłoby na apteki zamiast 17% — najwyżej 6% dochodu kasy.
Drugim czynnikiem, który niesłychanie wyczerpywał fundusze Ubezpieczalni Społecznych, a jednocześnie też siły i czas lekarzy — to wzywanie lekarzy do najbanalniejszych przypadków chorób — gdzie chorzy mogli być bez szkody dla siebie przywożeni do lekarza.
Pracodawcy rolni, nie chcąc narażać się na odwożenie chorych swymi końmi do lekarza, wzywali niepotrzebnie lekarzy do chorych, którzy w ogóle pomocy lekarskiej nie potrzebowali. Tak np. w pewnym majątku ziemskim wystarczyło, by przemęczony robotnik, czy też niezupełnie zdrowa robotnica nie stawili się rano do pracy, a już wzywano mnie — bym przyjechał na miejsce i stwierdził, co tym ludziom brak i dlaczego do pracy nie przyszli. Na wyjazdy do chorych wypadała zazwyczaj połowa rachunku lekarzy prowincjonalnych, a druga natomiast połowa była likwidowana za porady w gabinecie lekarza, że zaś co najmniej 80% ówczesnych (tj. do r. 1933) wyjazdów można by bez szkody dla chorych zamienić poradami w gabinecie lekarzy, przeto z likwidacji lekarskich odpadłoby 40% ich wysokości — jako równowartość niepotrzebnych wyjazdów, aby zaś ograniczyć wyjazdy — czyli właściwie — niepotrzebne wzywania lekarzy — wystarczyłoby wprowadzić znowu większe dopłaty za wzywanie lekarzy do chorego, natomiast znieść dopłaty za porady udzielane w gabinetach lekarskich. Uwzględniając powyższe — można twierdzić, że jeśli w dotychczasowych warunkach likwidacje lekarskie pochłaniały 17% dochodu kasy — to po wprowadzeniu powyższych dopłat za wzywanie lekarzy — ilość wyjazdów by spadła, a z tym likwidacje lekarskie nie przekraczałyby 10% dochodu kasy.
Co się tyczy szpitali i sanatoriów — to jest oczywistym, iż bez szkody dla ubezpieczonych nie można by wydatków na ten cel wydatniej zmniejszyć i dlatego też przyjmiemy, że w dalszym ciągu na cel ten wydatkować należy około 15% dochodu Ubezpieczalni. Co do sprawy zasiłków chorobowych — to dziś pracownicy rolni są ich najzupełniej pozbawieni, lecz mimo to najmniej na to utyskują. Również i członkowie Kas Chorych — dopominają się zasiłku o tyle, że ustawa im je przyznaje, lecz pracując kilkanaście lat w środowisku robotniczym widzę i słyszę, że zasiłek uważa się za najmniej ważne dobrodziejstwo — grunt to sumienne i troskliwe leczenie — zasiłek odbiera się tylko, ponieważ można go bez trudu otrzymać. Jest natomiast pewnikiem, że jeśli zasiłek chorobowy jest przez ogół ubezpieczonych uważany za rzecz najzupełniej podrzędną w stosunku do świadczeń leczniczych — to dla jednostek niesumiennych, wyzyskiwaczy — jest możność otrzymywania zasiłku niesłychaną przynętą i podnietą do wykorzystywania Kasy Chorych przez symulowanie choroby.
W moim rejonie zatrudnienie ma charakter sezonowy — fabryki wapna zatrudniają latem do 600 pracowników, każdą zimę natomiast tylko około 150.
Gdy więc późną jesienią następowała redukcja personelu — rozpoczynało się wtedy oblężenie gabinetów lekarskich, każdy zwolniony szedł do lekarza, skarżąc się na urojone „żganie w krzyżach“ czy „kolki w boku“. Celem takiej symulacji było otrzymywanie poświadczenia niezdolności do pracy, by na tej zasadzie odbierać przez szereg tygodni zasiłek chorobowy z Ubezpieczalni Społecznych. Widziałem swego czasu w Kasie Chorych wykaz, z którego wynikało, iż gdy pewnego roku zwolniono z pracy w pewnym terminie 150 pracowników — to w ciągu kilku następujących dni jeden z moich poprzedników, lekarz Kasy Chorych nadesłał dla 90 zgłoszenia niezdolności do pracy.
Podobnie odbywało się i w innych przedsiębiorstwach. Stanisław S. np. jest w samej rzeczy cierpiącym na przewlekły nieżyt oskrzeli. Mimo to pracuje wiosną i latem w cegielni. Gdy natomiast został na okres zimowy zredukowany z cegielni — zgłaszał się stale do lekarza, wyolbrzymiając dolegliwości spowodowane nieżytem oskrzeli i żądając uznania go niezdolnym do pracy. Podobnie, gdy pobliskie cukrownie kończyły swą kampanię buraczaną — wszyscy zredukowani robotnicy zgłaszali się natychmiast w gabinetach lekarskich, żądając uznania ich za niezdolnych do pracy, by w ten sposób przedłużyć sobie dochody pieniężne, z tą tylko różnicą, że w czasie kampanii otrzymywali takowe za uczciwą pracę, a po ukończeniu kampanii za symulowanie choroby.
Jeszcze innym sposobem wyzyskiwania świadczeń Kas Chorych było wykorzystywanie okresów świątecznych. Co roku przed Bożym Narodzeniem pojawiali się w gabinetach lekarskich liczni na pozór najzupełniej zdrowi ludzie. Lecz musieli być dotknięci jakąś tajemniczą epidemią, gdyż wszyscy skarżyli się na tradycyjne „żganie i kolki“, wobec czego są, jak twierdzili — najzupełniej niezdolni do pracy. Gdy otrzymywali poświadczenie niezdolności do pracy — śpieszyli do domu i odpoczywali sobie zazwyczaj do pierwszych dni stycznia.
Prosta kalkulacja wykazała, że jeśliby chodzili do pracy — to w okresie świątecznym od około 20. do 2.1. przerobiliby 8 dni, co przy zarobku 5 zł dziennie dałoby 40 zł zarobku. Natomiast za ten sam okres „chorowania“ otrzymywali z Kasy Chorych również 40 zł, przy czym mogli sobie odpocząć w domu, iść do lasu po drzewo, a nie potrzebowali marnować sił na pracę w fabryce. Gdy w końcu wszystkich „chorych“ takich zacząłem z punktu przekazywać do szpitala — (mimo gorących protestów zainteresowanych) — epidemia przedświąteczna od razu jakoś wygasła.
Sam fakt istnienia zasiłków chorobowych powoduje dla Kas Chorych zwiększone wydatki nie wyłącznie przez wypłacanie zasiłku, lecz również przez równoległe zwiększanie i innych świadczeń. Tak więc zdarza się bardzo często, że wzywają mnie na wieś, do robotnika, członka Kasy Chorych. Po przyjeździe, gdy stwierdzę banalne przeziębienie, nie wymagające właściwie żadnego leczenia, a co najwyżej kilkudniowego wypoczynku w łóżku — oznajmiają mi — „właściwie to byśmy pana doktora nie fatygowali, bo widzimy przecież, że to zwykłe przeziębienie, ale jakby pan doktór nie przyjechał — to przecież nie dostalibyśmy zasiłku z Kasy Chorych“, Rozumowanie najzupełniej logiczne. Tak więc, aby otrzymać kilka złotych zasiłku, członek Kasy Chorych powoduje bez istotnej potrzeby wydatek kilkunastu złotych na wizytę lekarską, samochód, a w końcu i na jakieś lekarstwo, gdyż jeśli się do chorego już przyjedzie — to jednak trzeba mu też coś przepisać.
Poza tym fakt istnienia zasiłków chorobowych powoduje jeszcze dalsze szkody. W normalnych bowiem warunkach, lekarz jest lekarzem i wie, że jeśli chory zgłasza się do lekarza, to na pewno z powodu jakichś istotnych dolegliwości, i w takim przypadku lekarz głowić się musi jedynie nad zagadnieniem, w jaki sposób postępować, by choremu jak najprędzej pomóc. Natomiast w warunkach Ubezpieczalni — lekarz, gdy styka się z pacjentem — po pierwsze musi zastanowić się, czy dany pacjent w ogóle jest chory, czy też może celem wizyty u lekarza jest tylko uzyskanie poświadczenia niezdolności do pracy i odbierania nie zasłużonych zasiłków chorobowych. Już to samo wytwarza pewną niemiłą atmosferę nieufności, przykrą zarówno dla lekarza, jakoteż i dla ubezpieczonego.
Z praktyki ostatnich lat zauważyłem — że każde ułatwienie i podwyższenie zasiłku — natychmiast odbija się na ilości chętnych do pobierania zasiłku chorobowego. Tak więc uprzednio — w razie wypadku przy pracy — poszkodowani otrzymywali zasiłek od dnia wypadku. To też zgłaszały się legiony „poszkodowanych“, którzy wykazywali mikroskopijne skaleczenie, raczej zadrapanie, względnie niedostrzegalne sińce — żądając, by uznać ich za niezdolnych do pracy. Lecz od dwóch lat rzecz ta uległa poprawie — w razie wypadku tak samo jak w razie choroby — kasa wypłacała zasiłek dopiero od czwartego dnia niezdolności, i gdy dopiero niezdolność na skutek wypadku trwa ponad 4 tygodnie — wówczas dopłaca się dodatkowo zasiłek za trzy pierwsze dni niezdolności. Z chwilą wprowadzenia powyższej reformy — od razu przestali zgłaszać się tacy „poszkodowani“ lecz zajodynowali sobie drobne uszkodzenie i pracowali dalej. Podobnie gdy wysokość zasiłku zmniejszono z 60% na 50% przeciętnego zarobku — wielu wygodnisiów z banalnym katarem, czy też inną niepoważną chorobą — (w czasie której każdy normalny człowiek kontynuowałby swą pracę), również zrezygnowało z prawa pobierania zasiłku i bez szkody pracowało w dalszym ciągu. Jednym słowem — każdy lekarz pracujący w terenie widzi, iż wysokie zasiłki chorobowe — to często premia dla leniuchów i wyzyskiwaczy.
Z drugiej strony podkreślić należy jeszcze raz, że lud nasz wcale nie przywiązuje do zasiłków chorobowych wielkiego znaczenia, a jeśli korzysta z nich, to dlatego, że ustawa takowe przyznaje. W każdym razie — ubezpieczeni żądają w pierwszym rzędzie od Ubezpieczalni bynajmniej nie wysokich zasiłków — lecz sumiennego leczenia. I dlatego gdyby ustawodawca skasował system zasiłków chorobowych (ma się rozumieć przy jednoczesnym obniżeniu składek, względnie innej formie rekompensaty) to reforma ta bezwzględnie nie wywołałaby żadnego sprzeciwu między ubezpieczonymi. Widziało się to już bowiem na robotnikach rolnych, którzy w chwili gdy przestali należeć do Ubezpieczalni — nie protestowali bynajmniej z tego powodu, iż ziemianin nie wypłaca im zasiłków chorobowych, lecz jedynie i wyłącznie z powodu niedostatecznej i nieskutecznej opieki lekarskiej.
Podobny fakt świadczący bardzo chwalebnie o etyce naszego ludu zaobserwować mogłem w ostatnich latach kryzysu gospodarczego. Otóż większość robotników, którzy po długim okresie bezrobocia dostali się do pracy, w razie choroby lub drobnego wypadku, w żaden sposób nie chcą zostawać w domu, tak, że jeśli poprzednio musiałem namawiać ubezpieczonych do rozpoczęcia pracy, względnie wysyłać ich przed komisję kontrolną — to dziś raczej muszę namawiać chorych do pozostania w domu, by przez zbyt szybki powrót do pracy choroba nie uległa pogorszeniu. „Dosyć długo nasiedzieliśmy się w domu“ — mówią mi robotnicy — „teraz jak długo można — trzeba pracować — niech tylko pan doktór się stara, żebyśmy jak najprędzej byli zdrowi“.
Objaw w każdym razie sympatyczniejszy od awantur urządzanych przez zawodowych symulantów na komisjach lekarskich w Ubezpieczalniach, gdy się takim panom powiedziało, że są zdrowi i nie można uznać ich za niezdolnych do pracy.
Ponieważ na zasiłki chorobowe odpada 40% dochodu Ubezpieczalni, przeto skasowanie zasiłków da od razu 40% oszczędności wydatków, nie mówiąc już o dalszych oszczędnościach, które przy skasowaniu zasiłków mogłyby wypłynąć. Tak więc zmniejszona frekwencja w gabinetach lekarskich, mniejsze wydatki na przejazdy, na aptekę, na komisje lekarskie, no i w końcu na administrację Ubezpieczalni.
W końcu wydatek 8% na administrację — z chwilą zniesienia chorobowych świadczeń pieniężnych da się bez trudu obciąć do połowy — odpadną bowiem wówczas uciążliwe kontrole chorych, księgowość obliczania i wypłacania zasiłków, komisje lekarskie i t. p. rzeczy.
W ten sposób możnaby zredukować wydatki Ubezpieczalni do następujących pozycji w stosunku do obecnych dochodów i wydatków.

Lekarze, akuszerki, dentyści 15%
apteki (przy istnieniu odrębnych dopłat) 6%
szpitale i sanatoria 15%
administracja 4%

ogółem 40%

czyli, gdyby z ubezpieczeń społecznych odrzucić niepotrzebny balast chorobowych zasiłków pieniężnych, wprowadzić dopłaty do lekarstw i za wzywanie lekarza do chorego — wówczas wystarczyłoby 40% obecnego dochodu Ubezpieczalni, by spełniły one swe istotne i jedynie ważne zadanie — opiekę nad zdrowiem milionowych warstw ubezpieczonych.
Powyższą reformę dałoby się uskutecznić jedynie wówczas, gdy ubezpieczenie chorobowe stanie się dobytkiem ogółu pracowników, a nie tylko robotników przemysłowych.
Przecież różni przedstawiciele związku ziemian stale udowadniają, że wydatki na opiekę lekarską na majątkach ziemskich wynoszą prawie 80-90% wydatków poprzednich, kiedy to majątki te, przynajmniej w byłym zaborze pruskim, należały do Kas Chorych. Jeśli cyfry powyższe są prawdziwe (a nie chcemy obrażać nikogo podejrzeniem operowania fałszywymi danymi) to ubolewać można, że ziemiaństwo za tak drogie pieniądze — tak mało daje korzyści swym pracownikom. Udowadnia to, że nawet tak inteligentne sfery, jak ziemianie, nie potrafią zorganizować dobrze, a tanio opieki lekarskiej dla swych pracowników.
Jeśliby ubezpieczenia społeczne na wypadek choroby zreformować przez odjęcie od nich balastu zasiłkowego i przez to obniżyć do 40% wysokość składek — to wówczas ziemianie, za połowę tej kwoty, jaką sami obecnie wydają na opiekę lekarską, pozbyliby się kłopotu, a co najważniejsze odpowiedzialności, na co są narażeni obecnie, gdy każdy pracodawca, we własnym zakresie pomoc lekarską organizuje.
To też rząd powinien zdobyć się na mądre i energiczne posunięcie — by opiekę nad zdrowiem pracowników rolnych przekazać Ubezpieczalniom Społecznym.
Sądzę, że ziemiaństwo, które dziś też ma wiele kłopotów na głowie — z radością zgodzi się na zarządzenie, które odejmie właścicielom majątków bardzo wiele kłopotów związanych z organizowaniem pomocy leczniczej, a jednocześnie przysporzy im korzyści materialnych. Jeśli bowiem wydaje się dziś 80% poprzednich wydatków na Kasę Chorych na źle funkcjonującą opiekę lekarską we własnym zakresie — to chyba nie jest złym interesem, by zaoszczędzić sobie połowę tej sumy, pozbyć się kłopotu i odpowiedzialności a pracowników swych za 40% poprzednio płaconych składek ubezpieczyć w Ubezpieczalniach Społecznych.
Przez przekazanie Ubezpieczalniom opieki nad pracownikami zginą od razu wszystkie anomalie, które obserwowaliśmy poprzednio. Pracownik chory na płuca — znajdzie drogę do lekarza i sanatorium, dziewczyna chora na kiłę — nie będzie potrzebowała tłumaczyć się dziedziczce poco idzie do lekarza, a co najważniejsze — będąc sumiennie leczoną — przestanie być żywym i zawsze groźnym źródłem zarazy, dzieci chore na krzywicę — otrzymają tran i kwarcówkę, a co najważniejsze — wszyscy pracownicy będą mieli w ogóle odwagę zwracania się do lekarza z prośbą o pomoc — podczas gdy dziś — wszelka próba otrzymania pomocy lekarskiej uważana jest za casus belli, za krok wrogi wobec pracodawcy.
Aby uprzystępnić zrozumienie dzisiejszej sytuacji istniejącej w rolnictwie, wyobraźmy sobie, jakby wyglądały podobne stosunki, gdyby zaistniały wśród pracowników biurowych lub handlowych. Powiedzmy, że żona młodego książkowego cierpi na dolegliwości kobiece. Książkowy idzie więc do szefa (który ze swej kieszeni płaci za leczenie), prosząc o kwit do lekarza. „Niech pan mi tym głowy nie zawraca, proszę z tym iść do mojej żony“ — brzmi odpowiedź. Wobec tego żona książkowego, czy też adiunkta idzie do pani szefowej. Zaczyna się badanie: „Co drogiej pani brakuje?“. „Bolą mnie krzyże i mam silne krwawienie“. — „Wie pani co, moja znajoma miała te same objawy, brała na to kogutki i było jej po tym lepiej — dam pani 5 kogutków niech je pani spróbuje zażyć na te swe dolegliwości“.
I żona książkowego wraca do domu z kogutkami, otrzymanymi od szefowej w kieszeni. Ale choroba się nie poprawia, więc nasz adiunkt czy książkowy idzie z powrotem do szefa, jednak prosząc o przekaz do lekarza. Odpowiedź będzie brzmiała: „Panie Drapipiórko. Jak pan będzie taki natrętny, to będę musiał wyciągnąć konsekwencje, ci lekarze wyciągają ze mnie ostatnie grosze, przecież pan wie, jakie są ciężkie czasy, i mimo to chce pan mnie narażać na koszta, bo pańską żonę bolą trochę krzyże — ma pan przekaz na jedną wizytę, ale ja to sobie zapamiętam“.
Zapewnić mogę, iż dialogi podobne — które brzmieć mogą wprost jak parodia — nie są wcale tak bardzo odległe od prawdy w stosunku pracowników rolnych do swych pracodawców.
Albo też praktykant w biurze zachoruje na dyskretną chorobę kawalerską. Wobec tego musiałby mieć nielada odwagę, by iść do szefa i powiedzieć: „Panie szefie, proszę o kwit do lekarza, bo byłem u dziewczynki i zdarzył mi się przykry wypadek“. Jeśli by już zdobył się na tyle odwagi — to szef chyba przeżegna się (jeśli będzie katolikiem) i zacznie kazanie na temat upadku moralności w młodym pokoleniu zakończone wzmianką o konieczności zwolnienia podobnie rozpustnego pracownika.
Jeśli szef natomiast będzie członkiem narodu wybranego, to oświadczy cynicznie — „Pan potrzebował mieć przyjemność, a ja mam jeszcze z własnej kieszeni za to płacić... Chyba pan jest meszuge“.
Wobec takich perspektyw, chory na dyskretną chorobę młodzieniec będzie wolał wcale się nie leczyć, niż narażać się na zwolnienie od pracy. Czy chory parobek na majątku może postąpić inaczej? Oczywiście, że nie! I ciekawe, jeśli wmyślimy się w sytuację robotników rolnych i pomyślimy, że sytuację tam wytworzoną przeniesiemy na nasz grunt — grunt inteligencji pracującej — to sytuacja taka wyda się nam wprost niedorzecznym koszmarem — jakimś bijącym w oczy nonsensem.
A jednak nonsens taki toleruje się dla milionowych warstw robotników rolnych, i co gorzej — w byłym zaborze pruskim, gdzie sprawa pomocy leczniczej była już rozwiązana przez powierzanie jej Ubezpieczalniom — wprowadzono na nowo przed kilku laty takie koszmarne stosunki, w których otrzymanie pomocy lekarskiej uzależnionym jest od spowiedzi przed dziedzicem, czy też dziedziczką, a poza tym przez uzyskanie tej pomocy narażony jest pracownik na wszystkie możliwe szykany — a w pierwszym rzędzie na zwolnienie z pracy.
Jest rzeczą oczywistą, iż pomoc lecznicza dla pracowników tylko wtedy działać może sprawnie, jeśli między chorym pracownikiem — a kieszenią pracodawcy, który ma za tę pomoc płacić — znajdzie się bufor, który osłabiać będzie ciosy, dotykające tę najwrażliwszą część „ciała“ praco dawców, a mianowicie ich kieszenie.
Tę rolę buforu — rolę pośrednika, który te wszystkie uderzenia zbiera i przenosi je w sposób najmniej dotkliwy do portfelu pracodawcy — spełniać może jedynie dobrze zorganizowana Ubezpieczalnia Społeczna.
Jeśli w sejmie ubolewa się nad niskim poziomem zdrowotności w kraju, by następnie jednym tchem położyć winę za stan taki na karb wadliwej jakoby działalności ubezpieczeń społecznych — to my, szarzy lekarze z terenu, nieznani żołnierze walki o zdrowie ludu, możemy odpowiedzieć: zły stan zdrowia ogółu naszego ludu jest właśnie wynikiem tego, że nie pozwala się Ubezpieczalniom o zdrowie ludu się troszczyć, lecz troskę tę pozostawia się niefachowym i nieodpowiedzialnym jednostkom — pracodawcom rolnym. Natomiast w przypadku drobnych samodzielnych rolników troskę tę pozostawia samym zainteresowanym, a w dzisiejszych warunkach małorolny nie ma zupełnie możności leczenia się.
Gdyby więc i te rzesze małorolnych oddać w opiekę Ubezpieczalniom — wtedy dopiero nastąpiłyby u nas zachodnio-europejskie stosunki zdrowotne, a w statystykach śmiertelności zniknęlibyśmy z kompromitującego dla mocarstwowej Polski ostatniego miejsca!


Lekarz domowy, czy wolny wybór lekarza.

