Pałac i rudera/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pałac i rudera
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III

SZATAN I RODZINA JOBA.

Usłyszawszy łoskot, Konstancja zerwała się na równe nogi i machinalnie poprawiła fałdy zniszczonej sukni; Hoff podniósł głowę, a na twarzy jego błysnęła radość. W sieni tymczasem rozległ się cichy szelest kroków, a może i rozmowa paru osób.
— Pewnie ten pan!... — szepnęła córka.
— Z pałacu... — dodał Hoff.
— Ach, Boże! ojciec nie ma na sobie koszuli...
— Pfy! — syknął starzec i podniósł kołnierz surduta.
W tej chwili drzwi izby uchyliły się zwolna i oczekujący z niepokojem nędzarze zobaczyli w nich chudą rękę, która wyciągnęła się w kierunku kropielnicy, do futryny przybitej. Zdawało się, że ręka chce zasłonić wizerunek ukrzyżowanego Zbawiciela, ostatnią ucieczkę tych, których już świat opuścił.
Jednocześnie suchy głos odezwał się:
— Niechaj będzie pochwalony Jezus Chrystus!...
Za ręką ukazała się wygolona twarz, szafirowe okulary i krótko ostrzyżone włosy, a następnie cały człowiek, szczupły i niski. Widmo to w długim paletocie, z okrągłym kapeluszem i laską w ręku, mówiło dalej:
— Pokój domowi uczciwego heretyka, który przecież boi się wody święconej. Chi, chi, chi!
— Pan Wawrzyniec — mruknął Hoff, patrząc niespokojnie na córkę.
— Ale pobożna córka ma obowiązek prostować ścieżki ojcowskie... o, ma! — ciągnął gość.
— Ja tylko zapomniałam nalać... — odparła Konstancja, składając ręce.
— Zapomniałam nalać wody święconej — mówił przybyły — chociaż codzień powtarzam z psalmistą: Pokropisz mnie, Panie, hyzopem, a będę oczyszczony, obmyjesz mnie, a będę nad śnieg wybielony. Chi, chi, chi! Wieczór dobry, kochany panie Hoff.
— Upadam do nóg — odparł starzec, teraz dopiero powstając z krzesła.
— Wieczór dobry, kochana pani Gołembiowska! Jakże zdrowie pani i kochanej naszej Heluni?
— Bardzo dziękuję za pamięć. Dość dobrze. Niechże pan z łaski swej siądzie.
Gość nie siadał, lecz stojąc na środku izby, oparty na swej lasce, mówił dalej:
— To prawdziwy dowód opieki Boskiej, kiedy dość dobrze!... Jakie tu surowe powietrze... chu, chu!... zdaje się nawet, że parę widać. Więc krwotok się już nie powtarzał?
— Co? krwotok?... jaki krwotok? — zawołał Hoff, postępując krok naprzód.
Mizerna kobieta załamała ręce i rzuciła błagalne spojrzenie na drewnianą twarz gościa, który tym samym spokojnym głosem mówił:
— Kochany pan Fryderyk nic nie wie? doprawdy?... mój Boże!... i pocóżem się odezwał!
— Kostunia krwotok miała? kiedy? — pytał Hoff z najwyższym niepokojem.
— Będzie ze cztery dni... — odparł gość — no, ale to nic! Oczyściły się płuca... i, byle doktór...
— Dziecko moje, dziecko niedobre! — szeptał starzec, patrząc z bolesnym wyrzutem na córkę, która oparła głowę o ścianę i milczała. — O, moja maszyna!... ileż mnie ona już kosztuje!... — dodał.
— A jeszcze daleko do końca! — wtrącił przybysz.
— Co ja pocznę? Skąd ja wezmę?... Co ja pocznę? Skąd ja wezmę?... — powtarzał Hoff i począł chodzić po stancji. — Grosza niema... znikąd zarobku!...
— To córka jeszcze nie ma roboty? — spytał gość, ciągle stojąc na środku.
