Orle skrzydła/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Servières
Tytuł Orle skrzydła
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1898
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Papi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Bez przygód już Jerzy i Piotr przybyli do małej wysepki koło Marsylii.
— Trzeba jak najprędzej wynająć łódź i dostać się do Włoch — radził Piotr — zdaje mi się, że wszystkie nasze nieszczęścia stąd pochodzą, iż gadamy za dużo.
— Powiedz, że ty za wiele gadasz — odparł, śmiejąc się Jerzy.
— Racya! racya! — potwierdził wiarus — od dziś ani mru! mru! przysięgam...
Powziąwszy tak chwalebny zamiar, najął łódź, umawiając się o nią jak najlakoniczniej z jej właścicielem. Nazajutrz wylądowali w Rapollo, już na włoskim brzegu. Nie potrzebowali długiego czasu, ażeby dotrzeć do armii francuskiej, gdyż pokrywała ona, jak gdyby siecią, cały półwysep apeniński.
— Gdzie znajduje się obecnie generał Bonaparte? — zapytał Jerzy pierwszej warty.
— W pobliżu Werony — odpowiedziano mu — lecz strzeżcie się, żeby się nie natknąć na wojska austryackie.
Na następnym przystanku pokazali swój list oficerowi, który polecił im dać konie wierzchowe. Jerzemu dostał się piękny wierzchowiec, którego natychmiast nazwał „Strzałą“, dla Piotra zaś wyszukano starą szkapę o długich nogach, ażeby mógł się na niej wygodnie pomieścić.
Podziękowawszy uprzejmie, podążyli w stronę północną. Podróż przez tę część Włoch była dla nich, a zwłaszcza dla Jerzego prawdziwą rozrywką; byłby się chętnie w niejednem miejscu zatrzymał, ale pośpiech na to nie pozwalał. Znać było, iż główne siedlisko armii znajduje się w pobliżu, gdyż co chwila przeciągały półki piechoty i konnicy, ciągniono armaty, z daleka dochodziły odgłosy pobudek. Nad wieczorem 14 stycznia, przybyli pod Riwoli. Było może koło godziny jedenastej przed południem, kiedy usłyszeli huk armat. Jechali zwolna, obawiając się wpaść w zasadzki nieprzyjacielskie. Wtem w krzakach dostrzegli kilku żołnierzy, a nie mogąc z odległości dostrzedz barwy mundurów, naradzali się właśnie, co robić, kiedy koń Piotra puścił się nagle galopem w stronę zarośli. Daremnie jeździec starał się go zatrzymać, słuchać nie chciał. Poczciwy Piotr nie wiedział, że ma konia austryackiego pod sobą, wziętego przez Francuzów do niewoli. Wkrótce stary żołnierz ujrzał kilku żołnierzy nieprzyjacielskich, zajętych wydobywaniem z rowu niewielkiej armaty, czego nie mogły dokonać cztery zaprzężone do niej konie. Żołnierzy było ośmiu, mógł zabić najwyżej dwóch, a potem co?.. Groziło mu niechybne niebezpieczeństwo utraty życia.
Wtem, jak wicher, wypadł z sąsiedniego lasu Jerzy, zachęcając konia do prędkiego biegu.
— Uciekajcie! — krzyknął — Francuzi idą!
W jednej chwili żołnierze rozpierzchli się przerażeni. Piotr i Jerzy pozostali sami wobec armaty leżącej w rowie i czterech zmęczonych jej ciągnieniem koni. Obaj spojrzeli po sobie i parsknęli śmiechem.
— Brawo, mój generale — rzekł Piotr do Jerzego — ot, na początek zdobyliśmy armatę nieprzyjacielską i to bez wielkiego trudu! Teraz trzeba ją wydobyć z rowu, to pochwalimy się nią w obozie.
Przyprzęgli swoje konie do armaty i pobudzając je głosem, oraz batem, dokazali swego. Odpocząwszy potem chwilę, pojechali szybko z armatą w stronę, skąd dochodziły głosy bitwy. Wydostawszy się wkrótce na dosyć wysoki pagórek, ujrzeli przed sobą ponury obraz walki.
