Obrachunki fredrowskie/Kamienna osoba

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Kamienna osoba
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. KAMIENNA OSOBA.

Nietyle o samym Fredrze mam w tych obrachunkach mówić; do tego daje mi (zbyt rzadko, coprawda) miłą sposobność mój urząd sprawozdawcy teatralnego; tutaj, chodzi mi raczej o stosunek opinij literackich i krytycznych do Fredry, o różne fazy pośmiertnego żywota wielkiego pisarza. Wykazałem już, jak sądzę, iż rzecz jest bardziej złożona niżby się zdawało. Od pręgierza (bezmała) do apoteozy; od pisarza „niepolskiego“ do hiperpolskiego; od trefnisia salonów do sensata i statysty; od niedość moralnego do moralizatora i niemal kaznodziei; — ewolucja ta domaga się scałkowania. A o ile Chmielowski pisał dobrodusznie, że, „co do śmieszności osób i sytuacyj przez niego odmalowanych nie może być nigdy pomyłki najmniejszej“, — dzisiejsi komentatorowie starają się, z wielkim nakładem erudycji i pracy, dowieść nam, że cały stuletni stosunek publiczności, krytyki i teatru do najpopularniejszych sztuk tego tak przejrzystego, zdawałoby się, pisarza był jedną wielką pomyłką!
Czy ci, co te pomyłki prostują, nie popełniają innych, cięższych może, spróbujemy tu rozważyć.
(Nawiasem wspomnę tutaj o pewnym dość zabawnym dokumencie fluktuacyj w kulcie Fredry. Mało kto pamięta, że teatr krakowski był zrazu, tuż po wzniesieniu nowego gmachu, oficjalnie ofiarowany Fredrze jako ojcu komedji polsiej; był Teatrem im. Fredry, na znak czego ustawiono przed frontonem lichy coprawda pomniczek autora Zemsty. Była to jeszcze era Tarnowskiego. Ale później, za Młodej Polski, przyszła zniżka na humor, a zwyżka na Króla Ducha; bez najmniejszej tedy ceremonji, magistrat krakowski odebrał pocichu teatr Fredrze, a ofiarował go hucznie — Słowackiemu, z okazji, zdaje mi się, jego stulecia. Tego rodzaju wywłaszczenie stanowi prawdziwe curiosum w dziejach własności. Wynikł z tego dość osobliwy paradoks w opomniczeniu Teatru im. Słowackiego: na frontonie gmachu widnieją dwie figury z... epopei Mickiewicza, przed teatrem posąg Fredry, a od kuchni popiersie Bałuckiego).
Ale wróćmy do rzeczy. Wspomniałem o przewartościowaniu, którego wyrazem stały się głośne odczyty warszawskie Tarnowskiego. Nowością dla słuchaczy było postawienie Fredry — jeszcze za życia — tuż obok największych, z zachowaniem znamiennej dla prelegenta hierarchji. „Oprócz tych poetów, — mówi Tarnowski, — którym wielkie genjusze jeszcze serca zapewniają nieśmiertelność, jak Mickiewicz i Krasiński; oprócz mniejszych niż oni, lecz pałających przecie świętym ogniem poezji jak Słowacki i Malczewski; — nie wiemy, kto w naszej literaturze pięknej mógłby pewniejszy być trwałego życia i pamięci, ktoby do nich więcej miał prawa — jak Fredro“. I jeszcze powiada Tarnowski, że, stojąc przed Fredrą, mamy wrażenie, jakbyśmy, przeniesieni w przeszłość, stali przed „kamienną, dużą rycerską osobą“ — o której mówi poeta“.
Nie ulega wątpliwości, że hojność, z jaką hetman-profesor odmierza tak pełną miarą Fredrze to czego tak skąpi samemu Słowackiemu, stawiając biednego Jula o tyle niżej swego znakomitego kuzyna (Krasiński był, jak i sam Tarnowski, żonaty z Branicką), ma przyczynę i w karmazynowym rodowodzie Fredry, i w jego mundurze napoleońskim, w aureoli Berezyny i Lipska. Temci lepiej, że te okoliczności przyczyniły się do oddania sprawiedliwości Fredrze i wyznaczenia mu właściwego miejsca. Bo nie ulega wątpliwości, że wówczas protekcja Tarnowskiego wiele mu pomogła. Ale trzeba zauważyć, że Tarnowski, nazwawszy uroczego komedjopisarza „dużą kamienną osobą“, mówi mimo to o Fredrze jak o kimś bliskim i żywym, mówi ze swobodą i smakiem, z trafnem naogół rozróżnieniem, starając się widzieć w jego komedjach to co w nich jest, nie czując potrzeby owych nadbudówek, które cechują niejednego z późniejszych fredrologów.