W pobliskiej wsi mieszkał zamożny właściciel 140 morgowego gospodarstwa p. G., był to człowiek zresztą inteligentny i rozsądny. Dzieciom dał uniwersyteckie wykształcenie, sam wiele czytał i interesował się wszystkimi aktualnymi zagadnieniami. Przed kilku laty zapadł na żołądek — po jedzeniu miał wzdęcia i bóle, trwające kilka godzin i ustępujące przy ponownym posiłku, by znów w godzinę potem wystąpić ze zdwojoną siłą. Obawiając się raka żołądka, przyszedł do mnie z prośbą o zbadanie i zalecenie leczenia. Dokładne zbadanie pozwoliło mi uspokoić chorego — o raku żołądka nie ma mowy, cierpi on natomiast na wrzód żołądka, chorobę też poważną, lecz dającą się jednakowoż wyleczyć, ma się rozumieć przy długotrwałym cierpliwym leczeniu się i stosowaniu odpowiedniej diety.
Zapisałem choremu zwykle w tych przypadkach stosowane alkaliczne proszki, zaleciłem szczegółowo dietę i poleciłem pokazać się za tydzień. Po zażyciu proszków stan chorego poprawił się tak znacznie, iż po tygodniu uważać się on począł za wyleczonego i wobec tego już do mnie nie przyszedł. Ale w kilka tygodni później zjadł coś zabronionego, bóle znowu się odezwały i chory, który widocznie sądził, iż jednorazowa porada u mnie powinna już wystarczyć do wyleczenia go z poważnej choroby i musiał znowu szukać pomocy lekarskiej, ale że uważał, iż moje leczenie (t. zn. ta jedyna porada) nie pomogła mu, więc należy udać się do innego lekarza.
Pojechał więc do sąsiedniego miasta udając się do tamtejszego lekarza. Ale, żeby nie obrazić go tym, że uprzednio był już gdzieindziej leczony, zamilczał o fakcie, że był już zbadany i leczony przeze mnie. Ten drugi lekarz znów rozpoczął leczenie i podobnie jak ja, zapisał choremu podobne znów proszki alkaliczne o może nieco zmienionym smaku. Stan chorego znów się poprawił, wobec tego zaczął urbi et orbi rozgłaszać, że ten drugi lekarz jest właśnie znakomitością bo mu doskonale pomógł, podczas gdy ten pierwszy lekarz (t. zn. ja) nie znam się na chorobach, bo był swego czasu u mnie, a choroba się jednak wróciła.
Taki stan zadowolenia z tego lekarza nr 2 trwał znów kilka tygodni czy miesięcy, aż choroba — nie leczona zresztą w dalszym ciągu, uległa ponownemu pogorszeniu. Teraz ja otrzymałem już towarzysza niedoli, bo lekarz nr 2 z pobliskiego miasta został przez chorego p. G. określony podobnie jak i ja — jako „niepomocny“, a chory udał się do lekarza nr 3 w nieco dalszym mieście. Temu opowiedział jednak, że już był poprzednio u dwóch „niepomocnych“ lekarzy, którzy powiedzieli mu, że ma jakoby wrzód na żołądku i zapisali jakieś proszki, które brał za każdym razem, aż pudełko wyszło, (czyli około tygodnia), ale które mu „nic nie pomogły“, bo jak zażywał, to coprawda nie miał boleści, ale gdy je przestał po tygodniu brać i zjadł coś ciężkiego, to jednak boleści przyszły.
Uzdrowiciel nr 3 zaśmiał się ironicznie, gdy usłyszał nazwiska poprzednich lekarzy, robiąc podobno minę niezwykle zdziwioną, iż człowiek chory, który był u tych 2 lekarzy — mimo to jeszcze znajduje się przy życiu, gdyż zwykle porada u jednego z nich miała już wystarczyć do opuszczenia tego padołu łez. Również szczytem nieuctwa i błędem w sztuce lekarskiej miało być rozpoznanie u chorego wrzodu żołądka, podczas, gdy lekarz nr 3 wszem wobec i każdemu z osobna udowadnia, iż chory ma tylko niewinny katar żołądka. W końcu lekarz nr 3 zapisał znów alkaliczne proszki, ale dla odmiany — z zapachem mięty, by chory nie tyle naocznie ile nanosowo przekonał się, że ma zupełnie inne lekarstwo i kazał pokazać się znów choremu.
Chory ucieszony iż w końcu trafił na właściwego i „pomocnego“ lekarza wrócił do domu, zażywał kilkanaście dni proszki — poczuł się znacznie lepiej i zalecał wszystkim sąsiadom, by wybrali się w podróż do tego znakomitego lekarza nr 3, jeśli będą mieć jakieś wątpliwości. A że czuł się lepiej, więc już też więcej do tego cudownego lekarza nie poszedł. Przeszło znów parę miesięcy, wrzód żołądka bowiem i bez leczenia lubi okresowo się goić i nie sprawiać dolegliwości, by znowu po pewnym czasie na nowo się rozjątrzać i uprzykrzyć choremu życie. Tak też było i z p. G., latem czuł się nieźle, gdy nastała zima boleści znów się zwiększyły, a że teraz w okolicy nie było jakoś lekarza, którego by p. G. darzył zaufaniem przeto wybrał się do kliniki w Poznaniu, aby dać się prześwietlić. W klinice powiedziano mu, iż w samej rzeczy ma wrzód na żołądku, zatrzymano go kilkanaście dni, lecząc znowu alkalicznymi proszkami. Stan chorego polepszył się i chory zadowolony wrócił do domu. Po kilku miesiącach znowu przyszedł nawrót choroby, lecz chory zniechęcony już do wszystkich lekarzy (u każdego był zresztą 1 a najwyżej 2 razy) przypomniał sobie, iż w Poznaniu opowiadano mu o jakimś cudotwórcy-homeopacie. Udał się więc do niego. Ten cudotwórca zapisał mu jak przystoi na homeopatę coś z 15 pudełek proszków, guziczków, kropelek i innych cudowności, a przy tym tabletki magnezji, czyli znów alkaliczny proszek w formie tabletek. Chory wrócił w triumfie do domu, przywożąc cały bagaż lekarstw — i znów kilka tygodni przeszło względnie pomyślnie.
Aż przyszła katastrofa: pewnego dnia chory oddał większą ilość zupełnie krwistego kału, przy czym w jednej chwili zasłabł tak, iż utracił przytomność.
Położono go do łóżka, po chwili wrócił nieco do sił. (Wyjaśnię, iż przejście powyższe było wynikiem pęknięcia naczynia krwionośnego w okolicy owrzodzenia żołądka, na skutek czego nastąpił krwotok do żołądka i wskutek znacznej utraty krwi chory osłabł i zemdlał). Po paru tygodniach krwotok znowu się powtórzył. Homeopata przybył do chorego, polecił znów kilkanaście słoiczków i pudełeczek i chory powoli przyszedł do siebie, aczkolwiek został już osłabiony i blady. Pewnej nocy obudziły chorego niezwykle silne bóle — poczęto więc robić gorące okłady, dawać wszystkie możliwe proszki homeopatyczne i najrozmaitsze krople. Jednak stan chorego nie poprawił się w ciągu następnego dnia i następnej nocy — tak że po jakichś 30 godzinach męczarni przypomniano sobie o lekarzu nr 1 i zatelefonowano po mnie. Po przybyciu do chorego stwierdziłem u niego rozlane zapalenie otrzewnej powstałe na skutek pęknięcia ścianki żołądka w miejscu owrzodzenia do jamy otrzewnowej. Stan chorego był tak ciężki, że zabieg operacyjny był niemożliwy.
Zapisałem choremu morfinę i przygotowałem rodzinę do nieuniknionego ciosu jaki w najbliższym czasie na nią spadnie.
Po dwóch dniach wypisywałem dla p. G. świadectwo śmierci.
Mamy na przykładzie biednego p. G. smutny wzór do czego prowadzić może nieograniczony „wolny wybór lekarza“.
Jest dla mnie rzeczą oczywistą, że gdyby p. G. musiał leczyć się u jednego lekarza, — lekarza domowego — względnie gdyby ten lekarz kierował leczeniem przez przekazanie chorego do prześwietlenia, do chirurga lub t. p. — jednym słowem, gdyby leczeniem kierowała myśl przewodnia jednego lekarza-fachowca, a nie chwilowe kaprysy człowieka chorego, wówczas finał choroby nie byłby tak tragiczny.
Przypuśćmy nawet na chwilę, iż taki lekarz domowy przy pierwszej wizycie nie rozpoznałby należycie choroby i zapisałby p. G. nieodpowiednie lekarstwo. Wówczas — przy następnej wizycie chory zwróciłby lekarzowi uwagę, iż lekarstwo nie skutkowało, względnie iż dolegliwości nawet się wzmocniły po zażyciu lekarstwa, a lekarz skonfrontowałby swe rozpoznanie poprzednie i ostatecznie rozpoznałby należycie chorobę.
Jeśliby mimo wszystko stan chorego nie uległ poprawie, wówczas lekarz domowy nie ociągałby się napewno z przekazaniem chorego p. G. do szpitala, gdzie zastosowanoby wszystkie nowoczesne środki rozpoznawcze, więc w przypadku p. G. — prześwietlenie, badania chemiczne soku żołądkowego, badanie kału i t. d., po czym z dokładnym wyjaśnieniem rodzaju choroby oraz z wskazówkami jak w dalszym ciągu leczyć chorego, przekazanoby go w ręce lekarza domowego, a ten, obserwując chorego od pierwszej chwili powstania choroby, względnie nawet znając go jeszcze uprzednio, zanim na daną chorobę zapadł, mógłby wyleczyć chorego o wiele prędzej i skuteczniej, niż uczyniło to kilkunastu lekarzy, pobieżnie tylko widzących chorego, a nie pozostających ze sobą w żadnym, choćby najluźniejszym tylko kontakcie.
Przy nieograniczonym wolnym wyborze lekarza chory wystawiony jest na niesłychane niebezpieczeństwo, iż dostać się może w ręce „lekarza“ szarlatana, których niestety nie brak w żadnej okolicy. Sumienny lekarz poleci poważnie choremu dłuższą, uciążliwą często kurację, a na pytanie, tak często nam stawiane: „czy może Pan Doktór gwarantować, iż kuracja bezwzględnie choremu pomoże?“, żaden sumienny lekarz nie może dać stuprocentowej gwarancji. Inaczej szarlatan bez dyplomu lekarskiego, a czasem niestety i z dyplomem. Ten obiecuje choremu gruszki na wierzbie, nie myśląc zresztą o tym, że dotrzymanie obietnicy jest przeważnie niemożliwe. Chory w swej wędrówce od lekarza do lekarza nie zatrzyma się właśnie przy tym sumiennym lekarzu, nie chcącym zbyt zawczasu obiecywać, lecz raczej przy szarlatanie, który będzie zwodzić szukającego ratunku chorego malowniczymi mirażami przyszłego zdrowia.
Helena Z. z K. zachorowała na krwawienie maciczne. Badanie wykazało raka macicy. Wobec tego zaleciłem chorej natychmiastowy wyjazd do szpitala celem operacji i wycięcia macicy. Kobieta, bojąc się operacji, udała się do lekarza w sąsiednim mieście. Ten potwierdził jej moje rozpoznanie i zalecił jak najszybsze poddanie się operacji. Ale w dalszym mieście mieszkał okrzyczany jako sława lekarz, mający w swej willi baterię różnych kwarcówek, rentgenów i innych cudów. Chora, jak to chora, posłuchała namów sąsiadów i zanim wyjechała na operację, spróbowała szczęścia jeszcze u tego „cudotwórcy“, którego znałem głównie z tego, że na wszystkie choroby zalecał 12 naświetlań kwarcówką i 12 zastrzyków, co w sumie przynosiło mu przeszło 100 złotych od każdego pacjenta, który wpadł w jego ręce. To też i gdy moja chora z rakiem macicy przyszła do tego pana — to aczkolwiek widział wyniki badań i jako lekarz wiedział, że chorą należy jak najszybciej przesłać do operacji — mimo to wolał widocznie i od niej zarobić stokilkadziesiąt złotych; zapewnił ją, że wyleczy ją bez operacji swą kwarcówką i zastrzykami. Chora kilka miesięcy jeździła do tego cudotwórcy, płacąc mu grube pieniądze za zabiegi, o których wiedział, że pomogą chorej tyle, co umarłemu kadzidło. Po kilku miesiącach, gdy już wydostał z chorej większą ilość pieniążków — zdecydował się w końcu wytłumaczyć jej, że zastrzyki jakoś nie chciały jej pomóc i dlatego lepiej, by się jednak poddała operacji. Ma się rozumieć, że teraz było już do operacji za późno. Po kilku dalszych miesiącach chora zmarła w strasznych męczarniach.
Leczył się u mnie 21-to letni Czesław P. z K. Chory był na płuca, a że zwykłe leczenie nie odnosiło rezultatu, więc poradziłem ojcu chorego odwiezienia go do sanatorium dla płucno chorych dla założenia odmy.
Ale, jak to zwykle bywa, ktoś z usłużnych sąsiadów polecił ojcu chorego lekarza-cudotwórcę (nie tego, o którym mowa w uprzednim przykładzie, ale nie ustępującego w pomysłowości, gdy chodziło o zdobywanie pieniędzy). Cudotwórca zbadał chorego, po czym zapewnił ojca, że za 30 dni chłopak będzie kompletnie zdrowy, musi jednak pozostać w klinice należącej do cudotwórcy i płacić za pobyt i leczenie po 30 zł dziennie. Ojciec uszczęśliwiony, że kosztem co prawda 1.000 zł może wyleczyć syna, zgodził się bez wahania i pozostawił chorego chłopca cudotwórcy. Po miesiącu chłopaka musiano wynieść z kliniki, (bo już nie mógł chodzić) i po dalszym miesiącu chory został pochowany na miejskim cmentarzu swej wioski. Znowu nie ulega dla mnie wątpliwości, że ów lekarz cudotwórca zupełnie świadomie oszukiwał ojca chorego, gwarantując mu wyleczenie chorego w przeciągu miesiąca, gdyż podobnie poważnej choroby w ciągu miesiąca wyleczyć nie można. Gdyby chłopak — zamiast u cudotwórcy znalazł się w sanatorium, to zapewne po dwu lub trzech latach leczenia wróciłby do zdrowia.
Szczęście „wolnego wyboru lekarza“ jest nadzwyczaj problematyczne i bynajmniej nie przynosi błogosławieństwa tym, którzy z tego przywileju obficie korzystają. Wolny wybór lekarza byłby doskonałym systemem, gdyby wszyscy chorzy mieli wykształcenie i praktykę lekarską i wówczas mogli krytycznie porównać, który z lekarzy stosuje najracjonalniejszy i najkorzystniejszy sposób leczenia. Ale że chorzy lekarzami nie są — przeto są oni zdani wyłącznie na dobrą wolę i sumienność lekarzy, do których w swej wędrówce wolno-wyborczej się zwrócą.
Wystarczy gdy między tymi lekarzami znajdzie się choć jeden szarlatan — a los chorego będzie już przesądzony. Szarlatan zawsze obiecywać będzie choremu wiele więcej, niż pozostali sumienni lekarze, a chory nie mający przecież pojęcia o medycynie, będzie święcie wierzyć wszystkim, choćby najwięcej absurdalnym zapewnieniom szarlatana. W lecznictwie społecznym przy zniesieniu wolnego wyboru lekarza — odpowiedzialność za wyleczenie ponosi lekarz domowy — gdy ten uzna, iż chory winien być przekazany do innego lekarza — względnie specjalisty, to uczynić to może bez trudności. Gdy chory po pewnym czasie wróci znów w ręce lekarza domowego, ten bezstronnie osądzi, czy leczenie danego specjalisty pomogło rzeczywiście choremu, jeśli nie — skieruje chorego do innego specjalisty, względnie do szpitala i w ten sposób stale stoi na straży zdrowia oddanego pod swą opiekę ubezpieczonego. Przy systemie tym chory nie jest bynajmniej na całe życie związany ze swym lekarzem domowym, lecz też ma możność leczenia się u innych lekarzy, specjalistów itd., lecz leczeniem kieruje teraz świadomy rzeczy umysł lekarza domowego, który to lekarz może osądzić, czy te lub inne metody stosowane przez specjalistę, względnie innych lekarzy są słuszne i czy mogą przynieść pożytek choremu, którego lekarz domowy przekazał w ręce innych lekarzy. Lekarz domowy, jako fachowiec nie da się zwieść bałamutnymi „gwarancjami“ niesumiennego lekarza i na pewno wytłumaczy każdemu choremu, że te czy inne obietnice są niemożliwe do spełnienia i doradzi choremu, by zdecydował się na takie, czy inne leczenie danej choroby. Lekarz domowy ze swej strony przyjmuje na siebie niesłychanie wielką odpowiedzialność za wynik leczenia chorego i musi dlatego też dołożyć wszelkich starań, by wynik leczenia uwieńczony był powodzeniem.
Weźmy najprostszy przykład. Przywożą do mnie ośmiomiesięczne niemowlę Helenę I. ze wsi M., córkę zamożnego rolnika (nie członka Ubezpieczalni). Stwierdziłem u dziecka dyfteryt krtani, czyli tzw. krup. I tu mogę dać dziecku zastrzyk, i kazać następnego dnia zawezwać mnie do chorego dziecka — przy takim postępowaniu osiągnąłbym korzyści materialne. Ale zdarzyć by się mogło, że dziecko uległo by w nocy napadowi duszności i zmarło by na rękach bezradnych rodziców. Wobec tego uczciwość wymagała, bym wyświetlił rodzicom, że aczkolwiek chwilowo choroba nie jest jeszcze zbyt groźna, to mimo to należy dziecko odwieźć do szpitala, aby w przypadku wystąpienia w nocy duszności mogło dziecko być natychmiast operowane, co jedynie może uratować życie dziecka zagrożone uduszeniem się.
Tak też ma się rozumieć postąpiłem — uszczupliłem przez to mój możliwy zarobek, ale zarówno ja, jako też i rodzice dziecka zdajemy sobie sprawę, że w ten sposób jest wszystko zrobione, by dziecko utrzymać przy życiu. Gdyby rodzice zamiast posłuchać mnie, zaczęli wozić dziecko od jednego lekarza do drugiego, natrafiliby na pewno w końcu na szarlatana, który poleciłby wzywać się parę razy dziennie do chorego dziecka, „gwarantując“ za wyleczenie dziecka i to bez operacji.
Syn pewnej znanej rodziny był kleptomanem, czyli kradł co mu pod rękę wpadło. Ponieważ rodzina chłopca narażona była z tego powodu na wiele przykrości, postanowiono wyleczyć chłopca z haniebnego nałogu. Zwrócono się do cudotwórcy — ten ma się rozumieć „gwarantował“, że chłopca wyleczy po tylu a tylu tygodniowym pobycie w jego klinice i tylu i tylu tysiącach honorarium. Rodzina chętnie zgodziła się na wszelkie ofiary, byle nie mieć ciągłego wstydu z powodu chłopca. Chłopak był określony czas w klinice, po czym wrócił do domu, jako już zupełnie wyleczony, tak przynajmniej zapewnił ów lekarz-cudotwórca. Ale w kilkanaście dni później znów w jakimś składzie ukradł coś i został na tym przychwycony. Rodzice ma się rozumieć poszli z wymówkami do lekarza, który przecież gwarantował za wyleczenie chłopca z nałogu.
Ale ten z najspokojniejszą w świecie miną orzekł rodzicom, iż chłopiec był już najzupełniej wyleczony, a jeśli znów zaczął kraść — to tylko dlatego, że choroba wróciła się na nowo!
Kto z ludzi zwykłych, nie fachowców, może stwierdzić, czy proponowane przez danego lekarza leczenie jest rzeczywiście celowe i może przynieść choremu pożytek?
Weźmy na przykład chorego z rakiem żołądka. Lekarz uczciwy zaleci choremu jak najszybszą operację, (jeśli ma się rozumieć rak nie jest zbyt daleko posunięty). Lekarz nieuczciwy poleci wzywać się dwa razy dziennie, będzie choremu dawał morfinę i inne narkotyki, przez co chory, pozbawiony boleści, będzie rzeczywiście czuć się lepiej, by ma się rozumieć później tym prędzej ulec strasznej chorobie. Nie fachowiec będzie na pewno, przynajmniej w początkowym okresie, zadowolony z leczenia morfiną i będzie wydawał setki złotych na lekarza, który przyrzeka wyleczyć chorego i rzeczywiście sprowadza mu ulgę. Natomiast fachowiec, lekarz domowy, nie da się zwieźć działaniu morfiny na chorego i wytłumaczy zawczasu choremu, że poprawa jego stanu jest zwodnicza i polega tylko na zatruciu, przez co nie odczuwa on bólów — a jedynie celowym leczeniem zostaje operacja.
Dlatego też uważam, że związanie chorego z jednym lekarzem — lekarzem domowym — jest jedynie rozsądnym rozwiązaniem sprawy w lecznictwie społecznym. Pozostawienie wolnego wyboru lekarza — to wydanie chorego członka Ubezpieczalni Społecznej na łup szarlatanów i karierowiczów, którzy przy wolnym wyborze lekarza mają wspaniałe pole do popisu.
Przy sposobności powiem parę słów o tak modnym dzisiaj leczeniu specjalistycznym. Wytworzyła się dzisiaj między publicznością metoda omijania lekarzy ogólno-praktykujących, a szukanie pomocy w pierwszym rzędzie u tzw. specjalistów, których szeroka publiczność gotowa jest uważać za lekarzy wyższego rzędu, lepiej wyszkolonych niż zwykły „omnibus“ lekarz ogólnopraktykujący. Więc zaboli kogoś głowa — idzie się do specjalisty chorób nerwowych, męczy się ktoś szybko i ma krótki oddech —; idzie naturalnie do lekarza specjalisty chorób płuc, zaczyna ktoś źle widzieć — idzie się wprost do okulisty. Co z tego wynika — opowiem w paru przykładach.
Józef K. ubogi 30-letni rolnik z J. pod koniec 1931 r. czuł się osłabiony i źle wyglądał. Lecz małorolny nie może z powodu takich dolegliwości zaraz chodzić do lekarzy. Zaczął się więc trochę szanować — miesiąc za miesiącem schodził, nasz Józef K. czuł się raz trochę lepiej, to znowu gorzej. Wiosną 1932 r. zauważył, iż wzrok zaczyna mu niedopisywać i w krótkim czasie zaczął tak źle widzieć, iż wydostał ostatnie kilka złotych i udał się do okulisty. Ten zbadał oczy i stwierdził u chorego zapalenie nerwu ocznego, zapisał mu więc krople do oczu, jakieś lekarstwo i odesłał chorego do domu. Lecz wzrok pogarszał się w dalszym ciągu, a że w okresie żniw Józef K. jednak musiał ciężko pracować, — przeto i osłabienie dokuczyło choremu tak znacznie, iz późną jesienią 1932 zdecydował się na wizytę lekarską u mnie. Gdy chory wszedł do mego gabinetu — pierwsze co rzuciło mi się w oczy — to pergaminowa bladość cery. Ponieważ u każdego pacjenta robię analizę moczu — przeto wezwałem chorego do oddania moczu. Już pierwsza próba przyniosła rozwiązanie zagadki choroby Józefa K. Okazało się mianowicie, że Józef K. chorował od dłuższego już czasu na zapalenie nerek. Stąd datujące się od roku osłabienie, lecz stąd również i zapalenie nerwu ocznego! Okulista — słusznie zresztą stwierdził zapalenie nerwu, lecz zamiast zastanowić się, czy to zapalenie nie jest wynikiem jakiejś innej choroby (bo takie zapalenie nerwu ocznego może być wynikiem wiądu rdzenia, zapalenia nerek, artretyzmu i szeregu innych jeszcze chorób) ograniczył się do zapisania lekarstwa. Gdyby Józef K. w tamtym okresie przyszedł by od razu do lekarza ogólnopraktykującego, zamiast do specjalisty — to zapewne pod wpływem przepisanej diety i spoczynku w łóżku, choroba nerek by się cofnęła, a chory powrócił do zdrowia. Stało się jednak inaczej.
Ponieważ mówimy właśnie o „wolnym wyborze lekarza“ — przeto opowiem o dalszych losach biednego Józefa K. Otóż gdy stwierdziłem u niego zastarzałe już zapalenie nerek, kazałem mu położyć się do łóżka, uprzedzając, iż leżenie w łóżku trwać może szereg miesięcy, gdyż musi trwać tak długo, aż nerki wypoczną i wyzdrowieją. Początkowo leżał K. dość cierpliwie, stosował się do diety — i stan znacznie się po 4 czy 6 tygodniach poprawił. Odtąd jednak co kilka dni przychodziła żona chorego, dopytując się, czy chory może już wstać. Ponieważ jednak w moczu stale stwierdzałem jeszcze białko, przeto nie mogłem choremu zezwolić na wstanie i namawiałem żonę chorego do cierpliwości. Przeszło kilka miesięcy, chory czuł się doskonale — koniecznie chciał z łóżka uciekać, lecz mocz, aczkolwiek w małej ilości, zawierał jeszcze białko, co oznaczało, że na wstanie jeszcze jest za rychło. Zapewne po dalszych 3 — 4 miesiącach nerki byłyby wygojone i nasz chory mógłby łóżko opuścić już na dobre. Ale sąsiedzi namówili niecierpliwiącego się chorego, by zawezwał innego lekarza. Przyjechał więc ten lekarz Nr 2 i aby zaimponować choremu orzekł: Giebocki leczy was już 4 miesiące i nie może wyleczyć, a ja postawię was w 14 dniach na nogi.
Aby słowa dotrzymać — pozwolił choremu wkrótce wstać, aczkolwiek mocz chorego wciąż jeszcze białko zawierał. Chory skwapliwie skorzystał z pozwolenia i zabrał się zaraz do pracy, szczęśliwy że trafił wkońcu na tak dzielnego uzdrowiciela.
Ale za szybko przerwane leczenie nerek nie uszło choremu bezkarnie. Coś z półtora roku Józef K. czuł się względnie dobrze.
Lecz po tym czasie zaczął cierpieć na szalone bóle głowy, wymioty itd. Lekarz Nr 2 jakoś nic nie mógł mu na to poradzić — chory postanowił przeto znów wrócić do mnie. Badałem właśnie kogoś w gabinecie, gdy ktoś wleciał do gabinetu z krzykiem: „Niech Pan Doktór zejdzie prędko do sieni, bo tam jakiś mężczyzna umiera“. Wyleciałem na sień i poznałem w leżącym bezwładnie człowieku — mego Józefa K. Prędko zaordynowałem zastrzyk kamfory i omdlały odzyskał przytomność. W gabinecie chory opowiedział pokrótce, jak to swego czasu przerwał kontakt ze mną, gdyż lekarz Nr 2 z innej miejscowości „postawił go na nogi“ przez pozwolenie wstania z łóżka. Analiza moczu znów wyświetliła skąd pochodzą bóle głowy, wymioty i nagłe omdlenie — oto nerki nie leczona przez półtora roku uległy tak silnemu zniszczeniu, iż nie potrafiły już wydalać z moczem trujących produktów przemiany materii i wszystkie obecnie dolegliwości chorego — to wynik zatrucia tymi właśnie trującymi produktami, które normalnie są z moczem przez zdrowe nerki wydzielone, czego jednak już nie potrafiły uczynić schorzałe nerki Józefa K. Jednocześnie serce było już tak osłabione, że nie było mowy, aby chory mógł jeszcze wyzdrowieć. Skierowałem więc chorego do szpitala i tam po kilkunastu dniach chory życie zakończył.
Aniela S. tęga 30-letnia kobieta cierpiała na częste dolegliwości pęcherza moczowego. Tłumaczyła to sobie, jako wynik choroby kobiecej, udała się więc do ginekologa. Ten stwierdził tyłozgięcie macicy i drogą kuracji usunął zmianę chorobową. Lecz dolegliwości jeszcze więcej się wzmagały. Wobec tego udała się Aniela S. do innego ginekologa. Ten orzekł, iż konieczna jest operacja. Ale na to chora nie chciała się zgodzić. W międzyczasie wyjechała do krewnych w Lubelskim. Tam stan się pogorszył udała się chora do lekarza ogólnopraktykującego. I co się okazało? Aniela S chorowała na cukrzycę i przez to właśnie miała dolegliwości pęcherzowe Gdy później wystrzegała się spożywania słodyczy i potraw mącznych — czuła się zupełnie zdrową.
Zatem dwaj ginekolodzy — wpatrzeni w swą specjalność — stwierdzali stan choroby, który sam przez się nie był wyłącznym powodem dolegliwości u chorej, natomiast nie myśleli o tym, że dolegliwości chorej mogą być spowodowane przez chorobę leżącą poza ich specjalnością. Publiczność skłonna jest uważać lekarzy specjalistów — za jakiś wyższy typ lekarza, górujący bezwzględnie nad lekarzem ogólnopraktykującym.
Zapewne — gdyby każdy lekarz-specjalista był poza tym jeszcze wszechstronnie orientującym się — lekarzem-praktykującym — to wówczas bezwzględnie można by uważać go za coś wyższego od ogółu lekarzy. Lecz niestety w 95% dzieje się inaczej. Specjalista zasklepiony w swym dziale coraz więcej traci kontakt z pozostałą medycyną, zapominając nawet o tych podstawach, których uczył się na ławie uniwersyteckiej. A jak odbywa się specjalizacja? Jeden z profesorów np. gdy zauważył, że student okazuje zainteresowanie jego dziedziną — namawiał takiego studenta do stałego przebywania w jego klinice. Taki przyszły specjalista zaniedbywał więc wszelkie inne dziedziny medycyny, nie uczęszczając zazwyczaj nawet na wykłady innych profesorów, a przebywając od rana do wieczora w klinice swej specjalności. Egzamin zawsze uda się jakoś złożyć, następnie już jako lekarz przebywał taki przyszły specjalista jeszcze kilka lat u swego profesora — i w końcu wychodził w świat jako par exellence specjalista, nie mający ma się rozumieć pojęcia o reszcie medycyny.
W innych przypadkach — młody lekarz, gdy złoży swe egzamina a zdecyduje się na specjalizację wstępuje do kliniki chirurgicznej, chorób kobiecych lub też chorób oka. Jeśli dajmy na to specjalizuje się w chirurgii — to bezprzecznie doskonale nauczy się operować wyrostek robaczkowy, czy też skręt jelit, jeśli zostanie ginekologiem — nauczy się wspaniale przeprowadzać porody i robić skrobanki, ale czy to jednak wystarcza, aby być już przez to rzeczywiście dzielnym i wszechstronnym lekarzem?
Przecież nie wystarcza przeprowadzić operację, jeśli poprzednio nie stwierdzi się sumiennym badaniem narządów wewnętrznych chorego, że ten operację może przetrzymać. Ileż to razy słyszy się o podobnych zdarzeniach, że operacja wspaniale się udaje, a chory umiera wkrótce potem z powodu osłabienia serca, które było zbyt słabe, aby przetrzymać zbieg, a nie zostało uprzednio wzmocnione.
Choroba układu nerwowego — uwiąd rdzenia — powoduje dolegliwości wzrokowe. Również podobne dolegliwości wzrokowe powodować może choroba chirurgiczna — rak mózgu.
A teraz odwrotnie — wada wzroku powodować może bóle głowy i objawy ze strony żołądka, jak mdłości i wymioty.
Choroby układu nerwowego — jak zapalenie opon mózgowych powodują wymioty i objawy brzuszne.
Choroba czysto kobieca — tyłozgięcie macicy — powodować może najrozmaitsze dolegliwości nerwowe — jak kurcze, zdenerwowanie itd.
Wyobraźmy więc sobie taką chorą, gdy dostanie się w ręce neurologa — będzie leczona różnymi środkami uspakającymi, podczas gdy należy takiej chorej ustawić tylko prawidłowo macicę, co jednak już przekracza wiadomości neurologa.
Aby nie być źle zrozumianym, z góry zastrzegam się, że nie chcę bynajmniej twierdzić, iż specjalizacja w dzisiejszej medycynie jest niepotrzebna. Przeciwnie — niesłychany rozrost medycyny we wszystkich kierunkach i dziedzinach powoduje, iż medycyna stała się tak wielka i trudna, że jest zupełnie niemożliwym, by jeden człowiek ogarnął swym umysłem wszystkie w ogóle działy medycyny, a zarazem wprawił się i wyćwiczył tak dalece, by móc wykonywać wszystkie wchodzące w zakres wszystkich specjalności, zabiegi i operacje lekarskie.
Ponieważ przekracza to najzupełniej wszelkie możliwości jednego, choćby najgienialszego lekarza — przeto koniecznym było podzielić medycynę na szereg specjalności i dlatego też chirurg wspaniale operuje, laryngolog znowu doskonale i wprawnie wycina narośla, i migdałki, okulista leczy choroby oczu, a neurolog choroby nerwów. Wszyscy specjaliści opanowują szereg specjalnie skomplikowanych metod badania, a jednocześnie potrafią specjalnie biegle stosować te lub inne metody lecznicze. Jednak podstawą lecznictwa musi pozostać lekarz ogólnopraktykujący, który w szczególnie skomplikowanych przypadkach może przekazać chorego do specjalisty dla dokonania takich czy innych badań (np. prześwietlenie, oglądanie wnętrza pęcherza moczowego lub żołądka itp.), potrzebnych do ustalenia rozpoznania choroby.
Gdy dostatecznie rozpoznanie choroby jest już ustalone i pewne, wówczas lekarz ogólnopraktykujący ustala wytyczne dla leczenia choroby i znowu, gdy leczenie jest tego rodzaju, że wymaga interwencji specjalisty — każdy sumienny lekarz domowy — ogólnopraktykujący skieruje chorego do lekarza specjalisty dla wykonania tych czy innych zabiegów.
Tylko przy takiej współpracy specjalisty z lekarzem ogólnopraktykującym chory ma pewność, że myśli o jego zdrowiu dwóch fachowców — z tych jeden obejmuje swą wiedzą całokształt jego organizmu, drugi natomiast — lekarz specjalista — ma zakres wiadomości węższy — obejmuje swą wiedzę tylko pewną dziedzinę medycyny — właśnie tę, do której, należy cierpienie dręczące chorego, lecz za to wiedza specjalisty w dziedzinie tyczącej chorego jest specjalnie gruntowna i głęboka.
Lecz podobnie jak z melodii wygrywanej przez basistę z orkiestry nic nie można sądzić o całym utworze, tak też lekarz specjalista, znający choć co prawda gruntownie, lecz jeden tylko narząd organizmu — nie może i nie powinien samodzielnie decydować o leczeniu chorego — gdyż może przeoczyć zmiany chorobowe, wkraczające poza zakres jego specjalności, a przez to skierować leczenie na fałszywe tory — przynosząc niepowetowane szkody dla chorego.
Dlatego też i z tego powodu uważam wolny wybór lekarza w lecznictwie społecznym za hasło sprzeczne z istotnym interesem chorego. Każdy chory — kierując się najzupełniej błędnym przesądem o wyższości lekarza specjalisty nad zwykłym lekarzem ogólnopraktykującym — szukałby przede wszystkim porady lekarskiej u różnych specjalistów, dobierając sobie tych zresztą zupełnie nieodpowiednio. Tak więc kobieta nerwowa z powodu tyłozgięcia macicy — uda się do neurologa, który w niczym pomóc jej nie będzie mógł. Chory na nerki uda się do okulisty z wynikiem jak już opisałem poprzednio.
Człowiek chory na serce, a mający z tego powodu duszność — uda się do specjalisty chorób płuc i tak dalej mnożyć można przykłady do nieskończoności.
Jedynie przez ustanowienie lekarza domowego w lecznictwie społecznym — można racjonalnie przeprowadzić leczenie chorych, a w razie potrzeby racjonalnie rozdzielić chorych do poszczególnych specjalistów.
Jak często bowiem spotykam się z niemożliwymi do zrealizowania propozycjami!
Tak więc chora na zapalenie jajników kobieta przychodzi z prośbą przekazania jej do prześwietlenia. Tymczasem jest rzeczą najzupełniej niemożliwą, by można było prześwietlić jajniki. Wobec tego muszę tłumaczyć chorej, że życzenie jej jest zupełnie nierealne, więc jeśli koniecznie chora życzy sobie być badana przez jeszcze jednego lekarza — ewentualnie mogę skierować ją do ginekologa, który uspokoi przesadne obawy chorej.
Nie ulega wątpliwości, iż gdyby chora przy systemie wolnego wyboru lekarza, względnie jako pacjentka prywatna udała się do rentgena, to ten, nie chcąc zrażać pacjentki prześwietlił by chorą, marnotrawiąc w ten sposób czas i energię.
Lecznictwo specjalistyczne pozbawione stałego kontaktu z lekarzem domowym — wypaczyłoby cały system opieki nad chorym członkiem Ubezpieczalni i w rezultacie przyniosłoby bez porównania więcej szkody niż pożytku. Dopiero ustanowienie lekarzy domowych współpracujących ze wszystkimi specjalistami czyni opiekę lekarską w lecznictwie społecznym — prawdziwie wartościową i skuteczną.


Lekarz domowy i jego pacjenci.

W lecznictwie społecznym najważniejszym jest czynnik, spełniający bezpośrednie funkcje lecznicze tzn. czynnik lekarski.
Od doboru lekarzy w Ubezpieczalniach zależy zarówno sprawne funkcjonowanie aparatu leczniczego, umiejętna gospodarka funduszami Ubezpieczalni i zadowolenie ubezpieczonych.
Przed kilkunastu laty byłem obecny na zebraniu robotniczym w większej fabryce. Na zebraniu tym słusznie zauważył jeden z mówców — rozsądny robotnik, iż weszło u nas w zwyczaj, by wszyscy użalali się na Ubezpieczalnie — narzekają pracodawcy, iż płacą zbyt wysokie składki, narzekają ubezpieczeni, że nie otrzymują odpowiednich świadczeń i narzekają w końcu lekarze (którzy zresztą w owym czasie otrzymywali w Kasach Chorych ministerialne pobory). To ogólne narzekanie — to wynik również działalności odłamu prasy brukowej, która bezkarnie używała sobie na Kasach Chorych, wyolbrzymiając każdą urojoną często krzywdę ubezpieczonego do rozmiarów skandalu.
Zmienić to nieprzychylnie nastawienie ogółu do lecznictwa ubezpieczonego może tylko odpowiednio dobrany i sprawnie działający zespół lekarzy Ubezpieczalni.
Dziś, gdy lekarz Ubezpieczalni jest prawnie i faktycznie urzędnikiem — musi lekarz przyswoić sobie te dodatnie cechy urzędnika, które czynić go mogą popularnym wśród zainteresowanych, którzy się z nim stykają.
Jeśli rozmawiam z członkami Ubezpieczalni Społecznych z większych miast, stale słyszy się jedną i tą samą skargę na lekarzy — mianowicie lekarze odnoszą się do chorych szorstko, urzędowo i nieprzychylnie.
Czytałem opisy stosunków amerykańskich — najwięcej przemówił mi do przekonania opis tzw. „serwice“ amerykańskiego. Co to jest ten „serwice“? Jest to zasada sumiennej i często aż przesadnie ugrzecznionej obsługi klienta w każdej dziedzinie życia.
Czy to chodzi o kupno samochodu i następowe użytkowanie tegoż, czy też zasięgnięcie informacji w biurze podróży — wszędzie uważa się za rzecz najzupełniej naturalną, aby klienta obsłużyć w ten sposób, by ten był pod każdym względem zadowolony, a gdy w przyszłości będzie chciał kupić nowy samochód czy kupić bilet kolejowy — uda się do tegoż samego przedsiębiorstwa, gdzie uprzednio został tak grzecznie i sumiennie obsłużony. Stąd w warunkach amerykańskich nikogo nie dziwi niezrozumiała może dla nas często zasada, iż „klient ma zawsze rację“, lub też „Nasz klient jest naszym panem i pracodawcą“.
Co prawda istnieje i u nas rodzinne przysłowie, że tabakiera istnieje dla nosa, a nie nos dla tabakiery, lecz wystarczy wejść w charakterze klienta do większości urzędów, a często nawet i do prywatnych przedsiębiorstw, by przekonać się, że uważa się u nas, że właśnie nos istnieję dla tabakiery i urzędnicy nie są postawieni dla obsługi klientów, lecz klienci istnieją na przekorę i dla utrapienia urzędników.
Analogiczne nastawienie istnieje i u niektórych niestety lekarzy.
W każdym zawodzie należy stosować w pewnych przypadkach metody kupieckie, tak też i w zawodzie lekarskim — pacjent powinien być przez lekarza obsłużony tak, by następnym razem chętnie wchodził do gabinetu swego lekarza domowego.
Osiągnąć to można przede wszystkim przez uprzejme traktowanie chorego.
Człowiek chory jest zawsze specjalnie wrażliwy i często niechętne spojrzenie, lub szorstki ton, który nie sprawia wrażenia na człowieku zdrowym, odbija się boleśnie w psychice chorego.
Lekarz jednocześnie winien być człowiekiem niesłychanie taktownym, wszak często nie można spełnić wszelkich życzeń pacjentów, a wówczas należy umieć uczynić dla pacjenta odmowę spełnienia życzeń niezbyt przykrą i dotkliwą.
A życzenia pacjentów są wszak różnorakie — wiele nie nadaje się zupełnie do spełnienia. Pomijam już tak bezsensowne życzenia z jakimi się spotykałem, kiedy to robotnicy sezonowi z pobliskiego majątku przysłali mi raz litanię nazwisk z opisanymi życzeniami, a więc: Nowak chce maści na piegi, Stolarski — kropli żołądkowych, a Kaczmarek wody kulojśkiej. Było to w okresie Kasy Chorych, więc wówczas pracodawcy rolni nie tylko że tolerowali podobne sprawy, lecz często wprost pracowników do nich namawiali, tłumacząc im, że w ten sposób mogą wyciągnąć z Kasy Chorych przynajmniej część wpłaconych składek.
Ale zdarzają się i inne życzenia. Tak więc obecnie, przy systemie lekarza domowego, często zdarza się, iż pacjenci z każdą najdrobniejsza dolegliwością, życzą sobie, by przekazywać ich do prześwietlenia, specjalisty itd.
Jeśli życzenie takie jest usprawiedliwione — to wszystko w porządku i nie stawia się żadnych przeszkód ubezpieczonym w uzyskiwaniu tych świadczeń.
Często jednak życzenia te są najzupełniej absurdalne. Tak np. kobieta z cierpieniem wątroby uprze się, że powinna być przekazana do prześwietlenia. Tymczasem jest rzeczą zbędną w szeregu schorzeń wątroby prześwietlać ten narząd.
Gdyby natomiast chorą taką krótko ofuknąć i wprost odmówić jej prześwietlania — bez wytłumaczenia jej powodów takiej odmowy — to pacjentka będzie uważała się za pokrzywdzona przez lekarza i Ubezpieczalnię i powiększy liczbę malkontentów ubezpieczalnianych. Jedną z najważniejszych zalet lekarza musi być cierpliwość. Nie ulega wątpliwości, iż chorzy bardzo często nadużywają czasu swego lekarza i bez potrzeby zanudzają go w niemożliwy nieraz sposób. Tak np. jednak z pacjentek, starsza już kobieta, uważała, iż przy każdej poradzie musi mi od początku opowiedzieć najpierw o swych córkach, które miały w ostatnich czasach wiele smutnych przejść.
Należy jednak zaznaczyć, że tacy gadatliwi chorzy są na ogół wyjątkiem i przynajmniej w mojej praktyce większość chorych lojalnie umie uszanować czas lekarza.
Jeśli chodzi o lecznictwo ubezpieczeniowe, to muszę powiedzieć, iż posiada ono w swym założeniu kardynalny błąd, przynajmniej z lekarskiego punktu widzenia. Błędem tym jest fakt, iż chory względnie jego rodzina nie ponoszą żadnych ciężarów w nadmiernym wyzyskiwaniu świadczeń. Wprowadzone przed kilku laty 20-groszowe dopłaty do wszystkich porad i wizyt — wprowadzają utrudnienia dla prawdziwie chorych i niezamożnych, lecz bynajmniej nie odstraszają dość pokaźnej ilości wyzyskiwaczy. Poza tym ci właśnie wyzyskiwacze tłumaczą sobie, iż jeśli już dopłacają te 20 groszy, to zato nie potrzebują do lekarza chodzić, lecz mogą sobie lekarza dowolnie wzywać do mieszkania. Ma się rozumieć takie postępowanie niezwykle utrudnia lekarzowi wypełnianie jego ciężkich obowiązków.
Zgłasza się do mnie zamieszkała na przedmieściu kobieta z niemowlęciem, u którego stwierdzam w ustach pleśniawkę. Na to cierpienie zaleca się wycierać chore miejsca w ustach dziecku rozczynem boraksu — co też poleciłem. Około jedenastej wieczorem nagle odzywa się dzwonek. Co się okazuje? Zgłasza się ojciec dziecka z żądaniem, bym szedł do nich, aby dziecku wytrzeć w ustach zapisanym boraksem: „Na co ja kasę chorych płacę? Dziecko krzyczy nie pozwala sobie ust wycierać, więc ja nie potrzebuję się tym paprać, niech to robi lekarz!“ — oświadcza mi stanowczym tonem ojciec dziecka. Wobec takiego nastawienia — przyznałem ojcu dziecka rację (w myśl zasady, że klient zawsze ma rację), zgodziłem się dwa razy dziennie pędzlować chore miejsca rozczynem boraksu, ale u mnie w gabinecie, gdyż jako bym w ciemnym mieszkaniu dziecka nie miał dobrego oświetlenia i dlatego poleciłem dwa razy dziennie dziecko sobie przynosić. Wobec tego uznał energiczny ojciec dziecka, że wygodniej będzie już „paprać się“ z dzieckiem, niż je kawał drogi przynosić i po paru dniach dziecko było zdrowe.
W kilka miesięcy później zgłasza się do mnie pacjentka zamieszkała w odległej o 5 kilometrów wsi i stwierdzam u niej jaglicę. Wobec tego zaleciłem jej dwa razy tygodniowo zgłaszać się u mnie dla pędzlowania powiek. Po kilku dniach przychodzi mąż pacjentki z żądaniem, abym dojeżdżał dwa razy tygodniowo do pacjentki, gdyż „na to lekarz ma samochód, aby jeździł do chorych i łatwiej mu przyjechać do żony, niż żonie przychodzić do lekarza“. Dodam przy tym, że pacjentka ze swą jaglicą nie potrzebowała leżeć w łóżku, a w mieście i tak była kilka razy tygodniowo w kościele, na targu itp. Znów w myśl zasady — że klient ma zawsze rację — i tym razem przyznałem w zasadzie rację mężowi kobiety, ale oświadczyłem mu, że do pędzlowania powiek muszę mieć specjalne urządzenia i światło, gdyż bez tego mógłbym chorej oczy popalić, korzystniejszym więc będzie, aby jego żona jednak przychodziła do mnie, i do tego też później chora się stosowała.
W jednym przypadku nie mogłem powstrzymać się natomiast od zwrócenia uwagi, że „chore“ dziecko powinno być przyprowadzone do mego ambulatorium, odległego o 3 km od miejsca zamieszkania dziecka. Wezwano mnie pewnego razu do 5-cio letniego dziecka chorego na jakieś „krosty“. Ponieważ zdarzały się wówczas przypadki szkarlatyny, więc sądziłem, że „chore“ dziecko ma też może tę chorobę i pojechałem tam bezzwłocznie. Po przybyciu okazuje się, że dziecko w najlepsze lata po podwórzu, a te „krosty“ to pospolity liszajec na nodze — drobne i nieszkodliwe zadrapanie. Na zwróconą ojcu dziecka uwagę, iż to jednak chyba nie wypada wzywać lekarza do latającego po podwórzu dziecka — ten się oburzył, oświadczając tradycyjnie, iż na to kasę płacił, aby nie potrzebować latać z dzieckiem po ambulatoriach.
Przypadków, gdzie wzywano mnie, i to nieraz nocą, do bólów zęba, bólów głowy itd. mógłbym naliczyć mnóstwo. Koledze w okolicy zdarzyło się nawet, iż wezwano go w nocy do ciężko jakoby chorej staruszki. Po przybyciu „chora“ oświadczyła z najniewinniejszą w świecie miną: „Panie doktorze, tok mnie te odciski bolą, że chciałabym coś dostać przeciw odciskom“.
Przy wezwaniu do bolącego zęba lub głowy, stale słyszy się ten argument — „przecież płacę kasę chorych, więc niech doktór do mnie przychodzi, bo „cug“ (przeciąg) może zaszkodzić na bolący ząb“. Tak ostrożni i przewidujący bywają ludzie tylko dopóki są członkami Kasy Chorych i nadużywanie pracy lekarza nic ich nie kosztuje. Ale niech taki ostrożny jegomość się usamodzielni — kupi sobie gospodarstwo, lub otworzy sklepik i za pomoc lekarską będzie musiał płacić, wówczas ta ostrożność od razu gdzieś się podziewa i albo z tak banalnymi chorobami skromnie przychodzi do gabinetu lekarza — ale i to jest wyjątkiem, a przeważnie kupi sobie za 10 groszy popularnego „kogutka“ czy też maści i doskonale obejdzie się bez zasięgania porady lekarskiej, za którą musiałby tym razem zapłacić. Słyszałem kiedyś dowcip o Nowobogackiej, która, chcąc zadokumentować swą wytworność — jeśli ma wbić gwóźdź w ścianę — wzywa do tej funkcji dyplomowanego inżyniera. Takimi ostrożnymi Nowobogackimi i do tego nie potrzebującymi płacić za swą „ostrożność“ bywają liczni członkowie Ubezpieczalni — nadużywający czasu, pracy i sił lekarza domowego przez niepotrzebne wzywanie go do błahych wypadków. Gdy natomiast otrzymanie pomocy lekarskiej związane jest z jak najmniejszą choćby ofiarą ze strony ubezpieczonego — wówczas rezygnuje się z wzywania lekarza do błahostek i jeśli wzywa się już lekarza — to do przypadków istotnie ważnych.
Jak pisałem w początku — w rejonie moim w odległości 5 kilometrów znajduje się duża osada fabryczna, zamieszkała przez kilkadziesiąt rodzin. W początkach mojej praktyki, gdy nie posiadałem jeszcze samochodu — gdy w nocy chciano w osadzie tej otrzymać pomoc lekarską, wówczas udawano się do stangreta fabrycznego, (telefony nocą są bowiem u nas nieczynne), który musiał zaprzęgać konie i wyjeżdżać po mnie. W okresie tym po dwa do trzech razy tygodniowo musiałem w nocy wyjeżdżać do Wapienna (nazwa tej fabryki), by w 95% skonstatować, że osobnika X bolą zęby, dziecko robotnika Y przejadło się, a żona robotnika Z nie miała stolca regularnie. We wszystkich tych banalnych przypadkach wystarczyło, by rodzina „chorych“ dała znać zamieszkałemu o kilka kroków dalej stangretowi, że żąda się lekarza, a w kilkanaście minut już zajeżdżano przed mój dom, budzono mnie w nocy do „ciężko chorych“.
Po kilku miesiącach kupiłem sobie samochód, a wówczas Zarząd fabryki nie potrzebował już więcej przysyłać po mnie koni. W przypadku choroby musiano zatem posyłać po mnie gońca, aby zawiadomił mnie, że ten a ten chory prosi o udzielenie mu pomocy lekarskiej. I z chwilą gdy zamiast dojść parę kroków do stangreta, trzeba było dojechać kilka kilometrów rowerem (tam i spowrotem 20. minut) od razu ustały nocne wyjazdy na Wapienno — zdarzały się może co kilka miesięcy — a od tego czasu jedynie do poważnych zachorzeń.
O ile bowiem poprzednio wystarczało przysłowiowe kiwnięcie palcem, aby potrzebnie czy niepotrzebnie niepokoić lekarza, to później gdy trzeba było poświęcić kilka minut czasu i trochę sił na wezwanie lekarza w przypadkach niepoważnych, wolano z takiego niepotrzebnego zresztą wzywania lekarza zrezygnować.
Tak samo rzecz się miała i w pobliskich majątkach ziemskich. Gdy majątek S. miał wszystkich ludzi zabezpieczonych w Kasie Chorych — byłem wzywany tam dwa lub trzy razy tygodniowo. Znowu w 95% stwierdzić mogłem, iż wzywano mię do banalnych dolegliwości bólu zębów lub mało poważnych przeziębień, gdzie każde dziecko szkolne wie, że starczy w przypadku takim napić się gorącej herbaty i położyć się na pół dnia do łóżka.
Ale minęły piękne dni Aranjuezu i pracownicy rolni zostali wyjęci z obowiązku należenia do Ubezpieczalni.
Aczkolwiek właściciel majątku, kulturalny i troskliwy o swych pracowników, p. Z., nigdy nie stwarzał trudności w uzyskiwaniu pomocy lekarskiej, to jednak ludzie poczęli krępować się, by stale chodzić do dworu i żądać potrzebnie czy niepotrzebnie przyjazdu lekarza i od tego czasu, zamiast dwa lub trzy razy w tygodniu — jestem w tym majątku przeciętnie raz na sześć tygodni (zatem piętnaście razy rzadziej), a mogę uczciwie powiedzieć, iż nikt z pracowników tego majątku nie jest poszkodowany na zdrowiu przez fakt, że nie wzywa się mnie do banalnych dolegliwości.
I dlatego jedynym celowym zarządzeniem władz nadzorczych Ubezpieczalni winno być wprowadzenie większych dopłat za wzywanie lekarza do domu, a ewentualne zniesienie dopłat za porady udzielane w mieszkaniu lekarza czy też w ambulatorium. Wówczas dopiero zaczną się niesumienni wyzyskiwacze zastanawiać, czy warto ponieść, choć drobną ofiarę za ułatwienie sobie uzyskania pomocy lekarskiej kosztem czasu i sił lekarza. W przypadkach poważnych nikomu się o złoty czy dwa nie będzie rozchodzić, a odpadnie na pewno 90% wezwań niepotrzebnych, do niepoważnych dolegliwości.
W pewnym większym mieście jedno ze stowarzyszeń wprowadziło zwyczaj zakupywania dla swych członków przedstawień teatralnych, przy czym bilety zostawały bezpłatnie rozdzielane między członków stowarzyszenia. Po pewnym czasie okazało się, że zaczęto lekceważyć te bezpłatne dobrodziejstwo, zachowywano się w czasie przedstawień niespokojnie, kręcono itd. Wówczas zniesiono zwyczaj bezpłatnego rozdawania biletów, a wprowadzono drobne stosunkowo zresztą dopłaty do biletów. I natychmiast zmienił się stosunek do tych przedstawień, zachowywano się odtąd kulturalnie i nauczono się szanować teatr.
Czy takie niepotrzebne wzywanie lekarzy nie jest właśnie dowodem lekceważenia ich pracy?
Podobnie jak w przypadku opisywanych przedstawień teatralnych, dopiero wprowadzenie dopłat sprowadziło zmianę zapatrywań na stosunek do sztuki, tak też w lecznictwie ubezpieczeniowym — jedynie wprowadzenie większych dopłat za czynności lekarskie połączone choćby tytułem odszkodowania ze zniżeniem składek ubezpieczeniowych, może sprowadzić zmianę w stosunku ubezpieczonych do pracy lekarza Ubezpieczalni.
Ogół ubezpieczonych zacznie cenić i szanować pracę swego lekarza, a przez to — cenić i szanować samą instytucję Ubezpieczeń Społecznych.


