Omyłka (Junosza, 1877)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Omyłka
Podtytuł Obrazek miejski
Pochodzenie „Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1877“
Wydawca Wł. Kossakowski
Data wyd. 1877
Druk Wł. Kossakowski
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OMYŁKA
OBRAZEK MIEJSKI
przez
Klemensa Junoszę.





Nazywali go Michasiem. Nie było w tem nic nadzwyczajnego, gdyż tak nazywają wszystkich, którzy obchodzą uroczystość swych Imienin 29-go Września.
Był bardzo przystojny i bardzo niezamożny, ale bardziej niezamożny niż przystojny. Miał trochę sprytu i trochę garderoby, ale mniej garderoby, niż sprytu i pragnął mieć zawsze wiele pieniędzy i wrażeń, ale w każdym razie mniej wrażeń aniżeli pieniędzy.
Nosił kołnierzyki, w których można było zmieścić dwie szyje i kieszenie dość obszerne, na to, aby w nie włożyć dwa razy tyle gotówki ile posiadał. Chociaż, powiedziawszy między nami, dwa razy tyle gotówki ile miał Michaś można było pomieścić w przestrzeni nieskończenie małej, dla tej prostej przyczyny, że Michaś zupełnie nie posiadał gotówki, a wiadomo nam z matematyki, że zero pomnożone przez dwa, daje w iloczynie także zero.
Zachodzi teraz pytanie z czego Michaś żył? Bo że żył, o tem wiedziały dobrze wesołe kumoszki z Zapiecka, szewc, któremu się należało za dwie pary lakierków, restaurator przeklinający wynalazek kredytu i przystojna praczka utrzymująca głośno, że żadna przekupka na targu nie da wiązki marchwi na rachunek Michasiowych obietnic.
Wiedziano także o Michasiu w salonach, w których froterował posadzki podczas karnawałowych wieczorów, — w ogródkach, w których pił piwo i w cienistych alejach Saskiego ogrodu gdzie intrygował osoby zajmujące podrzędniejsze stanowiska w świecie pedagogicznym, to jest niańki i bony.
Michaś był młodzieńcem dzielnym w całem znaczeniu tego wyrazu. Zdolnym był on do wzniosłych uczuć i do wypicia stante pede osiem kufli bawara, był marzycielem i jadał raki na Saskiej kępie, a chociaż nie miał jeszcze wąsów, jednak potrafił już zjednać sobie otwarty kredyt w magazynie garderoby męzkiej „pod płaczącym kotem“.
Michaś był wysokim dygnitarzem, a stałem jego zajęciem, oprócz zbijania bąków, było referowanie na czysto przy stoliku biurowym. Temu ostatniemu zajęciu poświęcał Michaś cztery godziny na dobę, wyłączając niedzielę i święta uroczyste.
Administracja kraju traktowała Michasia jak zwykłego śmiertelnika, udzielając mu jako wynagrodzenie za ciężką pracę i liczne omyłki ortograficzne rs. 13 kop. 50 miesięcznie, ze stosownem potrąceniem składki emerytalnej. Było to wynagrodzenie bardzo liche, gdyż po ścisłem obrachunku wypadło zaledwie 6¾ kopiejki za godzinę pracy Michasia, lub po ½ kopiejki za omyłkę i arkusz zepsutego papieru.
I bądźże tu genjuszem!
Lecz Michaś chociaż z pozoru wiotki jak trzcina nie uginał się łatwo pod brzemieniem przeciwności; owszem, stawiał on czoło srogim wichrom losu, jak dąb przeciw wściekłym uraganom. Miał wiecznie uśmiech na ustach i papierosa w ustach, i można było ręczyć, że nie miał innych ciężarów na głowie oprócz pilśniowego kapelusza i elegancko ułożonej fryzury.
Co się zaś tyczy tego co Michaś miał w głowie, o tem my wiedzieć nie możemy, gdyż nie kończyliśmy wydziału medycznego w żadnym z uniwersytetów krajowych i zagranicznych i nie posiadamy dość wiadomości z anatomji — nikt nam jednak nie zabroni hypotetycznie przypuszczać, że nie znajdowało się tam nic szczególnie godnego uwagi.
Ale Michaś był dzieckiem szczęścia i wierzył w swą gwiazdę.
