Olimp dżungli afrykańskiej
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Olimp dżungli afrykańskiej |
Pochodzenie | Na skrzyżowaniu dróg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nie łatwe to zadanie!
Olimp murzyński tak się rozrósł obecnie, że ogarnąć go w jednem miejscu i jednym rzutem oka nikomu się nie uda.
Resztki kultu chrześcijańskiego, mitologja rzymska, fenicka i syryjska, trójca egipska, pierwotne kulty naturalne — wszystko się pomieszało tak samo, jak się pomieszały, pokrzyżowały ze sobą różnorodne szczepy, a do ich żył wlała się później krew najeźdźców różnych ras.
Współczesny kult murzynów jest metysem tak, jak metysami są sami murzyni.
Zmuszony więc byłem szukać śladów pierwotnego kultu, tego „naturyzmu”, który pozostał z dawnych czasów, gdy przybysze z innych kontynentów nie wywierali jeszcze wpływu na murzyńską ludność Afryki.
Na szczęście, można jeszcze odszukać te resztki, już zacierające się, niby ślady karawany na pustyni.
Szczepy, noszące nazwę „Synów Ziemi”, a więc najstarsze i najczystsze, najbardziej zbliżone do negroidów-pigmejów, zamieszkują lasy, zbiegające ku brzegom Atlantyku. Są to Yola, Baga, Lobi, Bata, Aszanti i inne.
Oficjalnie rządzą niemi potomkowie dawnych rodzin królewskich, nieoficjalnie — „ludzie z góry”, lub „czyniący w cieniu”, a więc — czarownicy.
W tem pierwotnem społeczeństwie murzynskiem, które już się zaczyna łączyć z metysowanemi szczepami, szukałem sędziwych, zmurszałych bogów „Synów Ziemi”.
Olimp kultu naturalnego jest olbrzymi, bo weszły nań setki pokoleń oddawna zmarłych przodków.
Kult cieniów przodków, jak zresztą u wszystkich pierwotnych ludów, stanowi treść wiary murzynów. Cienie te błąkają się wszędzie dokoła siedzib ludzkich, widzialne tylko dla czarowników, rozmawiających z niemi i głoszących ich słowa. W niektórych rodzinach cienie zmarłych nie wychodzą nawet za próg chat, ponieważ nieboszczyków grzebią w ich domach.
W pobliżu każdej wioski murzyńskiej znajduje się miejsce, gdzie cienie przodków mają siedzibę. Są to najczęściej stare baobaby, lub samotne skały.
Kult przodków jest zjawiskiem wielkiego znaczenia.
Powstał on na zaraniu ludzkości, w chwili gdy człowiek-zwierzę stał się „homo sapiens”.
Zdarzyło się to wtedy, gdy pierwotny, jaskiniowy człowiek po raz pierwszy miał senne widzenie, które pozostało w jego pamięci i o którem potrafił on opowiedzieć, siedząc w otoczeniu swojej rodziny.
Był to, prawdopodobnie, sen tego rodzaju, że jaskiniowy człowiek ujrzał swego zmarłego przodka — ojca lub dziada. Stał przed nim, jak żywy, działał i wydawał zrozumiałe dźwięki.
Zrodziła się wtedy pierwsza, niejasna myśl o duszy, jako cieniu człowieka, a później o jej nieśmiertelności. Powstały ofiary, rytuał i kult.
Z tego pierwotnego kultu wyłonił się taką samą drogą nowy etap wierzeń.
Był to totemizm i związany z nim fetyszyzm.
Totemizm jest wiarą w pokrewny związek, istniejący pomiędzy ludźmi i zwierzętami.
Musiało tak dziwaczne i niedorzeczne pojęcie powstać też w drodze sennych marzeń. Wyobrażam to sobie w ten sposób.
Dziki, przejęty lękiem przed potęgami natury człowiek, przerażony grożącem mu zewsząd niebezpieczeństwem, nieraz, naturalnie od chwili zjawienia się w jego mózgu zdolności do przechowania wspomnień o snach, widział groźne potwory, zastępujące mu w dżungli drogę, pożyteczne i dobroczynne ptaki i zwierzęta, lub budzące w nim rożne uczucia zjawiska natury.
Pewnej nocy zjawił się człowiekowi, zapadłemu w głębokim śnie, dawno zmarły dziad; stał i mówił do swego potomka, aż nagle znikł, a na jego miejscu stał jeden z niebezpiecznych potworów lub któreś z dobroczynnych zwierząt.