Czy Ubezpieczalnia ogranicza zapisywanie drogich lekarstw?

Posunięcie, które wielce przyczyniło się do powstania uprzedzeń w stosunku do lecznictwa ubezpieczeniowego — to historia z tak zwanym lekospisem.
Co to jest „lekospis“? W dosłownym brzmieniu jest to „spis środków leczniczych i opatrunkowych zalecony do użytku w Kasach Chorych“.
Nie trzeba sądzić bynajmniej, jak się to pochopnie czyni w kołach nieuświadomionych, aby w lekospisie istniały tylko środki kosztujące po kilka groszy, jak aspiryna, rycyna itp. Przeciwnie — lekospis zawiera w sobie ogromną ilość (około tysiąca) środków, i to bynajmniej nie tanich. Weźmy więc od początku: Nr 1. acecolina — cena pudełka zależnie od stężenia zł 10, 50 do 26, 55, Nr 2 acetylarsan — cena znowu 11, 90 do 16, — zł itd., przy czym wymienię kilka dalszych pozycji: 52 allochrysin, cena pudełka 50, 85, 219 — krople ergotin — 10 gramów zł 8, 90, 313 gonacrin pudełko 49 zł, 494 neptat pudełko 40 zł, 549 myostratol — 56 zł, 742 surowica błonicza 24 zł.
Chyba te kilka przykładów wystarczy, by przekonać najniewierniejszych Tomaszów, że lekospis pozostawia lekarzowi leczącemu najzupełniej wolną rękę, jeśli chodzi o koszt lekarstw. Chodzi o zupełnie co innego. Mianowicie lecznictwo ubezpieczeniowe konsumuje ogromne ilości lekarstw i Ubezpieczalnie są najpoważniejszymi odbiorcami fabryk farmaceutycznych. Dlatego też Ubezpieczalnie dbać muszą, aby członkowie ich otrzymywali lekarstwa wartościowe, pochodzące w miarę możności z wytwórni krajowych. Jednak to ostatnie życzenie jest tylko względne i jeśli przemysł krajowy nie dostarcza pełnowartościowego produktu — wówczas lekospis zezwala na używanie preparatu zagranicznego (np. MagnesiumPerhydrol, dozwolony jest zagraniczny preparat Mercka, aczkolwiek istnieją namiastki krajowego wyrobu — znacznie tańsze, lecz może nie tak skuteczne).
Jeżeli natomiast polski preparat Motopiryna bezwzględnie przewyższa analogiczne preparaty zagraniczne, może więcej tylko rozreklamowane, to nie ma powodu zezwalać na bezmyślne protegowanie cudzego przemysłu farmaceutycznego, gdy przemysł krajowy wytwarza przetwory równie dobre, względnie nawet lepsze.
Lekospis musi jednak ograniczać zapisywanie bezwartościowych zwykle, a szeroko reklamowanych cudownych jakoby środków. Np. czytując kilka dzienników — spotykam stale podobną reklamę: „Gdy lekarz powie wątroba — wówczas pomyśl o ziołach takich a takich“ Nic dziwnego, że człowiek chory na wątrobę zwróci uwagę na taką reklamę i żądać będzie od lekarza zapisania mu tych cudownych ziół, w skład których, wedle zapewnień wytwórcy, wchodzą różne chińskie shin-shen i inne niezwykłe zioła.
Ponieważ leczyłem już kilka dobrych setek ludzi chorych na wątrobę, przeto miałem możność wypróbowania wszystkich reklamowanych ziół i herbat, by w końcu dojść do wniosku, że jeśli przy chorobach wątroby jakieś zioła pomagają — to jedynie tania kurkuma, lub też jeszcze tańszy orthosiphon (kilkadziesiąt groszy za duża paczkę), natomiast wszystkie cudowne zioła z reklam okazały się najzupełniej pozbawione wszelkiej wartości, często sprowadzają natomiast znaczne pogorszenie.
Nie możnaby sobie wyobrazić, by chory oddał się w opiekę szpitalna i chciał dyktować leczenie. Jak natomiast często zdarza się, że do gabinetu lekarza przychodzi pacjent i mniej lub więcej kategorycznie domaga się zapisania jakiegoś środka, często zupełnie nieodpowiedniego w przypadku danej choroby!
Tak np. miałem pacjenta, który po przebyciu duru brzusznego zachorował na anemię złośliwą.
Chłopak zasłabł tak znacznie, że wszyscy sąsiedzi orzekli jednogłośnie, iż wyzdrowieć nie może i powinien umrzeć. Lecz zastosowałem wówczas „Panhepan“ — preparat wątrobowy i „skazany na śmierć“ pacjent powrócił szybko do zdrowia. Dziś jest szoferem ambasady w Warszawie.
W sąsiedztwie mieszkał robotnik, którego żona chorowała na raka macicy z przerzutami do żołądka. Też była blada i słaba — podobnie jak ów chłopak, lecz z powodu zupełnie ma się rozumieć innego cierpienia. Ponieważ mąż słyszał coś o cudownym działaniu „Panhepanu“ na tego chłopaka, przeto zdobył od sąsiadów próżną butelkę preparatu i przyszedł do mnie, stanowczo żądając zapisania tego lekarstwa dla chorej żony. Dziwić się nie można, że dla uniknięcia podobnych incydentów Ubezpieczania woli wprowadzić pewne ograniczenia, aby lekarz mógł zastawić się przed natrętnym a niedającym się przekonać pacjentem, zakazem zapisania tego czy innego leku. W rzeczywistości bowiem, każdy lekarz jeśli wie, że pacjentowi pomoże preparat nie objęty lekospisem — to może w ciągu kilku minut porozumieć się w tej sprawie z lekarzem naczelnym, który na pewno zezwoli na zapisanie takiego lekarstwa. Ma się rozumieć lekarz naczelny udzieli zezwolenia wówczas, gdy chodzi o lek rzeczywiście skuteczny i wypróbowany, a nie tylko reklamowany a bezwartościowy preparat.
Przed kilkunastu laty ukazały się w pismach niemieckich artykuły, (później się okazało, iż były to płatne reklamy), iż uczony indyjski stwierdził, że słonie mogą żyć po kilkaset lat, gdyż spożywają jakąś cudowną roślinę „lukutate“. Po kilkunastu dniach pojawiły się wielkie ogłoszenia, iż ta i ta firma wyrabia powidła z tej cudownej rośliny, które mają te same właściwości odmładzania i przedłużania życia i sprzedają te powidła po 5 marek za mały słoiczek.
W ciągu kilka lat fabrykant dorobił się wielkiego majątku, a w końcu okazało się, iż sprzedawane za drogie pieniądze powidła są zwykłymi powidłami śliwkowymi z dodatkiem fig i temu podobnych zwykłych owoców, które są może dość smaczne, lecz na pewno życia nikomu nie przedłużają.
Władze nadzorcze Kasy Chorych przez wydanie lekospisu nie miały, ani też nie mają na celu związywania rąk lekarzowi, ani też ograniczania go w cenie względnie doborze lekarstw, lecz jedynie chcą przeciwdziałać możliwym nadużyciom, mogącym powstać przez próby nakłaniania lekarzy do zapisywania reklamowych, a bezwartościowych leków.
Publiczność nie zdaje sobie wcale sprawy z faktu, wiele przemysł farmaceutyczny wytwarza najzupełniej bezwartościowych środków leczniczych, które pod wpływem reklamy zostają wypchnięte na rynek i masowo sprzedawane. Po roku lub dwóch, gdy lekarze, (no i chorzy) przekonają się o bezwartościowości tego preparatu — fabryka zaprzestaje fabrykowania tego przetworu, a za to wypuszcza kilka innych, też nie lepszych, które poparte szeroką reklamą zdobywają na pewien czas rynek, by znowu po roku czy dwóch okazać się małowartościowymi lub mało skutecznymi.
Mam pod ręką wydany przed 20 laty podręcznik nowych środków leczniczych. Na dobry tysiąc umieszczonych tam środków — dziś po kilkunastu latach stosuje się z tych wszystkich może 5%. Reszta — dziewięćset kilkadziesiąt okazała się bezwartościowa i dziś żaden lekarz nie pamięta nawet, że istniały jakieś abrotanole, antimelliny, apyrony, bromblutamy, cancroidy, dymale, eglatole i tak dalej podług alfabetu niekończąca się litania takich cudownych, reklamowanych, nic nie wartych lekarstw.
Byłoby marnotrawieniem grosza publicznego, by zezwalać na bogacenie się aptek przez zapisywanie podobnych lekarstw — podczas gdy istnieją przecież lekarstwa, może nie tak rozreklamowane, ale o wypróbowanej skuteczności, którymi w pierwszym rzędzie leczyć należy członków Ubezpieczalni Społecznych. Na trwonienie czasu i pieniędzy ani instytucja, ani też żaden lekarz pozwalać sobie nie może.
Przypominam sobie doświadczenia pewnego lekarza z okolicy, które poczynił z nowymi lekarstwami. Miał, mianowicie, pacjentkę, chorą na wątrobę, kobietę bardzo zamożną i kapryśną. Ponieważ, jak to zwykle bywa, ludzie zawsze więcej dowierzają lekarzom z większego miasta, przeto chora oddała się pod opiekę pewnego lekarza-specjalisty w większym mieście, który znany był jako ultra-nowoczesny lekarz, stosujący najnowsze środki lecznicze.
Lekarz ten był ordynatorem szpitala i chora leżała przez kilka tygodni w tym szpitalu, gdzie stosowano jej najnowsze zastrzyki wytwarzane przez znaną niemiecką wytwórnię farmaceutyczną i reklamowane jako niezawodny środek przeciw chorobom wątroby. Stan chorej jednak, zamiast się poprawiać, pogarszał się z dnia na dzień, chora ustawicznie zwracała i zesłabła tak, że ostatecznie ten lekarz-specjalista zawiadomił lekarza domowego chorej, iż chora jest prawie już konająca, wobec czego uznaje jej pobyt w szpitalu za bezcelowy i poleca odwiezienie chorej do domu, gdzie by w otoczeniu rodziny życie zakończyła. Ponieważ lekarz domowy chciał kontynuować jeszcze leczenie chorej, stosowane w szpitalu, przeto poprosił specjalistę o wskazówki w tym względzie.
„To jest obojętne“, brzmiała odpowiedź, „ja stosowałem stale zastrzyki (nazwijmy je) Icterogen, ale chora i tak dłużej niż 3 — 4 dni nie przeżyje, róbcie więc z nią co chcecie“.
Zastrzyki Icterogen zawierają w swym składzie pewien bardzo silny składnik, nadzwyczaj drażniący wątrobę, to też lekarz domowy, gdy usłyszał, że chorą stale leczono tymi zastrzykami, powziął podejrzenie, czy też obecny, opłakany stan chorej, nie jest wynikem raczej zatrucia tym nowym i niewypróbowanym jeszcze środkiem leczniczym. I dlatego, gdy chora powróciła do domu — pierwszym zarządzeniem lekarza domowego — było stosowanie leczenia przeciw zatruciu tym lekarstwem. W wyniku chora, która miała za 3 — 4 dni umrzeć — wróciła do zdrowia i żyje już kilka lat do obecnej chwili.
Podobne rezultaty stosowania „nowoczesnych“ lekarstw widziałem w gruźlicy. Przed piętnastu laty rozgłoszono, iż zastrzyki, zawierające w swym składzie złoto leczą gruźlicę skuteczniej od wszystkich innych środków leczniczych. Lekarze rzucili się więc do tych złotych zastrzyków, niezmiernie zresztą kosztownych i zaczęto na gwałt wszystkich gruźlików leczyć złotem. A wynik? Chorzy, którzy dotychczas chorowali tylko na płuca, zaczęli umierać jak muchy na skutek różnych powikłań, wywołanych tymi złotymi zastrzykami, drażniącymi niektóre narządy organizmu człowieka.
Dlatego też lekarz nie da się przez szumną reklamę nakłonić do ordynowania nowych i niewypróbowanych lekarstw, którymi przeważnie więcej zaszkodzi swym chorym, niż pożytku im przyniesie.
To też żaden fachowiec — lekarz nie będzie ubolewał nad ustaleniem lekospisu, zawierającego wykaz bezsprzecznie wszystkich wypróbowanych i wartościowych leków, a odrzucającego bezwartościowe, choć reklamowane specyfiki, produkowane masowo przez chciwe zarobku wytwórnie farmaceutyczne.
Jeśli natomiast Kasy Chorych wzywają do oszczędności w zapisywaniu lekarstw — to można je osiągnąć bynajmniej nie przez pogarszanie gatunku lekarstw, lecz przez znajomość przepisów taryfy aptekarskiej.
Tak więc 200 gramów wody utlenionej kosztuje w aptece około 30 groszy. Lecz jeśli lekarz będzie chciał zaperfumować tę utlenioną wodę np. 3 kroplami olejku miętowego, które kosztują coś ze dwa grosze — to aptekarz za taką perfumowana wodę utlenioną ma prawo policzyć około 1, 50 zł, a więc pięć razy tyle.
Dzieje się to dlatego, że aptekarz liczy wówczas za szczegółowe ważenie, mieszanie, sporządzanie recepty i tak dalej, podczas gdy przy zapisaniu czystej wody utlenionej liczy apteka wyłącznie za towar, a już nie za czynności aptekarskie.
Podobnie — gdy zapiszemy choremu krople walerianowe — to za 10 gramów tych płaci się aptece 40 groszy.
Również tyle płaci się za 10 gramów kropli miętowych.
Jeśli więc lekarz zapisze choremu oddzielnie oba rodzaje kropel, to za 20 gramów (10 walerianowych i 10 miętowych) zapłaci się aptece 80 groszy. Lecz niech lekarz zapisze krople te zmieszane w jednej buteleczce — wówczas te same 20 gramów kropli kosztuje około dwóch złotych.
Widzimy więc, jak lekarz, przez znajomość taryf aptekarskich, może na każdej recepcie zaoszczędzić stosunkowo duże kwoty, bez najmniejszego uszczerbku dla chorego.
Albo inny rodzaj oszczędności. Każdy lekarz powinien w przybliżeniu wiedzieć, ile lekarstwa będzie choremu potrzeba w przypadku danej choroby.
Np. w przypadku przeziębienia i kaszlu — zapisuje się krople anyżowe. Krople te zażywa się 3 razy dziennie po 20 kropel. Wobec tego — buteleczka dwudziesto gramowa tych kropel wystarcza zazwyczaj choremu na dobry tydzień, a przez ten czas — kaszel ustępuje.
Niektórzy lekarze, zamiast zapisać taką, zupełnie wystarczającą ilość lekarstw — zapiszą 100 lub 200 gramów tych kropel. I co się dzieje? Chory zużyje z tego 15 czy 20 gramów, kaszel mu ustanie, i wobec tego zaprzestanie dalszego picia lekarstwa. Lekarstwo stoi kilka miesięcy w kącie, po czym wyrzuca się je na śmietnik.
A więc i tu jest pole do oszczędzania i dlatego też Ubezpieczalnia Społeczna słusznie przypomina lekarzom — by zapisywali tylko te lekarstwa, ile go przeciętnie potrzeba. Nie należy zapisywać jednak ilości nadmiernych, które zostaną później wylane do zlewu.
Dalej jeśli lekarz zapisze choremu lekarstwo w formie prostej i powie mu jak je sobie przygotować — to kosztować to będzie parę groszy.
Następnie lekarz przy zapisywaniu lekarstwa winien się zastanowić, czy musi zapisać drogie lekarstwo, podczas, gdy tańsze może równie dobrze pomóc.
Jest to analogiczne do odżywiania — można odżywiać się drogimi majonezami i homarami, ale dobry chleb z masłem też potrafi głód zaspokoić, a jest przy tym tańszy i na pewno zdrowszy.
Jeśli choremu można dopomóc lekarstwem tanim, a równie skutecznym, to nie powinno się zapisywać lekarstwa drogiego, które wcale skuteczniejsze nie jest. Jeszcze jednym sposobem oszczędzania jest, by lekarz zadał sobie pytanie, czy w ogóle lekarstwo jest choremu potrzebne.
Np. przychodzę do mnie często robotnicy z drobnymi skaleczeniami. Wiem z własnego doświadczenia, iż takie drobne otarcia goją się bez stosowania leków, jedynie opatrzone z gazy po uprzednim zajodynowaniu, mającym na celu dezynfekcję rany oraz osłonięcie przed możliwością zanieczyszczenia ranki.
Albo też jak często lekarz zapisuje środek leczniczy wyłącznie dlatego, że chory tego żąda!
Przychodzi czerstwa, czerwona dziewczyna i żąda, by zapisać jej butelkę żelaznego wina.
Nie jest ono jej w ogóle potrzebne. Lecz lekarz — ulegając prośbom — zapisuje jej butelkę.
I na to też zwraca uwagę Ubezpieczalnia — mówiąc, by lekarstwa zapisywać wyłącznie tym, którzy tego potrzebują, lecz nie tym, którzy tego żądają.
I to jest najzupełniej słuszny postulat — nie robi przez to Ubezpieczalnia żadnych ograniczeń dla tych, którzy są rzeczywiście chorzy i muszą być leczeni, lecz z drugiej strony ma prawo Ubezpieczalnia bronić się przed wyzyskiem.
W końcu jeszcze jedna sposobność do rozsądnej oszczędności: forma zapisywanego lekarstwa.
Wytłumaczę to na przykładzie. Powszechnie wiadomo, że na uspokojenie nerwów stosuje się sól bromową. Sól tę można zapisywać w różnej formie — np. w formie tabletek, kosztuje to niewiele. Można też zapisać brom w roztworze przygotowanym w aptece. Koszt również nie wielki. Ale kilka fabryk wpadło na pomysł, gdy się taką zmieszaną sól wrzuci do wody — to wytwarza się burzący płyn, niby woda sodowa. Smakuje to nieco lepiej, ale kosztuje flakon 4 złote.
Jeszcze inna firma zmieszała ten sam brom z wyciągiem bulionowymi na wzór Magii.
Jest to bardzo smaczne, ale kosztuje 9 złotych za pudełko. A skutek jest ten sam, niezależnie czy chory dostanie brom w postaci płynu, czy w postaci kostek bulionowych.
Słusznie więc wymaga Ubezpieczalnia, by stosować lekarstwo w formie prostej — o w każdym razie nie w formie wyjątkowo drogich, a wcale nie więcej skutecznych specyfików.
Jeśli mowa o specyfikach — to znowu pacjenci nie zdają sobie sprawy, ile każą sobie fabryki chemiczne płacić za reklamę. Np. reklamowany Jekorol ma identyczny skład z syropem jodo-tanninowym, pertussina ma ten sam skład co syrop tymiankowy i tak dalej. Ale przyjdzie kobiecina i dopomina się koniecznie jecorolu, bo sąsiadka też to dawała dziecku. Nic nie pomogę tłumaczenia, że syrop jodo-tanninowy a jecorol — to jest jedno i to samo, tylko że jedna fabryka nazwała swój wytwór tak, a druga inaczej.
Jeśli więc oba produkty są zupełnie identyczne, to po co wyrzucać pieniądze na produkty droższe, kiedy ten sam produkt innej fabryki jest tańszy a nie gorszy.
W ostatnich latach urządziło wiele Ubezpieczalni swoje własne apteki, względnie punkty rozdzielcze lekarstw.
Co to są te punkty rozdzielcze? Otóż każdemu lekarzowi wstawiono do gabinetu szafę z lekarstwami i odtąd, zamiast zapisywać choremu lekarstwo i odsyłać go do apteki, lekarz po zbadaniu chorego bierze odpowiednie lekarstwo z szafy i daje je choremu do ręki.
Ma się rozumieć, że zaopatrzono lekarzy w najrozmaitsze gatunki najczęściej potrzebnych środków leczniczych, jak aspiryna, piramidon, rycyna, przetwory żelaza, proszki na ból głowy, proszki na kaszel, krople walerianowe, gorzkie, Inoziemcowa i cały szereg innych lekarstw. Jeśli lekarz chce zastosować lekarstwo, którego u siebie nie ma, to może też wypisać receptę do apteki, lecz przeważnie jednak wystarczą lekarstwa przysłane z Ubezpieczalni.
Urządzenie tych punktów rozdzielczych poważnie ugodziło w interesy stanu aptekarskiego i tak żyjącego dziś w bardzo trudnych warunkach.
Lecz z drugiej strony aptekarze sami ponoszę winę spowodowania Ubezpieczalni do urządzenia punktów rozdzielczych. Dlaczego — wyjaśnię przykłady.
Kazimiera P. zachorowała na uporczywy katar nosa.
Zapisałem jej z apteki boromentol. Po dwóch dniach odwiedzam chorą i proszę o pokazanie boromentolu (sprzedawanego w tubach cynkowych). Co się okazuje? Aptekarz zamiast dać chorej boromentol, za który przecież płaci mu Ubezpieczalnia około 70 groszy — dał chorej troszkę wazeliny w drewnianym pudełeczku.
Chora zagadnęła aptekarza, czemu nie dostaje jak należy tuby — „za te parę groszy co Ubezpieczalnia nam płaci“, odpowiedział aptekarz, „nie mogę dać boromentolu w tubie“.
Albo inny wypadek. Chorej Janinie L. zapisałem syrop kreozotowy jednej z większych wytwórni. Chora poszła do apteki w pobliskim mieście, i tu — zamiast dać jej zapisany środek wytworu fabrycznego, — dano jej namiastkę tego, sfuszerowaną na miejscu. Ale gdy oryginalny preparat ma przyjemny smak i zapach, to podrobiony w aptece produkt nie nadawał się w ogóle do użytku, był niesmaczny i o przykrym zapachu. Chora, nie wiedząc o zamianie dokonanej w aptece, przyszła do mnie z pretensją, że zapisałem jej podobne świństwo. Wytłumaczyłem jej, że aptekarz samowolnie jej zamienił lekarstwo, wobec czego chora poszła znów do apteki. I tu znowu zaczął się aptekarz tłumaczyć, że Kasa Chorych za mało płaci, więc nie mogą innych lekarstw wydawać. (Dodam, że Kasa płaci za butelkę tego syropu około 2, 60 zł, publiczność natomiast 2, 95, a aptekarza kosztuje ten syrop — sprowadzony z fabryki coś niecałe 2 złote, a zatem zarobek zupełnie przecież wystarczający).
Albo roztwory żelaza. W niektórych aptekach zaczęto fabrykować te płyny w swoim zakresie, a fabrykowano to w ten sposób, że chorzy, którym wydano takie „wino“ czym prędzej wylewali je do zlewu, było bowiem ono gorzkie, sfermentowane i cuchcące. Jednym słowem apteki lekceważyły sobie Ubezpieczalnie i na recepty Ubezpieczalni wydawano ohydne namiastki w prymitywnych opakowaniach. Chorzy, słusznie niezadowoleni z lekarstw — uważali, iż to lekarze Kas Chorych zapisują im podobne bezwartościowe specjały i wyzywali na czym świat stoi.
Przez niesumienność części aptekarzy cierpiała opinia całego lecznictwa ubezpieczeniowego.
To też wszyscy członkowie Ubezpieczalni byli mile zaskoczeni, że z chwilę urządzenia punktów rozdzielczych, jakość wydawanych lekarstw poprawiała się o całe niebo.
„Żelazne wino“ jest słodkie, gęste i smaczne.
Maści opakowane są w porządne pudełka metalowe, lub w słoiki.
Zioła — porządnie opakowane w torebkach.
Tran — świeży i smaczny, smarowania — silne i skuteczne.
A wszystkie te dobre lekarstwa kosztują Ubezpieczalnie może połowę tego co trzeba było płacić aptekom za liche namiastki. I dlatego też — gdy czasami zabraknie mi jakiegoś lekarstwa w moim punkcie rozdzielczym, chorzy wolą zaczekać i przyjść jeszcze raz za parę dni, niż otrzymywać lekarstwa z apteki.


Ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków.