— Maszyna zepsuta! — odparł Hoff. — Maszyna zepsuła!... — powtórzył kilka razy.
— Doprawdy? To pan jej jeszcze nie naprawił?
— Czego?
— A maszyny.
Hoff stanął i, patrząc błędnemi oczyma w róg izby, bezmyślnie powtarzał:
— Nie naprawiłem... nie naprawiłem!...
— Doprawdy? — zdziwił się gość — taka prosta rzecz!
— Hę?
— Naturalnie! parę razy pilnikiem pociągnąć, amen. Zawsze oszczędziłoby się parę rubli.
Hoff gwałtownie począł czegoś szukać po kieszeniach; nagle uderzył się w czoło, i zwróciwszy się do córki, rzekł zmienionym głosem:
— Oddaj łódkę!
— Ojcuniu! — jęknęła Konstancja.
— Słyszysz? oddaj łódkę!
Gość zlekka dotknął jego ramienia.
— Panie Hoff! słóweczko. Przyszło mi na myśl, że może lepiej oddaćby to ślusarzowi. Tu potrzeba bardzo delikatnego pilnika.
— Mam taki.
— Nie!... Tu potrzeba jeszcze delikatniejszego.
— Zaraz kupię.
— Szkoda pieniędzy...
— Ślusarz weźmie więcej. Daj łódkę.
— Niech się ojciec uspokoi! — błagała córka, powstając z ławy i zbliżając się do starca. — Panie! — zwróciła się do gościa — niech pan ojca uspokoi... Heluniu!...
— Widzisz pani, że go uspakajam — odparł gość, robiąc poza plecami Hoffa gest, oznaczający zwątpienie.
— Oddaj łódkę! — zaryczał Hoff, patrząc na córkę z wyrazem wściekłości.
— Panie Hoff, kochany panie Hoff! — mówił gość, chwytając go za ramiona. — Na co się zdała łódka, jeżeli niema pilnika?
— Pilnik zaraz kupię. Dawaj! — krzyknął, tupiąc nogą.
— Ojcze! — błagała córka, wyciągając do niego ręce — w domu już ostatni rubel... i czy ojciec chce, aby na jutro dla Heluni nawet kawałka chleba nie było?
— To ja chcę?... — zawołał nieszczęśliwy szaleniec — ja?... To ty chcesz, ty ją gubisz... ty... zła matko i zła córko!
— Uspokój się, kochany panie Hoff! — wtrącił gość.
Oczy Konstancji błysnęły.
— Tom ja zła córka i zła matka dlatego, że nie chcę pieniędzy za okno wyrzucać?...
— Uspokój się, kochana pani Gołembiowska! — upominał gość.
Hoff schwycił ją za rękę i, patrząc w oczy, zapytał głosem stłumionym:
— Oddasz, czy nie?
— Nie oddam! — odparła stanowczo.
Stary zgniótł jej palce.
— Nie oddam! — krzyknęła, łkając. — Puść mnie ojciec!
— Nie puszczę, tygrysico! aż mi oddasz łódkę — szeptał stary, uśmiechając się i zbliżając swoją twarz do twarzy córki.
Biedna kobieta cofnęła się, Hoff szedł za nią i ciągłe gniótł jej rękę. W tej chwili zapłakało dziecko.
— Puść mnie ojciec!
— Nie puszczę.
— A więc masz! — rzekła, wydobywając łódkę z kieszeni — pożryj nas wszystkich!...
Stary schwycił za łódkę i dodał:
— Gdzie pieniądze?
Za chwilę i ostatni rubel był już w jego rękach.
Wziąwszy, co chciał, Hoff rzucił się ku drzwiom.
— Panie Fryderyku, a czapka? — zawołał gość.
Czapka wisiała na szafie, Hoff włożył ją na głowę i usiadł na krześle.
— Ha! zła córka! — mruknął, dziko patrząc na kobietę.