Czyż prostacza myśl jaskiniowego człowieka mogłaby zrobić inny wniosek, jak ten, że cień dziada przeistoczył się w potwora lub w spokojną i przyjazną istotę, czyli, że pomiędzy przodkiem i zwierzęciem istnieje bliski związek pokrewieństwa. Jeden krok dalej i — potwór lub ptak stają się przodkami, totemami pierwotnego człowieka.
Spotykałem setki murzynów, których totemem były hipopotamy, krokodyle, lwy, pantery, hieny, i takich, którzy za przodków swoich uważali kuropatwę, antylopę, magicznego ptaszka „buru”, przepowiadającego zbliżającą się ulewę, rybę i t. p.
Nieraz ta wiara w totemy sprawiała mi dużo kłopotu, gdy, polując na hipopotamy, dostawałem tropiciela — potomka hipopotama, a ten prawnuk „wodnej krowy” wszelkiemi siłami starał się odprowadzić mnie od rzeki, gdzie miały siedzibę te potwory afrykańskich wód. To samo zdarzało się z bawołami, a w wypadku z lwami tropiciel, mający jako totema „króla dżungli”, fatalnie powikłał wszystkie moje plany i popsuł polowanie, spłoszywszy swego potężnego kuzyna.
Cienie przodków i totemy przyjmują nieraz inne kształty, które czarownicy przedstawiają w formie glinianych lub drewnianych posążków. Są to fetysze, pod któremi kryje się idea ducha, cienia przodka.
Fetysze są pośrednikami pomiędzy człowiekiem, a jedynym Bogiem, jakąś potężną siłą rodzącą, która znajduje się daleko i wysoko i do której dostęp mają wyłącznie fetysze, składające przed nim ofiary i modły ludzi.
Fetysze materjalne są z idei bardzo podobne do katolickich świętych obrazów i posągów świętych.
Co do totemizmu, to ten sam kult istniał i w Europie, a ślady jego przechowują herby arystokracji i państw, na których widzimy byka, jednorożca, gryfa, orła, lwa, niedźwiedzia, lisa i t. d.
W ślad za pierwotnym kultem przodków, totemizmem i fetyszyzmem, badacz znajduje w Afryce naleciałości religijne, bezpośrednie, lub ukryte w pewnych tradycjach i obyczajach.
Fenicjanie, których kolonje ciągnęły się wzdłuż północnego i zachodniego brzegu Afryki, a których karawany zapuszczały się głęboko do kraju czarnych ludów, pozostawili po sobie dużo wspomnień.
Na pograniczu Sahary, w ziemi Mzab, w niektórych odłamach muzułmańskiej sekty Aissaua spotkać możemy jeszcze dotąd kobiety-czarownice, przechowujące kult fenickiej Astarte-Tanit, wyrażający się w formach wróżby i w formułach zaklęć, które zaczynają się od słów: „Asztaret-baraket” — Astarte błogosławiąca.
Kult ten przechował się także w znakach, tatuowanych na czołach i piersiach — księżyc pomiędzy rogami byka.
Koło teraźniejszego Dakaru i koło St. Louis w Senegalu istniały kolonje kartagińskie, a na ich miejscu murzyni wykopują gliniane figurki, przedstawiające Astarte lub popiersia o wyraźnie semickich rysach, o fryzurach, brodach i nakryciach głowy — w zupełności podobnych do wykopywanych w Kartaginie i w Fenicji. Te figurki są obecnie fetyszami murzynów i są przez nich bardzo cenione.
Tańce zbiorowe szczepu Sussu, odbywające się podczas pełni księżyca, i ich orgjastyczno-matrymonjalny charakter są niezawodną pozostałością dawnego kultu Astarte.
Boska trójca egipska pozostała w całej swej pełni niezmieniona w kultach niektórych szczepów sudańskich, a słowo „Hor” lub „Har”, pochodzące od Horusa egipskiego, przechowało się w całym szeregu rodzin arystokratycznych i posiada znaczenie magiczne. Z drugiej strony zaś różni wychodźcy z Egiptu przynieśli z sobą kult słońca — Ra. Imię egipskiego boga Ra pozostało w górach Futa-Dżalon w nazwie fetysza Ragun, oznaczającego słońce. Jest to jeden z bardzo nielicznych wypadków ubóstwiania słońca, uważanego od zwrotnika do zwrotnika za demona złego, wroga ludności Afryki.
Rzymianie wraz z ruinami swoich pięknych miast pozostawili po sobie kult Demetery i Persefony, kult ziemi, bardzo szeroko w Afryce środkowej rozpowszechniony.