A pod znakiem panny przyszedł na świat ten szczęśliwy śmiertelnik. Wiedział o tem i nie wątpił że panna przyniesie mu szczęście i zaszczyty, że pannie będzie zawdzięczał codzienne spożywanie obiadu, oraz reparacje i rekonstrukcje efektów swojej toalety.
Wiedział o tem i miał szczęście do kobiet, gdyż był człowiekiem co się nazywa wdzięcznym.
Jasnobląd włosy pięknie wyglądały przy lśniącym czarnym kapeluszu, oczy koloru berlińskiego lazurku rzucały iskry przez binokle z cristale de roche, a główka na cieniutkiej szyjce obracała się w szerokim kołnierzyku jak serce w dzwonie przewróconym do góry, lub łodyga z makówką umieszczona w szklance.
Nóżki Michasia utkwione w wielkie trąby kortowe unosiły korpus zawinięty w elegancką żakietkę, a prawica w rękawiczce koloru zielonej żaby trzymała laskę zdatną do wszelkich użytków oprócz do podpierania się i obrony.
Takim był Michaś i takim dał się poznać obywatelkom IV cyrkułu. Nikt się nie dziwił, że Michaś miał się za porządnego człowieka, był on nawet więcej niż porządnym — był eleganckim.
Chociaż Michaś wielu rzeczy nie wiedział, jednak to mu nie było obcem według zdania pewnego indyjskiego filozofa, że człowiek składa się z siebie samego, ze swojej żony i swojego syna. Inaczej, człowiek nie jest człowiekiem, nie powącha nigdy wonnej lilji wyrastającej z żołądka wielkiego Brahmy, ani też nie wejdzie do nadziemskiej obory, w której na jedwabnej słomie spoczywają czerwone krowy Wisznu.
Michaś nie czytał wprawdzie nigdy logiki Milla, ale pojmował dobrze, że lepiej poznać zapach wonnej lilji aniżeli go nie znać, a tem samem, że lepiej się ożenić aniżeli żyć samotnie. Czuł on przytem osobliwszy pociąg do tej miłej kombinacji uczuć i kapitałów — widział we śnie wyborny rosół i słoneczne uśmiechy towarzyszki życia i marzył o rodzinnem gniazdku i niewinnych zatargach z kantorem służących, o cieple uczuć rodzinnych i drożyznie materjałów opałowych.
Dla czego tak marzył — nie wiem, ale nikt mu tego nie mógł zabronić, gdyż tak niewinne zajęcie jak marzenie nie jest wzbronione przepisami policyjnemi.
Naprzeciwko kamienicy, której gospodarz miał pewne nieporozumienie finansowe z Michasiem, ex re barbarzyńskiego zwyczaju pobierania opłaty komornego, stał miluchny domeczek, w którego oknach widziano firanki prześlicznej białości, kwiatki cudownej zieleni i kanarka zachwycająco żółtego.
Tych godnych uwagi okien było dwa, a oprócz kwiatów, firanek i kanarka, widziano w nich jeszcze dwie głowy.
Jedna z nich wspaniale łysa, uśmiechnięta i z nosem różowym wyglądała jak gdyby wycięta z płótna Van-Dycka, druga zaś świeża, cudownie zarysowana, złotemi jedwabnemi włosy przypominała aniołka z obrazu Rafaela.
Gdybym był ogrodnikiem, powiedziałbym, że te dwie głowy, to dojrzały melon i nierozwinięty pączek róży, ponieważ zaś trudnię się przemysłem innego rodzaju, przeto powiem po prostu, że były to głowy starca i dziewczyny.
Starzec należał do tej klassy ludzi, którzy wysłużywszy czterdzieści lat przy zielonym stoliku, dostają czerwoną książeczkę i kupują sobie gutaperczaną poduszkę w formacie olbrzymiego obwarzanka. Dziewczyna zaś nie zażywała tabaki i nie miała czasu wysłużyć sobie pensji, gdyż była jeszcze zbyt młoda.
Chodziła do kościoła regularnie jak zegarek, śpiewała cienko jak słowik, pielęgnowała kanarka jak rodzona matka, i robiła owe delikatne frywolitki i koroneczki, które byłyby bardzo pożyteczne, gdyby nie psuły jej ślicznych czarnych oczu żywych jak iskry, błyszczących jak ogień i figlarnych jak ona sama. Oczy te rade by były patrzeć na co innego aniżeli na igiełki, nici i kanarka; rade były patrzeć choćby na Michasia, który ze swej strony aż nadto często przebijał wzrokiem białe firanki z przeciwka.