Potem zerwał się i szybko wybiegł na ulicę. Konstancja zdawała się nie zważać na to, zajęta utulaniem dziecka.
Po wyjściu szaleńca gość rozruszał się nieco, wyjrzał oknem, podsłuchał pode drzwiami, wreszcie, siadając obok stołu na krześle, rzekł:
— Dziwny temperament. Czasami jest spokojny jak kamień, a dzisiaj tak się uniósł. Nadzwyczajny człowiek!
I począł ogryzać paznogcie.
— O Boże! za co nas tak karzesz? — mówiła biedna kobieta, łkając.
— Nie tak! nie tak! kochana pani Gołembiowska. Trzeba mówić: „O Boże! stań się wola Twoja! Jam aż nadto zasłużyła na utrapienie i ucisk.“ Wszyscyśmy grzeszni, moja pani Gołembiowska.
— Już chyba niema ludzi nieszczęśliwszych od nas.
— Nikt nie jest na świecie bez jakiegoś utrapienia lub kłopotu, choćby był królem lub papieżem.
— Wszystko się już sprzysięgło: bieda, choroba i taki jeszcze niepokój w domu.
— Dobrze to jest, że doświadczamy niekiedy przykrości i ucisków. A zresztą, czyż sami tylko cierpimy?... Ten, naprzykład, poczciwy Jędruś...
— Co? — krzyknęła Konstancja, wpatrując się w gościa.
Łzy jej obeschły.
Gość spokojnie wydobył tabakierkę, obrócił ją parę razy w palcach, stuknął w wieko i dodał:
— Nieszczęśliwy chłopak! Niedość, że chory, głodny i niespokojny, ale jeszcze i ukrywać się musi przed surowością ludzką.
— Więc go wypuścili? — spytała Konstancja, odsuwając od siebie dziecko.
Gość flegmatycznie zażył tabaki.
— Gorzej, kochana pani Gołembiowska, gorzej, bo sam uciekł...
Usta Konstancji pobladły.
— Szukają go dobrzy ludzie, jak ewangeliczna niewiasta zgubionego denara, a on tymczasem nieboraczek nocuje nad Wisłą, dniuje w gliniankach, a co jada, tego już nie wiem, bo u nas w kochanej Warszawie niema nawet szarańczy i miodu leśnego.
Konstancja oparła się plecami o okno, ręce jej opadły, głowa pochyliła się na ramię.
— Był biedaczysko wczoraj w nocy u mnie, trochę mnie nawet coprawda przestraszył, i oddał ten liścik do kochanej pani.
To powiedziawszy, gość wydobył z bocznej kieszeni list brudny i pomięty, i położył go na stole. Konstancja nie spojrzała nawet.
— Pusty chłopak! W największem utrapieniu trzymają się go figle. Patrz pani, jak list zaadresował:
„Wielmożna Konstancja z domu Hoff, z pierwszego męża Gołembiowska, obywatelka i dziedziczka.
„Najdroższa żona moja...“
— Ach! Boże!... — Czy pani niedobrze, kochana pani Gołembiowska? — dodał.
— Niech pan przeczyta! — odpowiedziała cicho.
— Są to wprawdzie sekreta familijne, no! aleć któż może o nich wiedzieć, jeżeli nie doświadczony przyjaciel?
To powiedziawszy, otworzył list i czytał:
„Sercu Mojemu i Duszy Mojej Najdroższa żono Kosztancyjo!!!
„Renka Boska dobywszy mnie z tych tarapatóf, muszę do Ameryki robić zmyki, bo jak mnie drugi raz wsadzom w dziurkę, to już będzie forbai!!! Z takiej przyczyny potrzebóje pieniędzy, choćby z dziesieć rubli, jeżeli nie chcesz, ażebym na suchej gałęzi przed twojem oknem, na twoich się własnych troczkach nie powiessił!!!
„Rub co chcesz, czy tam mytlai głowę staremu, czy co sprzedaj, choćby ukradnij, belem tego co i owszem miał w te pendy, bo mnie już Holera bieże, taka mi jest bida!!!