Nareszcie w II–III wieku do Afryki wdarło się chrześcijaństwo i założyło sobie siedzibę w Tunisie — w mieście Sfaks. Jak dowiodły badania katolickich uczonych, w Sfaksie została założona chrześcijańska gmina, a jej założycielami byli bezpośredni uczniowie i naśladowcy Apostołów.
Ze Sfaksu chrześcijaństwo szybko się rozpowszechniło po całej północy kontynentu i nie ulega wątpliwości, że do IX wieku cała ludność tej części Afryki wyznawała naukę Chrystusa, o czem świadczą istniejące do dnia dzisiejszego tatuowane krzyże chrześcijańskie na czołach, dłoniach i ramionach kobiet berberyjskich i Tuaregów.
W IX wieku przybył z Azji apostoł krwawego proroka Mahomeda, imieniem Sidi Okba, i ogniem i mieczem nawiedził i spustoszył całą północ Afryki, doszedłszy do Sale na brzegach Atlantyku.
Tu Sidi Okba wjechał na koniu do Oceanu i gdy fale zaczęły zalewać rumaka, podniósł miecz swój ku niebu i zawołał:
— Widzisz, wielki Allahu, że tylko morze wstrzymało mnie od utwierdzenia Twej nauki na całej ziemi!
Po pochodzie Sidi Okba chrześcijaństwo zostało doszczętnie zniesione i nic nie pozostało po niem w społeczeństwie Berberów i murzynów, za wyjątkiem chyba tego, że murzyni nader łatwo przyjmują naukę Chrystusa, rozumieją ją prędko, lecz także prędko porzucają, z chwilą, gdy znikają kierownicy wiary.
Nigdy nie zapomnę nabożeństwa w noc wigilijną w Konakry, gdzie tłum modlących się stanowili murzyni szczepu Sussu, noszący na piersiach znak węża.
Noc była duszna, gorąca. Na niebie płonęły miljony gwiazd, cicho szumiał ocean; zdaleka, koło latarni morskiej na wyspie Tamarze, niecierpliwie huczał parowiec, prosząc, aby go w tę noc tradycyjną, mistyczną wpuszczono do portu.
Nabożeństwo odprawiał biskup zakonu Białych Ojców w ogrodzie kościelnym przy wspaniale przybranym ołtarzu. Ogród był oświetlony girlandami elektrycznych lampek, a ciemne gałęzie drzew mangowych i pomarańczowych tworzyły sklepienie. Tłumy tubylców w europejskich strojach lub w nowych białych burnusach zapełniały ogród. Czarny organista grał na fisharmonji, małe murzyniątka w komżach uwijały się przy ołtarzu, doskonale prowadzony chór śpiewał z powagą i namaszczeniem, a tłum wtórował mu, powtarzając słowa łacińskich psalmów.
Tubylcy modlili się gorąco, z przejęciem, niektórzy — z francuskich książek do nabożeństwa, inni — przebierając w palcach paciorki różańców i wlepiając oddane, płonące oczy w postać Chrystusa na wielkim, drewnianym krzyżu, lub w stojącą u jego podnóża rzeźbioną Matkę Boską z Lourdes. Czarne chrześcijanki w białych sukniach, wzruszone i przejęte tajemnicą chwili, przystępowały do św. komunji, po spożyciu cząstki ciała i krwi Boga padając na twarz przed ołtarzem. Nastrój panował podniosły, przepojony mistycyzmem, zapomnianym już oddawna w świątyniach krajów cywilizowanych.
Zacząłem się rozglądać uważnie, badając tłum i zastanawiając się nad tem, kto się tu korzy przed ołtarzem i czem pociąga nauka Chrystusa afrykańskich wyznawców.
Rozumiałem myśli tych kobiet, wzruszonych przyjęciem widzialnych cząstek istoty Boga. Ten Ukrzyżowany ustalił prawo, nieznane tu, prawo połączenia się na całe życie jednego męża z jedną żoną; było to prawo, zapewniające kobiecie szacunek i byt pod strzechą domu męża aż do śmierci. Jakżeż mogłyby te niewolnice nie miłować ukrzyżowanego Boga?! Jakżeż śmiałyby nie korzyć się przed Nim i nie wysławiać imienia Tego, który wyzwalał je z więzów zupełnej zależności i bezbronności wobec władzy pana i męża?!
