Ocalenie (Conrad)/Część II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V

— Co się stało w ostatnich czasach królowi Tomowi? — zapytywał któryś z kupców żeglarzy, gdy rozparci na krzesłach odpoczywali po zawziętej partji, rzuciwszy karty na stół.
— Tom nauczył się trzymać język za zębami, pewno knuje jakiś wściekle dobry interes — zawyrokował ktoś inny, zaś mężczyzna o zakrzywionym nosie i niemieckiem pochodzeniu, rzekomo agent holenderskiej firmy handlującej porcelaną — sławnej marki „Sfinks“ — wtrącił mściwie:
— Tajcie mu bokój, banofie — on jest żalony, żalony jak marcowy Häse. Brzed drzema miesiądzami otwieciłem go na bogładzie jeko ogrędu żeby bomófić o inderesach. A on otsywa się do mnie tak: — Fynoś się ban. — Tlaczeko? — mófię. — Fynoś się ban, bo inaczej fyszucę cię za purtę. — Talibóg! Czy dak się mófi o inderesach? Ja mu chcę sprzetać na handel małą zgrzynkę borcelany bierwszorzędnej margi, a on —
— Ha, ha, ha! Ja się tam Tomowi nie dziwię — przerwał właściciel poławiającego perły szkunera, który zawinął do Roads po zapasy. — Jakże, Mojżeszku, przecież na całej Nowej Gwinei niema ani jednego parszywego ludożercy, któregobyś pan nie zaopatrzył w filiżankę i spodek. Przesyciłeś pan rynek, zrozumiano?
Jörgenson zatrzymał się obok rozmawiających — wyglądał przy stole do gry jak szkielet.
— To dlatego, że z pana jest szpieg holenderski — rzekł raptem groźnym tonem.
Agent marki „Sfinks“ zerwał się w nagłej pasji.
— Co? Co? Banofie, fy wszyscy mnie znacie! — Ani jeden muskuł nie drgnął na twarzach obecnych. — Znacie mnie — bełkotał mokremi wargami. — Jakto, fünf lat — toskonale mię znacie — borcelana — Verfluchte tarmozjady. Ich! Szpieg! Tlaczeko ja mam być szpiegiem? Brzeklęte angielskie kupczyki!
Trzasnęły drzwi. — Więc to taka sprawa? — spytał głos o amerykańskim akcencie. — Dlaczego nie zrobicie z nim końca?
— Ach, przecież tutaj tego zrobić nie możemy — mruknął jeden z graczy. — Twoja kolej, Trench, jedźmy dalej.
— Nie możecie? — wycedził głos o amerykańskim akcencie. Taka to z was banda synów Beliala — lojalna, przykładna, trzymająca się prawa? — nie możecie? No a teraz popatrzcie na te pistolety Colta, które sprzedaję. — Wziął na bok poławiacza pereł i słychać było, jak w kącie rozpowiadał mu coś z powagą. — Widzisz pan — tak się nabija — i — widzisz pan? — Rozległy się szybkie trzaski. — Czy to nie proste? A w razie jakiej awantury — powiedzmy z pańskimi nurkami — trzask, trzask, trzask — na wylot — jak sito — gwarantuję panu, że to wyleczy najgorszego rodzaju przekorę w każdym murzynie. Tak, dobrodzieju! Skrzynka na dwadzieścia cztery sztuki czy też pojedynczo — jak pan woli. Nie? A może armatki, strzelby? Nie chce pan? Oho, widzę że nie będę miał z pana pożytku, ale z tym Tomem dałoby się coś porządnego wykombinować — jak to on się nazywa? Gdzie go można przydybać? Co, wszędzie? Eee, to znaczy nigdzie. Ale już ja go którego dnia przyłapię — tak, dobrodzieju.
Jörgenson, doszczętnie zapomniany, patrzył sennie na padające karty. „Szpieg — ja wam to mówię“ — mruknął do siebie. „Jeśli się chcecie czego dowiedzieć, mnie się pytajcie“.