Bo nie wszyscy umieli zachować tę swobodę. Przyjąwszy — i słusznie — za Tarnowskim, że miejsce Fredry jest obok największych, istotnie zaczęto go potrosze traktować jak „kamienną osobę”, temsamem stroić we wszystko to co w Polsce przyzwyczajono się łączyć z wielkością. Skoro jest wielki, musiał być z jednej sztuki; musiał być i wielkim obywatelem, i wielkim myślicielem, i wzorem cnót, i moralistą, i wychowawcą narodu; cowięcej, musiał być tem wszystkiem od początku do końca swej działalności, bez różnicy. Szkoda, że o pornograficznych ineditach Fredry niema zwyczaju pisać: pewien jestem, że, ani chybi, dorobionoby do P....miry głęboką myśl obywatelską i moralną. Wogóle, możnaby całe studjum napisać o różnych sposobach przyrządzania Fredry: na słodko, na gorzko, rozmaicie. Jedną z ostatnich kreacyj jest Fredro na krwawo. Fredro śmiał się; śmiał się w dobie gdy moment nie był do śmiechu; zatem — wniosek jasny — śmiech jego musiał być krwawy. Najłacniej dokosztowano się smaku krwi w Panu Jowialskim; ale teza ta rozciąga się i na inne utwory; wedle niej, dobry pan Benet staje się krwawym policzkiem dla społeczeństwa. A Mąż i żona!
O tej właśnie ślicznej komedji chcę dziś kilka słów pomówić. Na niej przekonamy się jeszcze raz, że zagadnienie Fredry nie jest bynajmniej proste, ale przeciwnie, zrobiono je — przy dużym wysiłku coprawda, — czemś bardzo skomplikowanem.
Komedja ta, w chwili gdy ją wystawiono, wywołała zgorszenie. Kisieliński, pisząc do Fredry z Warszawy, „obawia się, aby ministrowi oświecenia nie przyszło zakazać grania tej sztuki”. „Stare kwoki gorszyły się” — pisze. I nietylko stare kwoki. „Z komedji tej gorszono się — podkreśla Brückner w swoim bezładnym nieco ale kapitalnym szkicu o Fredrze. — Padały słowa o gangrenie moralnej, zgniliźnie, rozkładzie”. Brückner, którego stosunek do Fredry zawsze wyróżnia się żywością i rozsądkiem, śmieje się z owych zgorszeń: „Mąż i żona, — zaznacza, — to nie jakieś przytępienie zmysłu moralnego, lecz wierny obrazek dawno minionej przeszłości i tylko jako taki winien być uważany: tylko brak historycznego ujęcia tłumaczy niewczesne krytyków biadania”.
Czy „tylko jako taki” winien być uważany, to znowuż inna sprawa. Narazie, stwierdźmy, że Brückner uważa za potrzebne bronić autora Męża i żony przed biadaniami krytyki, przed ciężkiemi zarzutami natury etycznej.
To fakt, że ta komedja Fredry długo była uważana za wybryk jego talentu, uroczy ale zdecydowanie płochy. Sam Tarnowski, podnosząc „zmysł moralny Fredry, zawsze czuły i prosty”, dodaje w nawiasie: „z jednym tylko wyjątkiem — Męża i żony”; a sąd to nietylko samego Tarnowskiego, ale poniekąd całej epoki, tak jeszcze bliskiej Fredrze. Otóż przeskoczmy teraz równemi nogami od odczytów Tarnowskiego (1876) w nasze czasy i przeczytajmy co w r. 1921 pisze najczynniejszy rewizjonista-fredrolog, prof. Kucharski, o Mężu i żonie. Zdaniem lwowskiego profesora, znów zachodzi nieporozumienie między autorem, a krytyką i publicznością w pojmowaniu tego utworu; niemal taksamo jak w pojmowaniu Pana Jowialskiego. Bezlitosna, zimna ironja smagająca zepsucie — zapamiętałe pastwienie się — policzkowanie moralne — rózgi — zaciekłość w wymierzaniu chłosty, — oto słowa, jakich używa nasz profesor, mówiąc o Mężu i żonie. Poprostu — jego zdaniem — nikt nie zrozumiał Fredry, nikt się nie poznał na tem: brano przez sto lat za płochość to co było surową lekcją moralności. „Komedja Fredry — pisze dalej z powodu Męża i żony — porusza się w sferze odpowiedzialności moralnej. Ona nietylko dostrzega zło, ale ustala i bada stopień winy i podług tego wymierza karę. Fredro nietylko umie malować zło, ale umie także nad niem zastanawiać się: on nad niem myśli. Dlatego pod wyrokiem jego podpisze się nietylko każdy sędzia sprawiedliwy, ale i każdy moralista-myśliciel”.
