Przejdź do zawartości

Obłomow/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Chociaż już było dość późno, zdołali jeszcze załatwić niektóre sprawy. Sztolc zaprosił na obiad jakiegoś właściciela kopalni złota, z którym pojechali razem na letnisko na herbatę, gdzie zastaną większe towarzystwo i, Obłomow z zupełnej samotności został nagle przerzucony w tłum ludzi. Późną nocą wrócili do domu.
Na drugi, na trzeci dzień znowu to samo i tak niepostrzeżenie minął cały tydzień. Obłomow protestował, uskarżał się, kłócił, ale dał się powodować i wszędzie towarzyszył przyjacielowi.
Pewnego razu, wróciwszy późną nocą do domu, próbował się oprzeć takiemu zbyt ruchliwemu życiu.
— Przez cały dzień — mruczał, wciągając swój szlafrok — nie zdejmujesz butów — nogi tylko swędzą! Nie podoba mi się zupełnie to wasze — petersburskie życie! — mówił Obłomow, kładąc się na kanapie.
— Jakież ci się podoba?
— Nie takie, jak tu.
— Cóż właściwie ci się niepodoba?
— Wszystko. Bezustanna bieganina bez treści, ciągła gra lichych namiętności, chęć szkodzenia cudzym sprawom, plotki, różne sądy, docinania jeden drugiemu, oglądanie człowieka od stóp do głowy. Gdy się słyszy, o czem mówią — to się łeb kręci, ogłupieć można. A zdaje się nieraz, że ludzie tacy rozumni, z wyrazem godności na twarzy. Słychać tylko: temu dali to i to, ten otrzymał korzystną dzierżawę. „Na Boga, za co? — ktoś pyta. — Ten przegrał wczoraj w klubie majątek, ten bierze trzysta tysięcy!“ Nudy, nudy, nudy! Gdzież poza tem wszystkiem człowiek? Gdzie się on ukrył? Tak się rozmienił, jak pieniądz na drobną monetę.
— Coś jednak powinno zajmować świat i ludzi — odrzekł Sztolc. — Każdy ma swoje interesy — na to jest życie!
— Świat, towarzystwo! Ty pewnie umyślnie, Andrzeju, ciągniesz mnie w ten świat i towarzystwa, ażeby pozbawić mnie chęci bywania tam. Życie — dobra rzecz życie. Ale czego tam szukać? Rozumu, serca? Zważ tylko — gdzie jest ośrodek, koło którego wszystko to wiruje? Niema go. Niema nic głębszego, coby cię porwało, uniosło. Wszystko to umarli, śpiący ludzie, gorsi ode mnie — ci wszyscy światowcy z towarzystwa! Co ich pociąga do życia? Oni nie leżą wprawdzie, ale nudzą się całemi dniami, jak muchy latając z miejsca na miejsce, a jaki z tego pożytek? Wejdziesz do salonu i nie napatrzysz się, jak symetrycznie siedzą goście, jak spokojnie i poważnie tkwią — przy kartach. Niema co mówić, spełniają wielkie zadanie życia! Doskonały przykład dla umysłu, poszukującego ruchu, życia. Czyż to nie trupy? Czyż nie śpią oni całe życie, siedząc? Dlaczego ja jestem więcej winny od nich, leżąc w domu i nie mordując głowy trójkami i waletami?
— To są stare rzeczy! O tem tysiące razy już mówiono — zauważył Andrzej. — Czy niemasz innych zarzutów?
— A nasza młodzież, tak zwana „złota“, co ona robi? Czyż nie śpi włócząc się piechotą, jeżdżąc po Newskim prospekcie lub czas spędzając na tańcach? Codzienne puste marnowanie czasu! A spojrzno, z jaką dumą i nieświadomą godnością patrzą oni na każdego, kto nie tak, jak oni ubrany, jakiem pogardliwym wzrokiem mierzą człowieka, gdy nie posiada odpowiedniego im stanowiska. Biedaki! Oni na serjo myślą, że są wyżsi ponad szary tłum. „My służymy tam — powiadają, — gdzie oprócz nas niema nikogo; w teatrze zajmujemy pierwsze rzędy foteli, bywamy na balach u księcia, dokąd nikt, oprócz nas, nie ma dostępu!“ A gdy się zejdą razem — popiją się i pobiją między sobą, jak dzicy ludzie. Czyż to są żywi, nie śpiący ludzie? Nietylko młodzi tak się zachowują — spójrz na starszych. Zbiorą się, nakarmi jeden drugiego, a jednak nie pociąga ich ku sobie ani gościnność, ani dobroć. Przychodzą na obiad, na wieczerzę, jak do urzędu, bez radości, zimno, ażeby się wzajemnie pochwalić dobrym kucharzem, pięknym salonem, a potem wyśmieją się wzajemnie i jeden drugiemu nogę podstawi. Przed trzema dniami przy obiedzie nie wiedziałem, gdzie schować oczy, choćby pod stół wleźć, gdy rozpoczęto szarpać dobre imię nieobecnych. „Ten głupiec, ten nicpoń, tamten złodziej, inny śmieszny człowiek!“ Prawdziwa naganka! Mówiąc to, spoglądają jeden na drugiego takim wzrokiem, jak gdyby myśleli: „wyjdź tylko za drzwi — i o tobie powiedzą to samo“. Pocóż się schodzą, jeśli wszyscy tacy? Pocóż tak mocno ściskają sobie ręce? Tu niema ani szczerej radości, ani wzajemnej sympatji! Starają się przyjmować u siebie tylko jakichś wielkich gości. „U mnie był ten a ten, ja byłem u tego i tego“. Cóż to za życie? Ja nie chcę takiego! Ja się tam niczego nie nauczę, nic nie skorzystam!