Gdy Lingard powrócił z Wajo po niezwykle długiej nieobecności, wszyscy zauważyli w nim wielką zmianę. Był mniej rozmowny i hałaśliwy, zawsze gościnny, ale gościnność jego stała się mniej wylaną — i człowiek ten, który się czuł najszczęśliwszym gdy mógł rozprawiać o fantastycznych, szalonych planach w towarzystwie pół tuzina ludzi sobie podobnych, teraz unikał często spotkania z najlepszymi przyjaciółmi. Jednem słowem, po powrocie okazał się znacznie mniej dobrym kolegą niż przedtem. Odwiedzał kolonje równie często jak dawniej, lecz na krótko; a gdy się zjawiał, śpieszno mu było zawsze odjechać.
W ciągu dwóch lat bryg miał no swój sposób równie ciężkie życie jak i jego właściciel. Zwinny i piękny, przewijał się szybko między wyspami mało znanych grup. Z samotnych przylądków można go było dostrzec w oddali jako białą plamkę, wędrującą szybko po błękitnem morzu; apatyczni dozorcy nielicznych morskich latarni przy głównej drodze na wschód, nauczyli się rozpoznawać krój jego żagli. Widywali go płynącego to na wschód, to na zachód. Raz śmigał niewyraźnie wśród deszczowej mgły szkwału, pędząc z pochyłemi masztami; to znów wyprostowany sunął spokojnie o drgających żaglach, dążąc pracowicie naprzód w ciągu długiego dnia niepewnej bryzy. Widziano jak walczył z ciężkim mussonem w zatoce Bengalskiej, jak tkwił nieruchomo wśród ciszy na Jawajskiem morzu, albo wysuwał się nagle z za przylądka, wdzięczny i cichy w jasnem świetle miesięcznem. Ruchliwość jego była przedmiotem gorączkowych lecz cichych rozmów, które urywały się, gdy Lingard się zjawiał.
— O, idzie. Przyjechał wczoraj w nocy — szeptała plotkująca gromadka.
Lingard nie widział ukrytych spojrzeń, pełnych szacunku zaprawionego ironją; kiwał głową i przechodził.
— Hej, Tomie! Nie zajdziesz napić się czego? — wołał ktoś za nim.
Potrząsał głową, nie oglądając się, i był już daleko.
Widywano go w ciągu dnia lub dwóch, jak — potężny i ogorzały — wysiadał z zakurzonych gharries; szedł w słońcu wielkiemi krokami od Zachodniego Banku do biura portowego i mijał Esplanadę, znikając w perspektywie uliczki z chińskiemi sklepami, a tuż za nim kroczył stary Jörgenson, prawie równie jak on wysoki, chudy i wyblakły, uparty i lekceważony, jak upiorny duch przeszłości, pragnący wejść z powrotem w ludzkie życie.
Lingard nie zwracał uwagi na tę ruinę dawnego awanturnika, który lgnął do niego wierny jak cień, a tamten nie starał się ściągnąć na siebie uwagi. Czekał cierpliwie u drzwi urzędów, znikał podczas drugiego śniadania, zjawiał się znowu niezmiennie wieczorem, i tkwił w miejscu, póki Lingard nie poszedł spać na statek. Policjanci pełniący służbę patrzyli pogardliwie na widmo kapitana H. C.  Jörgensona, z barki Dzika Róża — gdy wędrowało po cichym bulwarze albo stało spokojnie całemi godzinami na skraju ciemnej przystani, usianej światłami kotwicznemi okrętów — jak awanturniczy duch, pragnący przebyć z powrotem wody zapomnienia.
Przewoźnicy sampanów, którzy wracali do domu, wiosłując leniwie wzdłuż czarnego kadłuba brygu stojącego na kotwicy, mogli słyszeć długo w noc głos o amerykańskim akcencie, wymykający się przez podniesione szyby luki świetlnej. Strzępy zdań mówionych przez nos unosiły się w ciszy naokół cichego brygu.