Piotr natychmiast postanowił wziąć udział w bitwie. Przy pomocy Jerzego nastawił armatę i zawróciwszy ją paszczą ku nieprzyjacielowi, stojącemu u stóp wzgórza, wypalił. Stary wiarus przypomniał sobie dawne czasy, niejedno niebezpieczeństwo, z którego wyszedł szczęśliwie, z zadowoleniem więc nabijał armatę, a Jerzy pomagał mu z zapałem?
— Najprzód trzeba włożyć nabój... tak, dobrze — mówił stary — teraz kulkę... Caca kulka, caA teraz dawaj ognia!
Bomba zakreśliła linię krzywą i spadła, czyniąc popłoch wśród szeregów austryackich.
— Wiwat Napoleon! — krzyknął Piotr — wyborne mamy stanowisko, lecz nie wysuwaj się zbytecznie naprzód — ofuknął Jerzego.
Austryacy nie pojmowali, skąd wzięła się bomba, bo Francuzi byli z przeciwnej strony; nie pierzchali jednakże, tylko rozglądali się niespokojnie.
— Bierz moją lunetę, zobacz co się dzieje — mówił Piotr, zająwszy się tym razem sam nabiciem armaty.
— Biją się — rzekł Jerzy po chwili.
— Ha! cóżeś myślał, że się całować będą?
Ale Jerzy nie słyszał jego odpowiedzi.
— To on! — wykrzyknął naraz.
— Kto taki? — zapytał Piotr.
— Generał Bonaparte! Widzę go wpośród gromadki oficerów... patrzy w naszą stronę.
— Ba! nic dziwnego, sprawiliśmy mu niemałą niespodziankę naszą bombą.
To rzekłszy, Piotr roześmiał się głośno, poczem wrócił do armaty.
— Baczność! — krzyknął — ognia!
Jerzy przybiegł z lontem, przyłożył go do działa i wnet druga bomba warknęła ku Austryakom.
— Urodziłeś się na artylerzystę, panie Jerzy — rzekł Piotr. — Swego czasu w Luisburgu mieliśmy armaty, ale ludzi nie było. Nie miał kto strzelać. Wówczas żona gubernatora dawała nam lekcye. To była niewiasta!.. Strzelała, jak stary żołnierz... Zuch kobieta!...
— Już się kończą bomby — rzekł Jerzy.
— Zanim się skończą, zbraknie do kogo strzelać — odparł Piotr.
W szeregach austryackich powstał w istocie popłoch nieopisany: spadające od czasu do czasu bomby ze strony, w której nie przeczuwano nieprzyjaciela, nasuwały myśl, iż nadciągnęły Francuzom posiłki niespodziane. Austryacy nabrali więc przekonania, iż zostali osaczeni i w ucieczce jedynie widzieli ratunek.
W sztabie francuskim również dziwiono się owym pociskom, lecz tutaj nie lękano się ich.
— Kto tam strzela, do licha! — rzekł w końcu. Bonaparte, zwróciwszy swą lunetę ku pagórkowi, na którym stali nasi znajomi. Widzę tylko dwóch ludzi... Hej, Verdier!
Młody oficer, salutując, zbliżył się do generała.
— Powiedz Jourbertowi, żeby ci dał garść ludzi; jedzcie zobaczyć, kto z naszych stoi po przeciwnej stronie.
Wkrótce wojsko austryackie znalazło się w zupełnej rozsypce; żadna siła nie była już w stanie zachęcić je do ponownej walki. Generał Aloinzi, dowodzący wojskiem włoskiem, jeszcze w południe pewnym był blizkiego zwycięstwa, tymczasem wieczorem uciekał z garstką niedobitków skalistemi drogami.
Piotr nie posiadał się z radości, zacierał wielkie swoje dłonie, prochem uczernione, i śmiał się zadowolony.
Kiedy pułkownik Verdier przybył na wzgórze, z którego leciały pociski, z wielkiem zdziwieniem zastał tam tylko dwóch wieśniaków bretońskich i działo austryackie.
— Czy wyście strzelali do nieprzyjaciół? — zapytał.
— My, pułkowniku! — odpowiedział Piotr, salutując.
— Skąd wzięliście armatę?
— Z rowu.
— Jakże się nazywacie?
— Ja Piotr Lequelle, a ten młody Margel.
— A gdzież artylerzyści austryaccy, wszakże to ich armata?
— Uciekli przed nami.
— Skąd pochodzicie?
— Z Bretonii.
