Orle skrzydła/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Servières
Tytuł Orle skrzydła
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1898
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Papi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Był wieczór. Na niebie zaczęły ukazywać się gwiazdy, noc ogarniała Paryż. Pokój księdza Melwy, który zajmował obecnie w małym domku, pogrążony był w zmroku. Starzec stał właśnie przy oknie i wpatrywał się w leżący u stóp jego Paryż. Stał tak długo, zapatrzony w miłe mu zawsze oblicze stolicy Francyi. Wtem na wieży kościoła Notre-Dame zegar wybił godzinę ósmą. Kapłan przerwał zadumę i zapalił świece woskowe, oprawione w starożytny kandelabr, stojący na stole, poczem usiadł w fotelu przy kominku.
— Powinien wkrótce przybyć — rzekł sam do siebie.
Jakoż nie omylił się. Niebawem drzwi się rozwarły, i na progu stanął Napoleon Bonaparte, a za nim ukazał się Jerzy. Na widok generała starzec powstał, Napoleon podał mu dłoń i po serdecznem przywitaniu się, usiadł. Bonaparte przyniósł niepokojące wieści, stolica burzyła się znowu.
— Dyrektoryat upada — mówił strapionym głosem — nie ma komu wziąć się energicznie do władzy; co z tego wyniknie, Bogu jednemu wiadomo... Grono nieudolnych ludzi utworzyło dyrektoryat, zrujnowali kraj i wystawili go na pośmiewisko Europy. Dawna potęga Francyi wala się w biocie i niema komu jej podnieść.
Rzekłszy to, zaczął przechadzać się żywo po pokoju, był widocznie rozdrażniony.
— Nieszczęsny naród — szepnął Jerzy — nieszczęsny, bo słaby, jak trzcina, gnie się na wszystkie strony, szukając próżno oparcia!
— Kto cię wesprze, kto cię wyrwie z niedoli, Francyo ukochana! — zawołał Napoleon. — Czy oczyścisz się w ogniu próby, czy wypalą się twoje błędy i wyjdziesz z płomieni nieszczęść bielsza i czystsza, albowiem obecnie stoisz nad przepaścią?
— Tak, nad przepaścią, ale znajdzie się człowiek, który kraj dźwignie — odezwał się z mocą, milczący dotychczas ksiądz Melwy. — Mąż ten silną dłonią pochwyci upadającą potęgę i zajaśnieje Francya dawnym blaskiem chwały i wzniesie się na wyżyny; ten człowiek już jest, widzą go oczy duszy mojej, on uczyni Francyę tak wielką i silną, że będzie królowała nad innemi państwami.
Napoleon, blady, wzruszony, przystąpił do starca.
— Któż będzie tym wybawicielem? — zapytał.
Kapłan podniósł na niego gorejące źrenice.
— Ty! — rzekł uroczystym głosem — ty, Napoleonie, ujmiesz rzucone w błoto i krwią obryzgane berło Francyi. Ty będziesz jej władcą!
Napoleon rzucił posępny wzrok w przestrzeń, w oczach jego rzucił dziwny ogień ambicyi i natchnienia.
— Ojcze! — rzekł po chwili wzruszonym głosem — budzisz myśli, od dawna drzemiące w mojej duszy, a jam je stłumić powinien; nie zawaham się poświęcić sił i życia dla szczęścia Francyi, ale berła jej podnieść nie powinienem... Wszakże republikaninem jestem?
— Oktawiusz, cezar Rzymu, też był republikaninem — odrzekł ksiądz Melvy spokojnie.


∗             ∗

Wypadki szybko biegły po sobie: dnia 27 grudnia r. 1799 Napoleon Bonaparte został mianowany konsulem. Francya uznała potrzebę silnej, energicznej władzy. Ufano, że Bonaparte potrafi być energicznym nie tylko na wojnie. Spokój na pozór powrócił, ale tylko na pozór; w łonie narodu tlały zawiści, żyły i krzewiły się różne stronnictwa. Konsul wiedział, że jest celem nienawiści wielu, lecz nie lękał się nikogo i niczego, ufając w swoją dobrą gwiazdę... Czyż tyle razy los przychylny nie ocalił go od groźnego nad wyraz niebezpieczeństwa. Poczynał wierzyć, że Opatrzność chowa go dla spełnienia jakiegoś posłannictwa na ziemi... Rok upłynął zupełnie cicho. Pewnego chłodnego dnia, wązką uliczką Saint-Nicoise, znajdująca się w pobliżu Taillerie, jakiś przechodzień przesuwał się ostrożnie wzdłuż murów.