— Wiesz co, Iljusza — rzekł Sztolc — ty rozumujesz, jak ktoś, kto powiada: w starych księgach to a to pisano. W każdym razie i to dobrze, że rozumujesz, że nie śpisz, ale co więcej? — Gadaj!
— O czem tu gadać! Przypatrz się tylko — tutaj nikt nie ma zdrowej, świeżej twarzy.
— Klimat taki — przerwał Sztolc. — I ty masz twarz zmiętą, i ty nie włóczysz się z wizytami, tylko leżysz.
— Nikt nie ma jasnego, spokojnego spojrzenia — ciągnął Obłomow — jedni zarażają się od drugich kłopotami, troskami, chorobliwie czegoś szukają. Gdybyż szukali prawdy lub czegoś pożytecznego dla innych, nie — oni zielenieją, gdy ktoś inny ma powodzenie. U jednego troska: jutro muszę zajść do izby sądowej po informacje; od pięciu lat ciągnie się sprawa, przez pięć lat noszę w głowie jedną tylko myśl, aby innego zwalić, a na jego miejscu zbudować gmach własnego dobrobytu. Przez pięć lat chodzić, przesiadywać i wzdychać w przedpokojach — to chyba ideał i cel życia! Inny dręczy się tem, że codziennie musi chodzić do urzędu i siedzieć tam do godziny piątej, a tamten ciężko wzdycha, że takiego szczęścia zdobyć nie może!
— Filozofujesz Iljusza! — rzekł Sztolc. — Wszyscy mają jakieś pragnienia, tylko tobie niczego nie trzeba!
— Wiesz, ten żółty pan w okularach — ciągnął Obłomow — przyczepił się do mnie: czy czytałem mowę jakiegoś posła i oczy na mnie wytrzeszczył, gdy mu powiedziałem, że nie czytuję dzienników. Począł mi gadać o Ludwiku Filipie, jak gdyby był jego rodzonym ojcem! Potem znowu męczył mnie pytaniem: co myślę o wyjeździe posła dyplomatycznego z Rzymu? Wartoż skazywać siebie na codzienne wysłuchiwanie wszechświatowych nowinek, krzyczeć przez cały tydzień i nie nakrzyczeć się! Dzisiaj Mechmed Ali wysłał statek do Konstantynopola, a on łamie sobie głowę nad tem: dlaczego? Jutro nie udało się coś Don Karlosowi — on znowu w strasznym niepokoju. Tam rozpoczęto budować kanał, ówdzie oddział wojska wysłano na wschód — ojcowie moi — znowu zapaliło się! Twarz mu się zmieniła, pędzi, krzyczy, jakby to wojsko na niego miało uderzyć. Rozważają, rozmyślają — tak i tak, a nudzą się przytem, bo to ich nie zajmuje. Mimo wszystkie krzyki widać tylko — sen. Są to rzeczy dla nich obojętne — oni chodzą w cudzym kapeluszu. Właściwie do roboty nic nie mają, więc rozpraszają się na wszystkie strony, nie dążąc do żadnego punktu. Pod tą niby wszechstronnością kryje się pustka, brak zamiłowania do wszystkiego. Ale wybrać skromną, małą drogę pracy, iść nią i własny głęboki ślad ryć na niej — to nudne, niewidoczne, tam wszechwiedza do niczego i niema komu piaskiem oczu zasypywać!
— My z tobą Iljusza nie rozpraszamy się? Gdzież nasza skromna, mała droga pracy? — spytał Sztolc.
Obłomow zamilkł.