Wielkie słowa! Jak widzimy, profesorski kult Fredry zrobił od czasu Tarnowskiego djabelne postępy. Kamienna osoba zmieniła się w istny posąg Komandora, który, ciężko stąpając po schodach, wkroczył w próg saloniku hrabiostwa Wacławów.
Sprawiedliwość każe stwierdzić, że ten krwawy kurs Męża i żony ma swoje korzenie już w przeszłości. W tym samym roku 1876, w którym Tarnowski przyganiał — niezbyt srogo — Mężowi i żonie brak zmysłu moralnego, Kraszewski — już wówczas podeszły wiekiem, temsamem skłonny może do czarnowidztwa, — komentował tę komedję znowuż odmiennie. „Jest to — pisał — coś większego niż komedja zwykła; jest to do tragiczności niemal posunięty dramat, któryby historycznym nazwać można, z odwagą genjuszu pojęty... upadek rodziny, rozprzęgającego się społeczeństwa wizerunek, z boleściwą ironią przedstawiony”...
Dramat, tragedja, dramat historyczny, boleściwy... Mąż i żona! Gwałtu, co się dzieje! Niema rady, trzeba mi odczytać na nowo tę komedję, którą tak lubię i którą — zdawało mi się — znałem tak dobrze.
Mam ten nawyk, że zawsze staram się wyobrazić sobie fizjognomję twórcy w chwili gdy pisał dany utwór. Począwszy od wieku autora. Uważam to za bardzo pożyteczny nałóg. Historycy literatury, mający skłonność do abstrakcyjnego widzenia, nawet wówczas gdy są zbrojni w daty, zapominają najczęściej o wieku, a przynajmniej nie widzą go plastycznie. Świadomość ta zawadzałaby im może gdy przystępują na klęczkach do młokosa, z którym nie chcieliby zapewne ani gadać, gdyby go spotkali żywym. Otóż, autor Męża i żony był potrosze w tem położeniu: komedja jego, wystawiona w r. 1822, powstała gdzieś w r. 1820 lub 1821; wyszła spod pióra człowieka może dwudziestokilkoletniego, w każdym razie mniej niż trzydziestoletniego. Ów Fredro, który ją pisał, bliski był datą lekkomyślnych czasów, kiedyto, wedle wyrażenia znajomej mu lwowskiej matrony, Fredry chodziły na głowach, kiedy (mówiła dalej owa dobra pani) „trzeba się było chować przed nimi, bo i z ołtarza byliby zdjęli, a do tego jeszcze i takie wiersze pisali, że nawet starszym uszy od nich trzeszczały”... To była atmosfera sławnych karnawałów lwowskich, lwowskiego świata, hulaszczego, rozamorowanego, trochę cynicznego, którego ex-kapitan Fredro był wówczas raczej wesołym obserwatorem niż surowym sędzią.
Oto sytuacja życiowa. A literacka? To znowuż były właśnie owe czasy rozczytywania się w Moljerze, którego szczęśliwie (za dwa dukaty, od wędrownego kramarza) nabyte dzieła stały się dla młodego autora najpłodniejszą podnietą. Nie zapuszczając się w trzęsawisko „wpływów”, zauważmy tu, że motyw małżeństwa jest w komedji moljerowskiej jednym z najczęstszych. Zwłaszcza utwory pierwszego okresu wyłącznie prawie poświęcone są temu tematowi: Szkoła żon — Szkoła mężów — i t. d. Sprawy zazdrości, „rogów”, wypełniają cały okres twórczości Moljera, zgodnej w tem z momentem obyczajowym, kiedy rewizja form małżeństwa była najaktualniejszą sprawą w świecie kobiecym Paryża. Stanowisko Moliera wobec małżeństwa wedle ówczesnych jego form jest dość znane: ten cygan teatralny nie ma dla małżeństwa nic prócz drwiny, ledwie upozorowanej — gwoli moralnego zakończenia — tem że mąż występuje nieraz pod postacią opiekuna. Jego Szkoła żon wywołała burzę zgorszenia. Ale i pomoljerowska komedja francuska odnosi się do małżeństwa ironicznie: dość wspomnieć Beaumarchais‘go, gdzie płomienny kochanek z Cyrulika zmienia się w niewiernego, znudzonego, obojętnego a mimo to wściekle zazdrosnego męża w Weselu Figara, a zaniedbana hrabina jakże dojrzała jest do znalezienia pociechy!