Rozumiałem uwielbianie Chrystusa przez czarny tłum mężczyzn, bo nie widziałem tu dumnych, dostojnych twarzy starszyzny i potomków niedawno panujących rodzin murzyńskich, nie mogłem dojrzeć wolnych, bogatych rolników i pasterzy z brussy Dolnej Gwinei lub z gór Futa-Dżalon. Tu, pod ciemnem sklepieniem mangowych konarów, korzyli się przed ołtarzem dawni niewolnicy i ich potomkowie, pozbawieni wszelkich praw w środowisku murzyńskiem, ludzie bezdomni i bezbronni, których Zbawiciel usiłował, zdawało się, ogarnąć rozkrzyżowanemi ramionami, przytulić do piersi, ukoić słowami pociechy i miłości i zapowiedzieć nowe przyjście Swoje.
Te wierzące tłumy czarnych chrześcijan przyjmowały cząstkę ciała i krwi ukrzyżowanego Zbawiciela, a nikt głębiej i goręcej od nich nie mógł odczuwać tajemnicy tego misterjum. Nikt, bo przecież ich ojcowie czynili to samo, zjadając skrwawione okruchy ciała ludzkiej ofiary, złożonej na cześć płodnej w dary doczesne bogini — Ziemi, łącząc się z nią więzami krwi i wspólnoty duszy!
Nauka Chrystusa, nauka przeznaczona dla ubogich w duchu, skruszonych i uniżonych, smętnych i jęczących, cichych i pokornych, głodnych i spragnionych sprawiedliwości, jak wszędzie na całej ziemi, znalazła posłuch śród ubogich, uniżonych i krzywdzonych.
Lecz wolni ludzie dżungli i gór afrykańskich nie garną się pod ramiona krzyża męki i zbawienia.
Chrześcijaństwo jest w umyśle czarnego tubylca ściśle związane z białym człowiekiem — posiadającym straszliwą, piorunującą broń palną, umiejącym odcinać chore członki, nie zabijając człowieka, rozmawiać na odległość, przenosić się z miejsca na miejsce bez hamaku i konia, posługując się wozem bez zaprzęgu, latać w powietrzu, przepływać ocean, posługiwać się błyskawicą i piorunem i robić niewolnikami całe ludy.
— Chrześcijanin-Nazara jest czarownikiem i my mamy przed nim strach — mówią murzyni muzułmanie i fetyszyści.
Czarne szczepy boją się chrześcijan, ale też i nienawidzą ich, gdyż oni burzą cały ustrój ich tradycyjnego społeczeństwa.
Na pierwszem miejscu tego burzenia życia tubylczego należy postawić zasadę jednożeństwa. W tem się kryje zagłada czarnej rasy, ponieważ klimat i warunki życia wymagają wielożeństwa, które odpowiada naturze tubylców, osłabia wpływ wysokiego procentu umierających dzieci, pokrywa zapotrzebowanie rąk roboczych przy uprawie roli i ciężkich obowiązków przy obsłudze domu.
Taki stan rzeczy doskonale rozumieją nawet misjonarze, a niektórzy politycy występowali już z projektem legalizowania wielożeństwa śród nawróconych na chrześcijaństwo murzynów[1].
Drugim słabym punktem chrześcijaństwa dla szerzenia się jego w środowisku afrykańskiem jest walka z niewolnictwem, na którem opiera się cały dobrobyt rodzin murzyńskich, przymusowe zrównanie praw właściciela i niewolnika, i nareszcie — ciosy, zadawane przez chrześcijańską administrację władzy i wpływowi starszyzny tubylczej.
Wszystko to toruje drogę Islamowi, niosącemu z sobą ideje, wrogie białej rasie. Islam szerzy się wśród arystokratycznych i wpływowych rodzin tubylczych, bo uznaje tradycyjne władanie niewolnikami i ich potomkami, popiera poligamję i tworzy naturalne granice prawne dla ludzi wolnych i dla niewolników.
Islam już raz zwyciężył w Afryce, walcząc tą właśnie bronią, gdy przyszedł Sidi-Okba, syn bezpłodnej, rozpalonej pustyni, ustalił prawo obyczajowe, zrozumiałe i konieczne dla czarnego człowieka, i obalił krzyż, broniący słabych, uciśnionych i jęczących.
W tych warunkach nauka chrześcijańska nie ma przed sobą przyszłości na czarnym lądzie.
Jeżeli nadejdzie czas, w którym wszyscy czarni niewolnicy-chrześcijanie staną się ludźmi wolnymi i z pomocą władz europejskich otrzymają swoją własną ziemię, wtedy niezawodnie, stając się niezależnymi posiadaczami roli, wszyscy powrócą do wielożeństwa, do Islamu lub do kultu przodków i fetyszów. Takie wypadki mają miejsce i w naszych czasach, a historja kolonizacji w Afryce daje dużo podobnych przykładów.