— Ja także kończę właśnie... plan — odpowiedział. — Bóg z nim! — dodał gniewnie. — Ja nikogo nie zaczepiam, niczego nie szukam. Tylko w tem, co jest, nie widzę normalnego życia. Nie, to nie życie, to tylko wykrzywianie życia, tego ideału, jaki człowiekowi jako cel wskazała przyroda...
— Cóż to za ideał — normalne życie?
Obłomow milczał.
— Powiedz mi, jakibyś sobie nakreślił plan życia? — pytał Sztolc.
— Już nakreśliłem.
— Jaki? Powiedz, proszę cię, jaki?
— Jaki? — powtórzył Obłomow, przewróciwszy się na plecy i patrząc w sufit. — Jaki? — Pojechałbym na wieś.
— Cóż ci przeszkadza?
— Nie wykończyłem swego planu reorganizacji gospodarstwa. Następnie — wyjechałbym nie sam, ale z żoną...
— A... więc tak? I owszem, z Panem Bogiem... Czegoż czekasz? Jeszcze trzy — cztery lata i żadna za ciebie nie pójdzie...
— Cóż robić? Taki los. Nie mam dość nato pieniędzy!
— Zmiłuj się! A Obłomówka? Trzysta dusz...
— I cóż? Z czego tu żyć z żoną?
— We dwoje — z czego żyć?
— Dzieci przyjdą...
— Dzieci wychowasz... Same sobie potem dadzą radę. Nakierować tylko trzeba.
— Dziękuję. Jak tu szlachtę rosyjską przerabiać na rzemieślników? — odrzekł sucho Obłomow. — Ale oprócz dzieci, jakże to żyć we dwoje? Tak się tylko mówi: we dwoje z żoną, a w samej rzeczy — tylko się ożenisz, wnet będziesz miał w domu różne baby. Zajrzyj tylko do pierwszej lepszej rodziny — krewne, nie krewne, klucznice, jeśli stale u ciebie nie mieszkają, to przychodzą na kawę, na obiad... Jakże z trzystu duszami wykarmić ten cały pensjonat?
— Dobrze. A gdyby ci ktoś podarował jeszcze trzysta tysięcy, co byś zrobił? — zapytał Sztolc z wielkiem zainteresowaniem.
— Zaraz do banku! — odpowiedział Obłomow — i żyłbym z procentów.
— Tam płacą mały procent. Dlaczegóż nie przystąpić do jakiej spółki — naprzykład naszej?
— Nie, Andrzeju, mnie nie okpisz.
— Zatem, i mniebyś nie wierzył?
— Za nic. Nie o ciebie tu chodzi... Wszystko się stać może. Jeżeli spółka zbankrutuje, zostałbym bez grosza. Inna rzecz bank...
— Dobrze. Ale cóżbyś ty robił?
— Pojechałbym do nowego, dobrze urządzonego domu. W sąsiedztwie mieszkaliby dobrzy sąsiedzi, ty, naprzykład... Ale gdzież tam! Ty nie usiedzisz na jednem miejscu...
— A czy tybyś zawsze siedział? Nigdziebyś nie jeździł?
— Za nic!
— Pocóż ludzie budują koleje, jeśli ma być ideałem człowieka siedzieć na jednem miejscu? Zaproponujmy, Iljusza, aby tego nie robiono, bo my jeździć nie będziemy!
— I bez nas będzie dużo podróżnych. Czyż mało rządców, pomocników, kupców, urzędników, podróżujących próżniaków, którym własnego kąta braknie? Ci niech się włóczą.
— A cożeś ty za jeden?
Obłomow milczał.
— Do jakiego rodzaju ludzi zaliczasz siebie?
— Spytaj Zachara.
Sztolc spełnił życzenie Obłomowa.
— Zachar! — krzyknął.
Wszedł Zachar z zaspanemi oczyma.
— Kto tu leży? — spytał Andrzej.
Zachar momentalnie ocknął się i podejrzliwie spojrzał na Sztolca, potem na Obłomowa.
— Jakto — kto? Czyż pan nie widzi?
— Nie widzę — odpowiedział Sztolc.
— Co za dziwo! Przecież to barin, Ilja Iljicz.
Uśmiechnął się.
— Dobrze. Możesz odejść.
— Barin! — powtórzył Sztolc i głośno się zaśmiał.
— Dżentelmen! — z gniewem poprawił Obłomow.
— Nie, nie, tyś barin! — mówił Sztolc, śmiejąc się na całe gardło.
— Jakaż to różnica? — rzekł Obłomow. — Dżentelmen to także barin.
— Dżentelmen, to taki barin — określał Sztolc, — który sam sobie wciąga skarpetki i buty.
