Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XXXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXVII.

„Jeżeli wolno mi będzie nazwać panią narzeczoną moją, powiem z całego serca, że jestem najszczęśliwszy z ludzi.“ Słowa te, nieodstępne towarzysze kilku dni ostatnich, powoli wyłoniły się z méj pamięci i zawisły obok listu, którego czytanie skończyłam.
Piérwszy raz w życiu poczułam na ustach uśmiech gorzkiéj ironii.
Spokojnie położyłam przed sobą pismo przeczytane, ręce opadły mi na kolana i siedziałam nieruchoma, jak posąg. Tylko do okna odwróciłam się plecami, bo światło toczącéj się na zachód kuli słonecznéj krwawo rzuciło mi się w oczy, a zamiast blado-błękitnego nieba, na które z taką rozkoszą patrzyłam przed godziną, zobaczyłam rozciągniętą w górze poplamioną i brudną szmatę.
Zimno mi było. Czułam, że krew krążyła w mych żyłach bardzo zwolna, a serce stygło, niby ujęte bolącemi kleszczami z lodu.
Nie miałam ani jednéj łzy w oku i ani jednéj wyraźnéj myśli w głowie. Tylko lękałam się niewymownie czegoś, czegoś niewidomego, i doświadczałam takiego uczucia, jakiego doświadcza dziecię, pozostawione śród nocy, między grobami cmentarza.
Po chwili zamknęłam oczy, a pod powiekami majaczyć mi zaczęły różne chwile i obrazy z przeszłości. Widziałam w nich oczy pana Agenora, utkwione we mnie z miłością i rozmarzeniem, usta jego wymawiające wyrazy słodkie i upajające; posłyszałam znowu ostatnie słowa, jakie wymówił do mnie na balu; porwałam się nagle z miejsca i krzyknęłam:
— Oszukiwał mię!..
Obrażona duma i godność kobieca z całą siłą zagrały we mnie, chłód, który ścinał mię dotąd zniknął, krew zawrzała w żyłach i gorącem uderzyła do twarzy.
Stałam nieruchoma, z dłonią przyciśniętą do pulsującéj skroni, i patrzyłam, jak z człowieka, którego tak długo stroiłam najpiękniejszemi barwami wyobraźni, opadały jedna po drugiéj strojące go dotąd ozdoby; jak męztwo jego zmieniało się w mngieniu oka w słabość dziecięcą niemal, hart w niedołęztwo próżniaka, prawość w obłudę, tkliwość w obsłonkę kłamliwą. Na miejscu każdego z tych świetnych połysków, które mię w nim tak zachwycały dotąd, ujrzałam plamę i wydało mi się, że widzę szkielet człowieka, wypolerowany po wierzchu, i jak próchno w pośród ciemności błyszczący nikłém fosforyczném światłem, a z pod téj cienkiéj warstwy lakieru i blasku widniały czarne plamy toczącéj go gangreny. Nie miałam ani jednéj łzy na ten widok, ale dreszcz przerażenia przeniknął mię aż do kości. Po raz piérwszy w życiu odbyła się przed memi oczyma straszna metamorfoza człowieka w trupa, bohatera w nikczemnika.
— Tak więc, myślałam, człowiek ten nie kochał mię nigdy, a miał wziąć mię za żonę, tylko dla uniknięcia nędzy, którą odegnać nie mają mocy słabe jego, rozpróżniaczone ręce! Tak więc owa dokładna znajomość Paryża i obcych krajów, którą się tak zachwycałam, owe awantury, o których tak pięknie opowiadać umiał, owe polowanie na lwy, co dawały mi rękojmią hartu i odwagi jego, pochłonęły mu majątek, a ja opłacić miałam ich koszta mieniem mém i życiem złamaném. Rozumiałam już wtedy tę przykrą zmarszczkę, co leżała na jego czole, i wiedziałam, dlaczego w mistrzowsko wyrobionym jego głosie zadźwięczała fałszywa nuta, gdy mówił mi wyraz: kocham!