Gdy mowa o ubezpieczeniach społecznych, nie można pominąć jednego działu ubezpieczeń, który obejmuje najszersze rzesze ubezpieczonych, mianowicie ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków. Podlegają tym ubezpieczeniom wszyscy należący do ubezpieczeń chorobowych, a poza tym wszyscy robotnicy rolni, którzy w Polsce zachodniej od 5 lat nie podlegają ubezpieczeniom chorobowym, a w pozostałych dzielnicach w ogóle nigdy z ubezpieczenia chorobowego nie korzystali. W końcu należą do ubezpieczenia od wypadków wszyscy samodzielni rolnicy wraz z rodzinami.
Składki, jakie się na ubezpieczenie to opłaca, są doprawdy groszowe, np. średnio zamożny rolnik opłaca miesięcznie coś z 60 — 70 groszy. Ubezpieczenie to zostało wprowadzone w rolnictwie zapewne w związku z postępującą modernizacją i uprzemysłowieniem gospodarstw rolnych, gdy propaguje się w rolnictwie stosowanie najrozmaitszych maszyn, jak żniwiarki, sieczkarnie, młockarnie itp. Ustawodawca chciał zabezpieczyć rolników od skutków wypadków, jakie mogą łatwo się wydarzyć przy stosowaniu podobnych maszyn. Że w razie istotnego wypadku przy pracy — poszkodowany dopomina się zwrotu kosztów leczenia, a w razie trwałego uszkodzenia, czy też kalectwa na skutek wypadku — dopomina się też renty i to zawsze jak najwyższej — to jest zjawiskiem najzupełniej normalnym.
Lecz smutniejszym jest inne zjawisko — że płacący grosze na ubezpieczenia wypadkowe — chcą takowe wykorzystać i dopuszczają się po prostu oszustwa — kładąc na karb wypadków wszystkie możliwe choroby. W niektórych udowodnienie oszustwa jest najzupełniej łatwe. Tak np. w końcu 1933 roku zgłasza się do mnie starszy mężczyzna Fryderyk R. — skarżąc się na bóle w kiszce odchodowej. Zbadanie wykazało raka kiszki grubej. Powiedziałem choremu w oględnej formie, iż wrzód ma na kiszce i będzie musiał poddać dłuższemu leczeniu wzgl. operacji — „a panie doktorze, czy by nie szło leczyć się na koszt ubezpieczenia wypadkowego“ — pyta mnie pacjent, „gdyż przypominam właśnie sobie, że przed kilku miesiącami zleciałem z woza, gdy woziłem drzewo i właśnie od tego czasu czuję się chorym“. Co mogłem w takim przypadku poradzić choremu? — Powiedziałem mu, iż jeśli uważa, że choroba jest następstwem wypadku, niech zgłosi to Ubezpieczalni.
Ubezpieczalnia ma się rozumieć odrzuciła roszczenia chorego, gdyż jest rzeczą wykluczona, aby rak kiszki odchodowej mógł rozwinąć się na skutek upadku z wozu. Ale częściej zdarza się, że trudno orzec, czy choroba jest następstwem wypadku przy pracy, czy też nie. Poszkodowany dostarcza zazwyczaj kilku świadków — swoich sąsiadów i kumotrów którzy zeznają, że widzieli i słyszeli, że poszkodowany uległ właśnie przy pracy wypadkowi i na skutek tego jest teraz chory. Tak więc Franciszek M. wyjechał rowerem w niedzielę po południu na dworzec, aby oczekiwać na żonę, która wracała z gościny u krewnych. Tuż za domem Franciszek M. zleciał z roweru i złamał nogę w biodrze. Wypadek co prawda był, lecz nie przy pracy, domownicy potwierdzili, iż poszkodowany zleciał z roweru, gdy wyjeżdżał na targ (a zatem uważa to się już za dział pracy rolnika) i Franciszek M. do dziś pobiera kilkanaście złotych miesięcznie renty z Ubezpieczalni.
Gustaw G. dostał krostkę na nodze. Ponieważ zaczął wyciskać ją brudnymi rękoma, dostał zakażenia krwi i z małej krostki powstała ogromna ropowica sięgająca od kolana do brzucha. Leczył się dłuższy czas, w końcu wyzdrowiał, lecz noga została częściowo sztywna. Ale sąsiedzi nauczyli go, aby zgłosić chorobę do Ubezpieczalni jako nieszczęśliwy wypadek. Zameldował więc, iż kilkanaście dni przed zachorowaniem uderzył się nogą o pług, noga z tego spuchła i powstało zakażenie. Sąsiedzi i kumotry wszystko potwierdzili i Gustaw G., który jeśli zachorował to jedynie przez wyciskanie samoistnie powstałego wrzodu — a więc w każdym razie nie na skutek wypadku — pobiera znów do dziś rentę z Ubezpieczalni i to z racji ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków.
Helena S. zachorowała na ropień pod pachą. Ponieważ — zamiast przyjść do lekarza — leczyła się sama przykładaniem gliny itd. — przeto ropienie rozszerzyło się i powstało znów zakażenie. Chorą trzeba było umieścić w szpitalu, gdzie przebywała dłuższy czas. W międzyczasie męża chorej pouczono, iż istnieje instytucja, która jest na tyle łatwowierna, iż wierzy na słowo wszystkim wyzyskiwaczom — a mianowicie Ubezpieczalnia Społeczna.
Znów zgłosił, że żona zachorowała, gdyż parę dni uprzednio uderzyła się, gdy schodziła z drabiny w czasie prac gospodarskich. Synowie chorej poparli powyższe zeznania, sąsiedzi również i mąż chorej otrzymał kilkaset złotych tytułem zwrotu kosztów leczenia nieszczęśliwego wypadku.
Czasami pretensje do ubezpieczenia wypadkowego są aż śmieszne. Tak więc 4-o letni Janek B., latając po gospodarskich budynkach swego ojca, skoczył z żartów w kierat, noga dostała się między tryby i dziecko złamało sobie w kilku miejscach nogę. Ojciec znowu zgłosił fakt ten jako wypadek przy pracy, motywując, iż czteroletni chłopiec miał dozorować konie obracające kierat (maneż). W tym przypadku wiek dziecka spowodował, iż Ubezpieczalnia bez dochodzeń mogła oddalić pretensje ojca, gdyż jest rzeczą jasną, że czteroletnie dziecko nie może żadnych funkcji pracowniczych jeszcze spełniać. Lecz gdyby chłopiec, który przy zabawie i skokach złamał sobie nogę liczył np. dwanaście lat — wówczas ojciec chłopca znalazłby kilku świadków, którzy zeznaliby, iż chłopiec właśnie w czasie wypadku pomagał ojcu — i wówczas Ubezpieczalnia płaciłaby setki złotych jako zwrot kosztów leczenia i rentę z powodu obniżenia zdolności zarobkowej. W ogóle muszę powiedzieć, iż nie zdarzyło mi się, aby złamane ręki czy nogi na wsi było zgłaszane w innej formie, niż jako następstwo wypadku przy pracy. Dopiero po kilku miesiącach dochodzą mnie słuchy, iż tym wypadkiem przy pracy były jakieś porachunki małżeńskie, w czasie których czuły małżonek przetrącił żonie rękę kijem, lub też bijatyka na zabawie, a w końcu wypadek poza pracą, np. przy wyjściu na przechadzkę, wyjeździe do kościoła, powrocie w podchmielonym stanie z chrzcin czy wesela. Ale świadkowie pod przysięgą zeznali, iż wszystko zdarzyło się właśnie w czasie najgorliwszej pracy, więc Ubezpieczalnia innego wyjścia nie ma, jak płacić za koszta leczenia, płacić za utratę zarobku i wkońcu płacić za powstałe kalectwo. Również wszystkie takie choroby, jak gruźlica kości czy stawu, według twierdzeń rolników — muszą być następstwem nieszczęśliwego wypadku i to w czasie pracy.
Tak więc Jan T. stale był słabowity i blady. W czerwcu 1930 r. zatrzymano mnie w przejeździe, gdyż chłopakowi spuchło kolano. Pierwszym moim pytaniem było — czy się czasami w takowe nie uderzył, lecz chłopak zaprzeczył — nic sobie nie przypominał. Po zbadaniu okazało się, iż chodzi o gruźlicę stawu, chorobę przewlekła i żmudną. Powiedziałem to ojcu chorego. Po dwóch dniach przylatuje do mnie ojciec chorego, oznajmiając, iż teraz sobie przypominają, iż parę dni przed wypadkiem chłopak uderzył kolanem w bronę, wobec czego zgłosi chorobę jako wypadek. Bracia chłopaka potwierdzili powyższy fakt, (który, dałbym głowę, był najzupełniej zmyślony) i Ubezpieczalnia musiała paręset złotych zwrócić jako koszty leczenia itd.
Antoni Z. zachorował na zapalenie opłucnej z nagromadzeniem wypłynu w worku opłucnowym. Gdy oznajmiłem to choremu, który sądził początkowo, iż ma zapalenie płuc, ten zgodził się w zupełności ze mną iż choroba była wynikiem przeziębienia. Lecz po kilku dniach przylatuje żona chorego, oznajmiając, iż po przyjeździe do domu przypomniano sobie, iż mąż jej kilka dni przed zachorowaniem został przy zwożeniu drzewa uderzony przez konia, od tego czasu zaczął narzekać na kłucia w boku, które wzmagały się aż do czasu, gdy udano się do mnie. Znów poszło do Ubezpieczalni zgłoszenie wypadku przy pracy.
O wyniku tego znów szalbierstwa nie słyszałem.
Powyższe fakty dotyczyły samodzielnych rolników. A jak przedstawia się sprawa u robotników fabrycznych? Też nie wiele lepiej. Pół biedy — dopóki chodzi o młodego i silnego człowieka. Gdy przytrafi mu się jakiś wypadek — odleży swój czas, po czym powraca do zdrowia i w dalszym ciągu zabiera się do swej poprzedniej pracy. Wobec tego nie wypada mu się dopominać o jakieś wygórowane odszkodowania czy renty z tytułu zmniejszonej zdolności zarobkowej — gdyż jeśli wykonuje swą poprzednią pracę, to nie może przecież twierdzić, aby miał znacznie obniżoną zdolność zarobkową.
Ale biada jeśli wypadek przytrafi się człowiekowi starszemu!
Tak więc Piotr W. liczył ponad 60 lat, lecz stale pracował w fabryce, zresztą przy niezbyt ciężkiej pracy. Znałem go od kilku lat i jak tylko pamiętałem — chodził trochę koślawo z powodu płaskich stóp, a przy tym rozległych żylaków na obu nogach. Lecz w końcu wybudował sobie kamieniczkę i widocznie sprzykrzyło mu się co rano lecieć do fabryki. A w fabryce — jak w fabryce — raz kamień zleci komu na nogę i zadraśnie palec, to znowu kogoś wagoniki uderzę, lub w końcu sam pracownik poślizgnie się i zleci z wagonu, czy też przewróci się na równej drodze. Jednym słowem okazji do zgłoszenia wypadków aż nadto.
Nasz Piotr W. czekał sobie kilka tygodni, aż okazja się nadarzyło, jakaś belka uderzyła go trochę w nogę. Narobił więc krzyku, zgłosił w biurze wypadek i kazał odwieźć się do domu, gdzie zapakował się do łóżka i mnie zawezwał. Bogiem a prawda nie wiele mogłem stwierdzić u poszkodowanego — trochę zdarty naskórek na podudziu, mały siniec i na tym koniec. Ale czym mniejsze uszkodzenie, tym większe były skargi i narzekania. Do pracy już więcej Piotr W. nie powrócił, twierdząc iż „bóle w nogach uniemożliwiają mu chodzenie“. Po kilku miesiącach wezwano „okaleczałego“ do lekarza zaufania, którego Piotr W. przekonał jakoś, że zarówno płaskie stopy jak i żylaki są wyłącznie następstwem ostatniego wypadku, a że przy tym narzekał też trochę i na serce, trochę na reumatyzm, więc ostatecznie zrobiono go niezdolnym do pracy ponad 66⅔% i dziś nasz Piotr W. otrzymuje swoją rentę niemocy i wypadkową, co mu nie przeszkadza chodzić codziennie po kilkanaście kilometrów do lasu po drzewo, czy też w odwiedziny do znajomych.
Albo też Franciszek P. pięćdziesięcioletni robotnik, znany zresztą w okolicy jako jeden z największych pijaków a zarazem, i leniuchów. Pewnego dnia przyszedł do pracy w stanie porządnie podgazowanym i gdy ładował wapno na wagon kolejowy — stracił równowagę i zleciał z wagonu na szyny. Doznał przy tym poważnego zresztą uszkodzenia, mianowicie złamał sobie nogę w biodrze.
Gdy wezwano mnie na miejsce wypadku, stwierdziłem co się stało — zapakowałem okaleczonego na swój samochód i odwiozłem do szpitala, gdzie przebywał około trzech miesięcy. Noga wyleczona została idealnie — nie została ani krótsza, ani cieńsza. Lecz mimo to P. już do roboty nie wrócił, od chwili gdy został odesłany ze szpitala do domu na chwilę nie ustawał skarżyć się na wielkie dolegliwości w złamanej nodze. Gdy wchodził do mego gabinetu, lub też przechodził przed mymi oknami — wówczas kulał tak rozpaczliwie, że zdawało się — co krok — już upadnie na ziemię. Również lekarz zaufania Ubezpieczalni został widać przekonany o ciężkim i trwałym kalectwie Franciszka P., gdyż przyznał mu wysoką rentę wypadkową i rentę niemocy. Lecz pewnego poranku jadę samochodem i widzę, że drogą kroczy równym, elastycznym i szybkim krokiem jakiś wysoki mężczyzna. Gdy podjechałem bliżej — nie chciałem wprost oczom wierzyć — był to Franciszek P. we własnej osobie. Widać nie zauważył mnie — może zresztą był znów podgazowany — i szedł sobie dalej równo i prosto, jak gdyby nigdy nie miał złamanej nogi. Ale gdy w parę tygodni później przyszedł znów do mnie po jakieś poświadczenie — znów kulał jeszcze rozpaczliwiej niż poprzednio — żaląc się, że w ogóle nie może prosto chodzić i skarżąc się na bóle, cierpienia i inne strzykania w złamanej nodze.
Również i bezrobocie powodować może niesłychany wzrost dolegliwości powypadkowych, dotychczas zupełnie lekceważonych i w ogóle nie zgłaszanych. Tak więc Roman P. miał jakoby przed 5-ciu laty ulec jakiemuś wypadkowi, podczas ładowania drzewa na wagony. Widocznie wypadek nie musiał być poważny, gdyż poszkodowany w ogóle się do mnie nie zgłaszał, a gdy później z powodu różnych dolegliwości, razporaz do mnie się zgłaszał — nigdy ani słowem nie wspominał o stłuczeniu ramienia i okolic łopatki, któremu miał ulec w czasie owego wypadku (o którym tak przynajmniej po 5-u latach zeznali „naoczni świadkowie“ kumotry i sąsiedzi Romana P.).
Lecz pewnego dnia Roman P. pokłócił się z urzędnikiem majątku rolnego, na którym pracował i wkrótce potem został zwolniony z pracy. I od razu wszystkie dolegliwości zwiększyły się w niesłychanym wprost stopniu. Roman P. co drugi dzień przychodził do mnie, uskarżając się na bóle i cierpienia w rzekomo stłuczonym przed 5-u laty ramieniu, o którym jednakowoż do chwili zwolnienia z pracy — ani słowem nie wspominał. Staw uległ też nagłemu zesztywnieniu — gdy do dnia zwolnienia Romana P. wykonywał bez przeszkód wszystkie prace, ciężko pracując rękoma, to po zwolnieniu z pracy — już dotknięcie do jego ramienia wywoływało odruchy obronne i zapewnienia o niesłychanej wrażliwości i sztywności stawu ramieniowego.
Jak sobie Ubezpieczalnia poradziła z Romanem P. — nie wiem jeszcze. Zapewne sprawa jest jeszcze w toku i przesłuchuje się pod przysięgą wszystkich świadków postawionych przez Romana P. — którzy w myśl zasady „ręka rękę myje, noga nogę wspiera“ na pewno zeznają, iż naocznie widzieli, jak to Roman P. uległ ciężkiemu wypadkowi, jak to był zdrowy przed wypadkiem, a od chwili wypadku był już tylko cieniem człowieka, kaleką, który jeśli pracował jeszcze 5 lat na majątku, to tylko dlatego, że inni wyręczali go w pracy. Takie składanie zeznań uważa się jako naturalna sąsiedzką przysługę, przecież za kilka lat, gdy sami świadkowie zaczną się starać o swe renty — wówczas z kolei Roman P. wystąpi zapewne w roli uniwersalnego świadka, który wszystko widział i słyszał.
Najciekawsza historia wydarzyła mi się z Alfredem K. Był to średnio zamożny rolnik, przyszedł już na świat jako kaleka, mianowicie podczas gdy prawa noga była normalnie u niego rozwinięta — noga lewa była jakby skarłowaciała i uschnięta. Gdy Alfred K. rozebrał się i stanął na szczudle — wówczas lewa stopa sięgała do kolana prawej nogi, wisząc bezwładnie.
Mimo tego kalectwa, Alfred K. nauczył się nieźle chodzić przy pomocy protezy, tak że gdy pierwszy raz wszedł do mego gabinetu, zlekka może tylko kulejąc, lecz bez laski, czy szczudła — wcale bym nie sądził, iż znajduje się przede mną człowiek dotknięty tak ciężkim kalectwem. Ten to biedny zresztą kaleka — za namową sąsiadów, zaczął starać się też o rentę wypadkową. „Jak to, zagadnąłem go, przecież nie sądzi Pan, aby Ubezpieczalnia uwierzyła, że pańskie wrodzone kalectwo jest następstwem jakiegoś wypadku przy pracy?“ „W to może mi Ubezpieczalnia rzeczywiście by nie uwierzyła, odrzekł Alfred K., lecz ja jednak miałem przed 3-ma miesiącami wypadek, potknąłem się i upadłem na drabinę, przy czym stłukłem właśnie tą uschniętą nogę. Noga ta mnie nigdy poprzednio nie bolała, a od chwili wypadku rwie mnie i boli“.
Zbadałem sumiennie niedorozwinięta nogę, nie było na niej ani żadnej blizny, ani zaczerwienienia, ani obrzmienia, a zatem nie było żadnego objawu, który by potwierdzał możliwość bolesności tej szczątkowej kończyny. Lecz udowodnić komuś, że go coś nie boli, jest niesłychanie trudno.
Jeśli więc Alfred K. będzie dość wytrwały, a przy tym i bezczelny, by procesować się z Ubezpieczalnią — to nie wykluczone, że w końcu wyprocesuje kilkadziesiąt złotych miesięcznej renty z racji wypadku, który zapewne w ogóle nie miał miejsca.
A przecież ubezpieczenie wypadkowe ma niesłychanie doniosłą rolę do spełnienia — zabezpieczyć od nędzy bądź poszkodowanych, którzy na skutek wypadku utracili całkowicie lub częściowo zdolność zarobkową, bądź też — jeśli wypadek pociągnął za sobą śmierć ubezpieczonego — zabezpieczyć choć w pewnym stopniu byt pozostałej po nim rodzinie. Ile widzi się przypadków, kiedy dobrodziejstwo ubezpieczenia wypadkowego łagodzi tragedie powstałe na tle wypadków przy pracy. Tak więc przy przetaczaniu wielkich silników — rusztowanie upada na 56-cio letniego cieślę Stanisława W. i kaleczy go tak, iż po paru godzinach nieszczęśliwy umiera. Pozostaje żona z 4 dorastających dzieci. Dzięki rencie wdowiej prowadzi w dalszym ciągu swe gospodarstwo, wyposaża córki i usamodzielnia synów.
Albo też dwudziestokilkoletni Stefan M. dostaje się podczas pracy między wagony kolejowe, które miażdżą mu prawe ramię, tak iż w szpitalu muszą amputować rękę w stawie ramieniowym. Ze szpitala wychodzi jako kaleka bez prawej ręki. W czasie, gdy ludzie zdrowi nie mogą pracy otrzymać — kaleka tym mniej może liczyć na otrzymanie jakiegokolwiek zarobku. Lecz Stefan M. otrzymuje około 60 zł miesięcznej renty, raz poraz dorywczo zapracuje sobie jeszcze parę złotych i ostatecznie — przy skromnych wymaganiach, potrafi jakoś utrzymać siebie, żonę i dwoje dzieci.
Albo też Franciszek M., starszy już około 60-letni robotnik. Przy pracy wagoniki naładowane wapnem zmiażdżyły mu nogę, tak iż w szpitalu odięto mu ją wyżej kolana. Gdyby nie ubezpieczenie wypadkowe — musiałby zapewne u schyłku swego pracowitego życia iść żebrać, aby nie umrzeć z głodu. Lecz Ubezpieczalnia wypłaca mu kilkadziesiąt złotych miesięcznie i kaleka żyje względnie spokojnie, nie mając obawy o to, że znaleźć się może na bruku bez środków do życia. Zapewne — pomoc Ubezpieczalni byłaby bezsprzecznie znacznie wydatniejsza, gdyby nie pijawki i pasożyty ubezpieczenia wypadkowego, o których mówiłem poprzednio
W ogóle chęć wykorzystywania wszelkich ubezpieczeń jest charakterystyczna w naszym środowisku — pomijając już ubezpieczenia społeczne. Tak np. wielu rolników tutejszych jest ubezpieczonych w prywatnych towarzystwach ubezpieczeń. Zdarzy się często, że pies wyleci na drogę i ukąsi kogoś w łydkę, lub też rozedrze coś z odzieży. Wówczas poszkodowany zaczyna dowiadywać się, czy właściciel psa jest ubezpieczony od odpowiedzialności cywilnej, czy też nie.
Jeśli ubezpieczony nie jest — to zwykle właściciel psa odkupuję poszkodowanemu za dwa złote podarte pończochy, dołoży jeszcze z trzy złote na przeprosiny i na tym sprawa się kończy. Ale gdy tylko poszkodowany się dowie, że właściciel psa jest ubezpieczony — to sprawa przyjmuje zupełnie inny obrót. Wówczas idzie się do lekarza, który musi wypisać, iż u pana X czy Y stwierdził takie a takie otarcie naskórka, wielkości tylu i tylu milimetrów, że na skutek tak poważnych obrażeń będzie poszkodowany co najmniej z parę tygodni niezdolny do pracy i tak dalej. Charakterystyczne, że ubezpieczony w towarzystwie ubezpieczeń właściciel psa, wcale nie mityguje wygórowanych pretensji poszkodowanego, lecz chętnie namawia go do stawiania jak najbardziej wysokich żądań — „bo na to płacę tyle a tyle złotych rocznie, więc jeśli się co stanie — to niech towarzystwo płaci“. Z otrzymanym świadectwem w ręku wypisuje się do Towarzystwa Ubezpieczeń list, że żąda się tysiąca złotych odszkodowania, tytułem nawiązki za ból, utraconego zarobku, zniszczonej odzieży itp. Jeśli towarzystwo odmówi pretensjom poszkodowanego — to wówczas poszkodowany idzie do pokątnego doradcy, który wypisuje skargę sądową i oddaje się sprawę do Sądu. Poszkodowany — zazwyczaj człowiek niezamożny — nie ponosi żadnych kosztów w związku z wytoczonym procesem, gdyż korzysta z prawa ubogich.
Należy przy tym uwzględnić, iż jeśli mieszkaniec Warszawy czy Łodzi szuka rozrywki w kinie czy teatrze, to mieszkaniec prowincji znajduje tę rozrywkę w Sądzie, tym więcej, że na zasadzie prawa ubogich przyjemność ta nic go nie kosztuje. Natomiast pozwane Towarzystwo Ubezpieczeń musi opłacać adwokata, świadków itd., więc jeśli taki poszkodowany zażąda tysiąc złotych odszkodowania, to Towarzystwo dla świętego spokoju daje mu 250 czy 300 złotych za uszkodzenie, które, jak mówiłem wyżej, kosztowałoby nieubezpieczonego właściciela psa może 2, a najwyżej 5 złotych.
Otrzymawszy 250 złotych taki „poszkodowany“ urządza zakrapiane wódką przyjęcie, na którym właściciel kąsającego psa zajmuje honorowe miejsce — i na tym ostatecznie się sprawa kończy.
Podobnie dzieje się i w innych wypadkach — gdy ktoś przewróci się na ulicy i nabije sobie guza, czy też skręci nogę. Jeśli stanie się to na szosie, czy też przed własnym mieszkaniem — to wypadek taki żadnych konsekwencji za sobą nie pociąga — rozciera się guza, lub też wymoczy skręconą nogę i na drugi dzień się o tym zapomina. Ale jeśli to stanie się u rzeźnika, lub też na schodach jakiegoś domu, czy też przed jakimś większym domem — to sprawa znów przybiera inny obrót — podobnie jak w historiach z psami. Idzie się wówczas z tragiczną miną do lekarza, wyciąga znów świadectwo lekarskie i zaczyna się epopea sądowa przeciwko towarzystwu ubezpieczeń, w którym rzeźnik, czy też właściciel domu jest ubezpieczony. Towarzystwo Ubezpieczeń na odczepne daje kilkaset złotych za uszkodzenie, które nie warte było dwóch czy trzech złotych
Tak np. Elżbieta K. weszła do składu rzeźnickiego. Wtem zły pies rzeźnika, który zwykle był uwiązany na podwórzu — zerwał się z łańcucha, wleciał do składu i ukąsił obecną tam Elżbietę K. Ukąszenie spowodowało powstanie kilku nieznacznych zadrapań. Ale usłużny właściciel psa poinformował natychmiast poszkodowaną, że jest ubezpieczony od odpowiedzialności cywilnej. Mądrej głowie dość na słowie, tak więc i w tym wypadku Elżbieta K. nie zechciała tracić szans, jakie się nadarzają. Poszły więc w ruch świadectwa lekarskie, listy polecone, wezwanie itd. i w końcu „poszkodowana“, która na skutek odniesionych obrażeń nie potrzebowała ani godziny leżeć w łóżku — otrzymała coś 350 zł.
W innym przypadku masażystka Stanisława S. potknęła się na schodach i stłukła sobie mocno rękę (aczkolwiek jej nie złamała). Ze względu, iż zawód jej wymagał właśnie zdrowych rąk, przeto około czternastu dni była w domu, po czym wróciła do uprzedniego zajęcia. Dowiedziawszy się, że dom był ubezpieczony w towarzystwie ubezpieczeń — wystąpiła z pretensją na 6 tysięcy złotych, za ból, utracony zarobek i zmniejszoną zdolność zarobkową. Towarzystwo proponowało poszkodowanej 1 tysiąc złotych, lecz ta ani słyszeć nie chciała o tak znacznym ustępstwie. Wobec tego Towarzystwo Ubezpieczeń musiało dopuścić do procesu, wzięło adwokata, ten zawezwał lekarza biegłego do zbadania poszkodowanej.
Okazało się, że po kilku tygodniach nie było już ani śladu stłuczenia, poszkodowana miała pełną zdolność zarobkową, wobec czego sąd przyznał jej niecałe 200 złotych tytułem odszkodowania. A zatem poszkodowana zażądała 30 razy tyle, niż istotnie na skutek wypadku utraciła, a Towarzystwo dawało jej dla świętej zgody pięć razy tyle. Pod tym względem etyka znacznie jeszcze u nas szwankuje — ogół nie rozumie, że fundusze Towarzystwa Ubezpieczeń, podobnie jak fundusze Ubezpieczalni Społecznych — nie są jakimiś z nieba otrzymanymi sumami bajońskimi, lecz powstały ze składek ubezpieczeniowych i mają w każdym razie zupełnie inne zadanie, niż tuczyć wyzyskiwaczy, lub też spełniać funkcję prezentów dla bezczelnych kwerulantów, którzy mają czas i na to, by niezasłużenie dopominać się, czy też szantażować pożyteczne instytucje ubezpieczeniowe. Te znowu dla uniknięcia przykrych i kosztownych procesów dają na odczepne znaczne sumy ludziom, którym sumy te wcale się nie należą. Poza wyłudzaniem niezasłużonych odszkodowań takie pieniactwo ubezpieczeniowe przynosi jeszcze jedną niesłychaną szkodę, a mianowicie dla samego poszkodowanego. Jest bowiem niezaprzeczonym faktem, że takiemu poszkodowanemu, który w wypadku doznał istotnej szkody — a całą swą energię skierowuje na otrzymaniu jak najwyższego odszkodowania — wszystkie uszkodzenia goją się nadzwyczaj źle i opornie.
Czynnik psychiczny odgrywa niesłychanie doniosłą rolę przy procesie powrotu do zdrowia, względnie gojenia się ran czy uszkodzeń.
Człowiek energiczny, który pragnie jak najszybciej wyjść z łóżka po przebytej chorobie — wstanie zwykle o wiele szybciej, niż mazgaj, obawiający się przesadnie, iż wszystko co robi, zaszkodzi jego szacownemu zdrowiu.
Tym więcej człowiek, który myśli tylko o powrocie do zdrowia — bez porównania prędzej do takiego zdrowia przyjdzie niż osobnik, życzący sobie w gruncie rzeczy jak najdłużej choroby i jak najcięższego pozostałego kalectwa, aby w ten sposób uzyskać jak największe odszkodowanie.
To też gdy się obserwuje dwóch chorych z tym samym uszkodzeniem, np. złamaniem nogi, lecz jeden z nich myśli tylko o uzyskaniu odszkodowania, podczas, gdy drugi chce jak najszybciej powrócić do zdrowia i porówna się stan obu chorych w tym samym czasie po wypadku — to przekonamy się, że ten chory, który myśli o powrocie do zdrowia — może już wcale nieźle następować na złamaną nogę i chodzi bez laski.
Inaczej ten chory, który pretenduje do otrzymania odszkodowania, na pewno jeszcze nogi z łóżka nie będzie mógł opuścić, a przy następowaniu na złamaną nogę będzie syczał z bólu. Nie można powiedzieć, aby była to symulacja — chory rzeczywiście nie może na nogę nastąpić — gdyż brak mu tej wewnętrznej energii, która uprzedniemu choremu kazała za wszelką cenę poczynić próby używania złamanej nogi. A gdy taka próba zostanie uwieńczona powodzeniem — wówczas proces gojenia postępuje już coraz szybciej i chory powraca do zdrowia.
Gdy natomiast myślący o odszkodowaniu chory nie ma tego wewnętrznego bodźca, tej energii, która nakłoniłaby go do poczynienia pierwszej udatnej próby władania uszkodzoną kończyną — wówczas po upływie dłuższego czasu będzie on nadal wciąż istotnym kaleką, podczas gdy energiczny i nie myślący o odszkodowaniu chory już prawie o doznanym kiedyś uszkodzeniu zapomni.
Dlatego też, aczkolwiek jest rzeczą oczywistą, że ubezpieczenia wypadkowe są niesłychanym dobrodziejstwem dla świata pracy, to jednakże zarazem kryją one w sobie poważne niebezpieczeństwo.

Niebezpieczeństwem tym jest fakt, iż natury słabe względnie tez osobnicy pod względem moralnym mało wartościowi, mało odporni na pokusy, po doznanym wypadku zatracają naturalną u każdego człowieka tendencję do jak najszybszego powrotu do zdrowia — a wprost przeciwnie — wykazują skłonność do pozostania niezaradnym inwalidą, mogącym mieć pretensję do odszkodowania. Skłonność taka bezsprzecznie powoduje, iż powrót do zdrowia u tych osobników, albo znacznie się opóźnia, albo w ogóle nie następuje, tak że najdrobniejszy nawet wypadek może przyczynić się do zmiany czynnego i zdrowego człowieka pracy — na zgorzkniałego i schorzałego inwalidę — ciężar dla Ubezpieczalni, lecz jednocześnie i dla społeczeństwa.
Spędzanie płodu jako zagadnienie społeczne.