Stary emeryt także nie miał nic przeciwko temu, a że los jakoś dopomógł, więc też w niedługim czasie oprócz dwóch głów zwykle widywanych w okienku, zarysowała się także na szybie sylwetka Michasiowego profilu. Przeszło kilka rozkosznych tygodni, a Michaś z Marynią byli już w ścisłej przyjaźni, zaś pan Inocenty, były sędzia i emeryt rozkoszował się w milczeniu obrazkiem dwojga młodych ludzi, który przenosił go w owe czasy błogie, gdy jeszcze żyła nieboszczka pani sędzina i nazywała go poufale „Inkiem“ — co miało być spieszczeniem imienia chrzestnego Inocenty.
Według pojęć tego zacnego staruszka, emerytura wypłacana regularnie z kassy gubernialnej nie była emeryturą kompletną, jako konieczny do niej dodatek, należał mu się wnuczek, któryby drobną rączyną szarpał siwe faworyty dziadunia i jeździł konno na trzcinowej lasce poczciwego emeryta.
Cieszył się więc pan Inocenty widokiem młodej pary, a chociaż Michaś nic wyraźnie nie mówił, to jednak było widocznem, że miał się nie na żarty ku ślicznej Marynce. Bo i któżby się nie miał ku takiej przylepce, myślał w duchu staruszek.
Uplanował sobie tedy pan sędzia, że należy Michasiowi odpowiedniejsze stanowisko wyrobić, w tym celu przypomniał się znajomości pana radcy naczelnika wydziału, w którym pracował Michaś. Pogwarzyli z sobą, zażyli tabaki, a w tydzień potem Michaś otrzymał nominacją na pomocnika referenta. Urosł nasz Michaś.
Marynka powinszowała mu tego awansu z takim rozkosznym uśmiechem, z tak serdecznym uściskiem dłoni, że każdy zwykły śmiertelnik ukląkłby przed nią i ucałował różowe jej paluszki.
To też zrobił i Michaś.
Padł na kolana przed Marynką, a sędzia wyciągnął ręce nad ich głowami, rozpłakał się jak na pogrzebie nieboszczki sędziny i wydobył z szafy butelkę starego węgrzyna, w którym i Marynka musiała różowe usteczka umoczyć.
Nie obeszło się bez perory, nauki o oszczędności, przywiązaniu i innych cnotach teologicznych, ale któżby się temu dziwił, — pan Inocenty był ojcem Marynki.
Michaś wrócił do domu uszczęśliwiony, promieniejący, rozmarzony.... Nie mógł zasnąć, więc wyszedł na miasto odetchnąć świeżem powietrzem.
Usiadł na skwerze, patrzył na wyniosłe domy, wystawne sklepy, szybko migające latarnie powozów, przed oczami jego przesuwały się różne fantastyczne obrazy, aż wreszcie uderzyła go jakaś myśl nowa, tak, że zerwał się z ławki, uderzył w czoło i zawołał:
— Jakiż ja głupi!
Ileż to razy człowiek musi sobie powiedzieć podobny komplement.
I przed oczami Michasia żywo przemknął przelotny obrazek o ułudnej i nęcącej perspektywie, a w bogatych ramach. Widział się w myśli panem radcą, właścicielem pięknej posesji, człowiekiem ze stosunkami, członkiem resursy kupieckiej i innych towarzystw uczonych; chciał mieć to wszystko — był przecież młodzieńcem pełnym nadziei, był pomocnikiem referenta!!!
Mógł mieć to wszystko... ale nie z Marynką. Myśl ta utkwiła mu w głowie, to też widywano go coraz rzadziej w oknie z firankami, a w jakiś czas później poczciwy emeryt mówił dużo o niewdzięczności ludzkiej, o fałszywości uczuć — posmutniał i zażywał tabakę z taką złością, że zdawało się, iż nos pęknie skutkiem przeładowania narkotycznem zielem.
Sąsiedzi zaznaczyli także, iż główka Marynki ukazywała się coraz rzadziej, kwiatki zaczęły nędznieć, a kanarek piórka najeżył i dziwnie jakoś osowiał.