Pułkownik chwilę przypatrywał się ciekawie staremu wiarusowi o groźnej twarzy i młodemu chłopcu, którego wykwintne ułożenie dziwnie odbijało od ubrania chłopskiego, poczem zapytał znowu:
— W jakim celu odbyliście tak daleką podróż?
— Przybyliśmy z listem do generała Bonaparte — odpowiedział Jerzy.
— Czy generał was zna?
— Mnie zna osobiście — odpowiedział Jerzy i przystąpił śmiało do Verdiego. — Pułkowniku — zapytał — czy nieprzyjaciel pobity?
— Na łeb, na szyję — odpowiedział Verdier, śmiejąc się — wyście się do tego wielce przyczynili, oświadczę o tem generałowi, u którego jutro wyrobię wam posłuchanie.
To rzekłszy, zabrał obu z sobą do obozu, gdzie powierzył ich opiece jednego z oficerów, który gościnnie zajął się nimi, przeznaczając im nocleg wygodny. Uszczęśliwieni podobnym obrotem rzeczy, a zarazem znużeni trudami i podróżą, Piotr i Jerzy rzucili się na posłanie, z którego zbudziła ich dopiero ranna pobudka. Jerzy, pełen ciekawości i oczekiwania, pobiegł do okna. Oczom jego przedstawił się widok niezmiernie zajmujący. Jasne promienie zimowego słońca skąpały w białawem świetle piękną ziemię włoską; las białych namiotów ciągnął się na niej z jednej strony długim rzędem, a pomiędzy nimi widać było ustawione w kozły błyszczące ostrza bagnetów; dalej wiła się kręto rzeka, nad której brzegami kwitły drzewa laurowe. W obozie roiło się od żołnierzy, spełniających bez pośpiechu różne zajęcia: jedni kąpali się w rzecze, drudzy pławili i poili konie, inni znów rozpalali ogień pod kotłami, do których kucharze pułkowi wrzucali jarzyny i mięso, przeznaczone na śniadanie dla wojska. Śmiechy, okrzyki i śpiewy zlewawały się w jeden donośny akord. Jerzy nie mógł spokojnie patrzeć na to wszystko, uprosił więc Piotra i poszli razem z blizka przyjrzeć się wszystkiemu.
— To ci dwaj, którzy wzięli armatę austryacką — rzekł jeden z żołnierzy, wskazując na Piotra i Jerzego.
— Zagadano do nich, poczęstowano jadłem i napojem. Piotr opowiadał im z dumą o zdobyciu działa.
— Wygraliście bitwę wczorajszą — rzekł jeden z żołnierzy.
— Tak, jak Mały Dobosz pod Arcolą — rzucił drugi.
Wtem zjawił się oficer, wzywając podróżnych do generała.
Serce Jerzego zabiło niepokojem i radością. Nareszcie stanął u celu, o którym marzył od tak dawna.
Napoleon Bonaparte zajmował w Riwoli mały domek z gankiem, obrośniętym dzikiem winem. Pokój, w którym mieszkał, był prawie pusty: w rogu stało łóżko połowę, na środku stół, pokryty stosem map i planów. Trzech sekretarzy pisało, każdy przy oddzielnym stoliku, a generał z rękoma skrzyżowanemi na piersiach chodził po pokoju, dyktując jednocześnie trzy odrębne listy. Oficerowie nie byli tem zdziwieni; widzieli oni nieraz jak potężny umysł Napoleona pokonywał trudności stokroć większe.
Ukończywszy dyktowanie listów, Napoleon je podpisał, poczem wyjął zegarek i rzekł:
— Mój mały Bretończyk spóźnia się.
— Czeka na twe rozkazy, generale — odparł oficer służbowy.
— Dobrze, niechaj wejdzie.
Jerzy wszedł wzruszony, chciał rzucić się w objęcia swego zbawcy, lecz obawa i uszanowanie przykuły go do miejsca. Oficerowie opuścili salę, Napoleon przystąpił do niego.
— Urosłeś i zmężniałeś — rzekł, położywszy rękę na ramieniu Jerzego, przyczem spojrzał mu badawczo w oczy — ileż masz lat?
— Piętnaście, generale.
— Nauczyłeś się zapewne wielu rzeczy, nabyłeś wielu wiadomości, przeszedłeś dobre szkoły, bo nieszczęścia i samotności. Czy przywozisz mi list od księdza Melwy?