Jak lekceważąco i gorzko wyrażał się o mnie w liście swym do Rozalii! Nazywał mię dzieckiem; ależ i sam myśléć musiał, że dziecko stanie się kiedyś kobietą, i sam litował się nad przyszłym kobiety téj losem, odartym przezeń z tego wszystkiego, co życie czyni światłém i szczęśliwém!..
Zapragnęłam głębiéj jeszcze zajrzéć w tę otchłań fałszu i nieuczciwości, która rozwarła się przed oczyma memi, wychylić do dna kielich jadu, zawierającego się w liście pana Agenora. Rozwinęłam papier, który trzymałam w zaciśniętéj dłoni i po raz drugi list ten czytać zaczęłam.
Ale rzecz dziwna! im dłużéj czytałam, tem więcéj uspokajały się wzburzone uczucia moje. Milkła obraza, łagodniało przerażenie, a z samego dna mego serca smutna i łzawa wyłaniała się litość.
W słowach listu, z za występnéj słabości i wstrętnéj obłudy, dojrzałam niezmierną gorycz i boleść człowieka, który go pisał. Walki jego, stoczone z sumieniem i miłością, co go do innéj pociągała kobiety, wypisane tam były między wierszami. Nie znałam walk takich, ale przeczułam je, zakryłam dłońmi oczy i zawołałam z głębi serca: O! nieszczęśliwy człowiek!
Za warstwą lakieru i fosforycznego połysku, jaka okrywała odarty z cudnych ozdób swych szkielet pana Agenora, zobaczyłam, jak po czarnych plamach toczącéj go gangreny płynęły rzęsiste łzy boleści. Po raz piérwszy miałam objawienie, jak wielka moc oczyszczenia i odkupienia leży w łzach takich, a składając ręce na piersi i podnosząc wzrok w niebo wieczorne, szepnęłam: Boże! przebacz mu!
W téj chwili zawołano mię do matki. Schowałam list za stanik sukni i przeszłam parę salonów powoli, bo w całym organizmie mym czułam słabość niewymowną i wzrok zasłaniała mi chwilami mglista opona.
Przy stoliku, na którym paliła się lampa, siedziała moja matka z rozpromienioną twarzą i listem w ręku.
Spojrzała na mnie, gdy przed nią stanęłam, ale czy była całkiem zatopiona w miłych swych myślach, czy przysłonięta ażurową zasłoną lampa słabe rzucała światło, zmiana méj twarzy uszła jéj uwagi. Wzięła mię tylko za rękę, przyciągnęła zwolna do siebie, i wymówiła głosem, w którym była radość i miłość macierzyńskiego serca:
— Wacławo! Babka twoja otrzymała dziś list od pana Agenora W. z prośbą, zaniesioną do niéj i do mnie o twoją rękę. Oto ten list.
I podała mi kartkę papieru o wyzłoconych brzegach. Nie wyciągnęłam ręki po pismo, ale oparłam się o stół, bo nogi zachwiały się pode mną, i milczałam.
— Waciu! — powtórzyła moja matka z pewném zadziwieniem: — czemu nie bierzesz pisma, w którém, jak spodziewam się, miłe dla siebie wyczytasz wyrazy?
Milczałam jeszcze. Usta moje otworzyły się parę razy, ale słowo żadne wyjść z nich nie chciało.
Matka, coraz bardziéj zdziwiona, przyciągnęła mię bliżéj jeszcze do siebie, i uważniéj mi w twarz spojrzawszy, porwała się z miejsca, objęła mię ramieniem i krzyknęła:
— Wacławo! co ci jest? czegoś ty taka blada?
W téj chwili znowu chłód niewymowny ostudził mi wnętrze piersi. W objęciu matki sztywna się czułam i pół martwa, a z téj sztywności otrząść się nie miałam mocy. Uczyniłam niezmierne nad sobą wysilenie i, z prośbą składając ręce, cicho wymówiłam:
— Moja matko! odpisz panu Agenorowi, że ja żoną jego zostać nie chcę.