— Tak, dobrodzieju! Meksykańskie strzelby wojenne — tak jak nowe — po sześć sztuk w skrzynce — moi klienci w Baltimore — otóż to właśnie. Sto dwadzieścia dolarów na stół za każdą sztukę. Przypuśćmy że to są muzyczne instrumenty, o tak, tą stroną stawia się do góry, starannie — jak to się panu podoba? Nie! gotówka na stół — moi klienci z Balt - Strzelać do rybitew, mówi pan? Hm, hm! To ryzykowny interes — posłuchaj pan — dziesięć procent opuszczę — z mojej własnej kieszeni — —
Ponieważ czas upływał, a nic nowego nie zaszło — przynajmniej nic, o czemby ludzie wiedzieli — podniecenie minęło. Nowa postawa Lingarda została przyjęta poprostu jako jego „sposób bycia“. Nic w tem niema, mówili jedni. Inni zaprzeczali. Utrzymało się jednak duże zainteresowanie tą sprawą, i pogłoski o jakichś wielkich przygotowaniach krążyły koło Lingarda w każdym porcie, gdzie się zatrzymywał — od Rangoonu do Hongkongu.
Nigdzie nie czuł się tak bardzo u siebie jak na wprost Wybrzeża Zbiegów, gdy bryg stał na kotwicy po wewnętrznej stronie wielkiego łańcucha mielizn. Centralny punkt jego życia przesunął się mniej więcej o czterysta mil — od cieśnin Malakki do Wybrzeża Zbiegów — a gdy się Lingard tam znalazł, był w kręgu innego istnienia — we władzy swych porywów, bliżej upragnionego celu. Hassim i Immada przychodzili na brzeg i oczekiwali go na wysepce. Opuszczał ich zawsze z żalem.
Przy końcu pierwszego etapu każdej wędrówki Jörgenson czekał na Lingarda u szczytu portowych schodów i szedł tuż za nim bez słowa. Rzadko kiedy zamieniali parę słów przez cały dzień; ale pewnego wieczoru, na jakie sześć miesięcy przed ostatnią wyprawą Lingarda, gdy przechodzili przez krótki most nad kanałem, gdzie tkwiły grupkami przycumowane statki krajowców, Jörgenso przyśpieszył kroku i znalazł się na jednej linji z Lingardem. Była to noc księżycowa; na ziemi nic się nie poruszało prócz cieni wysokich chmur. Lingard zdjął kapelusz i odetchnął głęboko, wciągając ciepły powiew. Jörgenson przemówił nagle ściszonym głosem:
— Nowy radża, Tulla, pali opium i często niebezpiecznie jest odezwać się do niego. Wśród możnych w Wajo panuje wielkie niezadowolenie.
— To dobrze! Dobrze! — szepnął z podnieceniem Lingard, tracąc nareszcie panowanie nad sobą. Potem zapytał: — Skądże pan wie o tem u licha?
Jörgenson wskazał palcem na mnóstwo prao, łodzi nadbrzeżnych i sampanów, które tkwiły na wodzie stłoczone w kanale, pokryte matami i zalane zimnym blaskiem księżyca; gdzieniegdzie widać było mętne światło latarni, palącej się wśród gmatwaniny wysokich ruf, rei, masztów i spuszczonych żagli.
— Stamtąd — rzekł Jörgenson. Szli dalej, a cienie ich w ubraniach i kapeluszach padały ciężko na statki dziwnego kształtu, które wożą po płytkiem morzu losy brunatnych ludzi. — Stamtąd! Umiem z nimi przesiadywać, umiem z nimi mówić, mogę przyjść i odejść, kiedy mi się podoba. Znają mnie już od trzydziestu pięciu lat — to kawał czasu. Niektórzy z nich dają białemu człowiekowi talerz ryżu i kawałek ryby. To wszystko co mi zostało — po trzydziestu pięciu latach życia, które im poświęciłem.