— Tak jest, generale.
— Maszże zamiłowanie do służby wojennej, chciałżebyś brać udział w bitwach?
Jerzemu błysnęły oczy.
— Czybym chciał?.. Ależ zaledwie panowałem nad sobą, czytając sprawozdania zwycięstw... chciałem uciec z Roche-Marie, gdyż obawiałem się... tu nagle umilkł.
— Czegożeś się obawiał? — zapytał z uśmiechem Napoleon.
— Ze wtedy, gdy mnie weźwiesz, generale, już nic nie pozostanie do zdobycia.
Napoleon rozśmiał się.
— Świat jest obszerny — rzekł — kiedy nam będzie za ciasno w Europie...
Ale nie dokończył zdania, tylko z założonemi rękoma stanął przy oknie i wpatrzył się w jasne promienie słońca, oblewające ten zakątek ziemi, gdzie ważyły się losy Europy.
— Wkrótce to samo słońce świecić będzie w oddalonych krajach, na nieznanych pustyniach i dalekich lądach. Ach, tam zatknąć sztandar swej sławy, co za sen uroczy!
Tak marzył przyszły cezar.
Jerzy, szanując jego zadumę, stał cichy.
I jego myśli uniosły w tej chwili daleko. Oto przypomniał sobie matkę; miał o niej mówić z generałem, lecz dziwna jakaś nieśmiałość zamknęła mu usta, na pytania zaledwie miał odwagę odpowiadać; postanowił zaczekać aż się uspokoi i przyzwyczai do generała.
Tymczasem Napoleon otrząsnął się z marzeń, rozłamał pieczęć listu księdza Melwy i oczy jego spoczęły na energicznem piśmie. Skończywszy to czytanie, podarł list w drobne kawałki, zbliżył się do komina i wrzucił resztki w ogień, poczem odrzucił z czoła ciemne swoje włosy i zwrócił się znów do Jerzego.
— Podobno nie sam przybyłeś z Bretonii? — zapytał.
— Towarzyszył mi stary żołnierz, który uratował kiedyś w Ameryce życie księdza Melwy — odparł Jerzy — zostawiłem go przed domem.
— Niechaj wejdzie — rzekł Bonaparte.
Jerzy z wrócił się ku drzwiom, i niebawem stary Piotr stanął przed generałem, mnąc czapkę w ręku. Bonaparte bacznie przypatrywał mu się, a zadawszy kilka pytań, wskazał następnie czarną chustkę, którą stary miał na głowie i rzekł:
— Blizna, czy rana?
— To jest ślub, którego złamać nie mogę — odparł, czerwieniąc się stary weteran.
— No, no, mniejsza o to, zachowaj swoją tajemnicę — odpowiedział Napoleon z uśmiechem.
Piotr wyszedł od generała zachwycony; nowi towarzysze otoczyli go kołem, wypytując, co mu powiedział Bonaparte; musiał im niemal każdy wyraz powtórzyć.
Wtem otworzyły się drzwi domku, i na ganku ukazał się Napoleon, wsparty na ramieniu Jerzego. Na czole jego jaśniał rzadko widziany blask pogody i szczęścia, a głos był cieplejszy niż zwykle.
— Panowie — rzekł, wskazując wzrokiem na Jerzego — przyprowadzam wam nowego towarzysza. Oto oficer, który wchodzi w skład sztabu głównego, zaliczam go do trzeciego pułku huzarów.
Na twarzy Jerzego odbiła się radość i duma.
— Generale! — zawołał — rozporządzaj mojem życiem.
— I mojem! — krzyknął gromko stary Piotr. Niech żyje Napoleon!

∗             ∗
W cztery dni po bitwie pod Riwoli, około godziny 10 z rana jakiś orszak konny zbliżał się do obozu francuskiego, rozłożonego wówczas w miejscowości zwanej Faworytą, koło Mantuy. Pierwszym z nich była młoda jeszcze, bardzo ładna osoba, w ciemnej amazonce, dzielną dłonią kierująca swego wierzchowca. Z pod jej małego kapelusza wymykały się pukle jasnych włosów, okalających twarz o rysach delikatnie rzeźbionych i czarnych oczach, przysłoniętych długą rzęsą; za nią jechał niewielki orszak, widocznie służba.