Ramię mojéj matki, które mi stan otaczało, opadło nagle, odstąpiła o parę kroków i wpatrzyła się we mnie przestraszonemi niemal oczyma.
— Dziecko! — wymówiła po chwili zniżonym od przykrego wzruszenia głosem, — to-żeś mi sama przecie mówiła, że go kochasz!
— Tak! kochałam go, ale teraz... załamałam ręce nagłym ruchem i zawołałam:
— Matko! lecz on mię nie kochał nigdy!..
Przykre wzruszenie zniknęło z twarzy mojéj matki, uśmiech znowu na jéj ustach zaigrał. Wzięła obie moje ręce i, patrząc na mnie łagodnie, rzekła:
— To dziecinne chimery, Wacławo! rozpieszczone z ciebie dziecko, a wyobraźnia twoja kapryśna jest i ognista. Zkąd ci znowu ta myśl, że pan Agenor cię nie kocha? Możeście się poróżnili chwilowo? Może powiedział ci cokolwiek, czegoś nie zrozumiała i wytłumaczyła sobie błędnie? To dzieciństwo, Wacławo! Najlepszy dowód, że on cię kocha, masz przecie w tém, że oświadcza się o twoję rękę.
Swobodnemu i lekceważącemu słowa moje uśmiechowi mojéj matki odpowiedziałam gorzkim uśmiechem ironii, który przemocą wdarł mi się na usta. Czułam, że powinnam była zebrać wszystkie me siły, aby zwalczyć złudzenie mojéj matki. Uczucie to wzmocniło mię nagle; słabość, jaką poczułam przed chwilą, zniknęła, i pewnym głosem zaczęłam mówić:
— Moja matko! Bóg dobry pozwala, aby człowiek, w najrańszéj przynajmniéj porze swego życia, zachował złudzenia cudowne, złożone w jego sercu może na pamiątkę lepszych światów, z których na ziemię tę zstąpił. Jam wczoraj jeszcze, dwie godziny nawet temu, złudzenia te miała, i myślałam, że ludzie noszą prawdę w sercach, a miłości kłamać nie umieją. Ale przed chwilą otworzyły się oczy na ciemności tego świata i wiem już teraz, wiem z pewnością, że bywają ludzie, którzy udają miłość dlatego, aby módz zdobyć bogactwo, a jednym z takich ludzi, moja matko, jest pan Agenor.
Fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się bardzo, twarz jéj przybrała gniewny niemal, a bardziéj jeszcze niespokojny wyraz.
— Nie pojmuję, — odrzekła, — zkąd ci się wzięły te myśli...
— Ztąd, — przerwałam, — iż dowiedziałam się na pewno, że pan Agenor kocha nie mnie, lecz Rozalią.
Tu ku wielkiemu memu zdziwieniu twarz mojéj matki rozpogodziła się nagle. Zaśmiała się nawet żartobliwie, i znowu łagodnie, a zarazem poważnie zaczęła mówić:
— Widzę z tego wszystkiego, Waciu, że ktoś narobił plotek pomiędzy wami, ale ja ci całą tę rzecz wyjaśnię. Mówiono wprawdzie, i sama wiem o tém, że pan Agenor zajmował się kiedyś Rozalią, ale, moje dziecko, żadna z nas kobiet obiecywać sobie nie może, iż będzie piérwszą miłością mężczyzny, którego wybierze. Ty, jak mówiłam już nieraz, jeździsz dotąd na gwieździe wysoko nad ziemią i nazbyt idealizujesz życie i jego sprawy. A jednak, moja droga, powinnaś oswoić się z myślą, że są na świecie konieczności, smutne może, ale z któremi pogodzić się trzeba.