Milczał przez jakiś czas.
— Byłem jak pan — niegdyś — dodał, a potem położył rękę na rękawie Lingarda i szepnął:
— Czy pan daleko w to zabrnął?
— Do najostatniejszego centa — rzekł spokojnie Lingard, patrząc wprost przed siebie.
Połysk wody zagasł i maszty zakotwiczonych statków znikły w cieniu nadciągającej chmury.
— Niech pan to rzuci — szepnął Jörgenson.
— Pozaciągałem długi — rzekł zwolna Lingard i przystanął.
— Niech pan to rzuci!
— Nigdy w życiu nie rzuciłem niczego.
— Niech pan to rzuci!
— Na Boga, nie rzucę! — krzyknął Lingard i tupnął.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Byłem jak pan — niegdyś — powtórzył Jörgenson. — Trzydzieści i pięć lat — nie rzuciłem niczego. A to, czego pan może dokonać, jest tylko dziecinną zabawką w porównaniu do interesów, które miałem w ręku — słyszy pan — choć jesteś pan wielkim człowiekiem. Kapitan Lingard z Błyskawicy... Gdyby pan był widział Dziką Różę! — Głos jego załamał się nagle.
Lingard oparł się o poręcz kamiennego występu. Jörgenson przysunął się bliżej.
— Podpaliłem ją własnemi rękami! — rzekł bardzo cicho drgającym głosem, jakby czyniąc jakieś potworne zwierzenie.
— Biedaczysko — mruknął Lingard, poruszony do głębi tragiczną okropnością tego czynu. — Widocznie nie było innego wyjścia?
— Nie chciałem dopuścić, aby zgniła i rozpadła się w kawałki w jakimś holenderskim porcie — rzekł Jörgenson ponuro. — Czy pan słyszał kiedy o Dawsonie?
— Coś nie coś — nie pamiętam już teraz — mruknął Lingard, czując że zimny dreszcz zbiega mu po grzbiecie na myśl o jego własnym statku, butwiejącym powoli w jakimś holenderskim porcie. — On już nie żyje — prawda? — zapytał z roztargnieniem, rozmyślając czy zdobyłby się na odwagę podpalenia brygu — gdyby zaszła taka konieczność.
— Poderżnął sobie gardło na wybrzeżu pod fortem Rotterdamem — rzekł Jörgenson. Wychudła jego postać zachwiała się w niepewnem świetle księżyca, jak gdyby była z mgły. — Tak. Wykroczył przeciw jakimś przepisom handlowym — czy coś w tym rodzaju — i blagował przed porucznikiem z Komety, żądając sądu i procesu.
— „Ależ oczywiście“ — odparł ten pies. „To należy do sądu w Makassarze, zabiorę tam pański szkuner“. A potem, gdy się zbliżali do portu, nadział w pędzie statek Dawsona na skalistą rafę po stronie północnej — trach! Kiedy woda zalała już szkuner do połowy, zdjął kapelusz i ukłonił się nisko Dawsonowi: „Oto tam wybrzeże — mówi — idź pan teraz i prowadź sądowy proces — ty — — Angliku!“ — Jörgenson podniósł długie ramię i pogroził pięścią księżycowi, który schował się nagle za chmurę. — Wszystko było stracone. Biedny Dawson włóczył się miesiącami po ulicach, boso i w łachmanach. Wreszcie pewnego dnia wyżebrał nóż od jakiejś miłosiernej duszy, zeszedł na wybrzeże żeby spojrzeć ostatni raz na ruinę okrętu i —
— Ja wcale Holendrom w drogę nie wchodzę — przerwał niecierpliwie Lingard. — Chcę żeby Hassim odzyskał to, co mu się należy —
— A jeśli Holendrzy tego sobie nie życzą? — odparł Jörgenson. — Tak czy owak, bies siedzi w takiej robocie — niech pan to rzuci!