Chciałbym obiektywnie poruszyć sprawę niesłychanie aktualną, z którą się na każdym kroku spotykamy, a która uchodzi za „tabu“ — rzecz nietykalną — o której w ogóle nie powinno się mówić.
Sprawą tą jest sprawa mody spędzania płodu, czyli przerywania ciąży. Jak przedstawia się sprawa ta pod względem prawnym, wiemy wszyscy — za spędzenie płodu grozi kara wieloletniego więzienia wszystkim osobom tego dramatu — a więc osobie spędzającej płód, kobiecie, która poddała się temu zabiegowi oraz wszystkim osobom, które nakłoniły lub ułatwiły kobiecie ciężarnej przeprowadzenie tego zabiegu.
Jak sprawa ta przedstawia się pod względem moralno-religijnym — wiemy również. Kościół w myśl przykazania „Nie zabijaj“ potępia każde zabójstwo, a przyjmując za pewnik, że płód ludzki od chwili poczęcia w łonie matki jest już obdarzony nieśmiertelną duszą, nie czyni Kościół żadnej różnicy, czy zabójstwo dokonane zostało na osobniku dorosłym, a w każdym razie już urodzonym, czy też na płodzie, znajdującym się w łonie matki, rozwijającym się dopiero choćby od kilku dni po stosunku zapłodniającym.
Zarówno prawo karne, jako też i kościelne pozostawiają jednak pewną furtkę w swych postanowieniach.
Tak więc ustawa o wykonywaniu praktyki lekarskiej mówi, iż zabiegu spędzenia płodu dokonać może lekarz po złożeniu mu zaświadczenia prokuratora, stwierdzającego uzasadnione podejrzenie, że ciąża powstała wskutek przestępstwa z art. 203, 204, 205 i 206 kod. karnego. Czyli, że jeśli kobieto zajdzie w ciążę na skutek dokonanego na niej gwałtu, względnie też kobieta w chwili odbycia stosunku była małoletnią tzn. miała mniej niż 15 lat, względnie też znajdowała się w stanie psychicznym wykluczającym jej świadomość (np. choroba umysłowa, chwilowa utrata przytomności itd.), wówczas prokurator może wydać zaświadczenie, że ciąża jest następstwem takiego karygodnego stosunku i lekarz ma prawo ciążę przerwać.
Jednocześnie prokurator wdraża dochodzenie przeciw mężczyźnie, który z kobietą stosunek odbył, gdyż w myśl postanowień kodeksu karnego nie wolno odbywać stosunku z kobietą, mającą mniej niż 15 lat, względne z kobietą nieświadomą swych czynów np. umysłowo chorą lub nieprzytomną; że karalnym jest dopuszczenie się gwałtu — mówić o tym nie potrzeba. Dalszy artykuł ustawy mówi, iż w przypadkach, gdy zabieg spędzenia płodu jest konieczny ze względu na zdrowie kobiety ciężarnej — lekarz może dokonać takiego zabiegu po złożeniu mu zaświadczenia dwóch lekarzy, stwierdzających powyższą okoliczność. Istnieje bowiem cały szereg chorób, przy których ciąża wpływa szkodliwie na ogólny stan zdrowia kobiety, wobec czego ustawa musi zezwalać w takich okolicznościach na wykonanie zabiegu przerwania ciąży.
Jak zapatruje się Kościół na takie konieczne przerywanie ciąży? Otóż Kościół mówi, iż zasadniczo nie godzi się na żadne zabiegi, zmierzające wprost do zabicia płodu, natomiast nie protestuje, gdy w wyniku zabiegów koniecznych dla ocalenia życia matki — ciąża ulegnie przerwaniu.
A zatem mówiąc inaczej: Kościół zdaje się sankcjonować fakt przerwania ciąży, jeśli to przerwanie ciąży nie było celem zabiegu wykonanego jedynie w intencji usunięcia płodu, lecz zabieg ten miał na celu ratować życie matki. W takim przypadku kolizji życia dwóch istnień — daje się pierwszeństwo istnieniu matki.
Takie stanowisko Kościoła jest zupełnie zrozumiałe — zbytnia tolerancja przerywania ciąży byłaby najoczywiściej szkodliwa, lecz zbyt rygorystyczne pojmowanie zakazów Kościoła stwarzałoby znów w życiu codziennym dramatyczne kolizje.
Czterdziestoletnia Józefa S. żona poważnego kupca i matka pięciorga nieodchowanych dzieci zachorowała na kamienie żółciowe i zapalenie woreczka żółciowego. Po pewnym czasie objawy chorobowe ustąpiły i chora czuła się doskonale. Lecz w tym czasie p. Józefa S. zaszła w dążę i jak to się kobietom w ciąży przytrafia — zaczęła cierpieć z powodu mdłości wymiotów i objawy zapalenia woreczka żółciowego wystąpiły ponownie. Leczenie sprowadzało chwilową poprawę i chorą udało się jakoś doprowadzić do czwartego miesiąca cięży. Lecz od tego czasu wszystkie lekarstwa i zastrzyki przestały wprost skutkować i stan chorej z dnia na dzień się pogarszał. Było oczywistym, iż nie uda się wyleczyć chorej, jeśli ciężą nie zostanie przerwana. Oznajmiłem to rodzinie chorej, zalecając jej wyjazd w tym celu do kliniki w Bydgoszczy. Przywołany drugi lekarz potwierdził najzupełniej mój pogląd. Lecz p. Józefa S. była kobietą religijną, to też aczkolwiek od dwóch lekarzy słyszała zgodny sąd, iż przerwanie cięży jest jedyną możliwością uratowania jej życia — przywołała do swego łoża księdza, by od niego usłyszeć, czy z religijnego punktu widzenia możliwe jest dopuszczenie do wykonania takiego zabiegu. Ksiądz, człowiek porywczy i ograniczony, zamiast znaleźć jakąś kompromisową odpowiedź — z uniesieniem miał powiedzieć, iż każde przerwanie ciąży jest ciężkim grzechem, bezwzględnie przez Kościół potępionym. Wobec tego p. Józefa S. kategoryczne odmówiła swej zgody na wykonanie zabiegu. W rezultacie po kilkunastu dniach — pięcioro jej dzieci odprowadziło zmarłą matkę na cmentarz. Po roku zmarł również ojciec dzieci i obecnie biedne rodzeństwo 5-ciu zupełnych sierot chowa się bez żadnej opieki rodzicielskiej.
Nie chcę się zastanawiać nad zagadnieniem, kto w danym wypadku popełniłby większy grzech, czy lekarz, który ratując życie matki i pięciorga dzieci przerwałby ciążę, czy też duchowny, który na skutek swego stanowiska zawinił śmierć matki licznej rodziny, nie ratując przez to zresztą i poczętego życia płodu, który to płód razem z matką w jej łonie swe nienarodzone życie zakończył. Tak bezkompromisowe stanowisko, jakie zajęła biedna Józefa S. należy jednak w dzisiejszych czasach do wielkich rzadkości. Dużo częściej natomiast zdarza się, iż z kobietę wiejską przychodzącą do lekarza wywiązuje się następujący dialog. Od drzwi już pobożnie mówi pacjentka „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus“ —. „Na wieki wieków, mateczko — usiądźcie i opowiedźcie mi teraz co wam dolega“.
„A bo to panie lekarzu, powinnam była przed dwoma tygodniami dostać swój czas i nie dostałam, już parzyłam nogi w gorącej wodzie i to też nic nie pomaga, widać muszę być nie sama (w ciąży) to niech mi Pan lekarz coś na to dopomoże“.
Kosztuje mnie to wiele czasu i cierpliwości, by wytłumaczyć kobiecie, że nie wolno mi się podobnymi rzeczami zajmować. W biurku mam przygotowane na wszelki wypadek liczne wycinki z gazet, gdzie opisują, że lekarz X. dostał za to 3 lata więzienia, lekarz J. 4 lata, a lekarza Z. pozbawiono nawet prawa praktyki. Wyciągam więc te wycinki i pokazuję kobiecie, zastrzegając się, iż nie chcę podzielić losu tych lekarzy.
„Ale panie lekarzu — ja o tym nikomu nie powiem, przecież to się nie wyda — więc nie potrzebuje się pan lekarz boić“.
Na to znowu muszę się tłumaczyć, jak to się zdarza, że jednak władza się o tych sprawach dowiaduje — wkońcu kobieta widząc, iż nie może mnie namówić, wychodzi, żegnając mnie pobożnie „no to niech Pan lekarz ostanie z Bogiem“.
Nie dziwmy się kobietom z ludu — te aczkolwiek bezwzględnie głęboko wierzące — nie zdają sobie często sprawy, że poczynienie przerwania ciąży stoi w zupełnej sprzeczności z ich światopoglądem religijnym.
Lecz co myśleć o kobietach inteligentnych, biorących żywy udział w życiu organizacji społeczno-kościelnych, które przychodzą do lekarza i podobnymi życzeniami?
Można mieć poważne zastrzeżenia co do szczerości i uczciwości — tak chętnie dziś afiszowanych światopoglądów religijnych, jeśli takie ultrapobożne jakoby stadła małżeńskie ze sfer inteligencji mają jedno lub dwoje dzieci.
Na jednym ze zjazdów społecznych poruszył sprawę ograniczania liczby urodzin pewien włościanin, małorolny poseł na sejm. Wszyscy obecni na zjeździe lekarze z oburzeniem odparli propozycję włościanina, by w jakikolwiek sposób zezwolić na ograniczenie liczby urodzin.
Wytoczono wszelkie argumenty, przemawiające za jak najwyższą rozrodczością, lecz nie w ciemię bity kmiotek odpowiedział: „To jest ciekawe — obecni tu panowie lekarze oburzają się na myśl o ograniczeniu urodzin, lecz na pewno mają po jednym czy dwojgu dzieci, my chłopi natomiast poruszamy odważnie tę sprawę, a mamy po dziewięcioro dzieci“.
Nie ulega wątpliwości, że kmiotek ów trafił w sedno rzeczy. Każdy inteligent przyznaje, że największa rozrodczość jest potrzebna państwu, wobec czego należy przeciwdziałać agitacji i regulacji urodzin — ale... — na własny użytek ogranicza się na wszelki możliwy sposób ilość potomstwa do minimum. A że w podobny sposób postępuje z 95% rodzin inteligentniejszych w Polsce, więc wraz ze wzrostem dobrobytu i oświaty — spada jednocześnie liczba urodzin.
Lecz pęd do ograniczenia liczby urodzin przenika obecnie do wszelkich warstw społecznych.
Tak więc rolnicy na ogół nie dążyli do ograniczenia ilości urodzin. W tych sferach nie troszczono się zbytnio o wychowanie dzieci — pozostawiono je samym sobie i od najwcześniejszych lat zaprzęgano do pracy.
Dziecko pięcioletnie doglądać musiało najmniejszego braciszka, leżącego w kołysce. Dziecko siedmioletnie awansuje — gdyż powierza mu się pasanie gęsi, dziecko dziewięcioletnie pasie krowy i tak dalej.
Lecz obecnie coraz częściej się zdarza, że kobiety z tych sfer przy chodzą do lekarzy z propozycją przerwania ciąży.
Jednym z bardzo często wysuwanych powodów, usprawiedliwić mających przerwanie ciąży jest zbyt krótki czas po poprzednim porodzie. „Panie lekarzu, przecież najmłodsze dziecko jeszcze nie ukończyło roku, a ja już znowu zaszłam w ciążę! Jakby to najmniejsze było już jakoś odchowane, miało dwa czy trzy lata, to bym nic nie mówiła, ale tak co rok mieć dziecko, to jednak jest za często“.
Jeśli jedne kobiety są niezadowolone ze zbyt częstych ciąży — inne znowu martwią się, że zaszły w ciążę po kilku latach przerwy. „To najmłodsze dziecko ma już osiem lat, myślałam, że nic więcej nie będzie, a tu znowu zaszłam w ciążę“.
Najgoręcej pragną pozbyć się ciąży starsze kobiety, mające dorosłe dzieci. Często widuje się 40-letnią kobietę, mającą zamężną 21-letnią córkę i jeśli przytrafi się, że matka i córka jednocześnie znajda się w ciążę — to matka przylatuje do lekarza ubolewając; „Panie lekarzu — to przecież wstyd, żebym razem z córką miała zlegnąć (odbyć poród). Niech pan lekarz się zmiłuje i mi tę ciążę odejmie — bo przecież wszyscy będą z nas śmiali“.
Bardzo często zdarza się, że jeszcze starsze, 47-mio letnie kobiety wkraczające już w okres przekwitania, tłumaczą sobie normalne w tych latach zatrzymanie się miesiączki, jako objaw ciąży. Wtedy zrozpaczone przylatują do lekarzy, prosząc, aby tę ciążę przerwać. Nic nie pomoże, jeśli po zbadaniu tłumaczy się takiej kobiecie, że wcale w ciąży nie jest, a zatrzymanie się periodu jest wynikiem starzenia się. Franciszka P. np. kobieta 48-mio letnia co kilka dni przychodziła do mnie — i wówczas nic nie pomagały moje zapewnienia, iż w ciąży nie jest. „Przecież panie lekarzu, ja mam mdłości akurat takie same jak podczas ciąży. Tak samo brzuch mam teraz taki wzdęty — spódnik był zawsze obszerny, a teraz go ledwie dopnę Ja wiem, że jestem w ciąży, tylko pan lekarz mi nie chce tego powiedzieć i mnie tak ciągle pociesza, a potem będzie już za późno, żeby się zepsuć, to ja nie wiem co sobie zrobię“. Wkońcu gdy przejdzie kilka miesięcy taka starzejąca się kobieta dostanie znów period i wówczas dopiero zaczyna wierzyć w fakt, że jednak w ciąży nie jest.
Ale bywają i ciekawsze argumenty wysuwane przez kobiety jako usprawiedliwienie chęci przerwania ciąży. Tak więc w styczniu pewnego roku przyszła do mnie żona rolnika, właścicielka 35 ha ładnego gospodarstwa. Była w 3-cim miesiącu ciąży i koniecznie żądała przerwania takowej. „Ale czemu pani chce się tej ciąży pozbyć, przecież macie dopiero troje dzieci, najmłodsze ma już 3 lata, więc to, które teraz przyjdzie, akurat się wam przyda“. „Panie doktorze, my byśmy nic nie mówili, żebym zaszła w innym miesiącu, ale poród przypadnie na koniec sierpnia, więc lipiec i sierpień — kiedy to w gospodarstwie jest najwięcej pracy i gospodyni musi wszędzie dojrzyć i gotować jedzenie dla najętych do żniw pracowników — to ja będę musiała albo bezczynnie siedzieć, albo też w ogóle leżeć w łóżku“
Inaczej argumentuję znowu te same żądania żony robotników.
Jak opisywałem poprzednio — w okresie od listopada do marca miejscowe wapniarnie co roku masowo redukuję swe załogi, by z początkiem kwietnia zatrudniać je na nowo. Jeśli więc żonie takiego sezonowego robotnika nie ukaże się w maju period — wówczas przychodzi znowu do lekarza, prosząc o przerwanie cięży. „Bo to poród by wypadł akurat na stycznia, Kasy Chorych nie będzie, bo mój nie będzie pracował, to trzeba będzie płacić akuszerkę, a może jeszcze lekarza lub szpital“.
Jeśli mowa o sferach robotniczych, to tu widuje się już mniej dzieci niż w sferach rolniczych. Jednak trafiają się rodziny, mające bardzo dużo dzieci. Tak np. Anna B. drobna 28-mio letnia kobieta, zresztą sama ciężko schorowana na nerki — wyszła za mąż 8 lat temu. Ma 4-ro żywych dzieci, dwoje umarło, no i znów jest w trzecim miesiącu ciąży z siódmym znaczy dzieckiem w ciągu 8-miu lat. Albo też Helena S. — dziś kobieta pięćdziesięcioletnia — miała osiemnaścioro dzeici, z których 16 żyje.
Przeważają jednakowoż rodziny z 2-iem lub 3-iem dzieci, a przerywanie ciąży jest tak popularne, że bezdzietne jeszcze młode kobiety przychodzą często z propozycjami przerwania ciąży, gdyż z tych czy innych powodów nie chciałyby na razie mieć jeszcze potomstwa. Ciekawe, że między kandydatkami do przerwania ciąży przeważają mężatki. Tłumaczy to się poniekąd faktem, iż w sferach niższych urodzenie przez dziewczynę dziecka względnie zajście w ciążę, uważane jest jako bardzo dobry sposób na związanie wahającego się dotychczas „narzeczonego“.
I rzeczywiście — faktem jest, że te dziewczyny, które zaszły w ciążę w 90% po stwierdzeniu tego faktu wychodziły w ciągu najbliższych miesięcy zamąż.
I to nie koniecznie za „sprawcę nieszczęścia“.
Przypominam sobie kilka epizodów. Tak więc niebrzydka dziewczyna wiejska zaszła z jakimś amantem w ciążę. Rodzice — zapobiegliwi ludzie — dowiedzieli się o tym zbył późno, by pomyśleć o jakichś sztuczkach A że dziewczyna przez swoją lekkomyślność utraciła już szanse dobrego ożenku, przeto wyszukano jej wdowca z kilgorgiem dzieci, wiecznie bezrobotnego, dano mu kilkaset złotych i ciężarną dziewczynę (o czym zresztą Pan młody dobrze wiedział).
Dziś zgodnie ze sobą od kilku lat żyją.
W innym wypadku rodzice dowiedzieli się o nieszczęściu córki w 3-cim miesiącu ciąży, naprędce wyszukano więc jej jakiegoś narzeczonego, dano trochę więcej posagu niż zwykle i urządzono huczne wesele. Jednakowoż nie wtajemniczono go w sekret panieński żony. Nadszedł dzień rozwiązania, w pół roku po ślubie, z powodu komplikacji porodowych wezwano mnie do położnicy w domu jej rodziców, gdzie wraz z mężem zamieszkiwała. Zauważyłem, iż mąż był niesłychanie zdenerwowany, co tłumaczyłem sobie obawą o przebieg porodu u żony itd.
Gdy dziecko przyszło na świat, pierwszym pytaniem „ojca“ było, czy jest ono czasowe — tzn. donoszone.
Nie wtajemniczono mnie niestety w tajemnice rodzinne — nie miałem pojęcia, że młodzi są coś pół roku po ślubie, a znają się też niewiele dłużej. Wobec tego pytanie „ojca“ tłumaczyłem sobie jako troskę o potomka, który by jako ewentl. przedwcześnie urodzony, mógł się rodzicom nie chować.
To też w najlepszej myśli uspokoiłem „ojca“, że dziecko jest najzupełniej czasowe. Wtedy bomba wybuchła — młody „ojciec“ poleciał do izby, gdzie przebywali teściowie i za chwilę usłyszałem tylko hałas tłuczonych sprzętów przy akompaniamencie wcale nie wersalskich epitetów.
Okazało się, że teściowa na wszystkie świętości zapewniała zięcia, że córka była do ślubu niewinna „jak lelija“, a poród w zbyt wczesnym terminie jest porodem przedwczesnym i dziecko urodziło się niezupełnie donoszone.
Wobec tego musiałem mój błąd naprawić, razem z akuszerką zawołaliśmy „ojca“ zresztą nie bardzo inteligentnego parobka i tłumaczyliśmy mu, że dziecko się rozwinęło u jego żony w krótszym czasie, bo tylko w 6 miesięcy, ale jest mimo to dobrze rozwinięte, więc gdy sądziłem, że jego pytanie o donoszenie odnosi się do stanu zdrowia dziecka, to chciałem go uspokoić, ale to nie powód, żeby zaraz podejrzewał swą żonę.
Nie wiem, czy „ojciec“ mi w to uwierzył, lecz też od lat jakoś w zgodzie z żoną żyje.
W każdym razie jest faktem, że dziewczyna znajdująca się w ciąży groźbą alimentów (zwanych popularnie elementami) nakłonić może skutecznie swego „narzeczonego“ do zamążpójścia.
Często, gdy tych narzeczonych a ewent. ojców jest kilku — wyszukuje się najzamożniejszego i szachuje widmem procesu, alimentów, aż ten się zlęknie i da nakłonić do ożenku. Gdy nie uda się to z jednym — zażera się do następnego itd. Ciekawe jest, że w procesach o alimenty ludność przeważnie bierze pod opiekę kobietę, choć często zupełnie niezasłużenie. Przypominam sobie dziewczynę jak najgorszego prowadzenia się, o której całe osiedle wiedziało, że kilkadziesiąt groszy czy tabliczka czekolady wystarczyła do pokonania jej cnoty. Na jakiejś zabawie poznała zamiejscowego młodzieńca i ten również zakosztował jej wdzięków. Gdy po siedmiu miesiącach dziewczyna urodziła dziecko — czepiła się tego młodzieńca i ze zdobytym gdzieś świadectwem lekarskim potwierdzającym fakt przedwczesnego urodzenia — zaskarżyła chwilowego przyjaciela do sądu o alimenty.
Mimo powszechnie znanego prowadzenia się dziewczyny — inni jej „przyjaciele“ woleli zamilczeć o swych sukcesach i ten niefortunny kochanek płaci teraz, zapewne wcale niezasłużone, słone alimenty.
W ogóle, jeśli mowa o alimentach — to nie da się zaprzeczyć, że podobnie jak ubezpieczenie od wypadków może nakłonić wiele jednostek do symulowania choroby, tak samo i alimenty skłaniają wiele dziewczyn do szukania przygód miłosnych, by następnie móc względnie spokojnie prowadzić życie za wyprocesowane odszkodowanie. W okolicy mieszka rodzina robotnicza, gdzie każda z 3 niezamężnych córek ma po dwoje dzieci, na każde dziecko dostaje około trzydziestu złotych i w ten sposób bez troski każda panna z dziećmi może sobie żywot prowadzić.
Wszystko to składa się na fakt, że przerywanie ciąży u panien nie jest tak popularnym zabiegiem, jak by to się zdawać mogło — to też około 75% amatorek tego zabiegu — to mężatki.
Jeśli dotknęliśmy statystyki — to podobnie zestawienie śmiertelność na skutek przerywania cięży daje też podobne wyniki. W ciągu 11 lat mej praktyki lekarskiej w Barcinie przypominam sobie dwa wypadki śmiertelne u niezamężnych kobiet i 7 przypadków u mężatek.
Gdzie odbywa się to przerywanie ciąży?
Najpierw powiem może, gdzie się ono nie odbywa.
Nie odbywa się ono w gabinetach lekarzy prowincjonalnych. Lekarz na prowincji jest osobą zbyt bacznie obserwowaną przez wiele oczów, by mógł bezkarnie proceder ten uprawiać. Gdy kobieta ze wsi czy miasteczka uda się do lekarza prowincjonalnego — ma prawie gwarantowana pewność, że spotka tam znajomą lub sąsiadkę, albo też zobaczą ją znajomi na ulicy, że wchodzi do domu lekarza. Zaraz zaczyna działać pantoflowa poczta i na drugi dzień cała okolica wie, ze Marianna A, czy Franciszka Y była u lekarza w miasteczku. Takie stosunki nie pozwalają na to, by lekarz prowincjonalny trudnił się niedozwolonymi zabiegami. Inaczej rzecz się może dziać w wielkich miastach, gdzie jeden przechodzień drugiego nie zna i nikt nie troszczy się o to, gdzie i do kogo kto wchodzi. Mówiono mi też, i to z dość pewnych źródeł, że np. w Warszawie czy Łodzi za 10 — 15 złotych można mieć przerwaną ciążę i to fachowo.
Ale na prowincji takich ułatwień kobiety ciężarne nie mają. Co się tyczy położnych — to na prowincji i te nie mogą się zbytnio trudnić niedozwolonymi zabiegami z łych samych powodów zresztą co i lekarz. — Jeśli wizyta u lekarza może być tłumaczona w różny sposób — to wizyta u akuszerki jest już zupełnie kompromitująca. Nikt się nie zdziwi, gdy do akuszerki przyjdzie kobieta w ostatnich tygodniach ciąży — po której z daleka można stan jej poznać. Lecz kobieta, po której ciąży nie widać, nie może przyjść do akuszerki w miasteczku, by nie narazić się na podejrzenia. To też akuszerki prowincjonalne rzadko kiedy trudnią się takimi sprawami. Ale inaczej zdaje się dziać w miastach.
Znaczna ilość wyroków skazujących akuszerki za niedozwolone zabiegi potwierdza już to przypuszczenie.
Przerywaniem ciąży na prowincji trudnią się natomiast zawodowe przerywaczki, rekrutujące się przeważnie z uboższych sfer społecznych, przeważnie żony bezrobotnych robotników.
W pobliskim miasteczku wiem o kilku takich kobietach, które za opłatą około 5 złotych w najrozmaitszy sposób uwalniają niezamożne amatorki od ciąży. Odbywa się to na przeróżny sposób, jedne dają do pica różne środki roślinne, inne dopuszczają się różnych manipulacji wewnątrzmacicznych, jeszcze inne robią gorące płukania różnymi chemikaliami itd.
Skutki takich zabiegów są nieraz opłakane. Przed kilku laty wezwano mnie do żony inteligentnego robotnika, matki 4-ga dzieci. Po przybyciu do chorej stwierdziłem gorączkę około 41°, tętna prawie się nie wyczuwało, lecz chora była najzupełniej przytomna. Wszystkie zabiegi były już spóźnione. Chora przyznała się przed śmiercią, że przed 14 dniami poddała się niedozwolonemu zabiegowi, a kiedy okazały się pierwsze objawy zakażenia — przerywaczka uspokoiła chorą, że „to się zawsze tak zaczyna“ — i na pytanie, czy może by jednak oddać się pod opiekę lekarską — przerywaczka odradziła kobiecie, twierdząc, że jest to najzupełniej zbędne.
W innym przypadku przybył do mnie zamożny gospodarz z okolicy, chcąc się mnie poradzić, co ma zrobić ze swoją służącą, która od kilkunastu dni jest chora, gdyż źle wygląda, jest słaba i nie może jeść. Ale gdy gospodarz proponował chorej dziewczynie, by udała się z nim do lekarza, ta z gniewem odrzuciła tę propozycję swego pracodawcy — mówiąc dosłownie: „ja jestem najzupełniej zdrowa kobieta i lekarza nie potrzebuję“.
Jedynie co mogłem memu rozmówcy doradzić, to wyłącznie to, aby albo dziewczynę przywiózł, albo też mnie zamówił, a niespodziewanie przyjadę i zbadam krnąbrną służącę, zresztą już 40-letnią kobietę.
Coś po dwóch dniach wezwano mnie ostatecznie do chorej.
Znowu stwierdziłem skrajne wykrwawienie i zakażenie połogowe, lecz służąca do końca nie chciała się do niczego przyznać. Po 3 dniach odbyła się sekcja sądowo-lekarska.
W 3-cim przypadku przybył do mnie w czasie mojej nieobecności młody rolnik z okolicy, chcąc abym pojechał do jego żony. Ale zanim przyjechałem do domu — w międzyczasie znów przyjechać do mnie ten sam człowiek, oznajmiając, iż żonie się już polepszyło, wobec czego mój przyjazd już nie jest potrzebny. Zapomniałem o całym zdarzeniu, gdy po 14-tu dniach wezwano mnie jednak do tej kobiety. Znowu stwierdziłem znaczne wykrwawienie i gorączkę połogową. W tym okresie wszelka pomoc lekarska jest już spóźniona. Jednym słowem — większość śmiertelnych przypadków przerwania ciąży — to w gruncie rzeczy wynik zbyt późnego oddawania się kobiet pod opiekę lekarską i w tym zdaje się jest największe niebezpieczeństwo pokątnego przerywania ciąży; kobiety mimo tak często niepokojących objawów, jak krwotok, gorączka, dreszcze i bóle — nie zwracają się do lekarza, tłumacząc sobie, iż widocznie powyższe objawy są normalnym zjawiskiem przy przerywaniu ciąży. Jednocześnie przerywaczki — które trudnią się wywoływaniem poronień — również do ostatka uspakajają swe pacjentki — nie chcąc dopuścić do tego, by pacjentka ich oddała się pod opiekę lekarską. Po pierwsze bowiem każdy znachor czy partacz uważa za punkt honoru, by nie oddać pacjenta lekarzowi — udowodniłoby to bowiem, że wiadomości fachowe partacza są niewystarczające, a po drugie każda przerywaczka obawia się że chora kobieta zdradzić może lekarzowi co było przyczyną jej choroby — bezpieczniej więc będzie dla przerywaczki, by lekarza do jej pacjentek nie dopuszczać.
Wyniki takich niefachowych praktyk są jak najfatalniejsze.
Po pierwsze znaczna śmiertelność kobiet.
Ale to nie wszystko — umiera bowiem może jeden procent klientek tych pokątnych przerywaczek.
Natomiast co najmniej 40 — 50% pokutuje za nieumiejętne przerywanie ciąży długotrwałymi chorobami kobiecymi.
Ponieważ w niektórych sferach nie ma dziś prawie kobiety (przeważnie mężatki), która by nie miała kilku sztucznych poronień — to też w sferach tych nie można wprost znaleźć kobiety, która by nie chorowała przewlekle na zapalenie jajników, macicy itd. Kobiety te mają niezdrową, żółto-bladą cerę, (którą wobec tego poprawia się różnymi szminkami i kredkami).
Zamiast pomagać mężowi w trudnej dziś walce o byt, względnie poświęcić się wychowaniu i prowadzeniu ogniska domowego — energia tych kobiet, ofiar przerywań ciąży, zużywa się na latanie do coraz to innych lekarzy, wyjazdy do uzdrowisk, oraz na stałe kwękanie i narzekanie na najrozmaitsze dolegliwości, które wszystkie biorą swój początek od przeciwdziałania prawom natury, które to prawa każą kobiecie donosić płód aż do fizjologicznego końca ciąży, a nie brutalnie ciążę w początkowym okresie przerywać.
Cały organizm kobiety od pierwszej chwili poczęcia jest nastawiony na fakt istnienia w łonie jej płodu i na okoliczność, że płód ten będzie tam szereg miesięcy przebywać. Wszystkie hormony nabierają odpowiednich ku temu faktowi cech. To też gwałtowne wydarcie płodu z organizmu matki jest w gruncie rzeczy tak poważnym zabiegiem, że jako lekarz wprost dziwić się muszę, że w większości wypadków zabieg ten nie pociąga za sobą wiele poważniejszych następstw i stosunkowo w mniejszości tylko przypadków okupują go kobiety poważną chorobą.
I zdaje się, jeśli chcemy przeciwdziałać epidemii poronień — to możemy to uczynić jedynie przez rozsądne i szczere uświadomienie kobiet o konsekwencjach tego zabiegu, który w kołach laików uchodzi przecież za banalny i mało poważny zabieg. To też, gdy przyjdzie do mnie względnie rozsądna pacjentka z propozycją przerwania jej ciąży — w pierwszej linii stawiam jej pytanie, czy zdaje sobie ona sprawę z wagi samego zabiegu. Czy wie ona więc o tym, że śmiertelność przy tym zabiegu wynosi 1 — 3%. To znaczy trzydzieści razy tyle, co przy operacji ślepej kiszki w czas wykonanej.
Czy, pytam, wie taka pacjentka pragnąca pozbyć się ciąży, o tym, że mniej więcej w połowie przypadków po przerwaniu ciąży występuj zapalenia narządów kobiecych i pacjentka taka musi wówczas latami cierpieć na najrozmaitsze dolegliwości. Czy wie taka pacjentka, że normalne porody są najlepszym sposobem utrzymania cery, sił i zdrowia. Wzmiankowałem poprzednio o pani S. w okolicy, która miała 18 porodów. „Idźcie więc do przeszło pięćdziesięcioletniej dziś p. S. — zobaczcie jej świeżą, zdrową cerę, jej tęgą i silną postać, z której bije wprost siła i zdrowie — to są wyniki normalnych i fizjologicznych porodów“ — mówię pacjentkom. „A zobaczcie sobie z drugiej strony kobiety żółte, przedwcześnie zwiędłe, wiecznie chore i zgorzkniałe — to są wyniki przerywania ciąży.
Większość kobiet, którym tak się sprawę postawi, o ile są to ma się rozumieć kobiety względnie rozsądne — zrezygnuje wówczas z zamiaru przerywania ciąży. „Jeśli macie troje dzieci, tłumaczę, to wychowacie i obecne czwarte — niech więc Pani donosi spokojnie swoją ciążę — a później może coś zaradzimy, aby Panią potem uchronić od następnego zajścia w ciążę“.
Ten argument w 95% pomaga.
Ale tu znowu dotykamy innego zagadnienia. Jeśli nie chcemy dopuścić, by kobiety marnowały swe życie i zdrowie w niebezpiecznych próbach przerywania ciąży — musimy wówczas spopularyzować środki zapobiegające zajściu w ciążę. Sama myśl chronienia się przed ciążą jest zresztą bardzo wśród ludu rozpowszechniona, lecz praktycznie urzeczywistnia się to przeważnie przez stosowanie spółkowania przerywanego — tej prawie najgorszej i najwięcej szkodliwej dla obu partnerów metody.
Największe powagi lekarskie zgodne są ze sobą, że ten rodzaj zabezpieczenia się od ciąży pociąga za sobą przeróżne cierpienia, tak więc dolegliwości nerwowe, jak bóle głowy, bezsenność, szybkie męczenie się, zdenerwowanie, zanik pamięci itd. zarówno u mężczyzny, jak i kobiety.
Poza tym najrozmaitsze choroby kobiece, bóle krzyża ogólne osłabienie — wszystko to może być wynikiem spółkowania przerywanego. Nie będę wyszczególniał tu innych metod chronienia się przed ciążą — żadna z tych metod nie jest w 100% pewna i każda jest z tego czy innego powodu nieco kłopotliwa.
Lecz mimo to — metody te mogą w znacznym stopniu zadowolić chęć ograniczenia liczby potomstwa. A w tych przypadkach, gdy mimo stosowania ich, kobieta jednak zajdzie w ciążę, to prędzej da się jej wyperswadować, że nie należy ciąży tej przerywać, narażając się przy tym na śmierć czy długotrwałe cherlactwo. Raczej należy w odpowiednich warunkach sumienniej stosować przepisy zapobiegawcze, względnie zmienić dotychczasową metodę zapobiegawczą na inną.
Kobieta, która w zaleconej przez lekarza metodzie chronienia się przed ciążą widzi nadzieję ograniczenia liczby potomstwa — chętnie przeważnie godzi się na to, by istniejącej ciąży już nie ruszać i radośnie urodzi jeszcze jedno dziecko.
Kobieta natomiast, która za wszelką cenę chce zabezpieczyć się od wciąż rosnącej ilości dzieci — w ten czy w inny sposób swej ciąży się pozbędzie. Jeśli odmówię jej życzeniu przerwania ciąży — to uda się do akuszerki — jeśli akuszerka nie będzie chciała poronienia wywołać — uda się do partaczki — usłużne kumoszki i sąsiadki postarają się już o dostarczenie odpowiednich adresów.
Kobiety, dla których rosnąca ilość potomstwa jest (jak przesadnie zresztą określił to Boy-Żeleński) „piekłem kobiet“ zdobywają się na czyny rozpaczliwe, by się z tego „piekła“ wydostać i w stanie przygnębienia wpadają w ręce partaczek, odbierających im życie i zdrowie.
Kobiety natomiast, które w mroku życia ujrzą jutrzenkę nadziei, — możliwość ograniczenia ilości potomstwa — ze spokojem przetrzymują jeszcze kilka miesięcy istniejącej ciąży, nie narażą niepotrzebnie swego życia i zdrowia, sumienia swego nie zbrukają zbrodnią zabójstwa na swym rozwijającym się w łonie dziecku — lecz wydadzą dziecko to na świat, Bogu na chwałę, a Ojczyźnie na pożytek.


Brak potomstwa a lekarz.

Dość długo zatrzymałem się na ponurym i niewdzięcznym temacie przerywania ciąży względnie ograniczania ilości urodzin. To też dla kontrastu przejdę od razu do wprost odwrotnego zagadnienia — sprawy małżeństw bezpłodnych.
Piszę małżeństw, aczkolwiek zdarza się, i spotykamy się z tym problemem i u dziewczyn niezamężnych. Tak więc przed kilku laty leczyła się u mnie dłuższy czas trzydzieste kilkoletnia już panna, Stanisława B., której życzeniem było jak najprędzej zajść w ciążę.
Miała ona bowiem dużo od siebie młodszego narzeczonego, który, jak twierdziła pacjentka — bardzo lubił dzieci, a że ktoś mu powiedział, że jego oblubienica pochodzi z rodzeństwa, gdzie większość sióstr pozostaje bezdzietnymi, przeto narzeczony postawił warunek, że ożeni się ze swą lubą dopiero, gdy będzie ona już w ciąży.
Skąd powstaje bezdzietność?
Winę takiego stanu ponosić może zarówno mężczyzna, jak też i kobieta. Mężczyzna np. który przechodził rzeżączkę obu jąder pozostaje przeważnie bezpłodny. Ale również i inne choroby i zatrucia mogą taką bezpłodność u mężczyzny spowodować — tak więc tyfus brzuszny lub plamisty, szkarlatyna itd. — wszystko to może przyczynić się do takiego stanu. W życiu codziennym zapomina się, że bezpłodności winien być może i mężczyzna, a przypisuje się winę prawie wyłącznie kobietom, zmuszonym znosić z tego powodu wiele niezasłużonych wymówek i upokorzeń. Tak np. zamożni właściciele ładnego folwarku państwo O. żyli ze sobą kilkanaście lat, nie mając potomstwa. Rodzina pana O. odnosiła się wobec tego z niechęcią do żony jego, przezywając i szykanując biedną kobietę. Przed kilku laty pan O. zaziębił się, zachorował na płuca i po dwóch latach zmarł. Pani O. — nie mogąc dać sobie rady z dużym gospodarstwem po dwóch latach wdowieństwa wyszła za mąż, mając już ponad 35 lat. W niecały rok po ślubie obdarzyła swego drugiego męża udaną córką. Jak mi się przyznała — cieszyła się córką podwójnie, — po pierwsze dla samego dziecka, a po drugie — udawadniając w ten sposób rodzinie pierwszego męża, że wcale nie ona winna była bezpłodności w pierwszym małżeństwie.
Często natomiast (w około 70% przypadków) bezpłodności winną jest istotnie kobieta.
Bezpłodność u kobiet powodują przeważnie przebyte stany zapalne narządów rodnych. Te znów stany zapalne są natomiast najczęściej wynikiem przebytych sztucznych poronień.
Kobieta, która jako panna zaszła w ciążę i następnie sobie tę ciążę przerwie — poczyna od tej chwili cierpieć na chroniczne zapalenie macicy czy jajników. Gdy po pewnym czasie kobieta taka wyjdzie za mąż i wówczas pragnie mieć potomstwo — to teraz są już „daremne żale, próżny trud i próżne złorzeczenia“ — schorzałe organy kobiece nie pozwalają na powstanie ciąży. Potwierdza to naukę św Tomasza z Akwinu o tzw. lawinie grzechów — grzech spędzenia płodu pociąga za sobą coraz dalsze konsekwencje — powodując długotrwałe schorzenia i ostatecznie obracając w niwecz ukryte w duszy każdej kobiety marzenia o szczęściu macierzyńskim. Przez długotrwałe i żmudne leczenie udaje się co prawda część tych kobiet wyleczyć tak dalece, że w ciążę zajdą.
Ale leczenie takie trwać może nieraz całymi latami i wymaga wiele cierpliwości zarówno ze strony lekarza, jako też i pacjentki. Muszę jednak powiedzieć, że od żadnego chorego nie można się spodziewać takiej wdzięczności, jak od kobiety, którą udało się wyleczyć z bezpłodności.
Kobiety, którym lekarz przerwał ciążę — odnoszą się później do ta kiego lekarza zawsze z niechęcią i żywią do niego w głębi duszy pewną, naturalną zresztą, urazę i odrazę. Kobieta natomiast, która po latach bezpłodności dzięki zabiegom lekarza zyska w końcu upragnione potomstwo — widzieć będzie w tym lekarzu dobroczyńcę swego szczęścia rodzinnego i żywić będzie dla niego całe życie prawdziwą wdzięczność I szacunek.
Czasami bezpłodność jest wynikiem stosunkowo nieznacznych zmian w organizmie kobiecym. Tak więc dziewczęta, pochodzące ze sfer robotn. roln., które od chwili wyjścia ze szkoły aż do zamążpójścia ciężko pracują dźwigając ciężary itd., cierpią stosunkowo często na tyłozgięcie macicy — chorobę mogącą powstać przez nadmierne obciążenie słabego i niewytrzymałego ustroju młodej dziewczyny.
W takich przypadkach — dziewczyna po zamążpójściu również trudno zachodzi w ciążę, lecz leczenie jest stosunkowo łatwe i drobny zabieg lekarski naprawia chorobliwe ustawienie macicy, przywracając tym samym możność zajścia w ciążę i donoszenia płodu.
Jeśli mówimy o chęci posiadania potomstwa, to muszę opowiedzieć tez o wcale nie rzadkich przypadkach, gdy kobieta zachodzi co prawdo w ciążę, lecz nie może takowej donosić, albo też rodzi dzieci nieżywe.
Robotnik J. radził się mnie w sprawie swej żony, która 4-ro krotnie rodziła dzieci niedonoszone, które wkrótce po przyjściu na świat umierały.
Tak samo i inny robotnik S. i jego żona znowu rodziła dwukrotnie dzieci nieżywe, trzeci raz urodziła dziecko niedonoszone, które wkrótce zmarło.
W podobnych przypadkach prawie na pewno można powiedzieć iż przyczynę zabijającą dzieci w łonie matki, lub toż wkrótce po urodzeniu — jest kiła. W opisywanych powyżej stadłach małżeńskich, zarówno mąż, jak i żona doskonale wyglądali i czuli się zdrowi, a jednak badanie krwi wykazało, iż wszyscy zakażeni są kiłą.
Energicznie przeprowadzone leczenie przeciwkiłowe sprawiło, że oba małżeństwa obecnie po przejściu około 10-ciu lat mają po kilkoro dzieci.
Sam fakt śmiertelności niewinnych niemowląt, zarażonych w łonie matki straszną chorobą, (którą matka nierzadko odziedziczyła również po swoich rodzicach) udowadnia niesłychanej mądrości i zawsze żywej aktualności Pisma Świętego, gdzie Bóg przez usta Proroków orzeka, iz za grzechy ojców mścić się będzie na potomstwie, aż do trzeciego pokolenia.



Medycyna a motoryzacja.