Jedną z takich jest pewność, że kobieta, wychodząc za mąż, nie może znaléźć serca swego męża w stanie pierwotnéj świeżości, i ani spodziewać się powinna, aby nie było w niém śladów swobodnego nieraz uprzedniego życia. Niemniéj jednak, serce to, poznawszy już nietrwałość i małą wartość uczuć minionych, tém silniéj i trwaléj przywiązać się do niéj może, a co mu zbędzie przez to na idealności i świeżości młodzieńczéj, to większą dojrzałością i stałością wynagrodzi. Pan Agenor wcześnie rozpoczął życie i był zawsze światowym człowiekiem, nie dziw więc, że miewał różne sympatye i mniéj lub więcéj ścisłe, serdeczne związki, z których jeden łączył go z Rozalią. Miłostka ta jednak i wiele innych może podobnych, o których nie wiemy, ale które zapewne być musiały, nie wyziębiły jego serca i dość mu było poznać cię, aby pokochać stale i gruntownie. Co było, to było, a teraz ty panujesz w jego sercu, ciebie on kocha i pragnie miéć za żonę, od ciebie więc tylko zależy...
Nie pozwoliłam jéj skończyć i przerwałam:
— Mylisz się, droga mamo, uczucie pana Agenora dla Rozalii nie było miłostką, ale miłością, i nie zatarło się wcale w jego sercu. Kocha on Rozalią teraz więcéj, niż kiedy, a ze mną ożenić się chce tylko dlatego, że jest zrujnowany i obawia się niedostatku...
W głosie moim, gdy to mówiłam, była taka pewność i, pomimo méj woli, taka w nim przebijała się boleść, że matka moja upadła na krzesło, przerażona niemal, i zawołała:
— Ależ na miłość Boga, Wacławo, zkąd w tobie ta pewność okropna? Kto ci takich rzeczy nagadał? O! — krzyknęła nagle, niosąc rękę do czoła, — wiem już: mówiono mi przed chwilą, że Rozalia była u ciebie. Ona w nim zakochana dotąd, wiem o tém, musiała go przed tobą okłamać! Ale nie wierz jéj, dziecko moje! ta żmija, obłudna i złośliwa, zazdrości ci i chce stanąć na drodze do szczęścia...
— Przeciwnie, matko, — odrzekłam, — ona stanęła mi na drodze do zguby. Nie łaj jéj; ona sama bardzo nieszczęśliwa, nie okłamała przede mną pana Agenora, ale dowiodła mi, że nie jestem i nie byłam nigdy przez niego kochaną...
Matka moja z silnym rumieńcem, który w czasie rozmowy téj wybił się na jéj policzki, pół-gniewnie, pół ze smutkiem odwróciła się ode mnie i rzekła:
— Widzę, Wacławo, że rozmowa z tą niedobrą dziewczyną nazbyt cię wzruszyła, abyś mogła w téj chwili mówić ze mną o rzeczy tak ważnéj. Idź i zajmij się dziś czém zechcesz, a jutro rano, gdy ci spokój nocy przywróci rozwagę i łagodność, jaką dotąd zawsze w tobie znajdowałam, wezwę cię i obszerniéj o tém pomówimy. Tymczasem ja odpowiedź moję panu Agenorowi odłożę także do jutra. Nazbyt cię kocham i sama nazbyt doświadczona byłam przez los, abym miała kiedykolwiek chęć krępowania twéj woli w tak stanowczym postępku, jakim jest zamążpójście; ale znowu ta sama miłość moja dla ciebie i świadomość życia i jego warunków nie pozwolą mi, abym zgodziła się na odrzucenie propozycyi, z pewnych powodów bardzo dla ciebie korzystnéj, dla przyczyn błahych i dobrze nieuzasadnionych...