„Całuję cie w pysio miljon razy i groszy 15!!! Helka niech się dobrze sprawuje, żeby Boże bruń Ojcu swojemu wstydu nie zrobiła!!!
„Kochający was Jędruś, ojciec i mąż, co mu w pułapce było ciasno!!!
„Jak mi nie dasz zara, to przyjde do tego starego bonifrata i powiem mu tak: abo daj, abo ci z garła wyciągnę, bo pszecie ja twuj zienć i mąż twoi curki, więc i tam dali!!!“
Skończywszy czytanie, pan Wawrzyniec mruknął:
— Chłopak zdatny, ani słowa! Wypisać się umie, no, ale i cóż z tego?...
I podniósł swoje szafirowe okulary na twarz siedzącej bez ruchu Konstancji, lecz nie mogąc się doczekać odpowiedzi, dodał:
— Można zrobić i tak: nie dawać nic, czekać, aż sam przyjdzie, a tymczasem zawiadomić policją...
Kobieta drgnęła.
— Handel! handel! handel! — odezwał się nosowy głos nu ulicy. — Sprzedaję, kupuję, wymieniam!...
— Trzeba zawołać handlarza — rzekła, powstając z ławy.
Pan Wawrzyniec zerwał się.
— Naco? Ja przecież znam jednego szlachetnego człowieka, który pani na kwitek pożyczy.
Przed oknem na ulicy przesunął się Żydek. Konstancja zapukała na niego.
— Pani Gołembiowska, cóż znowu? — reflektował ją gość.
Żyd wszedł i badawczo obejrzał izbę.
— Ny, co będzie?
— Jaka popędliwa kobieta! — mruknął pan Wawrzyniec, przechadzając się i gryząc paznogcie.
Konstancja opuściła ręce i milczała.
— Moze stare garderobe? — spytał Żydek.
— Naco się to zdało? — mówił do siebie gość.
— Stare obuwie, stare bielizna, stare butelki?
— Jak tylko człowiek czego nieumiarkowanie pożąda, zaraz w sobie niespokojnym się staje.
— Moze meble? moze pościel?
— Materace — odpowiedziała Konstancja.
Pan Wawrzyniec skończył swój monolog i przysiadł się do dziecka.
— Jakie materace? gdzie ony są? — pytał Żydek.
Konstancja weszła za parawan i powoli wydobyła trzy poduszki.
— Ile za to?
— Piętnaście rubli.
— Warto — odparł handlarz, oglądając — ale nie dla mnie.
— A ile dacie?
— Sześć.
— Nie sprzedam.
— W handlu niema gniewu... Ostatnie słowo?
— Piętnaście.
— Nie mogę, żebym tak zdrów był!...
— Dwanaście.
— Dam sześć i pół... na moje sumienie!
— Wstydź się, panie starozakonny — wtrącił gość — żeby się też tak targować z biednymi ludźmi!
— A ja to nie biedny? Mam żonę i sześcioro dzieci i zostawiłem im pół rubla na cały dzień. Nawet cebuli za te pieniądze nie wystarczy. Dam sześć i pół, auf meine munes!
— Jedynaście — rzekła Konstancja.
— Nie targuj się, człowieku! — upominał gość. — Ta biedna kobieta dziś już ostatniego rubla wydała!...
— Ny! ny! — odparł Żyd z uśmiechem. — Pan dobrodziej w handlu to taki litościwy, że ja na pańskie słowo tobym za trzy ruble kupił te materace. Ja pani co powiem, moja pani! My wszystkie żyć potrzebujemy, ja dam pani sześć rubli i pół i... dwadzieścia groszy. Gut?...
Konstancja milczała.
— Pani dobrodziejko! siedem rubli, ani grosz więcej... Samemi nowemi pieniądzami. Eins, zwei, drei!
— Nie mogę — odparła Konstancja.