— Tak, dżentelmen sam... gdyż ma mało służby, ale Rosjanin...
— No, malujże dalej ideał swego życia... Dobrzy sąsiedzi dokoła — cóż dalej? Jakbyś ty dnie spędzał?
— Wstaję rano — mówił Obłomow, podkładając ręce pod głowę, a na twarzy widać było zadowolenie. Myślami już był na wsi. — Pogoda piękna, niebo szafirowe, ani obłoczka na niem. Jedna strona domu w moim planie posiada balkon, zwrócony na wschód, na ogród, na pole, druga — na wieś. W oczekiwaniu przebudzenia się żony, wdziewam szlafrok, przechadzam się po ogrodzie, oddycham rannem powietrzem... poszukam ogrodnika... podlewamy razem kwiaty, przystrzygamy krzewy. Robię bukiet dla żony. Potem idą do wanny lub do rzeki — kąpię się. Wracam. Balkon jest otwarty. Na balkonie żona w szlafroku, w czepeczku rannym, który ledwie — ledwie się trzyma, tylko patrzyć — a spadnie... Czeka na mnie... „herbata na stole“ — mówi. — Pocałunek... herbata... Jaki wygodny fotel! Siadam przy stole — sucharki, śmietanka, świeżutkie masło...
— A potem?
— Potem, wdziawszy wolny surdut lub jakąś kurtkę, obejmuję talję żony, idziemy spokojną, ciemną aleją — cicho, w zamyśleniu, milcząco, albo myślimy głośno, marzymy, licząc chwile szczęścia, jak uderzenia pulsu, słuchamy, jak bije i zamiera serce... przyroda współczuje z nami... Niepostrzeżenie dochodzimy do rzeki, idziemy w pole... Rozlega się łagodny plusk wody, kłosy zbóż kołyszą się od wiatru... upał... siadamy w łódkę... żona prowadzi... ledwie podnosi wiosło...
— Poetyzujesz, Iljusza — przerwał Sztolc.
— Tak, jestem poetą w życiu, bo i samo życie — to poezja. Wolno ludziom ją kazić! Potem można zajść do oranżerji — ciągnął Obłomow, sam upojony ideałem własnego szczęścia.
Wydobywał z wyobraźni już gotowe, dawno malowane przez siebie obrazy i mówił z ożywieniem, nie zatrzymując się.
— Zobaczyć morele, winograd, powiedzieć, co podać do stołu, potem powrócić, zjeść lekkie śniadanie i czekać na przyjazd gości... Tymczasem przynoszą liścik do żony od jakiejś Marji Piotrówny i książkę z nutami; przysłano ananas w podarunku. Olbrzymi arbuz, który dojrzał w inspektach, wyślesz sąsiadowi na jutrzejszy obiad na który też tam pojedziesz... A w kuchni tymczasem wre robota: kucharz w białym, jak śnieg, fartuchu i kołpaku zajęty — postawi jedną patelnię — zdejmie, postawi drugą, tam coś pomiesza, tu wałkuje ciasto ówdzie wodę wyleje... kręci lody... jarzynę sieka... stukają noże... Przed obiadem przyjemnie zajrzeć do kuchni, odkryć rondel, powąchać, popatrzeć, jak się robi pierożki, jak się krem ubija... Potem położyć się na kanapkę, żona przeczyta coś nowego, zatrzymujemy się, spieramy... Wtem goście jadą — naprzykład ty z żoną...
— Tak, więc i mnie ożeniłeś?
— Naturalnie.. Jeszcze dwóch — trzech przyjaciół — zawsze te same twarze. Rozpoczynamy wczorajszą niedokończoną rozmowę, dowcipkujemy, lub panuje wymowne milczenie, zamyślenie, nie z powodu utraconego urzędu lub jakiejś sprawy w senacie, lecz z pełni zaspokojonych pragnień życia... zaduma przyjemności... Nie usłyszysz filipiki z pianą na ustach przeciw nieobecnemu, nie złowisz w powietrzu rzuconego spojrzenia, które mówi: będzie to i o tobie, gdy tylko za drzwi wyjdziesz. Kogo nie lubisz, kto ci nieżyczliwy, z tym nie będziesz spożywać chleba i soli. W oczach rozmawiającego ujrzysz sympatję, w żarcie — szczerą, niezłośliwą wesołość... Wszystko ci po duszy. Co w oczach, w słowach — to i w sercu... Po obiedzie na tarasie — mokka, hawanna...
— Ty wszystko malujesz tak samo, jak bywało u ojców i dziadów.