Misje religijne portugalskie, kierowane przez diecezję Wysp Zielonego Przylądka, rozrzucone po całem atlantyckiem wybrzeżu Afryki, nawróciły około miljona murzynów. Obecnie potomkowie czarnych chrześcijan składają ofiary fetyszom, a domy, w których mieściły się misje i szkoły religijne, zapadają się, zburzone przez wilgoć i termity.
Misjonarze różnych kościołów chrześcijańskich wiedzą dobrze, że praca ich wydaje owoc bardzo kruchy, rozpadający się wnet, gdy znika nieprzerwana, pieczołowita opieka nad nim, nie zawsze możliwa i wykonalna.
Jedna tylko okoliczność daje nauce Chrystusa nadzieję zwycięstwa, lecz dużo wody upłynie w rzekach afrykańskich, zanim nastąpi ta chwila.
Uczyni to cywilizacja europejska, o ile do tego czasu nie zginie sama. Gdy medycyna doprowadzi do normy ilość umierających dzieci i nauczy ludność walczyć z chorobami, gdy technika przetnie cały kontynent kolejami i drogami samochodowemi, gdy agronomja zmieni jałowe ziemie w żyzne pola i wprowadzi mechaniczne pługi i inne narzędzia rolnicze do gospodarki murzyńskiej — wtedy zniknie wielożeństwo i niewolnictwo, wtedy prawdziwie wolny murzyn — czy patrycjusz, czy plebejusz — zrozumie naukę Chrystusa, błogosławiącego nietylko słabym, uciśnionym i ubogim duchem, lecz także potężnym a miłosiernym i pokój czyniącym; wtedy garnąć się zaczną czarne szczepy pod ukrzyżowane ramiona Zbawiciela, gdyż nikt głębiej od nich nie odczuje płonącego miłością serca Syna człowieczego, tak drogiego i jasnego dla ich gołębich, dziecinnych serc i prostaczych mózgów.
Jestem przekonany, że, o ile śród innych ras chrześcijaństwo zrodziło cywilizację, o tyle w Afryce — cywilizacja przyniesie naukę Chrystusa i na zawsze ją utrwali.
Tymczasem jednak musimy przyznać, że ideologja religijna Islamu została zwycięzcą.
Opierając się na zrozumieniu potrzeb i charakteru ludności, na powadze dawnych rodzin panujących, stojących niegdyś na czele takich olbrzymich i potężnych mocarstw, jak Gama, uznając wpływy czarowników i kapłanów innych kultów, nauka Proroka z ich pomocą odbywa triumfalny pochód w głąb kontynentu, idąc przez Egipt wschodniem wybrzeżem Afryki, a przez Saharę wdzierając się na zachodnie jej obszary i do serca czarnego lądu.
Niewidzialnemi drogami wlewają się do Afryki francuskiej i angielskiej potoki szerzycieli Islamu. Przybywają pod postacią kupców, poganiaczy i przewodników karawan, pastuchów i kapłanów do istniejących już meczetów muzułmańskich w Sudanie.
Wśród tych agitatorów Islamu znaleźć można fałszywych proroków, agentów wojowniczego panislamizmu, nieuznanych jeszcze „madhi”, czyli mieczy Allaha i szpiegów politycznych.
Cel ich jest znany, środki osiągnięcia go nieuchwytne.
Islam, kierowany z Bagdadu i Stambułu, zamierza zgromadzić pod zielonym sztandarem krwawego Proroka z Mekki miljony wyznawców, rozsianych po całej kuli ziemskiej, należących do różnych ras i państw, a posłusznych rozkazom duchownych wodzów kultu.
Tam, w tajemniczych meczetach Azji, w salach „medersa” marzą o tej chwili, gdy można będzie rzucić miljonowe zastępy wojowników na zniszczenie znienawidzonych chrześcijan — nosicieli wrogiej cywilizacji, przynoszącej ludziom wschodu klęskę po klęsce. Tam marzą o ostatecznem zwycięstwie nad niewiernymi, o panowaniu Koranu nad światem, bo to przepowiedziane było przez Proroka, którego imię po trzykroć dziennie wysławia prawowierny muzułmanin.
Religijna propaganda Islamu jest propagandą polityczną, skierowaną przeciwko panowaniu białej rasy, jej cywilizacji i jej religji. W imię tej zaborczej i mściwej idei, kierownicy wyznawców Proroka na Olimp dżungli wprowadzili swego Allaha-Akbar i jego Proroka Mahomeda, twórcę „Świętej Księgi” — Koranu.