Zdawało się, że za otwartem oknem ktoś stoi.
Żyd z różnych kieszeni wydobywał pieniądze, i odliczywszy, położył je na stole.
— Ny, pani dobrodziejko! Siedem rubli panine, a materace moje. Gut?
— Dziesięć — szepnęła kobieta.
— Dziesięć? ja sam nie wiem, czy siedem rubli wezmę; ja stracić mogę, żebym tak zdechł. Pani widzi, jakie to pieniądze? Ny, moje materace, co?...
— Twoje, parchu! twoje!... — odezwał się chrapliwy głos.
Jednocześnie w otwartem oknie stanął jakiś obdartus, pochylił się naprzód, zrzucił na ziemię siedzącą na ławie Helenkę i schwycił pieniądze.
— Giewałt!... co to jest? — zawołał Żyd przerażony, cofając się ku drzwiom.
— Jędruś! — krzyknęła kobieta, rzucając się ku dziecku. — O Boże! moja Helunia!...
Dziecko zanosiło się od płaczu.
— Któż znowu tak robi! — rzekł pan Wawrzyniec, zwracając się do obdartusa, który włożył ręce w kieszenie i śmiał się na całe gardło.
— Moje pieniądze! moje siedem rubli! — wrzeszczał Żydek. — Ja do policji pójdę...
— A nie masz, psiawiaro, materaców, co? — spytał obdartus z za okna.
Konstancja położyła dziecko za parawanem na łóżku i łkała. Za chwilę płacz jej przeszedł w gwałtowny kaszel.
— Fe! — oburzał się pan Wawrzyniec. — Któż słyszał być tak popędliwym! Dziecko rozbiło się, a ta biedna kobieta ma znowu krwotok. O Boże!
— Krwotok?... tam do djabła! Może pójść do Abrahama na ciepłe piwo... prawda, handele? — mówił obdartus, obojętnie przypatrując się swym ofiarom.
— Co ja mam robić? — pytał Żydek pana Wawrzyńca.
— Brać materace i umykać, bo tu są chorzy — odpowiedział zapytany.
Łkanie Konstancji rozdzierało serce.
Żyd szybko upakował poduszki i umknął. W sieni minął powracającego Hoffa, który wszedłszy do izby, jak skamieniały stanął naprzeciw okna.
— Gut morgen! stary trupie! — krzyknął obdartus.
Hoff podszedł do stołu, oparł się na nim rękami i patrzył w twarz mówiącego.
— Cóżeś tak gały wytrzeszczył, bonifratrze? Ludzi nie widziałeś, czy co?...
— Ten kajdaniarz wolny?... — mruknął starzec, jakby do siebie.
— Uspokój się, kochany panie Hoff! — prosił Wawrzyniec.
— Wolny! wolny! i przyszedł dowiedzieć się, kiedy kopyta wyciągniesz, stara purchawko!...
— Uspokój się, kochany panie Gołembiowski! — wtrącił gość.
— Aaa!... — jęknęła Konstancja.
Hoff poskoczył za parawan.
— Krew?... Co tobie jest, córko moja... dzieci moje?..
— Co ci to... Brygito?... Co ci oczko podbito?... Podbiła mi matusia za zbytnika Jędrusia!... — śpiewał za oknem łotr.
— O Boże sprawiedliwy! — zawołał Hoff, siadając na ławie i obejmując głowę rękami. — Dzieci moje konają, a ja i grosza nie mam!...
— Znam pewnego szlachetnego człowieka, który na kwitek pożyczy — szepnął pan Wawrzyniec.
— No, bywaj zdrów, stary maśluchu! Ale, ale! muszę ci jeszcze na odjezdnem zabić muchę na łysinie!
To powiedziawszy, łotr uderzył ręką w głowę starca i za chwilę znikł między parkanami.

W pół godziny potem opuścił ruderę i pan Wawrzyniec, unosząc z sobą kwit na piętnaście rubli, za który dał Hoffowi pięć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.