Mąż i żona Fredry — krwawą chłostą — policzkiem — dramatem... Nie! Daremnie odczytuję tę komedję, nie mogę się dopatrzyć tego wszystkiego. Morał tej sztuki — jeżeli mamy szukać w niej morału — wydaje się zgoła inny. To ów pokrewny Moljerowi morał „natury”, morał zwycięskiej miłości, — zdrobnionej coprawda tutaj do miłostek, — prastary morał Erosa, który drwi ze społecznych układów i mści się za pogwałcenie swojej autonomji. To nie chłosta wymierzona osobom sztuki, ale raczej dość zuchwałe drwiny z samej formy małżeństwa. I nic to nie przeszkadza, że Fredro podobno już wtedy był zakochany i marzył o małżeństwie z drogą mu kobietą. W takich rzeczach każdy siebie i swoją miłość uważa za wyjątek. Zresztą, miłość Fredry do przyszłej żony, to właśnie romans z mężatką spętaną konwenansem. Jakież sarkazmy mogła mu nastręczać instytucja małżeństwa, która jego Zofiję, młodziutką dziewczynę nieznającą świata, związała z obcym mężczyzną w zimnem i niedobranem stadle, łamiąc życie i jej i przyszłemu wybrańcowi jej serca. Nie; małżeństwo, które właśnie Fredro silił się rozbić, to nie była instytucja dla którejby miał wówczas jakieś szczególne zobowiązania.
Odczytując tę komedję, przedewszystkiem starałem się wsłuchać w jej ton. Nie będąc Towiańczykiem, uważam wszakże z Mistrzem, że ton, to jest rzecz bodaj najważniejsza, usłyszeć go, to mówi więcej i pewniej niż wszystkie mędrkowania, które, jak widzimy, mogą być tak sprzeczne. Nie, stanowczo ta komedja nie dźwięczy dramatem, ani nie słyszę w niej świstu owych rózeg. Wręcz przeciwnie, pulsuje ona zmysłową rozkoszą, którą sączy omdlewająca Elwira, do której rozdyma nozdrza młody Alfred, którą nieci zwłaszcza elektryczna Justysia, coś niby bożek miłości tego światka, miłości drwiącej sobie z więzów i nakazów. „Gdzie przysiąg trzeba, tam nikną rozkosze” — te słowa Justysi mogłyby być mottem sztuki, lepszem niż przyciężkie (ale też nie zbyt wysokie moralnie) motto[1], wzięte przez poetę od przodka, Andrzeja Maxymiljana Fredry. Te arcydowcipne kombinacje, w których wszyscy oszukują się wzajem, są doprowadzeniem do absurdu form instytucji małżeńskiej, zuchwalszem — dzięki uzyskanym w ciągu dwóch wieków swobodom sceny — niż kiedykolwiek u Moljera.
Nie twierdzę zresztą koniecznie, aby Fredro wszystko to wyrażał z pełną świadomością. Ale czyż raz jeden się zdarza, iż dzieło płata figle autorowi: że talent jego mówi co innego niżby może on sam ośmielił się a nawet chciał powiedzieć? Faktem jest, że to mówi jego komedja — mówi swoim rytmem radosnym i jurnym; swoim celnym i czelnym dowcipem, najdalszym zaiste od krwawego morału, jaki mu śledziennicy podsuwają.
Gdybyśmy przyjęli, że komedja ta urodziła się z natchnienia moljerowskich anty-małżeńskich pamfletów, trzeba nam podziwiać jak Fredro umiał wzbogacić ten odwieczny temat. W dawnej komedji, mąż — często, jak już wspomniałem, przemycony pod nazwą opiekuna — jest zwykle stary, a zawsze pocieszny i wstrętny: nie dziw, że młoda kobieta poświęca go dla innego. Tutaj, mąż jest to — jak Almaviva — człowiek młody; wyleniały troszkę lew salonowy, który może się podobać i podoba się pono wszystkim, z wyjątkiem własnej żony. Dlaczego? — bo jest mężem. I gdy w dawnych komedjach mąż-staruch nieodmiennie zakochany jest w młódce, tutaj mąż jest głęboko obojętny na urok kobiety, za którąby może szalał, gdyby była żoną — cudzą.