· · · · · · · · · · · ·


II.

Był Michaś wieczorem w ogrodzie i myśląc o tak zwanych niebieskich migdałach zaciągał się papierosem, gdy w tem szelest dwóch mocno wykrochmalonych spódniczek zwrócił jego uwagę. Przechodziły dwie siostry jednakowo ubrane, podobne do siebie jak dwie krople wody, lub dwie świeżo z drzewa zerwane wisienki.
Michaś był oczarowany. Doznał dziwnego wrażenia, i zdawało mu się, że fatalność wiąże jego losy do tych czarujących istotek. Uczeni prawią coś o magnetyzmie i elektryczności, Michaś mówił później, że poznał jedno i drugie.
Zerwał się na równe nogi i podążył za niemi. Odtąd przestał zbijać bąki, a zaczął zbijać obcasy włócząc się jak cień nie odstępny za dwoma siostrami, dotąd chodził za niemi, aż wreszcie wypatrzył szczęśliwą kamienicę, w której raczyły mieszkać te fertyczne i miłe osóbki.
Szczęście chciało, że na bramie tejże kamienicy wywieszoną była karta z napisem „Rużne lokale do wynajencia zaras i ot kfartału“, i że pomiędzy temi rużnemi lokalami znalazł się w oficynie pokoik dość szczupły jako mieszkanie, ale aż nadto obszerny jako skład Michasiowych ruchomości, składających się z cybucha, żelaznego łóżeczka i angielskiej gitary bez strun.
Michaś porozumiał się z panem rządcą i już na drugi dzień stał się sąsiadem zachwycających sąsiadek.
Był szczęśliwy.
Dni schodziły mu na obserwacjach — widział jak wchodziły, jak wychodziły, mógł włóczyć się za niemi po ulicach, oddychać tem samem co one powietrzem. Tak — Michaś kochał jedną z tych brunetek.
Nie umiał jednak dokładnie zdać sobie sprawy z tego, która właściwie jest wyłącznym jego marzeń przedmiotem, ale kochał miłością platoniczną, jak Abelard Heloizę. Cóż dziwnego, że Michaś pragnął się dowiedzieć kto są te dwie siostrzyczki. Widywał je jak wchodziły na schody, a nieraz z okna na pierwszem piętrze pokazywały ładne swoje buziaki. Gdyby Michaś zwracał więcej uwagi na wszystkich lokatorów tego domu, musiałby zauważyć również w oknach pierwszego piętra dwie dobrze zwiędłe piękności, nie kwitnące, ale raczej okwitłe, i nie tak powabne jak chude.
— Słuchajcie no Mateuszu, mówił Michaś wsuwając wytartą dziesiątkę pomiędzy spracowane palce odźwiernego, słuchajcie Mateuszu, kto mieszka tutaj na pierwszem piętrze?
— To niby przez urazy w tych oknach, proszę wielmożnego pana, rzekł Mateusz wskazując miotłą w stronę, dokąd wyrywało się serce Michasia.
— Tak, tak, na pierwszem piętrze...
— A to z przeproszeniem pana, mieszka pan senator, tylko że zabaczyłem jak się nazywa.
— I ma dwie córki?
— A dyć ma dwie paniska zawdy wyświkowane, jak nieprzymierzając....
Ale już nie słyszał Michaś do czego gadatliwy Mateusz przymierzył śliczne sąsiadki, gdyż jednym susem wpadł do swego pokoiku, schwycił się oburącz za głowę, a padłszy jak długi na łóżko, drżącym ze wzruszenia głosem zawołał:
— Senatorówny!!!
I wlepił oczy w sufit, na którym ręka artysty z pomocą kartonu i pędzla wymalowała sfinksa. Michaś nie widział wcale tego sfinksa, tylko piękną senatorównę, teścia senatora protekcję, zaszczyty i przyszłość bogatą pełną dostatków i szczęścia.
— Senatorówna! mówił, i dla czegóżby nie! wszak jestem młody, przystojny, pełen nadziei, jestem pomocnikiem referenta!!!
Porwał za kapelusz i wybiegł na miasto.
Michaś miał wujaszka. Wujaszek ten jak wszyscy wujaszkowie na tym świecie, obdarzał siostrzeńca naukami moralnemi w dozie alopatycznej i gotówką w dozie homeopatycznej. Zwierzył się tedy Michaś wujaszkowi z tajemnic swego serca, i łatwo sobie wyobrazić można radość Michasia, gdy szanowny wujcio oświadczył, że zna osobiście pana senatora.
— Tylko zdaje mi się, mówił, że te córeczki nie są pierwszej młodości.
— Ależ wuju zapewniam cię, że młodsze od wiosny, świeższe od poranku.
— I nie powiem, żeby były tak piękne.
— Wuju nie bluźnij!
— Zresztą, to jest rzecz gustu, przyjdź jutro do ogrodu tam się spotkamy.


III.