Te słowa matki przeszyły mię większą boleścią, niż ta, jakiéj dotąd doświadczałam. Spostrzegłam, że raniłam jéj serce, zawodziłam tak miłe dla niéj nadzieje, unicestwiałam plany, osnute przez nią oddawna. Zapragnęłam usprawiedliwić się przed nią, wyprowadzić ją z błędu, zakończyć ten spór piérwszy pomiędzy nami, a tak dla nas obudwóch bolesny. Mimowolnym prawie ruchem wydobyłam z za stanika list pana Agenora i, podając go matce, rzekłam:
— Weź pismo to, moja matko, i przeczytaj je, a złudzenia twe względem tego człowieka pierzchną tak, jak moje pierzchnęły.
Ze zdziwieniem wzięła list, a spojrzawszy wprzódy na datę i podpis, czytać zaczęła. Patrzyłam na poruszenia jéj fizyognomii i widziałam, że stopniowo, im daléj po wierszach pisma posuwały się jéj oczy, twarz jéj bladła, fałdy na czole zagłębiały się i wargi drżéć zaczynały. Długo trzymała wzrok szklanno przykuty do jednéj litery, jaka stanowiła podpis, potém wypuściła z rąk papier i, padając na krzesło, wyszeptała bardzo blada:
— Nikczemny!
Zbliżyłam się i obie jéj ręce gorąco do ust poniosłam.
— Nie nazywaj go tak, matko moja — rzekłam — bo mnie za niego serce boli...
Spojrzała na mnie łzawym wzrokiem.
— Biedna! ty kochasz go jeszcze! ty walczysz z twém uczuciem dla niego!
Na te słowa czułam sama, że wyprostowałam się hardo.
— Kochałam go, matko — odrzekłam bez najlżejszego drżenia w głosie — ale teraz, gdym przeczytała to fatalne pismo, jakże-bym go kochać mogła? Nie! nie kocham go, ale może już serce moje tak utworzone, że nienawidziéć ani pogardzać nie zdoła... Lituję się nad nim, matko! mnie żal jego, wielki żal! on słaby... nieszczęśliwy...
Pociągnęła mię na swe piersi i gorącym ogarnęła uściskiem, a z po-za łez patrząc mi w twarz, mówiła:
— Nie dam cię jemu, śliczne dziecię moje; o, nie dam cię jemu! Tyś powinna być kochaną! na licu swém i w sercu masz takie bogactwo, że kto go nie oceni, posiąść go nie wart. Niech co chce stanie się, ja cię jemu nie oddam!
Po chwili zakryła twarz dłońmi, wzdrygnęła się i szepnęła:
— Ale cóż się stanie? mój Boże! co się stanie?
Nie pojmowałam tych zagadkowych słów mojéj matki i jéj niepojętych dla mnie obaw, ani nawet miałam siłę zapytać ją lub siebie samę o ich znaczenie.
Poczułam tylko ulgę na widok jéj miłości; piérwszy raz w ciągu całego przejścia, źródło łez otworzyło się w mém sercu i zwilżyło płonące moje oczy.
Płakałam na piersi matki długo, rzewnie, a gdy w godzinę potém znalazłam się samotna w alkowie mojéj sypialni, zebrałam w pamięci wszystkie to chwile wzruszeń, jakich doświadczyłam przy panu Agenorze, wszystkie chwile trwożnych a rozkosznych rojeń o wspólnéj z nim przyszłości, zgarnęłam pamięcią wszystkie te chwile i wraz z opadłemi liśćmi wspaniałego kwiatu mojéj dla niego miłości pogrzebałam je w głębi serca.
Obok skromnéj i cichéj mogiły, w któréj leżała pogrzebana eteryczna i w pół dziecięca sympatya moja dla Franusia, podniosła się druga, większa, smutniejsza. Bo gdy na tamtéj kwitł tylko smętny, ale spokojny kwiatek niezabudki, nad tą mglista i groźna unosiła się mara zwątpienia. Kołatała mi się ona po sercu i głowie, nad uchem krzycząc straszne pytanie: i w cóż mam wierzyć na świecie?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.