Gdyby ktoś nieobeznany z sytuację słyszał moje rozmowy ze spodziewającymi się rozwiązania pacjentkami — to zadziwiłoby go na pewno, iż uzależniam pomyślny przebieg spodziewanego porodu od pory roku i miejsca zamieszkania.
Miejsce zamieszkania — no, to wydać się jeszcze może zrozumiałe gdyż oczywistym jest, że jeśli spodziewająca się rozwiązania pacjentka zamieszkuje na odludziu, odległym o kilkanaście kilometrów, od miasta, a nie ma w domu telefonu (zresztą centrala telefoniczna urzęduje na prowincji tylko we dnie) — to w razie zasłabnięcia, czy też krwotoku nie może otrzymać tak szybko pomocy lekarskiej, jakby tego wymagać należało. Ale co ma do tego pora roku?
Mieszkańcy miast wiedzę, iż latem jest ciepło, a zimą zimno, ale to chyba przecież nie ma wpływu na możliwy przebieg porodu.
Natomiast mieszkańcy wsi i miasteczek od razu będą wiedzieli, co chodzi; idzie mi mianowicie o stan dróg i możliwość dojazdu. Istnieje bowiem kolosalna różnica, czy w razie jakiegokolwek nagłego wypadku dojechać mogę do chorego samochodem, co uskuteczniam dla wsi odległej o 10 km w ciągu 10 minut, czy też z powodu złego stanu dróg samochodem na miejsce dojechać nie mogę, wobec czego rodzina chorego musi przysyłać po mnie konie, które idą 1½ godziny w stronę miasta, 1½ godziny z lekarzem z powrotem, a zatem pomoc lekarska nadchodzi nie po 10 minutach, jak w przypadku dojazdu samochodem, lecz po trzech godzinach, czyli w czasie dwadzieściakrotnie dłuższym.
A jeśli teraz rodzina chorego nie ma własnych koni, lecz musi je wynajmować, to sprawa przedstawia się jeszcze gorzej. Mąż chorej położnicy musi obejść całą wieś, zanim znajdzie się jeden gospodarz, który zdecyduje się jechać po lekarza.
I proszę nie myśleć, że bezinteresownie! Nasi kmiotkowie umieją dobrze wykorzystywać sytuację — wiedzą, że w małym wypadku potrzebujący targować się nie może.
To też każą sobie za kurs 5 kilometrowy po lekarza płacić po 6 — 7 złotych.
Gdy więc znajdzie się po długim szukaniu gospodarz, który chce jechać po lekarza, to teraz zaczyna się szykowanie powózki. Okazuje się więc, iż dyszel jest pęknięty i trzeba go jeszcze zbić gwoździami, a uprzęż też jest przerwana i należy ją załatać. W końcu woźnica też się chce jeszcze posilić przed wyjazdem. Wszystko to razem, a więc szukanie chętnego do wyjazdu, szykowanie powózki itd. zajmuje dobrych kilka godzin czasu. W końcu jednak powózka wyjeżdża ze wsi, kierując się w stronę miasta.
Ale koń chłopski, spracowany i zagłodzony, nie może iść galopem, lecz powoli, zatrzymując się co parę kroków, idzie sobie błotnistą lub zaśnieżoną drogą. To też podana szybkość 10 kilometrów w ciągu 1½ godziny jest raczej bardzo optymistycznie ujęta.
Zdażyło mi się np. pewnego razu, iż do wsi odległej o 6 km jechałem dwie godziny! Ale największa niespodzianka czekała mnie, gdy po zbadaniu chorego wsiadałem na wóz, by wracać do miasta. Oto woźnica z najpoważniejszą w świecie miną powiedział: „No, ale teraz konie się już zmęczyły, więc z powrotem nie będziemy mogli tak szybko jechać!“
Ostatecznie więc, jeśli drogi są dobre, to chory czy chora mogą otrzymać pomoc lekarską w ciągu kilku minut. Jeśli natomiast błoto lub zawieje śnieżne uniemożliwiają przejazd samochodem — rodzina chorego nie ma w dodatku swych koni, lecz musi powózkę wynająć, to na otrzymanie pomocy lekarskiej czekać trzeba 6 czy 7 godzin.
Pani W. zamieszkała w odległej o 12 km wsi, do której dojeżdżało się przez gliniastą i pełną dziur polną drogą, przy dwóch z rzędu porodach po urodzeniu się dziecka a przed odejściem łożyska — dostawała silnego krwotoku.
Dwa razy jednak poród przypadał na lato i wówczas dojechałem szybko samochodem i po ręcznym usunięciu łożyska udawało się krwotok opanować.
Trzeci poród wypadł w listopadzie — drogi rozmokłe nie pozwalały marzyć o jeździe samochodem. Gdy dziecko przyszło około 10 wieczorem na świat — akuszerka zażądała pomocy lekarskiej.
Ale nim powózkę zaprzągnięto, nim konie dobrnęły do miasta i nim dojechałem do chorej — zrobiła się coś druga w nocy.
Chora, która zaczęła krótko po 10-tej silnie krwawić, leżąc cztery godziny bez pomocy, straciła tyle krwi, że w kilka minut po moim przyjeździe zakończyła życie.
Podobny przebieg miał poród u p. Ł zamieszkałej w innej wsi odległej również o 10 kilometrów złej, gliniastej polnej drogi. Tylko że Ł. jako robotnik fabryczny nie miał własnych koni, więc gdy tu dziecko przyszło na świat wieczorem o 11-tej to nim sąsiad — gospodarz zdecydował się wyjechać do mnie, nim konie przeszły 20 kilometrów w obie strony — zrobiła się godzina czwarta, gdy do chorej przyjechałem — w chwili, gdy przekraczałem próg mieszkania — wykrwawiona położnica oddawała ostatnie tchnienie.
Obie kobiety zmarły, zresztą podobnie jak dziesiątki tysięcy innych chorych w całym kraju, jedynie na skutek fatalnego stanu naszych dróg, uniemożliwiających szybki dojazd samochodem dla niesienia pomocy lekarskiej.
Lecz nawet chorzy zamieszkali w mieście, do których lekarz ma każdej chwili dostęp — znajdują się w poważnym niebezpieczeństwie, gdyż zły stan motoryzacji w naszym kraju uniemożliwia szybki transport chorych do szpitala.
W drugie święto Bożego Narodzenia 1927 r. wezwano mnie do chorej kobiety W., zamieszkałej w jednej z osad fabrycznych. Nie posiadałem wówczas jeszcze samochodu — dojechałem więc końmi do chorej i stwierdziłem u niej pęknięcie woreczka żółciowego na skutek ataku kamicy żółciowej. Poleciłem odwieść chorą do szpitala, ale jak? Samochodu nie miałem, ani też w okolicy nikt auta nie posiadał. Wobec tego czeka no z transportem chorej aż do odejścia najbliższego pociągu, co trwało około 7 godzin. Ale te siedem godzin zadecydowało o losie chorej — rozwinęło się u niej w międzyczasie zapalenie otrzewnej i po dwóch dniach chora umarła. W tydzień później wezwano mnie o 12-tej w nocy do robotnika J. Po przybyciu na miejsce stwierdziłem u chorego uwięzgniętą przepuklinę. Jedynym ratunkiem była natychmiastowa operacja. Ale znowu nie było samochodu do dyspozycji i trzeba było czekać do godz. 7-ej rano, gdy odchodził pociąg w stronę miasta, gdzie znajdował się szpital. Lecz i tym razem te siedem godzin zadecydowało o życiu chorego — chory w kilka godzin po operacji życie zakończył.
Takie przejścia przekonały mnie o konieczności posiadania auta, które służyłoby nie tyle jeszcze dla mojej wygody, lecz przede wszystkim dla chorych, których trzeba transportować do szpitala. Nie miałem co prawda potrzebnej gotówki, lecz udałem się do dyrektora Kasy Chorych który w zupełności poparł moje stanowisko, iż lekarz musi mieć do dyspozycji samochód — jeśli nie chce przeżywać podobnych tragedii jak wyżej opisane. (Dodam, że taksówek w owym czasie w pobliżu też nie było) Otrzymałem więc w jednej chwili kilka tysięcy złotych zaliczki i rozpocząłem rozglądać się za samochodem. Kupcy samochodowi w cudowny sposób dowiedzieli się o moim zamiarze i co dzień przyjeżdżano do mnie różnymi Fiatami, Chevroletami i Citroenami — nowymi i używanymi, otwartymi i limuzynami. Kupiłem za 9 tysięcy złotych ładną (na owe czasy) karetkę Forda. Wóz służy mi do dziś dnia wiernie już od dziesięciu lat, tłukąc się dniami i nocami po naszych drogach i bezdrożach, nie wymagając przy tym poważniejszych napraw i remontów.
Gorsze doświadczenie zrobiłem z szoferami. Firma sprzedająca wóz poleciła mi jako szofera dwudziestokilkoletniego Alfreda O. Chłopak objął swe stanowisko i wkrótce zaczęły się dziać niesamowite rzeczy.
Po kilku dniach w czasie jazdy usłyszałem, iż w motorze zaczyna coś gwałtownie stukać. Ponieważ zdążyłem przeczytać w podręczniku jazdy samochodem, iż stukanie jest niepokojącym objawem, przeto kazałem stanąć i zbadać wóz. Okazało się, iż woda chłodząca motor wyciekła przez dziurę w chłodnicy. Skąd się wzięła dziura — nie mógł mi szofer wyświetlić. Trzeba było rozebrać samochód i szofer zawiózł chłodnicę do reperacji do Bydgoszczy.
Poza tym co kilka dni zdarzały się inne „pany“ tj. uszkodzenia — przy tym uprzywilejowanymi pod tym względem były gumy. Co drugi dzień — choć jeździło się niewiele — potężne gwoździe przedziurawiały nowe zupełnie pneumatyki.
Słyszałem już, że takie historie się zdarzają, lecz dziwiłem się, że ludzie chcę jeździć samochodami, jeśli co kilka kilometrów gwoździe kaleczą opony, zmuszając do żmudnych reperacji. Ale pewnego dnia wyjechaliśmy może kilka metrów z garażu, gdy z hukiem pękła znów opona. To mnie już zaintrygowało — obejrzałem gumę i co się okazało — gwóźdź tkwił grubym łbem wewnątrz opony, a tylko cienki koniec wyszedł na zewnątrz. Wobec tego było jasne, że gwoździe zakładał do opon mój szanowny pan szofer. Cel tych machinacji wkrótce się wydał — oto mój „inżynier“ miał „narzeczoną“ w Bydgoszczy, a że nie miał normalnie sposobności częstego odwiedzania swej najdroższej, więc psuł celowo samochód, aby dla czynienia napraw jeździć do Bydgoszczy i tam przebywać kilka godzin w towarzystwie swej bogdanki. Ale nie miałem zrozumienia dla uczuć mego szofera i wyrzuciłem go z punktu. Mój ptaszek po kilku miesiącach zakradł się w nocy do garażu i wykradł mi wartościowe części z samochodu, co mnie kosztowało przeszło pięćset złotych. Po kilku dalszych miesiącach chwyciła wreszcie ptaszka policja, gdy niezręcznie okradł jakąś mleczarnię na Pomorzu. I później co kilka miesięcy czytałem w kronikach kryminalnych o moim byłym szoferze, że za taką czy inną kradzież został aresztowany. Po wyrzuceniu mego obiecującego szofera zostałem bez kierowcy. Ale ludzie wiedzieli już, że mam samochód i zgłaszali po kilka wizyt dziennie.
Musiałem więc ze strachem i biciem serca zasiąść do kierownicy i zabrać się do samodzielnego prowadzenia mego Forda. Ale jak mówi przysłowie — nie święci garnki lepią — więc początkowo prowadzenie wozu szło mi ciężko i kulawo, lecz z czasem jakoś się wprawiłem i nieźle jeździłem, drżąc tylko ze strachu, aby jakiś policjant nie kazał pokazać sobie prawa jazdy.
Coś z pół roku jeździłem tak na gapę, w końcu, gdy wyczytałem, że w Bydgoszczy odbędzie się egzamin szoferski — złożyłem podanie i po kilkunastu dniach posiadałem już oficjalny dyplom szoferski — prawo jazdy.
Już w kilka tygodni po nabyciu samochodu przekonałem się, że samochód jest dla lekarza podobnie nieodzowny jak słuchawka lub ciepłomierz. Wezwano mnie do trzydziestoletniej ciężarnej żony robotnika, która w kilka, chwil po rozpoczęciu się bólów porodowych dostała silnego krwotoku. Przybyłem na miejsce i zastałem na pół żywą kobietę, która straciła już około dwóch litrów krwi, lecz zdążyłem stwierdzić, iż ma ona jedno z najgorszych powikłań chorobowych — przodujące łożysko. Uratować kobietę mogła jedynie natychmiastowa operacja. Mój samochód stał przed domem — poleciłem więc chorą przenieść do samochodu — sam zasiadłem do kierownicy i z najwyższą szybkością popędziłem do odległego o 20 klm. Inowrocławia. Co parę chwil dopytywałem się tylko męża chorej, czy kobieta jeszcze żyje.
Po kilkunastu minutach stałem już przed szpitalem — dalszych kilka minut — a kobieta była już na stole operacyjnym. Po trzech tygodniach wróciła żywa i zdrowa do domu.
Innym znów razem wezwano mnie na wieś do służącej gospodarza O., która, jak mnie telefonicznie poinformował jej pracodawca — „dostała dołem krwotok“. Sądziłem ma się rozumieć, że dziewczyna była w ciąży i wywołała sobie poronienie — w przebiegu którego wystąpił ów krwotok. Tym więcej, że gospodarz informował mnie, że dziewczyna od paru dni była jakoś osowiała, aczkolwiek do ostatniej chwili pracowała i właśnie podczas pracy na polu dostała krwotoku. Zabrałem więc do samochodu instrumenty potrzebne do skrobania macicy i wyjechałem do chorej. Gdy się gruntownie umyłem do operacji i wygotowałem instrumenty — zbadałem chora — która bez wyczuwalnego już pulsu leżała na łóżku i aż oniemiałem ze zdziwienia. Otóż chora nie krwawiła z narządów kobiecych, lecz z kiszki odchodowej! Było jasne, iż pękło w niej jakieś naczynie krwionośne i chora musi jak najszybciej znaleźć się w szpitalu.
Spakowałem więc niepotrzebnie zabrane instrumenty, chorą kazałem wnieść do samochodu, zasiadłem do kierownicy i popędziłem do szpitala, znów co chwilę informując się, czy chora jeszcze żyje. Po pół godzinie stanąłem przed szpitalem i chorą — już zupełnie osłabioną, lecz jeszcze żywą, wniesiono na stół operacyjny. Okazało się później, iż chora miała nietypowo przebiegający tyfus brzuszny — po kilku tygodniach opuściła zdrowa mury szpitalne.
Znów w innym wypadku wezwano mnie na fabrykę, gdzie zdarzyło się nieszczęście — mianowicie lokomotywa wyskoczyła z szyn, miażdżąc nogę w kostce maszyniście. Po zbadaniu stwierdziłem tak poważne wielokrotne zmiażdżenie kości, iż najprawdopodobniej — sądziłem — potrzeba będzie nogę amputować. Maszynista był młodym dwudziestokilkuletnim człowiekiem. Nie namyślając się długo — kazałem rannego wnieść do samochodu i chory pół godziny po wypadku już znalazł się na stole operacyjnym odległego o 25 klm. szpitala. Ten pośpiech zadecydował o losie chłopca: noga wcześnie nastawiona doskonale się zrosła i dziś, po 7-miu latach chłopak jest dorodnym człowiekiem, podczas gdy o mało co — mógłby być nieszczęśliwym kaleką — ciężarem rodziny i społeczeństwa. Przypadków podobnych mógłbym przytoczyć setki.
Pośpiech w niesieniu pomocy lekarskiej względnie w transporcie chorych odgrywa pierwszorzędna rolę i może uratować setki istnień ludzkich.
Ale parę słów o stosunku władz — a raczej naszej biurokracji do problemu motoryzacji. U góry bowiem mówi się dużo o ułatwieniach motoryzacyjnych.
A jak to wygląda w praktyce?
Otóż przez pierwszych parę lat płaciłem co rok z racji posiadania samochodu „podatek od przedmiotów zbytku“. Podatek ten pobierał magistrat — nic nie pomogły wszystkie możliwe argumenty, że samochód nie jest przecież dla lekarza przedmiotem zbytku, tym więcej, że chodziło o zwykłego Forda, a nie jakiegoś Rollee-Royc’a. Nie był ten podatek specjalnie uciążliwy, wynosił wszystkiego 120 zł rocznie, lecz sama nazwa podatku mogła przyprawić o zdenerwowanie — zawsze myślałem bowiem, że żyję skromnie i oszczędnie — a tu naraz dowiaduję się, że mam „przedmioty zbytku“. Po kilku latach znikł „podatek od przedmiotów zbytku“ a zainaugurowano wtedy fatalną w skutkach politykę „Funduszu Drogowego“. Jakiś zasuszony biurokrata wyimaginował sobie, iż znajdujący się w powijakach automobilizm polski będzie na tyle wytrzymały, iż pokryje swym opodatkowaniem wszystkie wydatki na budowę i utrzymanie dróg. Jednym pociągnięciem pióra podwyższono podatek samochodowy z 120 zł do 400 zł rocznie dla mego lekkiego Forda (1000 kg. wagi), cięższy samochód płacił odpowiednio więcej. Skutek takiej polityki nastąpił wkrótce. W sąsiednich 4 miasteczkach było 12 lekarzy, z nich 9 miało własne samochody. Po niesłychanym podwyższeniu podatku samochodowego z 9 lekarzy-automobilistów tylko jeden zatrzymał samochód, inni zlikwidowali własne auta i zaczęli, jak za dobrych starych czasów, jeździć do chorych końmi. Czy chorzy dobrze wyszli na takim „usprawnieniu“ pomocy lekarskiej po tym, co przytaczałem poprzednio — należy wątpić. Ustawodawca w rozporządzeniu o „Funduszu Drogowym“ uczynił niby wielkie ustępstwo — gdyż wyraźnie było powiedziane, iż samochody instytucji użyteczności publicznej, a więc i Kas Chorych — są zwolnione od podatku. Tylko, że lekarze używali samochodów Kasy Chorych do swych wyjazdów zdaje się tylko w Warszawie, Łodzi, Krakowie i Lwowie.
Natomiast we wszystkich innych miastach i miasteczkach kraju Kasy Chorych nie utrzymywały swych samochodów dla lekarzy, gdyż jakby się ta sprawa kalkulowała?
Szofer miesięcznie co najmniej 250 zł, benzyna i oliwa 100 zł, garaż 30 zł, reperacje i pneumatyki 50 zł, amortyzacja wozu 200 zł, razem więc przeszło 600 zł miesięcznie.
Tymczasem — jeśli lekarz miał własne auto — to Kasa Chorych, płacąc mu od przejechanych kilometrów płaciła mu bez porównania mniej. Dlatego też zwolnienie od niesłychanie wygórowanego podatku samochodów Kas Chorych — pozostało ulgą jedynie na papierze, gdyż wszystkie samochody lekarzy prowincjonalnych, które przecież de facto były przeznaczone przede wszystkim dla obsługi członków Kas Chorych — musiały opłacać podatek. W ten sposób jednym nieprzemyślanym pociągnięciem pióra cofnięto opiekę lekarską w całym kraju o kilkadziesiąt lat wstecz.
Po kilku dalszych latach zmniejszono znowu podatek drogowy, ale teraz wprowadzono inną przeszkodę dla rozwoju automobilizmu.
Otóż w każdym samochodzie trzeba co kilka miesięcy wymieniać najwięcej zużywające się części, więc łożyska przednich i tylnich kół, tryby, koła zębate i t. d.
Za granicą kosztują te części zamienne dosłownie grosze. Ale u nas wprowadzono na te nieodzownie potrzebne dla utrzymania samochodu części zamienne, tak horendalne cła, iż tryb kosztujący w bogatej Ameryce, czy Anglii, około 5 zł, u nas kosztował 60 — 100 zł.
W ten sposób uniemożliwiono poprostu utrzymanie samochodu w dobrym stanie, to też po kilku latach nieremontowane samochody w Polsce przedstawiały sobą kupę żelastwa zdatną najwyżej na szmelc.
Na zakończenie moich wspomnień motoryzacyjnych coś nie tyle tragikomicznego, ile operetkowo-farsowego.
Otóż w pierwszych latach posiadania przeze mnie samochodu był on jedynym w mieście i okolicy autem. To też gdy trzeba było ciężej chorego odwieźć do szpitala — nie mogłem odmówić udzielenia na ten cel mego wozu, a że nie miałem szofera, więc sam musiałem zasiadać do steru i dniem, a częściej nocą, jechać z chorymi do szpitali, odległych o 25 — 40 kilometrów, likwidując za to jedynie jak szofer taksówki — 40 czy 50 groszy za kilometr. Postanowił wykorzystać to w celu dokuczenia mi szanowny burmistrz (zresztą od kilku lat już emerytowany) naszego miasteczka — nie darzący mnie bynajmniej sympatią.
Otóż pewnego dnia otrzymałem urzędowe pismo z Magistratu, iż ponieważ stwierdzono, że użyczam mego wozu do przewozu chorych, przeto na zasadzie tego a tego rozporządzenia „wzywamy Pana do umieszczenia nazewnątrz samochodu dużej tablicy z wyraźnie napisanym nazwiskiem i adresem właścicieli“. Nie miałem czasu i chęci, by studiować Dzienniki Ustaw i wyszukiwać w nich rozporządzenie, na jakie się w piśmie swym Magistrat powoływał. (Sądzę tylko, że odnosiło się ono do pojazdów konnych). Lecz jak żyję nie widziałem samochodu osobowego zaopatrzonego w tablicę z nazwiskiem właściciela. Zainterpelowałem więc w tej sprawie Starostwo — i po kilku dniach otrzymałem ponowne pismo z Magistratu donoszące o anulowaniu poprzedniego zarządzenia.
Po kilku miesiącach pojawiła się na bruku naszego miasteczka taksówka, krótko po tym zjawiła się nawet druga — i od tego czasu mogłem już ze spokojnym sumieniem zrezygnować z pełnienia dodatkowych szoferskich obowiązków odwożenia chorych, a poświęcić się jedynie i wyłącznie pracy zawodowo lekarskiej zatrzymując jednakowoż starego przyjaciela — Forda dla osobistego użytku.
Parę słów o nastawieniu ludności do komunikacji samochodowej. Ludność na ogół nie lubi samochodów i uważa, że jest to niesłychanie kosztowny środek lokomocji i jeśli lekarz za wyjazd samochodem do wsi odległej o 5 kim szosą każe sobie zapłacić 15 zł, to kwota ta rozpada się (w pojęciu kmiotka] na pozycję za wizytę lekarską w wysokości dajmy na to 5 zł, a za użycie samochodu 10 zł. Wobec tego wyrachowany gospodarz woli wysłać konie po lekarza, uważając, że w ten sposób zaoszczędzi sobie conajmniej z 10 zł z likwidacji lekarskiej.
Co więcej, jeśli w miejscowości jest dwóch lekarzy, z tych jeden ma samochód, a drugi nie, to rolnik chętniej przyjedzie końmi po lekarza nie mającego samochodu.
„Tamten jest honorowy, chciałby tylko jeździć samochodem, a ten przyjeżdża końmi“ — mówi się powszechnie po wsiach. Jeśli za wyjazd końmi policzyć kmiotkowi 2 zł taniej, niż za wyjazd samochodem — to zrobi on niezwykle zdziwioną minę: „Jakto, przecież posłałem konie po pana doktora, nie potrzebował pan doktór jeździć samochodem, a mam płacić tylko dwa złote mniej“. Gdy odległość do chorego wynosi 5 klm to jeszcze pół biedy. Gorzej, gdy kmiotek z odległej o 15 klm wsi uprze się, że lekarz ma do niego przyjechać końmi, aby przez to zaoszczędzić sobie kosztów samochodu. Nic nie pomoże wówczas tłomaczenie, że przy wyjeździe samochodem zejdzie na wizytę u chorego i dojazd razem godzinę czasu, natomiast przy wyjeździe końmi trzeba na taką wizytę poświęcić 4 czy 5 godzin. Jeśli za wizytę samochodem kmiotek ongiś zapłacił 18 czy 20 złotych, to za dojazd końmi — nie powinien lekarz żądać w myśl kalkulacji kmiotka więcej niż 7 czy 8 złotych.
Pojęcie, że „czas to pieniądz“ nie jest jeszcze zbyt zakorzenione w naszym ludzie — zresztą, nie tylko w ludzie.
Rozmawiałem pewnego razu z zamieszkałym w okolicy wybitnie inteligentnym i wykształconym człowiekiem, przy czym wzmiankowałem, że przy wyjazdach samochodem lekarze mniej liczą za wyjazd (pomijając należność za samochód) niż przy wyjazdach końmi, które zabierają bez porównania więcej czasu, nie mówiąc już o możliwości przeziębienia się, zmarznięcia i t. d., co nie zachodzi przy wyjazdach samochodem.
— To ciekawe, że panowie tak patrzycie na wasze zegarki przy waszych wyjazdach i każecie sobie za każdą minutę płacić — powiedział mi mój rozmówca, uważając widocznie, iż siedzenie na niewygodnej i trzęsącej bryczce jest przyjemnością, za którą lekarz powinien być wdzięczny.
Lecz jednak czas robi swoje i w ostatnich latach ludność coraz więcej poczyna rozumieć, że samochód to nie kosztowny zbytek, lub kaprys lekarza, lecz — najszybszy, najwygodniejszy, a w końcu i najtańszy środek lokomocji.
Dajmy więc Polsce dobre drogi, a zarazem dobre i tanie samochody, a sprawa zapewnienia pomocy lekarskiej dla ludności wiejskiej będzie już w trzech czwartych rozwiązana!


Lekarz i jego wspólnik — Urząd Skarbowy.

Gdy poprzednio poruszyłem sprawę wybryków fiskalizmu na terenie automobilizmu — nie sposób pominąć podobnych wybryków — stosowanych tym razem indywidualnie — a mianowicie sprawy obciążeń podatkowych lekarzy.
Istnieje w skarbowości poważna tendencja, by zaprowadzić przymus prowadzenia ksiąg kupieckich dla wszystkich przedsięborstw handlowych i przemysłowych.
Możliwe, iż tendencja ta ma swoje uzasadnienie — ostatecznie kupiec powinien znać się na księgowości i od biedy można wymagać od niego, by prowadził przepisowe księgi. Lecz nonsensem jest wymagać tego od lekarza, który przecież kupcem nie jest, księgowości nigdy się nie uczył, a poza tym nie zawsze ma czas na żmudne zapisywanie do ksiąg, bilansowanie i t. d.
A tymczasem praktyki Urzędów Skarbowych zmuszają lekarzy do prowadzenia przepisowych ksiąg i to pod karami dochodzącymi do tysięcy złotych. Nie trzeba sobie wyobrażać, że ta kara przyjdzie do lekarza w swej prawdziwej postaci — t. j. jako mandat karny. To nie ma miejsca — nie ma bowiem przepisu, któryby nakazywał lekarzowi prowadzić księgi handlowe.
Lecz gdy lekarz ksiąg tych nie prowadzi — otrzyma on tak fantastyczne wymiary podatkowe, że musi przepłacić podatków po kilka tysięcy złotych rocznie.
Odczułem to doskonale na własnej skórze.
W pierwszych latach mej praktyki nie prowadziłem ksiąg handlowych — nie miałem więc dokładnego zestawienia mego właściwego dochodu.
Podatek wymierzono mi stosunkowo duży, lecz były to dobre czasy, zarabiało się dużo, więc nie chodziło nikomu o paręset złotych przepłaconego podatku.
Lecz sytuacja uległa zmianie w latach kryzysowych. Dochody z praktyki skurczyły się bardzo znacznie, a jednocześnie zaczęły zwyżkować wymiary podatków. Naczelnicy Urzędów Skarbowych idąc po linii najmniejszego oporu, zaczęli śrubować podatki z tych, którzy jeszcze cośkolwiek posiadali. A że ilość tych szczęśliwych była coraz mniejsza, więc śrubę podatkową dokręcano coraz energiczniej.
W końcu doszły Urzędy Skarbowe do takich absurdów, że n. p. przyjęto (w moim przypadku) iż dochód z praktyki prywatnej w roku najgłębszego kryzysu był 300% wyższy od tegoż dochodu w roku 1928, a zatem w roku dobrej koniunktury. Co prawda komisje odwoławcze przy Izbach Skarbowych obniżały nadmierne wymiary, lecz wygórowany podatek musiał być zapłacony, a załatwienie odwołania trwało 2 — 3 lat.
Poza tym podobne praktyki Urzędów Skarbowych miały najfatalniejszy wpływ na nastawienie obywatelskie płatnika. Najlojalniejszy obywatel, widząc, iż jego zaznanie podatkowe jest traktowane w Urzędzie jako „świstek papieru“ — co gorzej — jako próba oszukiwania władz — traci cierpliwość i zostaje wprost pchany w objęcia grup opozycyjnych, wszystko i jedno czy z prawej, czy z lewej strony.
Napewno nikt nie irytowałby się, gdyby rząd uchwalił podwyżkę podatku i uchwalił n. p., że wobec konieczności uzbrojenia armii czy też budowy szkół od dochodu 5000 zł płaci się 1.000 zł podatku. Nasze społeczeństwo jest zbyt patriotyczne i ofiarne, aby nie uznać konieczności takiej stopy podatkowej. Lecz jeśli zarobi się 5.000 zł i dochód ten lojalnie się zezna, natomiast Urząd Skarbowy napisze czarno na białym, iż „ustalono dla podatnika“ dochód na 15.000 zł, wówczas podatnik odczuwa takie „ustalenia“ jako wymierzony sobie policzek. Wymiar taki zdaje się wprost mówić, że, ty podatniku próbowałeś nas oszukać, deklarując tylko 5.000 zł dochodu, lecz my znamy się na takich oszukaństwach i wymierzamy ci podatek od 15 tys. złotych“. W takich warunkach każdy za wiele zapłacony grosz przestaje być ofiarę, którą chętnie każdy obywatel złoży na potrzeby państwa, a staje się nieuzasadnioną kontrybucją, złożoną Molochowi biurokracji.
Ponieważ w końcu coraz wyższe wymiary podatkowe grozić mi zaczęły ruiną finansową, przeto musiałem zabrać się do prowadzenia ksiąg, gdzie skrupulatnie notuję każdy zarobiony i wydany grosz.
I co się okazało? Gdy w ten sposób ustaliłem swój dochód — okazało się, że przez szereg lat deklarowałem go conajmniej o 50% za wysoko, la Urzędy Skarbowe podwyższały ten wygórowany dochód jeszcze o 300%).
Dziś więc prowadzę księgowość i płacę niskie podatki. Ja mam wiele roboty, Urząd Skarbowy dostaje mało pieniędzy i obydwaj jesteśmy ze siebie zadowoleni. Ale czy nie było dla państwa korzystniejszym, gdy poprzednio ksiąg nie prowadziłem, ale płaciłem podatek odpowiednio większy?
Jeśli mowa o księgach, to jeszcze jedna uwaga. Obowiązuje nas — lekarzy — tajemnica zawodowa i nie mamy prawa zdradzać nikomu kto i na co się u nas leczy.
Tymczasem Urzędy Skarbowe — jak to wyżej opowiadałem — w taki czy w inny sposób zmuszają lekarzy do prowadzenia ksiąg i zapisywania kto, kiedy i wiele nam zapłacił. Pół biedy jeszcze, gdy rozchodzi się o lekarzy ogólno-praktykujących.
Ale czy n. p. lekarz specjalista chorób wenerycznych może tak znowu otwarcie pokazywać urzędnikom skarbowym zestawienie, z którego wynika n. p., że powszechnie znany kupiec Kaczmarek odwiedził gabinet wenerologa 20 razy płacąc po 10 zł za każdym razem, natomiast popularna artystka teatru miejscowego była u wenerologa tylko 12 razy i płaciła po 6 zł. Przecież oddanie takiego zestawienia w ręce obce, choćby urzędnika skarbowego — to zdrada tajemnicy zawodowej, a zatem czyn mogący zaprowadzić lekarza na ławę oskarżonych!
Teraz parę słów o t. zw. czynniku obywatelskim w komisjach szacunkowych. Otóż przy poprzedniej ordynacji podatkowej wymiarem podatków zajmowały się t. zw. „Komisje Szacunkowe“ istniejące przy każdym Urzędzie Skarbowym. Komisji tych było kilka, tak więc rolnikom wymierzała podatek komisja złożona z rolników, rzemieślnikom — komisja złożona z rzemieślników itd. Podobnie było z wolnymi zawodami — tam w skład takiej komisji wchodzili znów przedstawiciele tych zawodów. Pracodawca ustalając takie „komisje“ sądził widocznie, iż czynnik obywatelski zasiadający w tych komisjach będzie służyć światła radą urzędnikowi — naczelnikowi urzędu, a poza tym będzie hamować zbyt wygórowane wymiary, jakie ten urzędnik, nie zbyt przecież obeznany w sprawach zarobkowych różnych zawodów, mógłby ustalić.
Nie znał jednak prawodawca psychologii człowieka, któremu dano możność decydowania o podatku dla współobywatela. Okazało się bowiem, że takie „Komisje Szacunkowe“ to doskonałe pole do załatwiania osobistych porachunków z mniej lub więcej sympatycznym płatnikiem podatku.
Gdy rozpatrywano sprawę szewca X., a w komisji zasiadał jego konkurent, nieprzychylnie doń usposobiony szewc Y., to wystarczyła zupełnie fałszywa i nierzeczowa opinia, którą ten Y. wydał — a podatnikowi X. wsolono taki podatek, że musiał sprzedać meble, aby podatek zapłacić.
Kiedy reklamowano wysokość podatku wobec naczelnika Urzędu — ten zasłaniał się zawsze, iż on przecież nie jest winien wysokiemu wymiarowi — bo uczyniła to „komisja“.
To też prawdziwym dobrodziejstwem dla podatników stało się zarządzenie znoszące ten nieobywatelski „czynnik obywatelski“ dla wymiaru podatków, a oddające wymiar podatku w ręce naczelnika Urzędu, człowieka w każdym razie bezstronnego i niezainteresowanego w duszeniu tego czy innego płatnika, czego nie można było powiedzieć o członkach komisji szacunkowej.
Jeśli mowa o urzędach — nie sposób też pominąć bardzo słusznej reformy korespondencji urzędowej, którą wprowadzono w Niemczech, a którą powoli wprowadza się i u nas.
Reforma ta polega na tym, że nie wysyła się pisma zaopatrzonego w sakramentalne: urząd stwierdził, że to i to, lub też „urząd zarządził“ lecz mówi się tam wyraźnie: „ja jako naczelnik urzędu stwierdziłem to i to“, lub też „jako kierownik działu egzekucyjnego, zarządzam, co następuje“. W ten sposób zainteresowany obywatel wie, kto jego sprawę rozpatruje i kto za takie czy inne rozpatrzenie jest odpowiedzialny. Jak często bowiem zdarzało się, że w urzędach nikt nie chciał ponosić odpowiedzialności za wydane zarządzenie. Gdy parę lat temu reklamowałem absurdalnie wysoki podatek, jaki mi nałożono — okazało się, że w całym urzędzie nikt nie chciał przyznać się do autorstwa tego podatku — naczelnik zwalał to na kierownika działu wymiarowego, ten z powrotem na naczelnika, aż w końcu ustalono, że zawiniła „komisja“, ciało złożone z kilkunastu osób.
Dlatego też zastąpienie nierzeczowego słowa „Urząd“ przez osobę tego czy innego urzędnika powoduje, że każdy urzędnik zanim podpisze jakieś zarządzenie — namyśli się najpierw, czy zarządzenie takie jest słuszne, gdyż przecież teraz on sam ponosi odpowiedzialność za podpisanie dokumentu.
Że taka osobista odpowiedzialność urzędnika jest dla wszystkich zainteresowanych o wiele korzystniejsza od nieistniejącej w praktyce odpowiedzialności mitycznego „urzędu“ czy też „komisji“ — mówić nie trzeba.
Mała analogia — wszak i my lekarze jesteśmy dziś urzędnikami Ubezpieczani. A jednak nigdy nam przez myśl nie przeszło, aby zrzucać z siebie odpowiedzialność za naszą pracę. Nie można sobie wyobrazić, aby źle leczonemu pacjentowi można było powiedzieć, to „ubezpieczalnia“ nie poznała się na pańskiej chorobie i „ubezpieczalnia“ mylnie pana leczyła. Przeciwnie — każdy z nas lekarzy, w pełni przyjmuje na siebie odpowiedzialność za swe postępki zarówno wobec chorego, jakoteż wobec Ubezpieczalni. Takie właśnie poczucie odpowiedzialności własnej jest najistotniejszym warunkiem sumiennej pracy i to na każdym polu, czy chodzić będzie o urzędnika skarbowego, ślusarza, czy też lekarza.


Ośrodek zdrowia jako forma lecznictwa społecznego.