— Nie, nie to — odezwał się Obłomow, prawie obrażony — jakże tak samo? Czyż moja żona pilnowałaby, jak się warzą konfitury, jak się suszą grzyby? Czyż liczyłaby motki lnu i mierzyła płótno bab wiejskich? Czyż dziewki trzepałaby po pysku? Czy tam były nuty, książki, fortepian, meble kunsztowne?
— No, a ty sam?
— I ja nie czytywałbym zeszłorocznych dzienników, nie jeździłbym w teleżce, jadłbym nie makaron i gęś pieczoną, ale wyćwiczyłbym kucharza w klubie angielskim albo u ambasadora...
— A potem?
— Potem, jak przyjdą upały, wysłalibyśmy wóz z samowarem i z deserem do brzozowego gaju, albo też w pole, na skoszoną trawę, rozesłanoby dywany pod stogami siana i tak rozkoszowalibyśmy się od chołodźca do befszteku. Chłopi wracają z pola z kosami na ramionach, tam przesunie się wóz, naładowany sianem, tak że ani telegi ani konia nie widać; na szczycie sterczy czapka mużyka ubrana w kwiaty i główka dziecinna; ówdzie śpiewa tłum bosonogich bab z sierpami na ramionach... Zobaczyły panów swoich, ucichły, kłaniając się niziutko. Jedna z nich z ogorzałą szyją, z gołemi łokciami, z bojaźliwie spuszczonemi ale złośliwemi oczyma, niby się broni od pańskich karesów, a sama taka szczęśliwa... tylko... żeby żona nie zobaczyła, Boże uchowaj!
I sam Obłomow i Sztolc śmieli się do rozpuku.
— Wilgoć w polu — kończył Obłomow — ciemno, mgła, jak morze odwrócone zwiesza się nad żytem... konie rżą, biją ziemię kopytami — czas do domu. W domu już zapalono światła, w kuchni pięć noży bije o stoły... na patelni grzyby, kotlety, jagody leśne... tu muzyka... Casta diva... Casta diva![1]zaśpiewał Obłomow. — Nie mogę obojętnie wspomnieć o Casta diva — prześpiewawszy początek Cavatiny rzekł Obłomow, — jak wypłakuje serce ta kobieta! Jaka tęsknota zamknięta w tych dźwiękach! I nikt nic nie wie dokoła... ona sama jedna... Tajemnica tylko jej cięży — ona ją księżycowi powierza...
— Lubisz tę arję? Bardzo się cieszę... Prześlicznie ją śpiewa Olga Iljińska. Poznajomię was — to głos, to śpiew! I sama zresztą — jakie czarujące dziecko! Zresztą, może ja nie jestem sędzią objektywnym — mam do niej słabość... Ale nie odrywaj się, nie odrywaj się od opowiadania — dodał Sztolc — opowiadaj dalej...
— No — ciągnął Obłomow — cóż ci jeszcze powiedzieć. Już wszystko... Goście rozchodzą się do oficyn, do pawilonów, a jutro rozejdą się znowu — jedni z wędką na ryby, inni ze strzelbą, a inni, ot tak — siedzą sobie...
— Siedzą... nic w ręku? — pytał Sztolc.
— Czegoż ty jeszcze chcesz? Przypuśćmy — chustka od nosa. Cóż — nie chciałbyś tak pożyć trochę? — spytał Obłomow — co? Czy to nie życie?
— I do śmierci to samo?
— Do siwego włosa, do grobowej deski. To życie!
— Nie, to nie życie!
— Jakto nie życie? Czego tu braknie? Pomyśl tylko: nie ujrzałbyś tu ani jednej bladej, zmęczonej cierpieniem twarzy, żadnej troski, nie słyszałbyś żadnego pytania, ani o senacie, o giełdzie, o akcjach, o memorjałach, o audjencji u ministra, o czynach, o dodatku do pensji. Wszystkie rozmowy bez żadnych zamiarów. Nigdybyś nie potrzebował zmieniać mieszkania. A to jedno ile kosztuje zdrowia? To nie życie?
— Nie, to nie życie! — z uporem przemówił Sztolc.
— Cóż to jest, według twego zdania?
— To... — Sztolc zamyślił się, jakby szukał odpowiedniego wyrazu — to jakaś Obłomowszczyzna — rzekł wkońcu.
— O-bło-mow-szczyzna! — powoli powtórzył Ilja Iljicz, zdziwiony tym strasznym wyrazem i dzieląc go na sylaby. O-bło-mow-szczyzna!
Dziwnie i badawczo spojrzał na Andrzeja.