Na tej właśnie ulicy, przed nie wielkim domem zatrzymał się elegancko ubrany mężczyzna, pociągnął za dzwonek, a gdy mu odźwierny otworzył, podążył na pierwsze piętro po wązkich i spadzistych schodach. Wnętrze pokoju, do którego wszedł, więcej niż skromny pozór miało; parę krzeseł i stół o trzech nogach, stanowiły całe umeblowanie.
— Brr! — otrząsnął się nieznajomy — chyba tutaj zimniej, niż na dworze.
Poczem wyjął z kieszeni cienką, wyperfumowaną chustkę do nosa i obtarłszy nią jedno z krzeseł, usiadł na niem, otulając się płaszczem.
Zmrok powoli zaczął zapadać, ciszy panującej na poddaszu nic nie przerywało, tajemniczy przybysz począł się widocznie niecierpliwić, gdyż wstał, zapalił łojówkę i począł się przechadzać.
— Miła perspektywa spędzenia w tej pustce całego wieczoru! — szepnął sam do siebie.
To mówiąc, wyjął z kieszeni kartkę drobnem pismem zapisaną, zbliżył się z nią do świecy i przeczytał półgłosem:
„Powodzenie zdaje się pewne. Jednakże nierozważnie byłoby zbytecznie ufać sobie. Nie wiele potrzeba, żeby zamach, najstaranniej obmyślony, nie udał się. Nie ufam Anglikowi, a nuż po otrzymaniu swojego tysiąca funtów, zdradzi nas za połowę tej sumy.”
Pismo nie wpłynęło na nieznajomego rozgrzewające, wstrząsnęły nim dreszcze.
— Brr! jak tu zimno — powtórzył i począł się przechadzać znowu po izdebce.
Wtem na schodach dały się słyszeć lekkie kroki.
— Idzie! — szepnął nieznajomy.
Drzwi skrzypnęły, na progu stanęła kobieta, ciemnym płaszczem okryta. Przed drzwiami zrzuciła kaptur z głowy.
Była to tajemnicza hrabina.
— Jesteś punktualnym, baronie — rzekła, wyciągając dłoń na powitanie.
Baron skłonił się z wyszukaną grzecznością.
— Służba jego królewskiej mości nie cierpi zwłoki — odparł.
Hrabina usiadła; niewiele zmieniła się ona od owej nocy, w której Jerzy widział ją w zamku Kergerion: zawsze surowa i zimna, miała na twarzy wyraz nieubłaganej nienawiści i jak anioł zniszczenia stawała na drodze, po której stąpał Bonaparte. Nachyliwszy się teraz ku baronowi, rzekła szeptem prawie:
— Człowiek z Anglii przyjechał, jest w Paryżu... widziałam go... wszystko gotowe...
— Czy pani mu ufasz?
— O tyle, o ile obcemu ufać można.
— Nie byłaby to pierwsza zdrada, toć i zamach 10 go października spełzł na niczem.
— Zawiele osób o nim wiedziało, tym razem uda się: Napoleon musi zginąć.
— Widziałeś pan w Londynie machinę i człowieka?
— Widziałem — odparł baron — machina tato wulkan.
Hrabina podniosła się.
— A więc niechaj wulkan wybuchnie, niech unicestwi potęgę i utoruje drogę jego królewskiej mości do tronu... On zginie dzisiaj, a z nim razem ci, którymi jest otoczony; lud mówi, że opiekuńcze anioły czuwają nad nim, więc zginą z nim razem owe anioły...
— Trzeba przyznać jednakże, iż kilkakrotnie cudownym niemal sposobem, konsul uszedł śmierci — rzekł baron.
— O godzinie ósmej wieczorem Bonaparte ma przybyć z rodziną na przedstawienie do Opery; ten dorobowicz bawi się w punktualność królewską; na dziesięć minut przed ósmą będzie tędy przejeżdżał. Mamy więc dość czasu, dopiero godzina piąta... Tę ulicę wybrałam do wykonania zamachu, W pobliżu, przy latarni, będzie stał wózek z machiną. Kogo pan wyznaczyłeś do założenia lontu i podpalenia dynamitu?
— Refaut podjął się zamachu.
— Dobrze, teraz żegnam pana, oboje będziemy świadkami widowiska. A czy machina jest dobrze ukryta?
— Doskonale, w beczce od wina, żadnego podejrzenia wzbudzić ona nie może — odpowiedział Jerzy.
— Do widzenia zatem!
— Do widzenia!
I rozeszli się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Servières i tłumacza: Jadwiga Papi.