Wspomniałem już o tym, że w moim rejonie lekarskim znajdują się dwie duże fabryki, oraz osiedla, skupiające znaczną ilość ludności robotniczej. Jedno z tych osiedli — Wapienno — odległe 5 klm od Barcina, jest zamieszkałe przez 40 rodzin, drugie — Piechcin — odległe o 10 klm zamieszkałe jest prawie przez 120 rodzin (czyli około 400 mieszkańców).
Piechcin otoczony jest dookoła wioskami, zamieszkiwanymi po części przez gospodarzy-rolników — po części przez robotników fabrycznych zatrudnionych w jednej lub drugiej fabryce.
Wapienno zaznaczyło się w mojej oraktyce tym, iż w pierwszych latach było ono niewygasającym ogniskiem tyfusu brzusznego. Dopiero po energicznej walce z tą chorobą, udało się wytępić epidemię i od tego czasu stosunki zdrowotne tej niewielkiej zresztą osady, niczym specjalnie się nie wyróżniały.
Dużo kłopotu sprawiał mi Piechcin. Zamieszkiwało tam o wiele więcej ludzi — to też wypadki chorób w tym osiedlu zachodziły stosunkowo bardzo często. Jeśli nawet choroba nie była zbyt poważna — mimo to wzywano mnie na miejsce, gdyż komunikacja z Barcinem była bardzo niedogodna, a nie można wymagać nawet od lżej chorego, by leciał na piechotę 10 kilometrów w jedną stronę do lekarza, poczem znów 10 kilometrów wracał piechotą do domu.
To też prawie nie było dnia, abym nie był wzywany do Piechcina — a nierzadko wzywano mnie tam dwa a nawet trzy razy dziennie. Lecz nie dosyć na tym, że musiałem ciągle dojeżdżać do tej osady. Gdy zauważono mój samochód w Piechcinie, wówczas korzystano z okazji, by zawezwać mnie do kilkunastu innych osób, potrzebujących porady lekarskiej. Zresztą nie byli to bynajmniej ludzie obłożnie chorzy — przeciwnie, chodzili do pracy, lub też krzątali się po mieszkaniach, lecz mieli tak drobne dolegliwości jak krostka na ręku czy też liszaj na policzku. Trudno było odmówić tym ludziom udzielenia porady lekarskiej — do Barcina mieli oni 10 kilometrów, więc rzadko który zdobyłby się na wyruszenie w tę stronę. Albo np. dzieci! Gdy zauważono mnie w Piechcinie — wzywano mnie od jednego mieszkania do drugiego, abym zbadał, dlaczego np. to dziecko jest blade, inne nie ma apetytu, a trzecie jeszcze nie chodzi. Dzieci w łóżku nie leżały — przeciwnie bawiły się cały dzień wesoło na dworzu, a dopiero przed moją wizytą ściągano je do mieszkania. Znowu trudno było wymagać, aby matka szła do Barcina, niosąc 10 kilometrów dziecko na ręku. Nie mogłem więc odmawiać odwiedzania mieszkania dla zbadania dziecka, aczkolwiek w myśl sztywnych przepisów, takie nie leżące przecież w łóżku dziecko powinno być do lekarza przyniesione.
A że Piechcin jest osadą dość rozległą, mierzy bowiem od jednego końca do drugiego z kilometr długości, poza tym domy są tam dwupiętrowe, przeto po takiej bytności w Piechcinie, gdy przeleciałem kilka razy z jednego końca osady na drugi i z piętra na piętro — byłem tak zmęczony, że nóg nie czułem, a cały mokry byłem od potu. Powtarzało się to prawie codziennie. Dlatego też, po dwóch latach takiej katorgi zdobyłem się na ułożenie pewnego planu i przedstawienie go dyrektorowi fabryki — człowiekowi mądremu, energicznemu i obdarzonemu zdrowym zmysłem społecznym. Chodziło mianowicie o to, by zarząd fabryki wyznaczył mi jakieś pomieszczenie, gdzie mógłbym postawić biurko, leżankę i parę krzeseł i w ten sposób urządzić sobie zaczątek ambulatorium. Mając bowiem urządzoną choćby najprymitywniejsza przychodnię — mógłbym ograniczyć mój pobyt w Piechcinie do odwiedzenia jednego czy dwóch obłożnie chorych, natomiast całą masę pozostałych nieobłożnie chorych — których dotychczas też musiałem odwiedzać w ich mieszkaniach — mógłbym ściągnąć do przychodni i tu bez trudu ich zbadać, nie męcząc się na zupełnie właściwie niepotrzebne latanie po piętrach i domach fabrycznych.
Dyrektor od razu przyznał mi rację i za kilka tygodni, gdy rozpoczęto budowę nowego gmachu fabrycznego — ustaliliśmy, że będzie on mieścić również wzorowo urządzoną przychodnię lekarską.
Budowa postępowała raźno i w roku 1929 bez szumnych mów i obchodów, lecz skromnie — otworzyła swe pokoje w Piechcinie stacja sanitarna, jak tę przychodnię początkowo nazwano. Mieściła ona duży pokój przyjęć, poczekalnię oraz salę do naświetlań, w której zainstalowano kwarcówkę i lampę cieplną solux. Do przychodni przylegało mieszkanie dla pielęgniarki — siostry Czerwonego Krzyża.
W osadzie zamieszkałej przez paręset osób, a poza tym jednocześnie i w dużych zakładach przemysłowych, gdzie co chwila zachodzić mogą mniej lub więcej poważne wypadki — powinna być na miejscu siła fachowa w osobie pielęgniarki, któraby niosła pierwszą pomoc w razie wypadków, o poza tym pod kierownictwem lekarza zajmowała się pielęgnowaniem chorych i wykonywała drobniejsze zabiegi, jak stawianie baniek, zastrzyki i t. d. To też gdy fabryka urządziła lokal i pomieszczenie dla stacji sanitarnej — Kasa Chorych nie ociągała się z przysłaniem na miejsce siostry — pielęgniarki. Mając do pomocy pielęgniarkę zorganizowałem pracę na stacji w następujący sposób: każdy wypadek choroby w Piechcinie lub w pobliskich miejscowościach winien być zgłaszany w pierwszej linii pielęgniarce na stacji sanitarnej. Pielęgniarka bezzwłocznie udawała się do chorego i stwierdzała najważniejsze dane, jak ogólny stan chorego, temperaturę i t. d., po czym telefonicznie donosiła mi o zgłoszonym wypadku choroby. W ten sposób miałem już pewną kontrolę, czy rzeczywiście wypadek choroby jest taki, że wymaga natychmiastowego przyjazdu (gdyż dotychczas rodzina chorego zawsze wymagała, by lekarz w każdym przypadku, w 5 minut po wezwaniu był już u chorego — po przyjeździe okazywało się, że ta „nagła“ choroba — to trwający już od kilku tygodni ból zęba, lub też nie zagojona od kilku lat rana na nodze). Gdy choroba nie była nagła — i chory mógł bez szkody dla siebie dzień zaczekać, odkładałem wyjazd do następnego dnia, załatwiając w ten sposób kilku chorych przy sposobności jednego wyjazdu, podczas gdy uprzednio do każdego chorego miałem oddzielnie wyjeżdżać.
Poza tym taka uprzednia wizyta pielęgniarki pozwalała mi się zorientować co do przypuszczalnego rodzaju choroby a przez to wiedziałem jakie instrumenty, czy lekarstwa mam ze sobą do chorego zabrać. Poprzednio zdarzało mi się nieraz, że wzywano mnie do chorej — nie mówiąc mi nic o rodzaju choroby, po przyjechaniu na miejsce okazało się, że chora miała poronienie lub poród, wobec czego potrzebne mi były specjalne instrumenty, których ze sobą nie miałem.
Niezależnie od wyjazdów do obłożnie chorych — które uskuteczniałem w miarę zgłoszenia poważniejszych przypadków choroby — ustaliłem ponadto jeden dzień w tygodniu mianowicie poniedziałek, na stałe godziny przyjęć w przychodni. Ponieważ w moim gabinecie w Barcinie przyjmowałem do godz. 5-tej po południu, przeto godziny przyjęć w Piechcinie ustaliłem od 5-tej do 7-mej wieczorem.
Kolosalna frekwencja w przychodni, już od pierwszego dnia jej funkcjonowania, udowodniła, jak bardzo potrzebne było założenie tej placówki. W ciągu dwóch godzin przyjęć (nieoficjalnie z tych 2 godzin robiły się czasami cztery godziny) przewijało się przez przychodnię zazwyczaj około czterdziestu chorych.
W pierwszym rzędzie zjawiały się w przychodni matki z dziećmi. Jakich porad szukano w przychodni? Młode matki pragnęły wskazówek dotyczących odżywiania dzieci: jak często karmić i jakie mieszanki stosować, lub wskazówek, jak zachowywać się przy biegunkach lub zaparciu.
Nieco starsze niemowlęta były przynoszone z powodu różnych wysypek skórnych, które niepokoiły matkę. Dzieci w wieku około 1 roku — jeśli nie zabierały się do chodzenia — przynoszono dla zbadania, czy dziecko nie ma krzywicy.
W tych przypadkach tran i kwarcówka powodowały szybki wzrost sił u dziecka, a co za tym idzie — dzieci ku radości rodziców zaczynały stawiać pierwsze kroki.
Starsze dzieci przyprowadzano do przychodni z powodu złego wyglądu, powiększenia gruczołów, przerostu migdałów i t. p. Kobiety szukały pomocy lekarskiej w przychodni z powodu rozlicznych cierpień kobiecych, a również z powodu dolegliwości spowodowanych ciążą.
Poczytne miejsce w przychodni zajmowała gruźlica, zwłaszcza w lekkich, początkowych formach. Niestety, brak aparatu do odmy sztucznej nie pozwalał na stosowanie tego sposobu leczenia na miejscu, za to mogłem co tydzień chorych badać, dawać im zastrzyki i t. p.
Muszę nadmienić, iż za prowadzenie przychodni i godziny przyjęć, które tam miałem, nie pobierałem żadnego wynagrodzenia, ani z fabryki, ani z Kasy Chorych. Całym wynagrodzeniem była świadomość, że sumiennie spełniam mój obowiązek niesienia pomocy lekarskiej tam, gdzie jest ona najwięcej potrzebna.
A jednak znalazł się ktoś, komu ta działalność lekarska w Piechcinie się nie podobała. Był to lekarz, zamieszkujący zresztą w odległym mieście, typowy mizantrop, niezadowolony ze wszystkich i wszystkiego.
Zaczął więc alarmować organizacje lekarskie, że rzekomo obniżam autorytet lekarski, jeśli wyjeżdżam z pomocą i poradą lekarską w teren, zamiast zamknąć się w mym barcińskim gabinecie. Dostałem więc po 3 latach pracy w Piechcinie groźne pismo — wyrażające mi naganę za prowadzenie godzin przyjęć w Piechcinie oraz wymagające (wyglądało to na kiepski żart) abym się zdecydował, czy chcę praktykować w Barcinie, czy też, w Piechcinie.
Musiałem więc zawiesić chwilowo godziny przyjęć w Piechcinie, lecz ludność zbyt przywykła już do tygodniowych wizyt lekarskich, aby można było takowe nagle zlikwidować.
To też po kilku tygodniach, nie zważając na zakazy i groźby, wznowiłem przyjęcia w Piechcińskim ambulatorium, zmieniając jedynie dzień przyjęć z poniedziałku na piątek. W poniedziałki bowiem, jak wykazało doświadczenie, byłem więcej zajęty innymi wyjazdami — a piątki były znowu dniem względnie spokojnym. Od tego czasu, 6 lat prowadzę moją przychodnię ku zadowoleniu ludności Piechcina i pobliskich miejscowości. Z czasem zaczęli przybywać do Piechcina również pacjenci prywatni — nie będący członkami Ubezpieczalni. Okazało się, że takie raz tygodniowo odbywane godziny przyjęć w dużej części zaspakajają głód pomocy lekarskiej. Ma się rozumieć, jeśli w międzyczasie wydarzył się przypadek choroby, wymagający szybkiej pomocy lekarskiej — to dojeżdżam do Piechcina i w inny dzień, zależnie od potrzeby. Lecz 95% chorych może spokojnie odłożyć termin swej porady lekarskiej do oznaczonego w tygodniu dnia.
Wszyscy chorzy na płuca, słabowici, cierpiący na przewlekłe zaburzenia w trawieniu — mogą bez szkody dla zdrowia zjawić się w terminie moich godzin ordynacyjnych. Dlatego też — na zasadzie ośmioletniej praktyki, twierdzę, że utworzenie ośrodków zdrowia w poszczególnych okręgach wiejskich, w których raz lub dwa razy tygodniowo przyjmować będzie chorych lekarz — dojeżdżający z większego ośrodka, potrafi w znacznym stopniu rozwiązać zagadnienie opieki lekarskiej na wsi. Lecz lekarz musi mieć do swej dyspozycji samochód, no i też znośne drogi, aby mógł do poszczególnych ośrodków szybko dojechać w dnie przyjęć, oraz też w razie potrzeby — i w każdym czasie.
Natomiast wydaje mi się zupełnie nie celowym rozbijanie ośrodka zdrowia na poszczególne stacje, a więc stacja opieki nad matką i dzieckiem, stacja przeciwgruźlicza, stacja przeciwjaglicza itp. Dotykamy tu znowu zagadnienia specjalizacji.
Uważam, że lekarz na prowincji bezwzględnie musi znać całokształt medycyny, nie zaś rozdzielać swą wiedzę na poszczególne działy. Zresztą takie rozbijanie ośrodków zdrowia na poszczególne stacje jest już niecelowym dlatego, że każda stacja wymagać będzie oddzielnego lokalu, co niesłychanie by podrożyło sprawę opieki lekarskiej na wsi. Poza tym — jeśli wszystkie te stacje prowadzić ma tylko jeden lekarz — to zamiast 3 godzin tygodniowo na godziny przyjęć w ośrodku ogólnym będzie on musiał poświęcić dużo więcej czasu na pracę w każdej poszczególnej stacji zoddzielna.
Takie rozbicie ogólnego ośrodka zdrowia na poszczególne stacje może być celowe w Warszawie lub Łodzi, gdzie istnieje nadmiar lekarzy, a każdy z tych lekarzy ma znowu nadmiar czasu, co pozwala poszczególnym lekarzom specjalizować się bądź w chorobach dzieci, bądź w jaglicy, bądź w chorobach płuc. Lecz nasza wieś — narazie w ogóle nie ma lekarza, więc musimy dla wsi tworzyć ośrodki ogólno-lecznicze, a nie już z góry ośrodki te dzielić na poszczególne stacje specjalistyczne i przez to całą akcję podrażać i komplikować. Gdy z Boską pomocą nasza wieś będzie już miała zapewnioną dostateczną opiekę ogólno-lekarską, wtedy, być może będziemy mogli myśleć o zapewnieniu jej dodatkowej opieki specjalistycznej. Lecz nie czas, by już teraz szyć ubranie na wyrost.
Jeśli porównać sprawę opieki lekarskiej do sprawy oświaty i nauczania — to można powiedzieć, że podobnie jak miliony dzieci wiejskich nie ma możności nauczenia się czytania, pisania i rachunków, tak też miliony wieśniaków nie ma możności korzystania z opieki lekarskiej.
Hasłem dnia w szkolnictwie musi być dziś — każdemu dziecku zapewnić naukę w szkole powszechnej.
Hasłem dnia w lecznictwie społecznym — każdemu choremu zapewnić opiekę lekarską.
Aczkolwiek byłoby bardziej pociągającym hasło — zapewnić każdemu dziecku wykształcenie gimnazjalne, lub nawet uniwersyteckie — to jednak nikt na serio by nie myślał o tym, by w każdym miasteczku Pacanowie czy Ryczywole tworzyć uniwersytety. Możliwe, że za kilkadziesiąt lat będziemy tak daleko. I dlatego też, twórzmy na początek ośrodki zdrowia — ogólnolecznicze. Lekarz praktyk, zamieszkały w większym osiedlu będzie do nich periodycznie dojeżdżać i powoli ludność wiejska nauczy się w ogóle korzystać z pomocy lekarskiej. Gdy to już nastąpi — gdy ludność zżyje się z lekarzem i medycyną, gdy frekwencja w ośrodkach zdrowia powiększy się do tego stopnia, że jeden lekarz nie będzie mógł już sobie dać rady z napływem chorych — wówczas będzie można pomyśleć o rozbiciu ogólnej przychodni lekarskiej na stacje specjalistyczne.
Lecz nie można specjalizacji wprowadzać już z góry, zanim chorzy w ogóle przyzwyczaja się do lecznictwa oficjalnego i wyzwolą się z przesądów znachorskich.
Przeważnie bowiem projekty obliczone na wyrost okazuję się zupełnie niemożliwe do zrealizowania. Jeśli znalazłby się minister oświaty, któryby chciał w każdym miasteczku założyć gimnazjum, to projekty takiego ministra skończyłyby się na tym, że w kilku miasteczkach i gminach utworzy się takie okazowe uczelnie, lecz w ogromnej większości kraju dzieci nie będą miały nawet szkoły powszechnej. Wedle stawu grobla I
A zatem i w lecznictwie — czynniki decydujące nie powinny dawać łudzić się mirażami różnych stacji przeciwwenerycznych, przeciwjaglicznych i t. p., lecz twórzmy to, na co nas w obecnych warunkach stać — sprawnie działające ośrodki zdrowia, obsługiwane przez lekarza ogólno praktykującego, kochającego nasz lud oraz swój szczytny zawód lekarza społecznika!


Przesądy lecznicze naszego ludu.

Zanim zacznę mówić o przesądach — muszę zaznaczyć, iż należy odróżnić przesgdy w ścisłym tego słowa znaczeniu od lecznictwa ludowego, które innymi metodami niż lecznictwo oficjalne, może jednakowoż osiągnąć wcale nie gorsze rezultaty.
Tak np. jeszcze 30 czy 40 lat temu uważała oficjalna medycyna, iż przystawianie baniek lub pijawek jest przesądem, nie mającym żadnego wpływu na przebieg choroby. Tymczasem dziś bańki i pijawki wchodzą z powrotem do arsenału lecznictwa oficjalnego i jest faktem, że zabieg stawiania baniek ma bardzo korzystny wpływ na cały szereg chorób.
Najpierw powiem parę słów o przesądach, które w żadnym razie nie mogą być usprawiedliwiane jakimkolwiek korzystnym wpływem na przebieg choroby.
Pewnego dnia zawezwano mnie do żony robotnika S., która dostała krwotoku z narządów kobiecych. Po przyjechaniu na miejsce ujrzałem oryginalny widok: cały brzuch pacjentki obłożony był końskim gnojem: „Bo to widzi pan lekarz — starzy ludzie mówią, że koński nawóz położony na brzuch zatrzyma każdy krwotok, więc póki pan doktór nie przyjedzie — to spróbowaliśmy pomóc chorej w ten sposób.“ Poleciłem uprzątnąć gnój z ciała kobiety i pościeli i zabrałem się do wykonania skrobanki. Warunki operacji, jak widać — nie zupełnie zgodne z aseptyką, jaka ma miejsce w klinikach, lecz chora mimo tak osobliwego przygotowania do operacji — po kilku dniach już opuściła łóżko.
Szeroko rozpowszechnionym przesądem jest t. zw. „zamawianie“ choroby, jakie stosują znachorzy głównie przeciw chorobie róży. A ponieważ znachor nie odróżni róży od liszaja, egzemy czy też innej choroby przebiegającej z zaczerwienieniem skóry, gdyż każda taka choroba zostaje ochrzczona jako „róża“ — więc wszystkie te choroby ulegają „zamawianiu“. Znachor wymawia przy tym jakąś tajemniczą formułę, a następnie okadza miejsce zajęte przez „różę“ dymem z palącej się gałązki krzewu różanego. „Zamawianie“ jest tak powszechnie stosowane, że gdy tylko choremu powiem, że cierpienie jego jest różą — to w 95 przypadkach na 100 mogę liczyć na to, iż chory zapyta się mnie: „a co by pan doktór sądził, żebym dał różę zażegnać“. Na takie pytania odpowiadam zwykle, że aczkolwiek nie wierzę, aby takie gusła miały co pomóc, lecz jeśli chory chce się takowym poddać — to nic przeciw temu mieć nie mogę. Gdybym chorego zwymyślał za proponowanie podobnego leczenia — jestem przekonany, iż taki chory poszedłby do „mądrej“ czyli specjalistki od zażegnywań.
Poczesne miejsce zajmuje w przesądach ludowych t. zw. „zwicie włosów“. Pod tą nazwą rozumie lud tworzenie się t. zw. kołtuna. Muszę nu tym miejscu sprostować błąd popełniany przez medycynę oficjalną. Twierdzi bowiem oficjalna medycyna, że kołtun powstaje na skutek brudu, zanieczyszczenia głowy, zawszenia i t. d. Nie jest to prawdą, gdyż widziałem tworzenie się kołtuna i kobiet bardzo czystych u których mowy nie było o wszawicy. Natomiast tworzeniu się kołtuna sprzyjają bezsprzecznie długotrwałe choroby, w czasie których skóra głowy wydziela tłusty pot i łupież sklejający włosy w pasma twardych kosmyków.
Takie pasma z czasem sklejają się ze sobą tworząc na głowie jakby hełm czy czepek filcowy.
W myśl wskazań medycyny ludowej kołtun musi pozostać co najmniej przez rok na głowie chorej, dopiero po tym czasie można go bezkarnie usunąć.
Wcześniejsze natomiast usunięcie kołtuna może spowodować szereg dolegliwości, jak bóle głowy, zapalenie oczu itd. Przesąd ten ma w sobie może źdźbło prawdy.
Kołtun tworzy się bowiem przeważnie u kobiet, złożonych długotrwałą chorobą nerwów, czyli tzw neurastenią. Chora taka — aczkolwiek ma organy wewnętrzne zdrowe, ma jednak tak osłabioną wolę i nerwy, iż gdy wstanie z łóżka — to wydaje się jej, iż lada chwila upadnie, ze strachu dostaje zawrotu głowy, a skóra przyzwyczajona do ciepła od leżenia pod pierżyną — marznie, gdy chora próbuje łóżko opuścić.
Gdy więc takiej przewrażliwionej chorej obciąć kołtun, który jest przecież ciepłym filcowym czepkiem, okrywającym głowę, to skóra głowy przyzwyczajona do ciepła zaczyna marznąć i chora rzeczywiście może z tego powodu dostać bólu głowy.
Gdy kobieta dłuższy czas choruje na jakąś chorobę, a leczenie nie sprowadza polepszenia, wtedy w myśl wskazań medycyny ludowej można sztucznie wywołać „zwicie włosów“, czyli powstanie kołtuna. Pierwszym sposobem zmierzającym ku temu jest zaniechanie czesania chorej. Włosy nie czesane łatwiej się sklejają i chora po kilku tygodniach konstatuje z radością, że już się jej „włosy wiją“. Jeśli samo zaniechanie czesania nie wystarcza — wówczas bierze się kosmyk włosów i zaszywszy w mały woreczek — nosi stale na piersiach. Ten sposób podobno niezawodnie sprowadza zwijanie się włosów — a przez to i po pewnym czasie poprawę stanu chorej.
Z kolei muszę powiedzieć parę słów o znachorach.
Plaga ta szczególnie ma być rozpowszechniona na Kresach, lecz i w naszej kulturalnej dzielnicy nie brak takich cudownych uzdrowicieli. Znana jest „mądra“ zamieszkała w okolicy Inowrocławia, zamieszkują znachorzy w Nagle i Gnieźnie, w Bydgoszczy mieszka znachor grubszego kalibru, podszywający się pod miano „astrologa“, który ma na tyle tupetu i bezczelności, że umieszcza o sobie wywiady w gazetach warszawskich, opowiadając brednie o swych wynalazkach leczenia raka.
Znachorstwo jest u nas bardzo rozpowszechnione, a nawet i modne.
W niedalekim mieście mieszkał np. człowiek z akademickim wykształceniem, który trudnił się znachorstwem pod postacią „magnetyzowania“ Gdy trafił do niego chory cierpiący na nerwy, to u takich chorych każda metoda może czasami sprowadzić wyleczenie. Gdyby więc ów „magnetyzer“ ograniczył się do leczenia histeryczek, to działalność jego byłaby mniej niebezpieczna. Lecz zabrał się do leczenia innych chorób, a więc dojeżdżał (własnym autem) do chorego na raka, do chorej na gruźlicę płuc i krtani, do dziewczyny chorej na gruźlicę stawu biodrowego, do staruszki chorej na reumatyzm stawowy i innych podobnie chorych. Wszędzie obiecywał wyleczenie. Początkowo wszyscy chorzy „czuli się lepiej“ i całe miasto pełne było uznania dla niezwykłego cudotwórcy. Lecz wkrótce jedni chorzy poumierali, a innym tak się pogorszyło, że rodziny ze skruchą musiały zwracać się do mnie o pomoc. I po kilku miesiącach gwiazda „magnatyzera“ nagle zgasła, narobiwszy niemało szkody licznym rzeszom chorych.
Po pewnym czasie zjawił się na horyzoncie nowy znachor — duchowny jakiejś sekty religijnej. Ten leczył modlitwami oraz aparatem do elektryzacji. Znowu nic bym nie miał przeciw temu, aby „uzdrawiał“ liczne historyczki i neurasteników, lecz i ten znachor zabrał się do innych chorób.
Karolina K. starsza już kobieta, zaczęła odczuwać bóle głowy. Udała się do sąsiada, gdzie „urzędował“ znachor. Ten zaczął kobiecie elektryzować głowę. Ale po tym zabiegu kobieta upadła i straciła przytomność. Przeniesiono ją do mieszkania i przywołano mnie. Stwierdziłem udar mózgowy — za kilka godzin kobieta już nie żyła. Poza takimi znachorami wyższej — że tak powiem — kategorii, każda wieś ma swych znachorów — specjalistów od nastawiania złamanych i zwichniętych kończyn.
W naszym mieście rezyduje taki znachor i cieszy się nielada autorytetem. Jakie wyniki są jego działalności — opowiem na paru przykładach. Chłopak uderzył się w kolano, które mu w ciągu kilku dni silnie obrzękło. Przywołany znachor „orzekł“, iż kolano jest wykręcone — zaczął więc takowe nastawiać różnymi kręceniami i wyciąganiem. Po tej operacji mały pacjent zaczął silnie gorączkować i kolano jeszcze więcej opuchło. Przywołano mnie — okazało się, że chory ma zapalenie stawu i za znachorskie manipulacje musiał odleżeć pół roku w opatrunku gipsowym. Innym razem kobieta złamała nogę w biodrze. Założyłem opatrunek wyciągowy, a że kobieta była poza tym niestara i zdrowa, było jasne, że po jakichś 10 tygodniach będzie mogła już wstawać. Ale wówczas zawezwano znachora — ten orzekł, że noga nie jest złamana, lecz wykręcona, zdjął opatrunek i zaczął nogę „nastawiać“. Ma się rozumieć zrzekłem się dalszego leczenia chorej.
Rezultat: chora leży przeszło rok w łóżku i nie ma nadziei, by kiedykolwiek mogła jeszcze chodzić. Podobnie smutnych rezultatów leczenia się u tego czy innych znachorów „od nastawiania kości“ widziałem kilka dobrych dziesiątków. Ostatnio na szczęście pacjenci powoli przekonywują się, że lekarze nastawiają zwichnięte kończyny lepiej i pewniej od znachorów, a przy tym bezboleśnie — bo w znieczuleniu. I dlatego też w ostatnich czasach coraz mniej jednak słyszę o wyczynach moich znachorów-nastawiaczy.
Jeszcze innym wstrętnym przesądem u ludu naszego jest wiara, że na choroby płucne najpewniejszym lekarstwem jest picie psiego sadła. Znam suchotników w okolicy, którzy co kilka dni zaopatrują się w ten specyfik łapiąc lub kupując tłuste psy i następnie po zabiciu biednego stworzenia wytapiają zeń szmalec. Muszę powiedzieć, że nie widziałem, aby takie leczenie dawało pomyślne rezultaty, kilkunastu suchotników z mojego rejonu leczących się psim sadłem — już dawno zmarło. Sądzę, że gdyby zamiast psiego tłuszczu pili bogaty w witaminy tran, to prędzej powróciliby do zdrowia.
A teraz parę słów o lecznictwie ludowym.
Z góry zaznaczam, iż nigdy takowego nie zwalczałem i nie zwalczam. Uważam bowiem, iż my lekarze nie mamy prawa krytykować metod czasami może dla nas niezupełnie zrozumiałych, ale często nie pozbawionych przecież słuszności i logiki. Weźmy pierwszy z rzędu przykład.
Co robi nasz wieśniak na reumatyczne bóle w piersiach, plecach lub krzyżu? Naszywa sobie skórę z kota lub królika na koszuli i nosi na gołym ciele — włosiem do skóry.
Taka skóra grzeje w samej rzeczy miejsce zbolałe, a co zatem idzie może doskonale uśmierzyć dolegliwości reumatyczne chorego.
Co robi się, aby przyśpieszyć ropienie?
Smaruje się bolące miejsce zajęczym tłuszczem („zajęcza skroń“) lub też nakłada się na takowe kawałek cebuli doniczkowej.
Mogę zapewnić, iż widziałem, że środki te skutkują może lepiej, niż ichtiolowa maść kupowana z apteki.
A co się robi na trudno gojące się rany oraz na złamania kości?
Otóż na wsi bierze się żywokost (szparag zimowy) i smaży się na maśle — otrzymaną papką okłada się miejsce chore.
Co do skutków takiego leczenia opowiem przykład.
Franciszek J. 40-sto letni rolnik uderzył się w kolano. Po pewnym czasie powstało zapalenie stawu, chory gorączkował powyżej 40° i stan jego był groźny. W szpitalu orzekli lekarze, iż noga musi być odjęta. Lecz chory nie zgodził się na to i wrócił do domu, aby w domu umrzeć. Za namowa sąsiadów zaczął stosować żywokost — stan z dnia na dzień się poprawiał i chory szybko wrócił do zdrowia.
Również na popękanie rąk można zastąpić zachwalany „krem prałatów perfection“ — przez zwykły mocz, który ma powodować miękkość i delikatność skóry. Gdy niemowlę ma zaczerwieniona i odparzoną skórę — bierze się pruchno ze starej, zmurszałej belki i zasypuje chore miejsce.
Na małe krostki i rany przykłada wieśniak liść podbiału. Jest to środek bardzo popularny, lecz nie widziałem, aby dobrze skutkował.
Nie będę tu wymieniał wszystkich ziół leczniczych, jakie stosują wieśniacy. Większość z nich jest bowiem uznana już i przez oficjalną medycynę i szeroko stosowana przez lekarzy w postaci różnych naparów. Należy tu np. tysiącznik i piołun — rzeczywiście pierwszorzędne środki, gdy chory cierpi na żołądek i nie ma apetytu.
Ludzie, którym nie skutkowały żadne Acidol-Pepsiny i inne drogie specyfiki — dostawali wilczy apetyt po regularnym piciu tysiącznika. Albo też ziółka na pęcherz, na kaszel itd. są stosowane szeroko przez wieśniaków, lecz i też przez mieszczuchów.
Doskonałe wyniki widziałem przy atakach kamieni nerkowych, lecz przy kamieniach żółciowych od stosowania tzw. kostrzki (po niemiecku „Katzenschwanz“ — koci ogon).
W pobliskiej wsi cierpiał na nerki osadnik Gustaw K Zapisywałem mu piperazynę itd., co mu ostatecznie też zwykle po pewnym czasie pomagało. Lecz pewnego razu powiedział mi Gustaw K. „Panie doktorze, pańskie lekarstwa pomagają mi nieźle, lecz muszę się przyznać, że lepszy skutek miała herbata z kostrzki, którą mi jakaś kobieta nastręczyła“.
Zaciekawiony tym — zacząłem wszystkim chorym na kamienie nerkowe ordynować picie herbaty z tego ziela (rosnącego dziko na polach, głównie miedzy kartoflami) i muszę powiedzieć, że wyniki po kostrzce miałem lepsze, niż po wszystkich innych lekarstwach. Najuporczywsze ataki kolki nerkowej ustępują po niej w ciągu kilku dni, herbata ma smak dość przyjemny i jest chętnie pita przez chorych.
Dzieciom na kaszel stosuje lud ulepek przygotowany przez prażenie cebuli z cukrem — środek w każdym razie nie szkodliwy, a mogący ułatwić odflegmienie.
Dużo zastrzeżeń można natomiast mieć do środka ludowego, używanego dla uspakajania krzyczących niemowląt.
Matki biorą mianowicie makówki i wygotowują je w wodzie, po czym dają dzieciom ten napar do picia. Jest znaną rzeczą, że napar ten zawiera niesłychanie silne narkotyki jak opium, morfinę itd. i dzieci uspakajają się z powodu zatrucia tymi jadami.
Że takie systematyczne zatruwanie dziecka narkotykami musi fatalnie odbić się na jego rozwoju — tłumaczyć nie potrzeba. To też, gdy matki przychodzą do mnie, szukając porady na niespokój dziecka — to przede wszystkim ostrzegam je przed stosowaniem naparu z maku, o którym to lekarstwie może takiej strapionej matce donieść jakaś usłużna sąsiadka.
Do szkodliwych środków leczniczych stosowanych przez lud należy też zaliczyć wódkę.
Jeśli chory bowiem się zaziębi i ma zwykłą grypę — to alkohol często dobrze mu zrobi na takie przeziębienie, pod warunkiem, że chory zostanie następnie w łóżku i dobrze się wypoci. Gorzej, gdy ludzie zastosują wódkę w innych chorobach.
Józefa K. zachorowała na ból krzyża, mdłości i dreszcze. Mąż orzekł, że jest to naturalnie grypa i dał kobiecie dobrego i mocnego „groga“. Tymczasem stan się po tym niesłychanie pogorszył. Posłano więc po mnie i okazało się, że kobieta było chora na ostre zapalenie miedniczek nerkowych, a alkohol w tej chorobie musi spowodować znaczne pogorszenie cierpienia.
Wojciech W. dostał bóle w żołądku. Wypił więc sobie kilka „gorzkich z pieprzem“, po czym bóle się tak wzmogły, że chory zaczął wyć z bólu. Wezwano mnie i co się okazało? Chory miał wrzód żołądka, po wódce wrzód pękł do jamy otrzewnej. Wsadziłem więc chorego do mojego auta i odwiozłem do szpitala, gdzie natychmiast dokonano operacji zeszycia żołądka i w ten sposób ocalono życie chorego. Bardzo często widuję też, jak ludzie chorzy na wątrobę lub woreczek żółciowy „leczą się“ piciem tej czy innej gorzkiej wódki. Skutek: pogorszenie choroby.
Nie będę mówić tu o pijawkach — jest to środek ludowy, lecz stosowany od wieków też i w oficjalnej medycynie. Że pijawki doskonale pomagają na bóle głowy, bóle reumatyczne w stawach, bóle w bokach przy zapaleniu płuc lub opłucnej i całym szeregu innych chorób — przekonałem się w setkach przypadków — gdy poleciłem pijawki przystawić. To samo można powiedzieć i o bańkach, które działają podobnie jak pijawki, może nieco mniej energicznie.
Bańki i pijawki w każdym razie nigdy i nikomu zaszkodzić nie mogą, czego nie mógłbym powiedzieć o całym szeregu modnych lekarstw i zastrzyków. (Właśnie czytam sprawozdanie ze Stanów Zjedn., gdzie po zastosowaniu modnego dziś specyfiku w połączeniu z syropem — w ciągu kilku dni zmarło w pewnym szpitalu 61 osób na skutek zatrucia tym lekarstwem).
Arsenał środków, które przeniknęły w lud dzięki reklamie, dziś znacznie się powiększył. Dziś każda baba wiejska zna już „kogutki“ i „pigułki reformackie“. Że takie nieoględne stosowanie nawet tych niewinnych względnie środków może nie być obojętne — przekonałem się w przypadku 28-mio letniej Heleny N. Była przeziębiona, mąż w tym czasie był bez pracy, poszła więc chora do sklepiku i kupiła sobie kilka proszków od bólu głowy. Jeden wzięła wieczorem koło 6-tej, drugi nieco później — koło 9-tej. W kilka minut po zażyciu drugiego proszka chora zasłabła i straciła przytomność. Przywołano mnie — chora leżała bez pulsu, zimna i blada. Po kolosalnych dawkach kamfory w zastrzyku — chora odzyskała przytomność i serce zaczęło nieco lepiej pracować. Dopiero po kilku godzinach wysiłków udało mi się doprowadzić chorą do względnie lepszego stanu. Lecz od tego czasu chora zarzekła się zażywania proszków, choćby najbardziej reklamowanych.
Bardzo pospolitym błędem popełnianym przez lud — jest bezkrytyczne dawanie olejku rycynowego wszystkim chorym na bóle brzucha. Jeśli ból brzucha jest wynikiem zwykłej niestrawności — to jeszcze pół biedy, gorzej, jeśli ból brzucha jest objawem zapalenia wyrostka robaczkowego. Wtedy rycyna rozdrażnia zapalenie i jeśli chory nie dostanie się wkońcu na stół operacyjny — to los jego jest przesądzony — ślepa kiszka pęka, ropa rozlewa się po brzuchu i chory umiera w ciągu najbliższych dni.
Jeśli mówimy o przesądach ludowych — nie sposób pominąć jeszcze jednego przesądu — mianowicie strachu przed szpitalem i operacją. Typowym przykładem będzie los 64-ro letniego Jana P. Wezwano mnie do i chorego z powodu boleści w brzuchu. Po zbadaniu okazało się, że chory ma uwięzgniętą przepuklinę — jelita weszły mu do worka mosznowego i nie można ich było wepchnąć do brzucha.
Konieczna była natychmiastowa operacja, którą by chory bezwzględnie przetrzymał, był bowiem zdrowym i silnym mężczyzną. Ale chory uparł się, że do szpitala nie pójdzie: „Taki stary jestem i w szpitalu nie byłem, to i teraz na starość też nie pójdę. Jak mam umierać w szpitalu, to niech umrę w domu“. Nie pomogły perswazje ani tłumaczenia. Chłop uparł się i nie dał się zabrać do szpitala. Żył jeszcze 10 dni, cierpiąc zresztą straszliwe bóle, lecz do ostatka nie dał sobie wspomnieć o szpitalu.
Albo też Maria K.: mieszkała w odległej wsi i po urodzeniu dziecka zachorowała na gorączkę połogową. Konieczne było przewiezienie chorej do kliniki — w domu nie miała chora ani opieki, ani odżywiania. Mąż — dość zamożny gospodarz zajęty cały dzień w gospodarstwie, nie miał ani czasu, ani też zdolności do pielęgnowania chorej.
Lecz ta nie dała sobie wspomnieć o szpitalu, powtarzając oklepany argument: „Mam umrzeć w szpitalu — niech umieram lepiej w domu“. Po czternastu dniach chora też w domu umarła.
Czemu chorzy unikają szpitali?
Po pierwsze ze względu na wysokie koszty leczenia szpitalnego, kwota 5 — 6 złotych dziennie, aczkolwiek w gruncie rzeczy nie wygórowana, jest jednak dla drobnego rolnika bardzo uciążliwa.
Ważniejszym powodem, dla którego ludność wiejska unika szpitali — jest niedostateczna opieka, jaką chorzy otrzymują w większości szpitali, zwłaszcza prowincjonalnych. Personel pielęgniarski, często przeciążony pracą, a często też i po prostu z lenistwa — nie opiekuje się chorym tak troskliwie, jak to czynią domownicy — rodzina chorego. Dlatego też chorzy wolą znajdować się w domu między rodzina, niż w szpitalu — między obojętnym i niedbałym personelem pielęgniarskim. Że jednak najtroskliwsza opieka domowa nie zastąpi w wielu przypadkach opieki szpitalnej — tłumaczyć nie potrzeba.
Bardzo rozpowszechnionym, a szkodliwym przesądem jest u naszego ludu wiara, że człowiek musi stale obficie się odżywiać, gdyż wystarczy przez dzień trochę mniej jeść — aby zaraz upaść na siłach. Dlatego też — jeśli np. ktoś zachoruje na zapalenie płuc, ma gorączkę powyżej 40°, i jest ma się rozumieć po paru dniach choroby niesłychanie osłabiony — to osłabienie to, w myśl wierzeń naszego ludu nie jest bynajmniej wynikiem ciężkiego procesu chorobowego i gorączki, lecz jest wynikiem tego, że chory pozbawiony apetytu — od kilku dni nie je miski klusek lub dwóch funtów kiełbasy na obiad. Przesąd ten powoduje, iż rodzina chorego bardzo niechętnie stosuje się do wszelkich przepisów dietetycznych. Poglądy ludu na wartość odżywcze poszczególnych potraw są zupełnie niezgodne z istotnym stanem rzeczy.
Za najpoważniejsze uważa się naturalnie mięso — jeśli zabroni się komuś jeść mięso — to zawsze usłyszę pytanie rozżalonego pacjenta: „Panie lekarzu, skąd ja mam brać siły do pracy, jak nie będę jadł mięsa? Ja przecież muszę ciężko pracować“. Na taki argument mam stałą odpowiedź, że koń czy wół mięsa nie jedzą — a są przecież mocniejsze od człowieka.
Następne miejsce w zrozumieniu ludu zajmuje chleb — matki często przekomarzają się ze mną, aby pozwolić dzieciom zjeść choć kawałeczek chleba — „bo inaczej to zupełnie osłabną“.
Płyny wedle poglądów ludowych mają znikomą wartość. Żaden kmiotek mi nie uwierzy, gdy przekonywuję go, że litr mleka ma wartość odżywczą ½ kg mięsa. Raczej uwierzyłby, że wartość kaloryczną ma rosół — to też gdy chorych każę odżywiać mlekiem — to zawsze rodzina dopomina się, aby „na wzmocnienie“ dawać choremu „mocny rosół“ i bezcelowym jest przekonanie, że talerz najlepszego rosołu ma mniej wartości, niż ćwierć szklanki mleka. Takie przesądy mogą mieć fatalne następstwa, gdy rodzina zacznie na swój sposób chorych odżywiać, nie wierząc w przepisy dietetyczne lekarza.
Szczepan P. był 28-mio letnim tęgim robotnikiem. Zachorował na dur brzuszny. Choroba zbyt ciężko nie przebiegała — chory pozostawał pod opieką domową żony i teściowej, troskliwie i rozsądnie pielęgnowały go, stosując się dość ściśle do moich przepisów i zarządzeń. Choroba trwała 5 tygodni, najgorszy okres minął i chory znajdował się już na drodze do wyzdrowienia. Lecz wtedy zjawił się na widowni ojciec chorego — ciemny chłop — analfabeta zamieszkały gdzieś na Kresach, który zaalarmowany wieścią o chorobie syna postanowił go odwiedzić. Ojciec — jak każdy analfabeta był chłopem nieufnym a przemądrzałym. Ujrzawszy syna wycieńczonego długotrwałą chorobą, przede wszystkim zaczął informować się, co też chory dostaje do jedzenia. Żona chorego opowiedziała teściowi, iż w myśl zarządzeń lekarza chory dostaje wyłącznie płyny, głównie więc mleko.
„No — to widzicie — lekarz tak mi zagłodził chłopaka, że zupełnie zesłabł — orzekł ojciec i poleciał do składu, skąd przyniósł synowi kawał kiełbasy, parę bułek i butelkę piwa. Kobiety nie śmiały przeciwić się ojcu chorego, chory — powracający już do zdrowia, miał dobry apetyt i wszystko też zjadł, ku wielkiemu zadowoleniu troskliwego ojca. Po kilku godzinach dostał chory z powrotem wysokiej gorączki, a po czterech dniach umarł.
W innym przypadku zachorowało na tyfus dwoje rodzeństwa. Lecz tu troskliwa matka od pierwszej chwili odżywiała je forsownie różnymi ciasteczkami, naleśniczkami itd., „bo gdybym dawała dzieciom to mleko — jak każe lekarz, to by po dwóch dniach dzieci z głodu poumierały“ — mówiła matka do sąsiadek.
To też choroba miała przebieg niesłychanie zjadliwy i oboje dzieci w drugim tygodniu choroby zmarło.
Przypominam sobie z czasów praktyki w szpitalu, iż najgorszym dniem i to na wszystkich oddziałach, był zawsze poniedziałek. W niedzielę bowiem chorzy byli odwiedzani przez rodziny, które, mimo zakazów, zawsze potrafiły wkręcić chorym paczki z jedzeniem. Rezultat — pogorszenie stanu chorego po kilku godzinach.
Jednym słowem — czcigodny Dr Tarnowski — propagujący w swym sanatorium w Kossowie leczenie głodem — nie miałby chętnych pacjentów i wśród naszego ludu.
Zakończę ten rozdział traktujący o przesądach — poglądem ludu na zastrzyki.
Do wszelkiego leczenia zastrzykami odnosi się lud bardzo nieufnie. Lud nie zdaje sobie sprawy z tego, że bywają najrozmaitsze zastrzyki, podobnie jak bywają najrozmaitsze lekarstwa.
Według wierzeń ludu bywa tylko jeden rodzaj zastrzyków i to specjalnie szkodliwy. Każdy zastrzyk skraca życie choremu przeciętnie o dziesięć lat.
A jeśli — dzięki specjalnie odpornemu organizmowi, chory przeżyje zdrowo kilkanaście lat po leczeniu zastrzykami — to na pewno będzie on cierpiał później na przeróżne dolegliwości spowodowane takim szkodliwym leczeniem. Jeśli więc zastrzyki były robione w nogi — to chory będzie mieć kurcze i reumatyzm w tych nogach. Jeśli zastrzyki były robione w ręce — to chory będzie odczuwać osłabienie w rękach i nie będzie mógł już pracować.
Broń Boże, aby niedoświadczony lekarz chciał ratować konającego zastrzykiem kamfory. Jeśli chory umrze w kilkanaście minut, czy kilka godzin po zastrzyku — to cała okolica dowie się, iż chory nie umarł bynajmniej na swoją chorobę, lecz umarł dlatego, że lekarz zrobił mu za mocny zastrzyk.
Przez zastrzyk rozumie lud wszelkie manipulacje połączone z pokłuciem skóry. Tak samo więc punkcja lędźwiowa — gdzie przez igłę odpuszcza się płyn z kanału mózgowo-rdzeniowego — jest zastrzykiem w zrozumieniu ludu. Dlatego też, gdy 5-cio letni Marian Ch. zmarł na gruźlicze zapalenie opon mózgowych (chorobę zawsze przebiegającą śmertelnie), to ojciec dziecka przyszedł do mnie z wielką pretensją, że dziecko umarło, bo z początku choroby „lekarz dał mu zastrzyk w krzyże“. Przesądy połączone z zastrzykami nie są zresztą udziałem wyłącznie ludu. Przed kilku miesiącami leczyłem człowieka inteligentnego, pracownika umysłowego, który ze względu na wrażliwy żołądek, bardzo źle znosił wszelkie lekarstwa stosowane doustnie.
Wobec tego proponowałem leczenie zastrzykami.
„Nie chcę się dać jeszcze teraz zatruwać zastrzykami“ — odpowiedział mi pacjent. Nic nie pomogły perswazje, że przecież zastrzyk może działać łagodniej, niż ostre lekarstwo stosowane doustnie, chory nie chciał w żaden sposób ustąpić ze swego stanowiska.
W ogóle chorzy uważają, iż zastrzyk jest to jakaś trucizna, obca i szkodliwa dla ustroju ludzkiego. Co innego lekarstwo — zwłaszcza pochodzenia roślinnego — to można bezkarnie i spokojnie zażywać. Nie pomoże nic, gdy się tłumaczy chorym, że właśnie najgwałtowniejsze trucizny jak skopolamina, atropina, morfina i inne są właśnie pochodzenia roślinnego, a przecież trują już w ułamkach grama.
Chorzy mają swoją psychologię i nie wierzą lekarzowi, a najtrudniej jest przekonać tego, który nie chce być przekonany.
Zastanówmy się jeszcze przez chwilę, czemu lud ma swoje przesądy i czemu wierzy raczej znachorowi, niż lekarzom. Jest to wynikiem niedostatecznego zżycia się ludu z lekarzem, oraz trudnościami w uzyskiwaniu pomocy lekarskiej.
Trudności te są najczęściej natury materialnej. Wielu lekarzy nie może jeszcze zrozumieć, że chłop żyje dziś w opłakanych warunkach finansowych i każda złotówka ma dla niego wielkie znaczenie.
To też jeśli są lekarze, którzy każą sobie płacić za poradę 10 czy 15 złotych — tacy lekarze stwarzają dookoła siebie nieprzebyta zaporę, której nie może przekroczyć niezamożny chłop.
Nic dziwnego, że chłop zmuszony jest leczyć się u znachorów i babek wiejskich.
Jeśli natomiast lekarz ustali za porady taryfę dostosowaną do zdolności płatniczych ludności wiejskiej — to przez to samo powoduje on, że ludność w razie choroby nie będzie już szukała pomocy u znachorów, lecz przyjdzie do lekarza. Na takiej obniżce taryfy wyjdzie więc lepiej ludność, ale też i lekarz, który uzyska przez to rozległa klientelę prywatną, płacącą może mniej, niż zwykli likwidować sobie lekarze w Warszawie czy Krakowie, lecz za to ilość pacjentów spowoduje, iż lekarz prowincjonalny stać może materialnie o wiele lepiej, niż jego „drogi“ kolega w Warszawie, mający jednego czy dwóch pacjentów dziennie.
Jeśli natomiast lekarz prowincjonalny nastawiony jest tak, jak pewien kolega, który mówił: „wolę mieć jednego pac|enta dziennie i dostać za to 15 złotych, niż pełną poczekalnię hołoty, która mi będzie płacić po 2 złote od zbadania“ — to taki lekarz odstręcza ludność nie tylko od siebie, lecz i od lecznictwa w ogóle, a przy tym szkodzi sam sobie materialnie, wystraszając pacjentów wysokimi rachunkami.
Jeśli więc chcemy walczyć ze szkodliwymi przesądami i znachorstwem, to musimy starać się, by w naszych osiedlach i miasteczkach praktykowali lekarze-społecznicy, którzy potrafią zżyć się z ludem, wczuć się w jego bolączki, przez swe postępowanie i taryfy przyciągają ludność do lekarza i medycyny, a przez to podciągają wzwyż opłakany stan higieniczny prowincji polskiej.