Drugie, bardziej jeszcze zdobywcze odkrycie Fredry, to zdewaluowanie romansu; odbronzowienie — aby użyć utartego już słowa — kochanka. Romans światowy równie mało ma tu wspólnego z miłością jak małżeństwo; zrodzony z konwenansu, nudy i próżności, staje się, po wyczerpaniu pierwszych słodyczy, niby drugiem małżeństwem, z wszystkiemi jego utrapieniami a bez jego wygód: przymus, niewola, konieczność pisania listów — w owej nieszczęsnej beztelefonowej epoce, — ukrywania się, schadzek, prawienia czułości... W tym wypadku, pierwszy odczuwa ten ciężar mężczyzna; ale gdyby Alfred był wierny, może onby znowuż zaciężył Elwirze? Zważmy dawniejszą komedję; nigdzie nie zdemaskowano w ten sposób „zakazanej miłości”, choćby dlatego, że obyczaj nie pozwalał pokazać jej na scenie. Sądzę że ta komedja Fredry, wystawiona w swoim czasie we Francji, byłaby i tam czemś bardzo śmiałem, gorszonoby się nią conajmniej tak, jak później Paryżanką Becque‘a.
Trzecie odkrycie Fredry, to odnowienie subretki. Subretka w dawnej komedji, to zaufana powiernica i sojuszniczka pani. Jeżeli u Beaumarchais‘go staje się nieomal jej rywalką, to bez swojej woli i winy. Tutaj — jest pełną, zwycięską rywalką, i to podwójnie. Mąż i kochanek — obaj znudzeni panią a szalejący za pokojówką, to pomysł, który zdumiewa swem zuchwalstwem, na owe czasy zwłaszcza: rozumiemy, że nietylko „kwoki” mogły się zgorszyć. Czem czaruje tych mężczyzn Justysia? ponoć tem, że z nią mogą być sobą — to znaczy potrosze chamami, jakimi są w gruncie; — że w stosunku do niej niema nic wymuszonego, a równocześnie że aby ją naprawdę rozkochać, trzebaby się zdobyć bodaj na więcej wysiłku. Oczarować Elwirę może Alfred sentymentalnym frazesem i banialukami w listach, których nawet sam nie pisze; ale sercu tej Justysi trzebaby rzetelniejszej monety. Elwira, skrępowana konwenansem, ma szczupły wybór i ograniczoną jego możność; Justysia, mimo swej zależności, jest wolna jak ptak i jak ptak nieujęta. Justysia wreszcie przynosi to odkrycie, że w miłości różnice społeczne się kończą i że w pewnym momencie niema pani i służącej, są tylko dwie kobiety. To wszystko jest bardzo śmiałe!
Prof. Kucharski, cytując i persyflując wyrażenia Tarnowskiego, przygania mu, że uległ „mistyfikacji seduktorskiego wdzięku (!) Alfreda i wysokiego (!) uczucia honoru Wacława” (wykrzykniki w nawiasach są pióra prof. Kucharskiego). Nie spodziewał się zaiste świątobliwy Tarnowski, że go tak przelicytują w moralności. Ale, doprawdy, wobec takich purytanów cnoty jak dzisiejsi fredrolodzy, Tarnowski trąci niemal frywolnością XVIII wieku. I właśnie dlatego sądzę, że Tarnowski, chociaż może użył śmiesznych na dzisiaj (jak owo „wysokie uczucie honoru”) wyrażeń, nie mylił się tak bardzo. Ciasny i ograniczony pod wieloma innemi względami, miał on niewątpliwie trafne wyczucie atmosfery fredrowskiej. Nie ulega wątpliwości, że jest w tej sztuce — nawet w jej drażliwem zakończeniu — pewna elegancja, trącąca formami arystokratycznego francuskiego małżeństwa XVIII wieku — wieku, któremu Fredro z wychowania, z libertyńskich tradycyj swego otoczenia, był jeszcze tak bliski. Ostatecznie, wszystko jest rzeczą formy: tego rodzaju kompromisy nie są wyłączne dla „arystokratycznego zepsucia”: skoro małżeństwo jest nierozerwalne, musi jakoś rzeczy załatwiać! Jak rozegrałoby się to w świecie np. Justysi? Wacek skułby Fredowi mordę i wyrzuciłby go na pysk, przyczem samby może oberwał majchrem pod ziobro; Elwirkę wygrzmociłby fest, no i pogodziliby się — do następnego razu. Otóż, nie ulega kwestji, że małżeński styl osiemnastowieczny, którego tyle wzorów znajdziemy bodaj w Anegdotach Chamforta, umiał rozwiązywać tego rodzaju konflikty z maximum elegancji, a może i czegoś więcej.