— Katarzyno? — zwróciła się amazonka do jednej z towarzyszek — czy daleko jeszcze do obozu?
— Za pół godziny najdalej, księżniczko, powinniśmy być na miejscu.
Rzeczywiście na zakręcie drogi ujrzeli czerwone dachy domków, ukryte wśród krzewów. Gdy dojeżdżali już do celu, zastąpił im naraz drogę żołnierz, mówiąc groźnie:
— Nie wolno dalej.
Podróżni zatrzymali się, księżniczka, nie znając surowej karności wojskowej, chciała żołnierza uprosić, aby ją puścił, lecz ten milczał i nie ustępował z drogi. Już traciła nadzieję dopięcia swego zamiaru, gdy nagle ujrzała pędzącego ku sobie młodego oficera w granatowym mundurze z ponsowymi wyłogami.
Młodzieńcem tym był Jerzy; wysyłał go Bonaparte, aby dowiedział się, kim są jeźdźcy, żądający gościny w obozie. Nie mogąc otrzymać dostatecznych objaśnień od żołnierza straż pełniącego, Jerzy zbliżył się do podróżnych.
Ujrzawszy przed sobą kobietę, ukłonił się z uszanowaniem, na co oddano mu ukłon cokolwiek dumny.
— Życzeniem pani jest wejść do naszego obozu? — zapytał.
— Tak jest — odparła młoda kobieta — jestem księżniczka Wanda C. W ważnej sprawie pragnę widzieć się z generałem Bonaparte.
— Czy posiadasz pani listy polecające?
— Nie — odparła po chwili — a jednak muszę się widzieć z generałem.
Jerzy się zawahał. Wanda patrzyła tak błagalnie, tyle było prośby i smutku w jej oczach, iż nie miał odwagi dać jej odmownej odpowiedzi.
— Przedstawię generałowi żądanie pani — rzekł, poczem uderzywszy konia ostrogą, pomknął, jak wicher do gromadki oficerów.
Nie długo przybyli czekali na jego powrót; niebawem stanął przed księżniczką, mówiąc:
— Generał Bonaparte udzieli pani jutro żądanej rozmowy. Dzisiaj uprasza, ażebyś zechciała udać się do poblizkiego miasteczka; mam rozkaz odprowadzenia pani i wyszukania dla niej kwatery.
— Przyjmę tę usługę z wdzięcznością — odrzekła księżniczka — widzę, iż zdobyłam sobie względy generała.
— Wspomniałem generałowi, iż niepodobna jest podejrzywać pani o złe zamiary, jakkolwiek jesteś cudzoziemką.
— Skądże dowiedziałeś się pan o tem?
— Zdradził panią akcent mowy.
— Istotnie jestem rodem z nad Wisły — mówiła księżniczka — w sprawie osobistej tutaj przybyłam.
W kwadrans później dojechano do miasteczka, gdzie księżniczka zamieszkała w wygodnym domu. Młody oficer, spełniwszy swój obowiązek, pożegnał się z księżniczką Wandą, obiecując zawiadomić ją, o której godzinie generał nazajutrz będzie mógł udzielić jej posłuchania.
Nazajutrz Napoleon od samego rana siedział przy stole, pokrytym mapami, i wytykał na jednej z nich szpilkami drogę, którą zamierzał iść aż do Wiednia.
Był w dobrym humorze, to też chwilami nucił jakąś piosnkę fałszywym głosem, gdyż muzykalność nie leżała w sferze jego zdolności. Po chwili wstał i przybliżył się do stolika, na którym stała szklanka i karafka z winem czerwonem, ale zanim wziął ją do ręki, zapukano do drzwi, więc powrócił do stołu i kartę z wytkniętą szpilkami drogą zasłonił.
— Proszę — rzekł, uskuteczniwszy tę czynność.
W drzwiach ukazał się Jerzy i oznajmił gości.
— Niech wejdą — rzekł Napoleon.
Na progu stanęła Wanda ze starszą swą towarzyszką. Bonaparte postąpił ku księżniczce i skłoniwszy się, rzekł:
— Wiem, kto pani jesteś, ale teraz muszę zapytać, w jakim celu do mnie przybywasz?