— A gdzież ideał życia według twego zdania? Cóż nie jest Obłomowszczyzną? — bez namiętności, bojaźliwie trochę zapytał. — Czyż nie wszyscy dążą do tego, o czem ja marzę? Zmiłuj się — dodał śmielej — wszakże celem waszego szarpania się, uniesienia, wojny, handlu, polityki, czyż to nie chęć zdobycia spokoju, nie dążenie do ideału utraconego raju?
— Ale u ciebie i utopja ma charakter obłomowski — zauważył Sztolc.
— Przecież wszyscy szukają wypoczynku i spokoju — bronił się Obłomow.
— Nie wszyscy. I ty sam przed dziesięciu laty nie tego szukałeś w życiu.
— Czegoż ja szukałem? — ze zdziwieniem zapytał Obłomow, cofając się myślą w przeszłość.
— Przypomnij sobie... pomyśl... gdzie twoje książki.. twoje przekłady różnych autorów?
— Zachar gdzieś zapodział! — odpowiedział Obłomow. — Pewnie leżą w kącie.
— W kącie — z wyrzutem zauważył Sztolc. — W tym samym kącie spoczywają i marzenia twoje: „służyć ojczyźnie, póki siły starczą, bo Rosja potrzebuje rąk i głów dla korzystania z niewyczerpanych źródeł“ — to twoje własne słowa; „pracować aby wypoczynek był słodszy, a wypoczywać, to znaczy żyć drugą piękną, artystyczną połową swego życia, życiem artystów, poetów“. Wszystkie te nadzieje także Zachar rzucił do kąta! Przypomnij sobie... po ukończeniu nauk chciałeś zwiedzić obce kraje, ażeby lepiej poznać i ukochać własną ojczyznę. „Całe życie — to myśl i trud“ — mówiłeś wtedy — „praca, choćby nikomu nieznana, ciemna, ale nieprzerwana, a śmierć z samopoczuciem, że się swój obowiązek spełniło“. Co? W jakim kącie to wszystko teraz spoczywa?
— Tak... tak... — mówił Obłomow, niespokojnie słuchając każdego wyrazu Sztolca — pamiętam... ja rzeczywiście... zdaje się. Jakże to — zawołał nagle, przypomniawszy sobie przeszłość, — pamiętam Andrzeju, mieliśmy zamiar wzdłuż i wszerz zmierzyć całą Europę, piechotą przejść przez Szwajcarję, poparzyć nogi na Wezuwjuszu, zajść do Herkulanum. Małośmy nie szaleli z radości. Tyle głupstw!
— Głupstwa! — z wymówką powtórzył Sztolc. — Czyż to nie ty ze łzami w oczach mówiłeś, patrząc na reprodukcję Madonn Rafaela, Nocy Corregia, Apolla Belwederskiego: „Mój Boże! czyż nigdy nie uda się nam oglądać oryginałów, i zaniemieć w potędze wzruszenia, że stoimy przed dziełem Michel-Angelo, Tycjana i depczemy ziemię Rzymu? Czyż życie całe spędzić na tem, ażeby mirty, cyprysy i pomarańcze oglądać tylko w oranżerjach, a nie w ich ojczyznie? Nie oddychać powietrzem Włoch, nie wchłaniać w siebie błękitów tamtego nieba?“ Ileż to innych jeszcze sztucznych ogni wylatywało z twojej głowy! A teraz to — głupstwo!
— Tak... tak... pamiętam — mówił Obłomow, wmyślając się w przeszłość. — Wtenczas wziąłeś mnie za rękę i powiedziałeś: „dajmy sobie słowo nie umrzeć zanim nie ujrzymy tego wszystkiego.“
— Pamiętam — ciągnął Sztolc — kiedy mi przyniosłeś przekład Say’a z dedykacją na imieniny moje... Przekład mam do dziś dnia. A jak ty się spierałeś z nauczycielem matematyki i chciałeś koniecznie wiedzieć, poco ci koła i kwadraty — i dałeś spokój dyskusji. Zacząłeś uczyć się po angielsku — i nie douczyłeś się! Kiedy ja powziąłem plan wyjechania za granicę i zaglądnięcia do niemieckich uniwersytetów, ty skoczyłeś, objąłeś mię za szyję i uroczyście rzekłeś podając mi rękę: „Ja twój jestem, Andrzeju! Z tobą wszędzie!“ — To przecież własne twoje słowa. Ty byłeś zawsze potrosze aktorem. Cóż powiesz, Iljusza? Ja już dwa razy jeździłem za granicę i uzupełniałem swą wiedzę, siadając skromnie na uczniowskich ławach w Bonn, w Erlangen, a potem poznałem Europę, jak własny majątek. Przypuśćmy, że podróże — to zbytek i nie wszyscy mogą, nie wszyscy są poniekąd obowiązani do tego, ale Rosja? Ja zmierzyłem Rosję wzdłuż i wszerz... Pracuję...