Jeszcze jedna analogja. Przypomnijcie sobie Fizjologję małżeństwa Balzaka: toż ta komedja Fredry jest jakby żywą projekcją ironicznej wiedzy francuskiego „doktora spraw małżeńskich”, ilustracją do owych rozdziałów, podzielonych nibyto wielce poważnie na paragrafy: Mąż — Kochanek — Pokojówka — Korespondencja... Otóż, Fizjologja małżeństwa wyszła w r. 1830 w Paryżu i wywołała wiele krzyku; — komedja Fredry urodziła się w r. 1821 gdzieś w Jatwięgach czy Bieńkowej Wiszni. W karjerze literackiej Fredry jest sporo rzeczy zdumiewających: ale ta komedja, której elegancji, dowcipu i... „cynizmu” mogłyby pozazdrościć bulwary paryskie wraz z czterdziestoma członkami Akademji, — ta komedja powstała w r. 1821 na głuchem Podkarpaciu, w języku w którym pisał ksiądz Skarga, — to jest rzecz może najbardziej zdumiewająca.
Istnieje zatem „nieporozumienie”, o którem mówi prof. Kucharski, ale innego rodzaju: nieporozumienie wynikłe stąd, że Fredro, kiedy pisał tę komedję, nie był jeszcze ową „kamienną osobą”, jaką widzą w nim komentatorowie, czujący się tem samem w obowiązku podciągać Fredrę do swego pedagogicznego ideału. Ani też Fredro, kiedy pisał Męża i żonę nie był autorem dla szkół, „dozwolonym” — czy „poleconym” — w komplecie dla bibljotek uczniowskich. Mogła się tedy znaleźć w jego twórczości jedna komedja gorszącawybryk młodzieńczej jurności i zuchwalstwa; dziś, ta kamienna osoba nie może już sobie na to pozwolić.
O jedno jeszcze muszę się z prof. Kucharskim poróżnić: taki już los nas obu, że zawsze musi być między nami maleńka różnica... (błagam, niech nikt nie krzyczy: „vive la petite différence!”, toby było niesmaczne) — maleńka różnica zdań. Muszę się mianowicie pokłócić o zakończenie Męża i żony. Jak państwu wiadomo (a może niewiadomo), istnieją dwa zakończenia tej komedji: jedno pierwotne, drugie późniejsze, wprowadzone do niektórych wydań. Prof. Kucharski, redagując definitywne wydanie Fredry (1926), dał w tekście jedynie zakończenie drugie, a pierwsze przerzucił do przypisów. Co do mnie, obstaję przy pierwszem; nietylko dlatego, że jestem do niego tak od dziecka przyzwyczajony, iż wprost nie rozumiem Męża i żony bez tego finału; ale dlatego, że pierwsze wydaje mi się autentyczniejsze. Rozumowanie moje w tej mierze jest wręcz odwrotne do rozumowania prof. Kucharskiego. „Owo pierwotne zakończenie Męża i żony — pisze prof. Kucharski — może służyć za klasyczne ostrzeżenie, gdzie idej fredrowskich poszukiwać nie należy. Pierwotnie, kończył poeta sztukę właściwie tylko dla publiczności i kończył w jej guście, t. j. w rozumieniu publiczności, „pomyślnie”. Dlategoto, w scenie ostatniej następowała rozczulająca dla paradyzu scena poprawy grzeszników, roztkliwiające przebaczenie, padanie w objęcia i inne tym podobne historje z rekwizytorni teatralnej. Czy poeta, pisząc to, wierzył naprawdę w możliwość takiego rozwiązania? Nie. To był tylko konwenansowy ochłap, rzucony teatralnej gawiedzi”.
Zdumiewa mnie pewność siebie i dowolność tych wniosków. Prof. Kucharski rozstrzyga, że nie należy poszukiwać idej fredrowskich we... własnym tekście Fredry; należy natomiast poszukiwać ich w wyrokach prof. Kucharskiego, który orzeka, że to jest „ochłap”. Nie jest to wyrażenie grzeczne wobec Fredry; przyjrzyjmyż się, czy trafne.