— Z wielką prośbą — odrzekła Wanda, rumieniąc się pod badawczym wzrokiem generała.
— A więc słucham... Jeśli będzie to w mojej mocy, postaram się prośbie tej zadość uczynić — odparł grzecznie.
— Wiesz już, generale, skąd przybywam — mówiła księżniczka nieśmiało. Jestem bogatą, ale samotną, rodziców bowiem dawno straciłam. W twojej mocy, generale, jest przywrócić mi jedyną istotę, która mi z całej rodziny na ziemi pozostała.
— Jakimże to sposobem? — zapytał Napoleon.
— Miałam jedynego brata, starszego od siebie, który przed kilku laty zginął bez wieści. Przyjaciele jego mówili, iż uszedł z domu tajemnie, aby zaciągnąć się pod przybranem nazwiskiem pod sztandary Bonapartego.
Napoleon zamyślił się.
— A jakież jest to nazwisko przybrane? — zapytał po chwili.
— Nie wiem — odparła Wanda.
— To nam utrudni sprawę znalezienia brata — rzekł, chodząc po pokoju — armia moja jest liczna i rozrzucona w bardzo wielu miejscach, szukać w niej kogoś, nie znając jego nazwiska, to rzecz trudna.
— Wiem o tem — rzekła księżniczka — lecz dopóki pewności mieć nie będę, że zginął w jednej z bitw, zrobię wszystko, co jest w mojej mocy, aby go odnaleźć.
Głos jej zadrżał, gdy to mówiła, łzy bólu stoczyły się po twarzy. Po chwili podniosła załzawione oczy na Napoleona i składając przed nim dłonie, dodała tonem błagalnym:
— Czyż popełniłam błąd, udając się do ciebie, generale?... Czyż istotnie, jak mi przeczucie mówiło, jesteś nie tylko genialnym wodzem, lecz i człowiekiem wielkiego serca?...
Napoleon ujął jej drobną rękę i uścisnął życzliwie.
— Przyrzekam ci, pani, iż zrobię wszystko, co tylko będzie w mej mocy — rzekł — za parę dni, gdy uspokoję się z nawałem zajęcia, każę napisać cyrkularz i roześlę go do wszystkich dywizyi. Bądź jednak pani na to przygotowaną, że odpowiedź nierychło nadejdzie.
— Dziękuję — szepnęła Wanda z wdzięcznością.
W tej chwili Jerzy, będący na służbie dnia tego, zastukał do drzwi; generał sam je otworzył.
— Co tam? — zapytał.
— Przybył posłaniec od korpusu wschodniego — oznajmił.
— Niechaj wejdzie — rozkazał Napoleon — poczem spojrzał na karafkę z winem. Pić mi się chce — rzekł i skierował się w stronę stolika, ale księżniczka go uprzedziła: napełniwszy szklankę winem chciała ją właśnie podać generałowi, lecz na nieszczęście ujęła ją tak niezręcznie, że karafka upadła na podłogę i rozprysła się w drobne kawałki.
— Co ja zrobiłam! — wykrzyknęła zmieszana wielce.
Bonaparte rozśmiał się.
— Ot, i po winie, które przysłała mi wczoraj w podarunku księżna Borghese — rzekł wesoło.
— Księżna Borghese — powtórzyła ze zdziwieniem Wanda — ależ księżna od dwóch tygodni opuściła Włochy... Pisała o tem do mnie...
— Widocznie wino nie od razu doszło rąk moich — rzekł Napoleon — lecz nie bierz do serca, księżniczko, tek drobnego zdarzenia; wreszcie stłuczone szkło, mówią ludzie, szczęście przynosi.
W tej chwili zastukano do drzwi, i wkrótce ukazał się w nich Jerzy, prowadząc za sobą jakiegoś wieśniaka.
— Zapewne mamy się usunąć, generale? — zapytała księżniczka Wanda.
— Możesz pozostać: człowiek ten ma zapewne wręczyć mi tylko listy — odparł Napoleon, poczem zwrócił się do wieśniaka.
— Z czem przybywasz? — zapytał.