Prawo i medycyna.

Sprawa, która lekarzowi prowincjonalnemu przysparza wiele kłopotów, absorbuje dużo czasu, a w rezultacie przynosi minimalne korzyści — to czynności sądowo-lekarskie.
W wielkich miastach uniwersyteckich funkcje lekarzy sądowych pełnią profesorowie medycyny sądowej wydziałów lekarskich. W miastach nie uniwersyteckich funkcje te pełnią lekarze urzędów. No prowincji — obarcza się tym obowiązkiem lekarzy praktyków.
Czego sądy wymagają od nas?
Po pierwsze oględzin uszkodzeń cielesnych, następnie dochodzeń przebytych ciąży, dalej oględzin zwłok, sekcji sądowo lekarskich, wydawania opinii o skutkach uszkodzeń i całego szeregu innych ważnych czynności, od których zależy taki lub inny wynik procesu, lub też los podsądnego.
Najpierw więc uszkodzenia cielesne. Kodeks karny rozpoznaje trzy rodzaje tych uszkodzeń — uszkodzenia lekkie, powodujące niezdolność do pracy trwającą krócej niż 20 dni, uszkodzenia ciężkie, powodujące niezdolność do pracy trwającą ponad 20 dni i na koniec uszkodzenia bardzo ciężkie, powodujące stale kalectwo, jak utratę wzroku, słuchu itp.
W końcu przychodzą uszkodzenia, które spowodowały śmierć poszkodowanego.
Zależnie od ważności zadanych uszkodzeń — sprawca tychże otrzymuje coraz surowszą karę.
Poza tym — jeśli poszkodowany odniósł lekkie uszkodzenie ciała, a zatem był niezdolny do pracy krócej niż 20 dni — wówczas musi sam skarżyć napastnika — ponosić wszystkie koszty i opłaty sądowe i adwokackie.
Jeśli natomiast uszkodzenie ciała było cięższe — a więc niezdolność do pracy poszkodowanego trwała ponad 20 dni — wówczas napastnika skarży z urzędu prokurator, a poszkodowany nie potrzebuje ponosić żadnych kosztów w związku z wytoczoną napastnikowi sprawą karną. Ustaw tych publiczność nie zna, przeważnie się bowiem sądzi, że każde uszkodzenie ciała winno być ścigane przez prokuratora.
Zazwyczaj pobity poddaje się oględzinom lekarskim, każe sobie wystawić świadectwo i udaje się na najbliższy posterunek czy komisariat policyjny, żądając wszczęcia dochodzeń i wytoczenia sprawy napastnikowi. Ale tu spotyka go pierwszy zawód. Policja odbiera świadectwo i zaczyna krytykować lekarza — mianowicie lekarz nie zaznaczył w świadectwie, czy uszkodzenie jest ciężkie, a więc niezdolność do pracy poszkodowanego trwać będzie ponad 20 dni — czy też uszkodzenie jest lekkie, a niezdolność do pracy trwać będzie krócej.
Czemu lekarz nie wyświetlił tej wątpliwości w swym świadectwie? A oto dlatego, że tylko w nieznacznym odsetku uszkodzeń da się ta sprawa już pierwszego czy drugiego dnia bezspornie ustalić (a wtedy też wypisuje się świadectwa).
Gdy ktoś będzie miał złamaną na skutek pobicia nogę — to jest oczywiste, iż będzie on leżał na skutek tego kilka miesięcy. Ale gdy ktoś odniesie inne skaleczenie, czy uszkodzenie — to lekarz nie jest Duchem świętym i nie może przewidzieć, jak uszkodzenie to będzie się goiło. Widziałem minimalne otarcia naskórka. Zdawałoby się, że nie można nazwać tego uszkodzeniem, a tymczasem dołącza się do tego zakażenie i chory umiera po kilku dniach.
Widziałem również, że poszkodowany doznaje głębokich ran na głowie, sięgających czaszki, przynoszą go zbroczonego krwią — wydaje się, że chorować będzie kilkanaście tygodni — tymczasem rany szybko i ładnie się goją i poszkodowany po tygodniu w najlepsze już pracuje.
Dlatego więc — uczciwy lekarz nie może w początkowym świadectwie z góry ustalić do jakiego rzędu zaliczyć dane uszkodzenie ciała i ogranicza się na razie do stwierdzenia stanu faktycznego.
Ale pacjent zdążył się już dowiedzieć od policji, że policja nie może oddać sprawy prokuratorowi, gdyż lekarz nie umieścił w świadectwie wzmianki, iż niezdolność do pracy poszkodowanego trwać będzie ponad 20 dni.
Wobec tego wraca się do lekarza, pouczając go o jego nieumiejętności wypisywania świadectwa, żądając, oczywiście, by dopisać klauzulę, stwierdzającą, że poszkodowany na skutek odniesionych obrażeń będzie co najmniej miesiąc niezdolny do pracy.
W takich przypadkach postępuję najuczciwiej jak mogę — mówię pacjentowi mianowicie: Widzi pan, dziś nie mogę jeszcze wiedzieć, czy będzie chorować Pan 20 czy 40 dni, proszę więc spokojnie iść do domu i przyjść do mnie za 3 tygodnie, a wówczas okaże się już jak długo mu siał Pan chorować i nie pracować.
Często perswazja taka pomaga, często jednak pacjent obrażony wyjeżdża do większego miasta i otrzymuje tam świadectwo, z którego wynika, że pacjent na skutek uszkodzeń będzie całe życie kaleką.
Lekarz znajduje się w tych warunkach między młotem i kowadłem — gdy świadectwo wypisze się uczciwie — gniewa się na lekarza poszkodowany. Gdy w świadectwie lekarz da się namówić i przedstawi uszkodzenia może nieco ciężej — niż są one w rzeczywistości — wówczas oburza się na lekarza oskarżony — sprawca obrażeń. Choć z drugiej strony sprawca obrażeń i tak gniewa się na lekarza, który choćby najsumienniej świadectwo wypisał. Gdy więc lekarz oceni uszkodzenie sumiennie — to w rezultacie będzie mieć dwóch wrogów — napastnika, który sądzi, że lekarz opłacony przez poszkodowanego przedstawił uszkodzenia w zbyt czarnym świetle, poszkodowany znowu uważa, że lekarz zbagatelizował uszkodzenia ciała i podejrzewa lekarza, że dał się przekupić przez stronę przeciwną. Doświadczyłem tego na sobie.
Znany z gwałtownego usposobienia gospodarz Wincenty L, pokłóciwszy się z sąsiadem, Aleksandrem T., chwycił żelazny drąg i uderzył nim sąsiada w głowę. Aleksander T. zalał się krwią, upadł i stracił przytomność. Po przybyciu na miejsce stwierdziłem, iż poszkodowany doznał pęknięcia czaszki, wobec czego wsadziłem go na samochód i odwiozłem do szpitala. Tu dokonano trepanacji i wyjęto poszkodowanemu kawał kości ze sklepienia czaszki. Chory leżał kilka tygodni w szpitalu, wkońcu wyzdrowiał, aczkolwiek pozostała mu na pamiątkę zajścia wielka dziura w czaszce.
Gdy przyszło do rozprawy — wezwano mnie jako biegłego. W końcu mych zeznań pyta mnie przewodniczący sądu, czy uznaję, iż na skutek uszkodzenia ciała poszkodowany Aleksander T. odniósł stałe kalectwo.
Ustawa rozumie jednak przez stałe kalectwo utratę słuchu, wzroku i zdolności płodzenia.
Wobec tego musiałem odpowiedzieć, iż aczkolwiek Aleksander T. odniósł poważne uszkodzenie ciała i ma znacznie obniżoną zdolność do pracy — to kaleką jednak nie jest. Gdy usłyszał to poszkodowany — to po wyjściu z sądu opowiedział wszystkim, iż zeznałem w podobny sposób, gdyż widocznie musiałem być przekupiony przez napastnika Wincentego L.
Jest bowiem jasne — mówił poszkodowany — iż człowiek mający wielką dziurę w czaszce jest kaleką i lekarz nie przekupiony nie mógłby fałszywie zeznawać, że tak ciężko poszkodowany nie został kaleką. A że Aleksander T. był człowiekiem spokojnym i lubianym — uwierzyła mu cala wieś i od tego czasu straciłem całkowicie praktykę w danej miejscowości.
Często zdarza się, że poszkodowany, znając już warunek o dwudziestodniowej niezdolności do pracy — na skutek najbanalniejszych uszkodzeń kładzie się do łóżka, ewentualnie nie opuszcza mieszkania, symulując chorobę.
Lekarz wezwany po kilkunastu wzgl. kilkudziesięciu dniach nie może wkońcu ustalić, czy poszkodowany był istotnie niezdolnym do pracy, czy też tylko symulował chorobę.
Kiedy najczęściej zachodzą wypadki uszkodzeń cielesnych? Odpowiedzieć można kilku słowami: zabawy, jarmarki, zatargi graniczne i dzieci.
Co do zabaw — te niestety mają już ustaloną w kraju opinię. Zabawy uważane są na wsi, ale też i na przedmieściach wielkich miast jako miejsce załatwiania starych porachunków. Parobek, mający dawną urazę do drugiego, idzie na zabawę zaopatrzony w nóż i tu szuka okazji do zaczepki.
Gdy więc tańczą wesoło w „odbijanego“ — to odbija się natrętnie przeciwnikowi tancerkę. Można też popchnąć go ordynarnie w tańcu lub przy bufecie.
Przeciwnik urażony powie ostrzejsze słowo — na to czeka się tylko. Idą w ruch noże, butelki i szklanki.
Postarać się trzeba z góry, by w pobliżu było kilku wypróbowanych przyjaciół, którzy też pomogą do masakrowania przeciwnika. Gasi się światło, aby pozostali uczestnicy zabawy nie widzieli kto i gdzie bije, a teraz można bezkarnie zabić przeciwnika. Gdy nawet przeciwnik padnie trupem pod ciosami napastników, to żaden z nich nie przyzna się do śmiertelnego ciosu, a wkońcu wszyscy dostaną kilka miesięcy więzienia z zawieszeniem wykonania kary.
Ma się rozumieć alkohol częściowo też przyczynia się do krwawego przebiegu zabaw wiejskich, przeważnie jednak alkohol dodaje tylko animuszu awanturnikom, którzy przychodzę na zabawę z góry już ułożonym planem wywołania bójki i zmasakrowania upatrzonego z góry przeciwnika. Większe znaczenie ma alkohol dla powstania bójek podczas jarmarków. Na zabawach bije się przeważnie młodzież. Na jarmarkach nato miast bije się już starsze pokolenie. Chłop nasz lubi wykorzystać wszelkie okoliczności dla nadużycia alkoholu.
Żeni się — trzeba sobie wypić, rodzi mu się dziecko, okazja do wypicia, umiera mu żona czy dziecko — trzeba zalać robaka i tak w kółko. To też gdy na jarmarku sprzeda konia czy krowę — to również należy to oblać.
Oblewa się to tak dokładnie, że po jarmarku z dobrych 50% uczestników tegoż jest już porządnie pijanych. Co prawda ustawa nie pozwala sprzedawać wódki w dnie jarmarczne, lecz któżby się o to troszczył.
Gdy dobrze się zacznie kurzyć z czupryn — wtedy znowu idą w ruch pałki i butelki i rzadko który jarmark obejdzie się bez tego, bym nie musiał kilku poszkodowanym zeszywać i bandażować pokaleczone głowy.
Trzecią okazją do bijatyk są zatargi graniczne.
Rośnie sobie np. jabłoń w ogrodzie gospodarza Kaczmarka. Ale gałęzie jej sięgają na ogród sąsiada Woźniaka. Jabłko niezgody spadnie z Kaczmarkowego drzewa do Woźnickowego ogrodu. Dziecko Woźniaka złapie owoc i nie chce go oddać. Od słowa do słowa — wkońcu idą w ruch kije i widły i znów lekarz i sąd ma trochę do roboty. Albo też zakazy używania drogi. Przez pole Nowaka prowadzi prywatna droga, którędy sąsiad Janiak też najlepiej może dojechać na swój kawałek gruntu.
Ale niech tylko spróbuje! Zaraz rodzina „pokrzywdzonego“ Nowaka uzbroi się w widły i cepy i tymi argumentami przekona Janiaka o tym, że droga jest prywatną własnością Nowaków i biada najeźdźcy, który zechce pogwałcić święte prawo własności drogi. W bójkach zabawowych, jarmarcznych i granicznych biorą udział mężczyźni.
Dla kobiet zarezerwowane są bójki, wywołane przez dzieci. Jak się one odbywają? Dzieci kilku rodzin bawią się wspólnie i jak to jest u nich w zwyczaju — popychają się i przewracają wzajemnie. Ma się rozumieć po kilku minutach wszystkie otrzymane ciosy są już zapomniane i pogodzone, dzieciaki wesoło się znowu bawią. Lecz jeśli w międzyczasie jakaś przeczulona matka zobaczy, że sześcioletni Janek uderzył jej pięcioletniego Franka — to nie może matczyne serce wytrzymać krzywdy swej pociechy. Łapie więc przestępcę Janka i natarga mu uszów lub też obdarzy klapsami. Janek zaleje się łzami na krzywdę doznaną od matki swego towarzysza zabaw. Leci więc do swej matki ze skargą. Ta łapie miotłę lub pogrzebacz i leci na pole walki.
Wkońcu dawno pogodzone dzieciaki przyglądają się z ciekawością, jak ich matki targają się wzajemnie za włosy. Rezultat — znów wzajemne skargi sądowe.
Gdy mowa o skargach sądowych — nie mogę pominąć milczeniem sprawy tzw. atestów ubóstwa. Atest ten jest zaświadczeniem, że petent nie może opłacać z powodu ubóstwa kosztów sądowych i na zasadzie tego świadectwa skarżący nie potrzebuje ponosić żadnych kosztów przy wytoczeniu skargi. Jeżeli normalny obywatel chce wytoczyć skargę lub leż zaskarżyć niesumiennego dłużnika — musi ponosić ogromne koszty sądowe i komornika. Wkońcu otrzymuje się zawiadomienie, że wyrok jest nie wykonalny, bo dłużnik nie posiada majątku, a raczej go zdążyć schować lub przepisać na żonę. Dlatego też rezygnuje się wkońcu z szukania sprawiedliwości na drodze sądowej.
Inaczej ludzie niezamożni — tych procesowanie się nic nie kosztuje, a mają nawet w tym miłą a bezpłatną rozrywkę. To też nic dziwnego, że sądy zawalone są banalnymi sprawami, tzw. „pyskówkami“, na które marnuje się energię i czas naszego wymiaru sprawiedliwości.
Przejdźmy teraz do następnych czynności sądowo-lekarskich — a mianowicie do oględzin i sekcji zwłok.
Już samo powierzanie tych funkcji lekarzom ogólnopraktykującym jest w gruncie rzeczy niesłychanym przekroczeniem władzy ze strony sądów. Lekarz bowiem nie ma prawa odmówić pełnienia tej funkcji. Z drugiej strony lekarz prowincjonalny w każdej chwili może być wezwany do wykonania operacji porodowej czy też skrobanki przy poronieniu.
Istnieje zasada w medycynie, że lekarz, który ma wykonać jakąkolwiek operację — nie może dotykać się zwłok — gdy wiadomo, że na zwłokach mieszczą się najbardziej jadowite mikroby, które lekarz — mimo mycia rąk może przenieść na operowaną kobietę powodując u niej przez to śmiertelne zakażenie krwi.
Co ma wobec tego zrobić lekarz, któremu sąd każe wykonać sekcję zwłok topielca, leżącego kilka tygodni w wodzie lub noworodka, wydobytego po kilkunastu dniach z dołu kloacznego?
Jeśli odmówi wykonania sekcji — zapłaci karę lub pójdzie do więzienia.
Jeśli wykona sekcję — naraża dziesiątki swych pacjentów na niebezpieczeństwo śmiertelnego zakażenia krwi.
W gruncie rzeczy sekcje powinni wykonywać lekarze urzędowi, nie zajmujący się praktyką lekarską, lecz nigdy nie lekarze praktykujący, a zwłaszcza lekarze zajmujący się akuszerią.
Gdzie wykonywuje się te sekcje? W miastach odbywa się to w salach sekcyjnych przy szpitalach.
Lekarz dokonywujący tam sekcji ma pod ręką krany z ciepłą i zimno wodą, wentylatory, komplety narzędzi sekcyjnych i pomocników.
A na prowincji sekcja odbywa się w szopie lub stodole. Przypominam sobie sekcję Friedy B. zastrzelonej przez narzeczonego. Było to zimą w czasie ostrych mrozów. Robiłem sekcję w otwartej ze wszystkich stron szopie. Zwłoki położono na deskach ustawionych na stołku. Gdy oparłem się mocniej na desce — to o mało co cały „stół sekcyjny“ nie przewrócił się razem ze zwłokami.
Mimo dwudziestostopniowego mrozu musiałem do sekcji rozebrać się do koszuli, zawinąć wyżej łokci rękawy i małym skalpelem zabrać się do otwarcia zwłok.
Do opłukania rąk przyniesiono miseczkę wody, która po kilku chwilach pokryła się warstwą lodu.
Po kolei otwierałem jamę piersiową, brzuszną, badałem, ważyłem i mierzyłem organy, szukałem uszkodzeń, wywołanych przez śmiercionośne pociski.
Trwała ta sekcja przeszło 3 godziny, a wszystko przy dwudziesto stopniowym mrozie, rozebrany do koszuli stojąc na wietrze w czopie i ze zgrabiałymi od mrozu i wody rękoma. Najlepsza sposobność do zachorowania na zapalenie płuc.
Teraz parę słów o oględzinach przebytych porodów czy poronień. Kiedy się zdarzają takie oględziny?
Panna K. utyła tak znacznie, że zauważyli to sąsiedzi. Było widoczne, że jest w ciąży. Ale przechodził miesiąc za miesiącem, a rezultatu ciąży tj. dziecka nie było. Wkońcu panna K. znów stała się cieńszą i wówczas sąsiedzi zawiadomili o tym policję.
Policja kazała podejrzanej przedstawić świadectwo lekarskie na okoliczność, czy odbyła ona poród. Ta przysłała do mnie swą młodszą siostrę, która przedstawiła mi się w imieniu starszej, żądając wystawienia świadectwa.
Ponieważ u badanej nie stwierdziłem przebytej ciąży, już chciałem poświadczyć to na piśmie — ma się rozumieć na imię starszej siostry. Ale w ostatniej chwili powziąłem podejrzenia — kazałem więc badanej przyjść jeszcze raz z sołtysem, który by potwierdził mi, że badana jest istotnie tą, o którą chodzi. Ponieważ przez kilka dni nikt się nie stawił, przeto zawiadomiłem posterunek policji.
Następnego dnia przyprowadzono istotną podejrzaną i wówczas jeden rzut oka na brzuch pozwolił ustalić, że odbyła ona niedawno poród. Wobec tego — przyznała się policji, że urodziła bliźniaczki, lecz oba noworodki zmarły, po czym zakopała je w ogrodzie.
Czasami trzeba ustalić, czy badana odbyła kiedykolwiek stosunek cielesny.
9-cio letnia córka rodziców najgorszej konduity oskarżyła 19-to letniego parobka, że ten nadużył ją cieleśnie. Chłopca z punktu zaaresztowano i osadzono w więzieniu. Dziewczynę przyprowadzono mi do zbadania. Okazało się, że dziewczynka była już zdeflorowana, ale jednak pochwa jej była drożną najwyżej dla małego palca, zatem mowy być nie mogło, by defloracji dokonał dorosły już młodzieniec.
Śledztwo i rozprawa wykazały słuszność tych poglądów — wydało się, że zdemoralizowana dziewczynka w drodze do szkoły oddawała się za cukierki dwunastoletnim smarkaczom. Do oskarżenia parobka namówili ją zaś rodzice, którzy chcieli w ten sposób wymusić na nim jakieś odszkodowanie. W innym przypadku piętnastoletni łobuz napadł na dziesięcioletnią dziewczynkę i usiłował ją zgwałcić. Dziewczynka nie mogła wyjaśnić, czy łobuz czynu tego dokonał, czy też nie. Ale badanie wykazało, iż smarkacz żadnej szkody swej ofierze nie wyrządził, wobec tego nie został on zbyt surowo ukarany.
Na zakończenie parę słów o ciekawych metodach stosowanych przez sądy wobec lekarzy.
Jasne jest mianowicie, że jeśli sąd przesłuchuje lekarza — to lekarz pełni przez to samo funkcję biegłego. Funkcje te są płatne — za wydanie orzeczenia pobiera biegły kilkanaście złotych, tak samo za dojazd, stratę czasu itd. Ale zwykły świadek należności tych nie otrzymuje i musi tracić czas bezpłatnie.
Dlatego też sprytni sędziowie wzywają lekarzy na rozprawę w charakterze świadka i w ten sposób wykorzystują czas jego za darmo.
Przytoczę kilka przykładów:
Gdy rozpatrywano sprawę morderców Floriana Z. — wezwano mnie jako świadka do miejscowości odległej o 26 km. Wyjechałem z rana samochodem, byłem w sądzie przez cztery godziny, musiałem wyjaśnić, czy uszkodzenia zabitego były śmiertelne, czy mogły powstać na skutek upadku i stłuczenia się o maszynę rolniczą, czy też były wynikiem doznanych ciosów i za wszystko razem, łącznie z własnym samochodem dostałem po długich staraniach aż 5 zł. A starać się musiałem, gdyż sekretarz sądu twierdził, iż Barcin jest odległy tylko o 24 kilometry, wobec czego nic by mi się nie należało.
W innym przypadku wezwano mnie do sądu w Bydgoszczy odległej o 40 km. Znowu musiałem wyjaśnić, na co leczyłem żonę zamordowanego, czy stwierdziłem u niej ślady pobicia itd. i otrzymałem znowu — łącznie z samochodem aż 6 zł.
W obydwóch przypadkach musiałem wyjechać z domu na czas godzin przyjęć, przez co utraciłem znowu kilkanaście złotych, które — bym zarobił, gdyby nie wzywano mnie do sądów dla składania zeznań.
Rozumiem, że panowie Sędziowie chcą jak najtaniej gospodarzyć w swych sądach, lecz dlaczego właśnie lekarze mają być ofiarami tych oszczędności?
Nie dosyć, że udzielą komuś bezpłatnie pierwszej pomocy, ale na dodatek muszą dokładać do tego kilkadziesiąt złotych, gdyż tyle wynosi przecież samochód, obiad w obcym mieście, no i utracony zarobek.
Czy wobec tego jest dziwnym, że bardzo wielu lekarzy nie chce udzielać pomocy poszkodowanym w bójkach i odsyła ich od Annasza do Kajfasza.
Przecież wiadomo — że udzielenie pomocy pobitemu w bójce grozi wezwaniem na rozprawę, a więc wydaniem kilkudziesięciu złotych. A przy dzisiejszych zarobkach rzadko który lekarz może sobie pozwolić na zbytek wydania kilkudziesięciu złotych, za co mu nawet nikt nie powie „Bóg zapłać“, a nawet wręcz przeciwnie — przez swe zeznania, jak to poprzednio opowiadałem — narobi sobie lekarz tylko wrogów i utraci klientelę.


Spojrzenie w przeszłość.

Za parę tygodni zacznie się dwunasty rok mej pracy na terenie Barcina. — Sprowadziłem się wówczas do miasta jako dwudziestokilkoletni młodzieniec, pełen entuzjazmu i zamiarów. Gorzej było ze stroną materialną — całym moim kapitałem było więcej niż prymitywne urządzenie gabinetu i jednego pokoju. Lecz długi przerastały i tak znacznie wartość wszystkich „aktywów“.
Mimo nienajlepszego położenia materialnego, nigdy mi na myśl nie przyszło, aby uważać mój zawód lekarza jedynie jako środek do zdobywania pieniędzy. Przeciwnie — od pierwszej chwili praktyki lekarskiej — po dziś zresztą dzień — uważałem i uważam, że lekarz winien traktować swą pracę zawodową jako szczytną służbę dla kraju i cierpiących bliźnich.
Likwidowanie honorarium lekarskiego jest dla mnie nie szczytowym punktem najwyższego zadowolenia w moim stosunku do pacjenta, lecz wręcz przeciwnie — jest momentem bezwzględnie najkłopotliwszym i może najnieprzyjemniejszym. Praca lekarza jest szczytną i honorową służbą, mającą w sobie bardzo wiele cech kapłańskich.
Zresztą rozumiano to już dwa tysiące lat przed nami, uważając, iż „divinum est dolorem sedere“ — „boską rzeczą jest potrafić uśmierzać bóle“. I podobnie jak kapłan nie powinien wystawiać rachunków za usługi religijne, tak też, uważać należy, iż likwidowanie honorariów lekarskich jest złym koniecznym, które może zastąpione kiedyś zostanie inną formą zabezpieczenia lekarzom bytu i przyszłości.
Dziś, niestety musi lekarz na pytanie chorego „ile jestem winien Panu Doktorowi“ — odpowiedzieć niższą lub wyższą cyfrą złotych. Lecz gdy cyfrę tę wymieniam — muszę rumienić się ze wstydu, że za moją służbę samarytańską każę sobie płacić mamoną. Wstydzić się muszę podwójnie — po pierwsze przed pacjentem, lecz dużo gorszym jest wstyd przed samym sobą. Przecież lecząc chorego — ratując mu najwyższe jego dobro — zdrowie i życie — spełniam szczytną służbę, wznoszący mnie na szczyty społeczeństwa.
Lecz oto zjawia się fatalne pytanie „ile płacę Panu Doktorowi i w jednej chwili z piedestału kapłańskiego zostaję strącony do poziomu straganiarza, każącego sobie płacić za sprzedany towar. Gorzej jeszcze — straganiarz sprzedaje towar — rzecz konkretną. Lecz lekarz sprzedaje przecież swą wiedzę i doświadczenie, zmuszony zresztą do tego obecnymi warunkami bytu.
I dlatego też z dużo większym zadowoleniem leczę pacjenta, członka ubezpieczalni, gdyż unikam wówczas kłopotliwego odpowiadania na pytanie „Ile płacę Panu Doktorowi?“.
Ubezpieczalnia zapewnia mi byt, a więc nie potrzebuję uniżać przed każdym pacjentem żądaniem zapłaty za wyświadczoną usługę.
Obserwowałem wielu lekarzy materialistów, którzy uważali, że na to kończyli gimnazjum i uniwersytet, na to poświęcili kilkanaście lat życia, aby po zdobyciu dyplomu jak najdrożej sprzedać swą wiedzę i jak najszybciej dojść do majątku. Lecz ludzie tacy rzadko kiedy potrafili urzeczywistnić swe zamiary. Chorzy bardzo szybko zorientują się, czy dany lekarz jest lekarzem z powołania i pełni swój zawód z myślą, by ulżyć cierpiącej ludzkości, czy też wręcz przeciwnie — lekarz jest kupcem, który pełni swe obowiązki jedynie ze względu na oczekiwane wynagrodzenie. Że ostatecznie chorzy garną się do lekarza-ideowca, a omijają z daleka lekarza kupca — tłumaczyć nie potrzeba. W wyniku tego lekarzowi, który pracuje z powołania, a bez myśli o korzyściach materialnych, Bóg zawsze pobłogosławi i większą praktyką, a co za tym idzie i dobrami materialnymi. Tak też stało się ze mną.
Nie pracowałem nigdy z myślą o pieniądzach. A jednak od pierwszej chwili powodziło mi się dobrze i zarabiałem więcej od większości kolegów.
Żyłem więcej niż skromnie — zresztą warunki pracy nie pozwalały nawet na zbyt dostatnie życie.
To też po kilkunastu latach twardego życia mam za sobą po pierwsze przeświadczenie, że ubiegłego czasu nie zmarnotrawiłem, lecz zużyłem go na sumienną opiekę nad zdrowiem i życiem ludności mego rejonu. A po drugie — posiadam majątek, choć nie magnacki, lecz taki, który mógłby mi zapewnić utrzymanie, gdybym wskutek choroby nie mógł już na chleb pracować.
Mimo to, a raczej może właśnie dlatego, że stałem się już mniej zależny materialnie od praktyki lekarskiej — pełnię tę praktykę przede wszystkim z myślą ulżenia choremu i służenia mu moim doświadczeniem, którego w ciągu kilkunastu lat pracy nabyłem.
A teraz odwrotna strona medalu.
Nie chcę bynajmniej powiedzieć, abym nie miał jednak wrogów i nieprzyjaciół.
Każdy, któremu powodzi się nieco lepiej niż innym — narażony jest na zawiść ludzi złych.
Jeśli bym przepił, czy przegrał w karły zapracowane ciężko pieniądze — wówczas było by wszystko w porządku. Nic bym nie posiadał i nikt niczego by mi nie miał do zazdroszenia. Lecz w karty nie gram, a wódka mi nie smakuje, nie mam więc okazji do trwonienia pieniędzy. I to właśnie się jednostkom złym nie podoba. Mam więc wrogów — pocieszam się jednak, iż jeden z najwybitniejszych mężów stanu powiedział kiedyś, że tylko człowiek będący zerem nie posiada wrogów.
Jeśli poświęciłem parę zdań mym nieprzyjaciołom — to jedynie dla tego, że nie chciałbym fałszować obrazu swego życia, jaki wytworzył się po kilkunastu latach pobytu w plotkarskim i zazdrosnym miasteczku prowincjonalnym.
Mówiłem bowiem o wdzięczności, z jaką lekarz się spotyka i jaka krzepi go do dalszej pracy.
To też obowiązkiem moim było stwierdzić, że poza życzliwością i wdzięcznością ogółu — spotyka się lekarz również z nienawiścią złych jednostek.
Jak pod ożywczymi promieniami wiosennego słońca giną resztki śniegu zimowego, tak też miłość i przywiązanie ogółu z nawiązką wynagradza nienawistne ataki złych jednostek.
Im więcej starano się podciąć moją egzystencję materialną i stanowisko moralne przez brutalną i pozbawioną skrupułów agitację przeciw leczeniu się u mnie — tym wyżej szły cyfry moich dochodów, składane co roku do Urzędu Skarbowego.
I to właśnie — fiasko agitacji uprawianej przez moich wrogów, było najlepszą z mej strony dla nich odpowiedzią.
Jeśli wspomnienia te dostaną się przypadkowo w ręce tych, którzy staną się wkrótce lekarzami, w ręce studentów medyków, to pragnął bym, by wyciągnęli z nich jedną naukę.
Najlepszą drogą do majątku jest: nie egoistyczny materializm, lecz właśnie altruizm — chęć służenia ogółowi
Służcie gorliwie i sumiennie, myślcie nie o wynagrodzeniu, lecz o człowieku, który się do was z zaufaniem zwraca z prośbą o pomoc Bądźcie lekarzami-kapłanami, nie lekarzami-kupcami!
A wówczas — zobaczycie — bogactwo przyjdzie do was — nawet nie zauważycie, jak i kiedy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Giebocki.