Przedewszystkiem — pytam się, kiedy właściwie Fredro zmienił owo pierwotne zakończenie? Pierwsze wydanie (1826) utrwala po kilku latach tekst sceniczny tej komedji. Wedle prof. Kucharskiego (Fredro a komedja obca), zmienił Fredro zakończenie Męża i żony w wydaniu drugiem z r. 1839, dając tam redakcję „definitywną”. Z tej okoliczności wysnuwa prof. Kucharski daleko idące wnioski. Otóż ta informacja p. Kucharskiego jest mylna, jak z niemałem zdziwieniem przekonałem się, przeglądając w Bibljotece Krasińskich egzemplarz tego właśnie drugiego lwowskiego wydania z r. 1839. Zakończenie Męża i żony jest tu ściśle to samo co w pierwszem wydaniu. Temsamem, cały gmach wywodów i wniosków p. Kucharskiego zawisł w powietrzu. „Dlaczego poeta zmienił to zakończenie? — pyta sam siebie prof. Kucharski. — Zdaje się, że motywem głównym była obawa, żeby mu w tem rozczulającem zakończeniu nie dopatrzono się solidarności z moralnością przedstawionych postaci... Może dopiero po wystawieniu Pana Jowialskiego przekonał się Fredro, że na domyślność zarówno teatru jak publiczności w odgadywaniu ironji niebardzo można liczyć” — pisze prof. Kucharski, tłumacząc nam przemyślnie, czemu Fredro zmienił w r. 1839 zakończenie, którego w istocie Fredro... w r. 1839 nie zmienił.
I, na zasadzie owej urojonej zmiany, dokonanej jakoby przez Fredrę w drugiem wydaniu komedyj, fantazjuje p. Kucharski w całym obszernym ustępie swej książki. W dodatku — wciąż na tej zasadzie — gromi krytykę, pisząc: „Nadomiar złego, krytyka przy ideowem roztrząsaniu Męża i żony bierze za przedmiot rozważań zakończenie przez poetę odrzucone!”.
W przypisach swoich do zbiorowego wydania Fredry z r. 1926, prof. Kucharski milcząco wycofał się — co do faktu, a raczej daty — ze swej osobliwej omyłki; ale, co osobliwsze, utrzymał wysnute z niej poprzednio wnioski...
Kiedyż tedy Fredro „odrzucił” pierwotne zakończenie Męża i żony, zastępując je nowem? Cztery wydania dokonane za życia poety (1826, 1839, 1853, 1871) dają jednobrzmiące zakończenie pierwotne. Dopiero w wydaniu piątem, pośmiertnem (1880), końcową scenę Męża i żony (Elwira, Alfred, Wacław, Justysia) zastąpiono inną — krótką sceną między Alfredem i Wacławem, nie usprawiedliwiając tej zmiany żadnym komentarzem. Z przypisów do wydania z r. 1926 dowiadujemy się, że owo piąte wydanie (1880) „zawiera zmiany, poczynione przez poetę przed r. 1870”. Ale, naprzekór temu, ostatnie wydanie dokonane za życia Fredry przez Siemieńskiego w r. 1871, „dozwolone przez poetę”, zawierało końcową scenę Męża i żony w jej pierwotnem brzmieniu! Wszystko to niezbyt jest jasne i niezbyt przekonywające.
Ale mniejsza! Uznajmy, że Fredro przekreślił scenę, kończącą niezmiennie w czterech pierwszych wydaniach Męża i żonę i chciał ją zastąpić innym tekstem. Uczynił to w wieku gdy ludzie starej daty zwykli byli „rewokować” błędy młodości. Jego prawo. Ale nasze prawo jest znowuż inne. Któryż tekst mamy uważać za zgodniejszy z intencjami i z duchem poety: czy ten, który genjusz jego począł w chwili tworzenia i który przez kilka dziesiątków lat poeta aprobował, czy ten, w którym — w niesprawdzonych zresztą intencjach — „poprawił” — a w istocie zepsuł — dzieło dwudziestokilkoletniego twórcy? Ja głosuję bez wahania za pierwszym; uważam, że w tym wypadku trzebaby bronić dzieła Fredry bodaj przeciw niemu samemu. I bardzo poważni ludzie byli tego samego zdania: Chmielowski, w wydaniu swojem z r. 1898, przywrócił pierwotne zakończenie komedji; również Brückner oświadcza się stanowczo za pierwszem.
Sądzę, że jeżeli ten drugi tekst Fredry znalazł dziś tak gorliwych wyznawców, to głównie dlatego, że bardziej odpowiada kursowi „pogłębiania” Fredry i robienia zeń narodowego kaznodziei, bodaj kosztem dotkliwego nakręcania oczywistości.
Jeszcze jedna uwaga.