Zamiast odpowiedzi Włoch podał mu list. Bonaparte rozłamał pieczęć i przeczytał co następuje:
„Generale! mam nadzieję spotkania się z tobą w polu i życzę ci klęski, gdyż jesteś wrogiem mojego narodu. Pomimo to uwielbiam genialne twoje zdolności i pragnę, ażebyś żył, dopóki przeze mnie pokonanym nie zostaniesz. Odkrywam ci przeto zasadzkę, której masz paść ofiarą... Kobieta zaprzysięgła ci zgubę...“
Przeczytawszy te wyrazy, Napoleon podniósł mimowoli wzrok na Wandę, lecz spotkał tak spokojne wejrzenie, iż zawstydził się myśli, która przebiegła przez jego głowę, poczem zwrócił się do wieśniaka i zapytał go:
— Idziesz z Mantuy?
— Tak, generale... Znam kobietę, o której w liście mowa.
W tej chwili Wanda poruszyła się niespokojnie, Napoleon spojrzał znowu na nią badawczo.
— Znam język włoski, generale — rzekła, rumieniąc się — obawiam się, iż jestem tutaj zbyteczną.
— Pozostań pani — odparł Bonaparte — chodzi tu o spisek na moje życie, o którym pisze mi właśnie w liście szlachetny mój nieprzyjaciel. „Kobieta zaprzysięgła twoją zgubę” — donosi mi właśnie — „przebrana za oficera dowodziła korpusem emigrantów, zniesionym przez Jouberta, chciała cię wówczas zabić, teraz otruć zamierza!“...
— Generale, może to wino było zatrute? — wykrzyknęła Wanda.
Bonaparte się zmieszał.
— Przypuszczasz, iż było zatrute? — rzekł głosem wzruszonym.
— Tak jest.
— A zatem ocaliłabyś mi życie, księżniczko. Jerzy! — dodał już energiczniej, zwróciwszy się do młodego oficera — poproś lekarza.
Gdy tenże przybył, wkrótce sprawdził, że istotnie wino było silnie zatrute.
— Gdybyś nie ty, księżniczko, byłbym padł ofiarą trucizny.
— Kto jest ta trucicielka? — zapytał Jerzy — czy w liście wymieniono jej nazwisko?
— Nazwano ją tylko „Białą hrabiną“ — odparł Napoleon.
Jerzy zachwiał się i zbladł, jak gdyby blizkim był zemdlenia.
— Co tobie? — zapytał go zdziwiony Bonaparte — czy znasz tę kobietę? Odpowiadaj!
Jerzy zwiesił smutnie głowę.
— To może moja matka — szepnął z rozpaczą.
Generał schwycił go za rękę i ku oknu pociągnął.
— Wszakże twoja matka nie żyje? — zapytał cicho — wszakże lud ją powiesił?
— Nie widziałem tego — odparł Jerzy — poczem opowiedział wszystko, czego doświadczył w zamku Kergerin.
Zamilkli obaj.
— Fatalna rzecz — szepnął po chwili Bonaparte, poczem spojrzał ze współczuciem na Jerzego. Bądź spokojny, mój chłopcze, nie mamy pewności, czy hrabina jest twoją matką, lecz w każdym razie żadnych środków przeciwko niej nie przedsięweźmiemy.
To powiedziawszy, zgniótł w ręku list ostrzegający i zbliżywszy się do czekającego wieśniaka, dał mu kilka luidorów.
— Nie potrzebuję już twoich usług, przyjacielu — rzekł z uśmiechem. Jerzy, przeprowadź go przez obóz, a potem wróć do mnie.
Oficer z wieśniakiem opuścili pokój. Napoleon zbliżył się do Wandy.
— Przyniosłaś mi szczęście, księżniczko — rzekł — spełnię wszystko, o co prosisz.
Rzekłszy to, pożegnał ją uprzejmie.
Jerzy rad był, że odprowadzał wieśniaka; postanowił on rozświecić raz dręczącą go tajemnicę.
W tym celu napisał na kartce: „Jerzy Kermagel de Kergerion żyje“ i oddał wieśniakowi z poleceniem, aby kartkę wręczył hrabinie.
Dnia tego wciąż myślał o tem, jaką odpowiedź wieśniak mu przyniesie. Pod wieczór tenże się zjawił.
— Oto wasza kartka — rzekł — Hrabina musiała dowiedzieć się o zdradzie, bo już jej tam nie ma, gdzie mieszkała; przepadli wszyscy, dom pusty, ani śladu po nich nie zostało.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Servières i tłumacza: Jadwiga Papi.