— Kiedyś przestaniesz przecież pracować — zauważył Obłomow.
— Nigdy nie przestanę. Dlaczego?
— Gdy podwoisz swój majątek — rzekł Obłomow.
— Gdy nawet poczwórnie powiększę — nie przestanę.
— Z jakiegoż powodu — przemówił, pomilczawszy trochę — ty się szarpiesz, jeśli nie masz celu zabezpieczyć sobie życia, a potem wypocząć w spokoju?
— Obłomowszczyzna wiejska!
— Albo zdobywszy na urzędzie powagę i stanowisko w społeczeństwie, w zaszczytnej bezczynności spożywać owoce zasłużonego spokoju...
— Petersburska Obłomowszczyzna!
— Kiedyż żyć? — z gniewem odpowiedział Obłomow na słowa Sztolca. — Dlaczegoż męczyć się całe życie?
— Dla samej potrzeby pracy — więcej dla niczego. Praca — to obraz, treść, potęga i cel życia — przynajmniej mego. Ty wypędziłeś pracę z życia — i do czegoż ono podobne? Sprobuję cię podnieść — może po raz ostatni. Jeśli ty po tem wszystkiem nie przestaniesz tu jeszcze przesiadywać z Tarantjewymi i Aleksiejewymi różnych gatunków, — to zginiesz marnie, staniesz się ciężarem nawet dla samego siebie. Teraz albo nigdy!
Obłomow słuchał, patrząc na niego przelęknionemi oczyma. Zdawało się, że przyjaciel postawił przed nim zwierciadło, w którem on poznał samego siebie — i przestraszył się.
— Nie wyrzekaj na mnie, Andrzeju, ale wskaż raczej drogę wyjścia — począł mówić, westchnąwszy. — Ja sam zamęczam się tem wszystkiem i gdybyś ty podpatrzył i wysłuchał mnie, choćby dziś, gdy sam sobie grób kopię i płaczę nad sobą — nieskończone byłyby twoje wymówki. Wszystko wiem, wszystko rozumiem, ale braknie mi siły i woli. Daj mi twoją wolę, twój rozum i prowadź gdzie chcesz. Za twoim przykładem może ja pójdę, ale sam nie ruszę się z miejsca. Prawdę mówisz: „teraz albo nigdy już więcej.“ Jeszcze rok — i będzie za późno.
— Czyś to ty, Iljusza? — mówił Andrzej. — Ja pamiętam cię szczupłym, pełnym żywości chłopczykiem, jak codziennie z Preczysteńki chodziłeś na Kudrino. Tam w ogródku... nie zapomniałeś dwóch sióstr? Czy pamiętasz, jakeś im dawał Rousseau’a, Schillera, Goethego, Byrona, a odbierałeś od nich romanse Cottina, Genlisa... udawałeś przed niemi powagę... chciałeś kształcić ich smak estetyczny?
Obłomow skoczył z kanapy.
— Jakto, Andrzeju! Ty i o tem pamiętasz? Prawda. Marzyłem wraz z niemi, mówiłem o przyszłości, rozwijałem plany, różne myśli i... uczucia takie, w tajemnicy przed tobą, abyś się z nich nie śmiał. Tak, to wszystko zamarło i nie powtórzyło się nigdy! Gdzie się to wszystko podziało? Dlaczego zgasło? Nie rozumiem! Nie było żadnych burz, żadnych wstrząśnień w mojem życiu. Nie straciłem nic, żadne jarzmo nie cięży na mojem sumieniu — ono czyste, jak szkło. Żaden cios nie przygłuszył we mnie miłości własnej, a jednak, Bóg wie dlaczego, wszystko ginie, przepada!
Westchnął.