Wszystko poszło wyśmienicie. Wujaszek z panem senatorem przypadkowo spotkał się w ogrodzie, a Michaś także niby przypadkiem przechodził tamtędy i skłonił się wujaszkowi, który mu dał znak aby się przybliżył.
— Przedstawiam panu senatorowi mego siostrzeńca, pan Michał *** młody urzędnik... już jest pomocnikiem referenta.
Michaś skłonił się bardzo nizko.
— Bardzo mi... hm... odrzekł pan senator kiwnąwszy głową na ukłon Michasia, bardzo mi... tego... ale powiedział to tak niezrozumiale, że ani wujaszek, ani Michaś nie dowiedzieli się co właściwie jest panu senatorowi, czy bardzo przyjemnie, czy ciepło, czy też obojętnie...
Rozpoczęła się rozmowa, przy której naturalnie wujaszek nie omieszkał nadmienić, że pełen nadziei młody człowiek pragnąłby wejść w bliższe stosunki z jaką zacną rodziną, której głowa stoi na wysokiem i zaszczytnem stanowisku, że piękna przyszłość czeka ludzi pracy i zdolności i że on sam, to jest wujaszek, radby widzieć swego siostrzeńca u celu pięknych i poważnych marzeń, które pochwala i powodowany rodzicielską dla młodego człowieka życzliwością w zupełności podziela.
Pan senator wypogodził bardzo dokładnie wygolone oblicze; podzielał przekonania wujaszka, a odchodząc podał Michasiowi dwa palce, i rzekł:
— Zdaje mi się, że mieszkamy w jednym domu, bądź że przeto łaskaw szanowny panie Michale odwiedzić nas kiedy.

· · · · · · · · · · · ·

Michaś pracował jak wół.
Mydlik, benzina, millefleurs, woda kolońska, szuwaks, pomada, grzebienie i szczotki, leżały porozrzucane dokoła, a bohater nasz uwijał się wśród tego wszystkiego, jako wywabiacz plam i jako fryzyer.
Chciał wyglądać świetnie, bo dzień ów był dla niego tem, czem jest przesilenie w gorączce, lub ciągnienie 5-ej klassy loterji dla tego, który 75,000 rubli wygrywa. Miał pójść z pierwszą wizytą do pana senatora, widzieć panny senatorówny, zdobywać serce jednej z nich. Serce biło mu w piersi jak młotem kiedy dotykał dzwonka.
Otworzono mu bramy raju.
Pan senator przywitał go grzecznie, zapytał o zdrowie wujaszka i wprowadził do salonu, w którym były damy.
— Przedstawiam wam młodego człowieka, rzekł, pana Michała ***...., moja żona i córki...
Michaś skłonił się do samej ziemi, lecz kiedy podniósł głowę, zdumienie jego nie miało granic.
Gdzież się podziały owe śliczne brunetki z czarującem wejrzeniem? Na krzesłach siedziały dwie panny — ale okropne.
Wysokie, blade, zawiędłe o oliwkowej cerze i fizjonomjach dewotek.
Michaś osłupiał... a senator dziwnie jakoś był wesół i dowcipny.
— To starsza, mówił, Pelagja, urodziła się w roku... ale to do rzeczy nie należy, miała już kilkanaście świetnych partyi.
Gdyby nie oliwkowa cera panny Pelagji, dziewica ta byłaby się zarumieniła na wzmiankę o partji.
— A to, mówił dalej gospodarz, Izabelka młodsza, skończyła pensją u Sakramentek, a dziś zostałaby chętnie kanoniczką, gdyby kanonikom wolno było mieć żony.
Michaś stał jak na rozzażonych węglach.
— Teraz kiedy je znasz, staraj się o ich względy i... wybieraj.
Podobny zwrot był dla Michasia ciosem stanowczym.
— Ja sądziłem, rzekł...
— Pozwól pan, że go wyprowadzę z błędu, rzekła złośliwie pani senatorowa... żal mi pana, iż źle trafiłeś, gdyż te dwie wykrochmalone panienki, za któremi się pan uganiasz, są to córki szewca, który mieszka na drugiej stronie.
To mówiąc, ukłoniła mu się z ironją.
— O piekło! piekło! wrzasnął Michaś i bez pożegnania wybiegł na korytarz...
A gdy już był na schodach spostrzegł jak z za uchylonych drzwi z przeciwka, wyjrzały dwie różowe twarzyczki o czarujących oczach.
Śmiały się jak warjatki, wyglądając z po za drzwi uchylonych, na których był przybity profil ogromnego buta z papieru od cukru.

· · · · · · · · · · · ·

Michaś nie wychodził przez trzy dni ze swej stancji, i nie mógł widzieć jak pan Inocenty, emeryt, przywdział frak granatowy na ślub Marynki z dzielnym chłopcem, pracownikiem z warsztatów kolejowych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.