Bieda, że (jak zauważyłem na innem miejscu) nasi fredrologowie niechętnie widać chodzą do teatru; inaczej nie gadaliby wielu rzeczy. Widziałem Męża i żonę na scenie wprawdzie tylko raz, bo następstwem pietystycznego kursu Fredry jest, że tego arcydzieła, tej rozkosznej komedji, nigdy się nie grywa. Widziałem to przedstawienie będąc młodym chłopcem, to znaczy bardzo dawno, ale właśnie ów finał utkwił mi w pamięci tak że mogę go opowiedzieć i sens tego zakończenia (pierwszego) objaśnić. Było to w Krakowie, na występach (zdaje się) Lüdowej; Lüdowa grała Elwirę, hrabiego Wacława — Sobiesław: widzę jeszcze jego kasztanowate bokobrody! Nie było mowy o „rozczulaniu paradyzu” i nie sądzę doprawdy, aby Fredro miał intencję rzucać komukolwiek ten „ochłap”. Przeciwnie, wyszła z tego zakończenia bardzo dyskretna ale wymowna ironja, doskonale zamykająca sztukę. Tyrada hrabiego wycedzona była w tonie rozmyślnie poprawnym, wielkoświatowym. Skoro Alfred wyszedł, wówczas, po dość wymuszonej scenie przebaczeń, hrabia usiadł po jednej stronie kominka, hrabina po drugiej. Czuć było, że nie mają sobie nic do powiedzenia i że wspólne spędzenie wieczoru jest dla nich wielce kłopotliwe. Po chwili milczenia i jakby daremnych chęciach wszczęcia rozmowy, mąż pochylił się na stronę i ziewnął nieznacznie: równocześnie niemal ziewnęła ukradkiem i żona. Powoli kurtyna zapadła nad tym obrazkiem szczęścia domowego. Nie wiem, od jakiego czasu wywodzi się owa gra sceniczna i kto ją wymyślił, ale zdaje mi się, że instynkt aktorski czy reżyserski doskonale wyzyskał w niej możliwości tego zakończenia.
Rad byłbym, aby czytelnicy wzięli do rąk dwa teksty i porównali. Sens niby ten sam, ale różnica wielka. Pierwotne zakończenie o ileż jest żywsze i zgodniejsze z tonem i tytułem komedji! Wyobrażam sobie, że Fredro, człowiek starszy, czcigodny, ojciec dzieciom a dziadek wnukom, patrzał może na tę swoją komedję jak na grzeszek młodości, za który mu sporo nadokuczano; że owo pierwotne zakończenie wydało mu się zbyt drażliwe i że wolał zamknąć rzecz półgębkiem, nie wprowadzając wiarołomnej żony na scenę. Same te wiersze: „Jaka bądź żądza szalona — wre w głębi naszego łona” w drugiem zakończeniu, trącą konwenansem, jak znowuż owo: „Przewrotności dziś naszej stała się ofiarą” grzeszy brakiem prawdy. Faktem jest, że gdy pierwsze zakończenie da się doskonale wyzyskać na scenie i — jak to wskazałem — pozwala aktorom wydobyć dowcipną pointę, drugie pozostanie martwe i niezadowalające. Nic z niego aktorzy nie zrobią! Za pierwszem przemawiają i formalne względy artyzmu: tak znakomicie zbudowana sztuka, rozgrywająca się między czworgiem osób, musi w zakończeniu uregulować wzajemny stosunek tych osób do siebie; nie może część tych osób poprostu zniknąć za sceną. Sztuka nosi tytuł Mąż i żona; musi tedy załatwić sprawę męża i żony. Hrabia Wacław, sędzia moralności, skazujący swoją Justysię na klasztor, też ma swoją wymowę. Słowem, ze wszystkich względów pierwszy tekst wydaje mi się godniejszy utrwalenia. A że bardzo pragnąłbym w niedługim czasie ujrzeć na scenie tę komedję, zaklinam nasze teatry, niech się nie dadzą zbałamucić i niech zatrzymają zakończenie dawniejsze, zrodzone ze szczerej weny autora i mające wyborne tradycje aktorskie.
Czy to moje votum odniesie skutek?
Daję słowo, bez żadnego „à propos”, ale przyplątał mi się na pamięć aforyzm:
„Prędzej złodziej przyzna się że ukradł, niż profesor, że głupstwo powiedział”.
Wiecie, czyj jest ten aforyzm? — Fredry. W Zapiskach starucha. Tak rzekł Fredro, i to nie za lekkomyślnej młodości, ale po dojrzałej rozwadze, na schyłku życia. Już jako kamienna osoba. Toteż przyjmijmy te jego słowa w skupieniu.





  1. „Cudzego nabywając, swoje często tracim; kto po cudzą stawkę idzie, trzeba żeby swoją stawił, czasem i zapłacił”.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.