— Wiesz, Andrzeju, że w życiu mojem nie było ani niszczącego, ani budującego ognia. Ono nie było podobne do poranku, pełnego barw, na które pada światło późniejszego dnia, jak u innych, i płonie jasno, i wszystko wre, żyje w świetle południa, a potem coraz ciszej i ciszej, coraz bledsze, wreszcie powoli, naturalnie gaśnie ku wieczorowi. Nie, moje życie rozpoczęło się od gaśnięcia. Dziwne to, a jednak prawdziwe! Od pierwszej chwili, kiedy mną ogarnęło samopoczucie, przekonałem się, że gasnę. Począłem marnieć przy pisaniu referatów w kancelarji, potem marniałem, zapoznając się przez czytanie z prawdami, z któremi nie wiedziałem, co począć w życiu; marniałem z przyjaciółmi, słuchając rozmów, plotek, naigrawań się, złej i chłodnej gawędy, widząc przyjaźń, podtrzymywaną schadzkami bez celu, bez sympatji; marniałem, włócząc się smutny po Newskim prospekcie śród futer szopowych i bobrowych kołnierzy, na wieczorach, na różnych fajfach, gdzie mnie witano chętnie, jako niezły materjał na męża; marnowałem i rozpraszałem na drobiazgi życie i rozum, włócząc się z miasta na letnisko, z letniska na ulicę Grochową, poznając wiosnę po transportach homarów i ostryg, jesień i zimę po śniegu, lato po wycieczkach. Życie całe było tylko leniwą i spokojną drzemką, jak u innych. Nawet miłość własna — na co się ona rozpraszała? Ażeby zamawiać ubranie u pierwszorzędnych krawców! Być przyjętym w pewnym domu! Ażeby książę jakiś uścisnął mi rękę! A przecież miłość własna — to sól życia. Gdzieś się ono podziało? Albo ja nie zrozumiałem życia, albo ono nic nie warte, — lepszego ja nie znałem, nie widziałem, nikt mi go nie wskazał. Ty zjawiałeś się i znikałeś, jak kometa, a ja zapominałem o wszystkiem i — marnowałem się.
Sztolc nie odpowiadał, jak dawniej, lekceważącem szyderstwem na słowa Obłomowa. Słuchał i milczał ponuro.
— Powiedziałeś mi wczoraj, że twarz moja nie wygląda świeżo, że jest zmiętą — mówił Obłomow, — tak, ja jestem jak stary, nieużyteczny już, wyszargany kaftan, zniszczony nie przez niepogodę, przez pracę, ale dlatego, że przez dwanaście lat światło we mnie było zamknięte, które szukając wyjścia, przepalało własne więzienie, ale nie wyszło na świat i zgasło. Tak, mój kochany Andrzeju, minęło dwanaście lat — już mi się odechciało budzić się.
— Dlaczegoż nie wyrwałeś się z tych więzów, nie uciekłeś, ale milcząco marniałeś? — niecierpliwie pytał Sztolc.
— Dokąd?
— Dokąd? Choćby ze swymi mużykami na Wołgę! Tam więcej życia, są jakieś sprawy, jakiś cel, praca. Jabym uciekł na Sybir, do Sitchy.
— Ty zawsze doradzasz radykalne środki lecznicze — zauważył Obłomow ponuro. — Ale — czyż ja jeden? Spójrz tylko: Michajłow, Petrow, Siemionow, Aleksiejew, Stiepanow... Nie wyliczysz wszystkich. Nasze imię — legjon!
Sztolc ciągle jeszcze był pod wpływem tej spowiedzi i milczał. Potem westchnął.
— Tak, dużo upłynęło wody! — rzekł. — Ja nie zostawię cię tutaj. Wywiozę stąd, najprzód za granicę, potem na wieś — schudniesz trochę, przestaniesz dziwaczyć, a wkońcu i zajęcie jakieś wyszukamy.
— Ach, tak — jedźmy stąd gdziekolwiek! — wymknęło się Obłomowowi.
— Jutro rozpoczniemy starania o paszport za granicę... potem przysposobimy się do wyjazdu... Nie porzucę tego planu, słyszysz, Iljusza?
— Ty zaraz — jutro! — zaprotestował Obłomow, jak gdyby spadł z obłoków.
— A tybyś chciał może „nie odkładać do jutra, co można zrobić dziś?“ Taki pośpiech! Dziś już późno — dodał Sztolc, — ale za dwa tygodnie będziemy już daleko...
— Jakto — za dwa tygodnie... Zmiłuj się, tak nagle! — mówił Obłomow. — Pozwól obmyśleć wszystko, przygotować się... Potrzebny jakiś powóz... Za trzy miesiące może...
— Też wymyśliłeś — powóz! Do granicy dojedziemy pocztą, albo statkiem parowym do Lubeki — jak będzie wygodniej — a tam już w wielu miejscach koleje żelazne.
— A mieszkanie, a Zachar, a Obłomówka? Trzebaż dać jakieś dyspozycje — bronił się Obłomow.
— Obłomowszczyzna! Obłomowszczyzna! — zawołał Sztolc, śmiejąc się, potem wziął świecę, powiedział dobranoc Obłomowowi i poszedł spać. — Teraz albo nigdy! pamiętaj! — dodał, zwróciwszy się do Obłomowa i zamykając drzwi.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Casta diva — (wł.) „czysta bogini“, aria z pierwszego aktu opery Norma Vincenza Belliniego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.