— Posłuchaj pan — rzekł Lingard. — Zabrałem tych ludzi w chwili, gdy nie było już dla nich ratunku. To przecież coś znaczy. Gdybym się nie był wtrącał, wszystko byłoby się skończyło w parę godzin. Musiałem mieć coś na myśli, kiedy wówczas się nimi zająłem — czy wiedziałem co się święci, czy nie. Otóż miałem coś wtedy na myśli — i nie wiedziałem o co chodzi. Bardzo pięknie. A teraz mam na myśli to samo — i wiem już wszystko. Kiedy się uratuje ludzi od śmierci, bierze się udział w ich życiu. Oto jak ja się na to zapatruję.
Jörgenson potrząsnął głową.
— Warjactwo! — zawołał, a potem spytał pocichu głosem drżącym z ciekawości: — Gdzie pan ich zostawił?
— U Belaraba — szepnął Lingard. — Znał go pan w dawnych czasach?
— Znałem i jego, i jego ojca — wybuchnął tamten podnieconym szeptem. — Kogo ja nie znałem? Znałem Sentota, gdy był królem południowego brzegu Jawy i gdy Holendrzy naznaczyli cenę na jego głowę — była to wielka suma, cały majątek. Nocował dwa razy na Dzikiej Róży, kiedy zaczęły się jego niepowodzenia. Znałem go, znałem wszystkich jego wodzów, kapłanów, wojowników, starego regenta, który stchórzył i przeszedł do Holendrów, znałem — — Zająknął się, jakby słowa nie mogły wydostać mu się z gardła, wreszcie zamilkł i westchnął. — Ojciec Belaraba uciekł ze mną — zaczął znów spokojnie — i połączył się z Padrysami na Sumatrze. Wyrósł na wielkiego przywódcę. Belarab był wtedy młodzikiem. Takie to były czasy. Włóczyłem się wzdłuż wybrzeży — i śmiałem się w nos krążownikom; widziałem każdą bitwę w kraju Battaków — i widziałem jak Holendrzy uciekali; byłem jak brali Singal — i uszedłem cało. To ja jestem tym białym, którego rad słuchali wodzowie plemienia Manangkabo. Pisano o mnie wtedy mnóstwo w gazetach holenderskich. Opowiadali, że jestem Francuzem, który przyjął mahometanizm — — Zaklął potężnie i zatoczył się na poręcz, dysząc ciężko i mrucząc przekleństwa na dzienniki.
— Otóż właśnie Belarab trzyma całą rzecz w ręku — rzekł spokojnie Lingard. — On jest głównym przywódcą na Wybrzeżu Zbiegów. Naturalnie są i inni. Porozsyłał gońców na północ i na południe. Musimy zapewnić sobie ludzi.
— Wszystkie djabły już rozpętane — rzekł Jörgenson. — Pan to zrobiłeś, a teraz strzeż się — strzeż się...
— Nic nie może zawieść, o ile mi się zdaje — dowodził Lingard. — Wszyscy wiedzą, co mają robić. Trzymam ich w ręku. Pan nie myśli, że Belarab jest niepewny? Co?
— Piętnaście lat go nie widziałem — ale cała rzecz jest niepewna — warknął Jörgenson.
— Mówię panu, tak wszystko urządziłem, że nic zawieść nie może. Byłoby dobrze, gdybym miał białego do ogólnego nadzoru nad tem wszystkiem. Jest tam dużo zapasów i broni — i nie ulega kwestji, że przydałoby się Belaraba dopilnować. Czy panu czego nie potrzeba? — dodał, kładąc rękę do kieszeni.
— Nie, dość jest w domu jedzenia — odrzekł krótko Jörgenson. — Rzuć pan to! — wybuchnął. — Byłoby lepiej dla pana skoczyć odrazu za burtę. Niech pan spojrzy na mnie. Przyjechałem tu jako osiemnastoletni wyrostek. Umiem po angielsku, umiem po holendersku, umiem mówić każdem przeklętem narzeczem tych wysp — pamiętam rzeczy, od których włosy stanęłyby panu na głowie — ale zapomniałem języka własnego kraju. Handlowałem, walczyłem, nie złamałem nigdy słowa ani białemu, ani krajowcowi. A spójrz pan na mnie! Gdyby nie moja dziewczyna, byłbym skończył w rowie dziesięć lat temu. Wszystko mnie opuściło — młodość, pieniądze, siła, nadzieja — nawet sen. Ale ona wytrwała przy tej ruinie.
— To wiele mówi o niej, a trochę i o panu — rzekł wesoło Lingard.
Jörgenson potrząsnął głową.
— To najgorsze ze wszystkiego — rzekł powoli z naciskiem. — To już koniec. Przyjechałem do nich z tamtej strony ziemi, i zabrali mnie — i patrz pan, co ze mnie zrobili.
— Skąd pan pochodzi? — spytał Lingard.
— Z Trömso — wyjęknął Jörgenson; — nigdy już śniegu nie zobaczę — załkał z twarzą w dłoniach.
Lingard patrzył na niego w milczeniu.
— Czy nie pojechałby pan ze mną? — rzekł. — Jak już panu mówiłem, potrzebuję — —
— Bodajeś pan zczezł przedtem! — wybuchnął dziko tamten. — Jestem starym białym łazikiem, ale nie dam się wciągnąć w ich szatańskie sprawy. Oni mają swego djabła — —
— Ta rzecz nie może wprost zawieść. Obmyśliłem każde posunięcie. Obwarowałem się ze wszystkich stron. Nie jestem głupi.
— Owszem — jesteś pan. Dobranoc.
— No, dowidzenia — rzekł spokojnie Lingard.
Wsiadł do łodzi, a Jörgenson poszedł w górę bulwarem. Lingard, porządkując linki sterowe, usłyszał go wołającego z oddali:
— Rzuć pan to!
— Odpływam przed świtem — krzyknął w odpowiedzi i wrócił na statek.
Gdy po niespokojnej nocy wyszedł z kajuty, było jeszcze ciemno. Wychudła postać łaziła po pokładzie.
— Jestem — rzekł Jörgenson ochrypłym głosem. — Czy umrę tu, czy tam — wszystko jedno. Ale jeśli tam umrę — niech pan pamięta, że moja dziewczyna musi jeść.
Lingard był jednym z niewielu, którzy widzieli dziewczynę Jörgensona. Miała pomarszczoną, brunatną twarz, gąszcz potarganych, siwych włosów, parę czarnych pieńków zamiast zębów — i niedawno została mu zaślubiona przez młodego, przedsiębiorczego misjonarza z Bukit Timah. Jakim mógł być jej wygląd ongi, gdy Jörgenson dał za nią trzysta dolarów i kilka mosiężnych strzelb — niepodobna było osądzić. Z młodości pozostały jej tylko oczy, nieprzyćmione i żałosne, które — gdy była sama — zdawały się patrzeć kamiennym wzrokiem w przeszłość dwojga ludzi. Kiedy Jörgenson był przy niej, oczy te śledziły jego ruchy z niespokojną uporczywością. A teraz, pod sarongiem zarzuconym na siwą głowę, płynęły z nich niewidzialne łzy; dziewczyna Jörgensona kiwała się naprzód i wtył, przykucnąwszy samotnie w kącie ciemnej chaty.
— Niech się pan o to nie troszczy — rzekł Lingard, chwytając dłoń Jörgensona. — Niczego jej nie zbraknie. A pana proszę tylko o to, aby pan czuwał trochę nad sprawowaniem Belaraba podczas mojej nieobecności. Muszę odbyć jeszcze jedną wycieczkę, a potem będziemy mogli zabrać się do roboty. Przewidziałem wszystko, każdy szczegół. Niech mi pan zaufa!
I tak się stało, że niespokojny cień kapitana H. C. Jörgensona przebył z powrotem wody zapomnienia i wszedł znów w ludzkie życie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.