O wojnie z hajdamakami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jędrzej Kitowicz
Tytuł O wojnie z hajdamakami
Pochodzenie Opis obyczajów i zwyczajów za panowania Augusta III
Wydawca Edward Raczyński
Data wyd. 1840
Druk Drukarnia Walentego Stefańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
§.7.

O wojnie z hajdamakami.

Podczas podjazdów na hajdamaków, wystrzegali się towarzysze brać na się ładownic bogatych; jeżeli bowiem potyczka nieszczęśliwie padła, i uciekać przyszło, hajdamak, blaskiem ładownicy zapalony, póty zajeżdzał towarzysza ubranego w blachmal lub srebro, póki go nie dogónił, i nie skłół, pomijając i opuszczając innych, błyskotki na sobie nie mających. Jedna rączność konia przechodząca hajdamackiego, mogła towarzysza unieść od zawziętości hajdamaka, albo też chcąc się pozbyć doganiacza, trzeba było zerwać z siebie ładownicę i porzucić.
Towarzystwo ładownice nosiło na prawym boku, szeregowi ładownicę na lewym, flintpasy od karabinów na prawym.
Towarzystwo wojując z hajdamakami, używali także małych karbinków, albo sztucców; zawieszając je z lewego ramienia na prawy, albo jak i szeregowi nie przekładając ładownicy na drugi bok, ale na jednym mając ładownicę i sztuciec, a to dla różnicy od pocztowych. Kiedy zażywali karabinów, albo sztucców, w ten czas niezażywali dzidów, albowiem karabin był straszniejszy hajdamakom niż dzida, którą tu hultajstwo dziwnie zręcznie, i daleko lepiej od Polaków szermować umiało. Jeden hajdamak wpadłszy między polskich, mógł czterdziestu w momencie rozpędzić, każdemu zadawszy ranę, albo śmierć. Dzidy, po rusku śpisy zwane, hajdamacy mieli krótkie na cztery łokcie, nie dłuższe, grotem ostrym żelaznym z obu stron opatrzone; ta śpisa i samopał były całym hajdamaki uzbrojeniem, kulbaka na koniu, łączek goły i wojloczek, strzemiona drewniane, uzdeczka cieniuchna rzemienna, albo parciana; koń był szybki i zwrotny jak wiatr, na wszystkie stróny; sam jeździec podobnież lekki ubior miał: jego koszula gruba, czarna, łojem kozłowym od gadu wysmarowana. Szarawary płócienne, na nogach bóty lekkie albo kurpie, na koszuli kontusz kusy do kolan, z cielęcéj skórki z siercią wyprawnéj nie przypasany pasem, ale na wierzch zawdziany, rękawy z wylotami dużemi wiszące, albo na plecy założone, na głowie takaż czapka, jak kontusz, cielęca, w formę worka śpiczastego uszyta, końcem swoim na prawą stronę zawieszona. Łeb cały ogolony, jak kolano, kosmyk włosów długi nad czołem zostawiony, za ucho zakręcony. Wąsy opuszczone, broda u niektórych ogolona, u niektórych zapuszczona.

Ci hajdamacy mieli swoje siedlisko w Siczy, w kraju do Moskwy należącym, przy granicy Tatarów krymskich; a że często wspominam o tych hajdamakach, traktując o wojsku polskiem, za rzecz słuszną sądzę, opisać ich gniazdo, tyle, ile mi się o niem dostało wiadomości, zwłaszcza gdy teraz panująca Katarzyna II. a cesarzowa Moskiewska, zupełnie z Siczy tych hultajów wypleniła. Sicz jest to miasto, albo raczéj obóz kozaków zaporowskich w kraju do Moskwy należącym, w szczerych polach, na kilka dziesiąt mil ciągłych, pustych. Kto w nim dawniej siedział, i kiedy go kozacy zaproscy osiedli, o których mam pisać; nie mógłem pewnéj od nikogo powziąść wiadomości, zaczym nie sięgając początku, będę o końcu pisał pomienionych kozaków.
Było w Siczy kozaków, ich terminem zowiąc, czterdzieści kureni (po polsku) korzeni. Każdy kureń zamykał w sobie dziesięć chorągwi, a każda chorągiew sto kompańczyków, czyli po naszemu towarzyszów, co czyniło czterdzieści tysięcy wojska, gotowego na każdy rozkaz imperatorowéj Rossyjskiéj; ale ich do żadnéj wojny za mego wieku, nawet z królem, Pruskim i z Turkami wojując, Moskwa nigdy nie używała. Słyszałem iż dla tego, że lud zbyt niesforny, a w potrzebie zazwyczaj z placu pierzchający. Mieli ci kozacy nad sobą hetmana jednego, z pomiędzy siebie na tę godność od imperatorowéj Moskiewskiéj wyniesionego i zwał się terminem kozackim: koszowy. Ten był wodzem, a raczéj sędzią we wszystkich sprawach ostatecznym i najwyższym, za cóż albowiem dawać mu imię wodza, kiedy nigdy wojska swego w pole nie wyprowadzał. Religii był schizmatyckiéj greckiéj, mieli swoją cerkiew i popa i to było dosyć nabożeństwa dla hultajów. Żon nie mieli ani kobiety żadnéj pomiędzy sobą niecierpieli; a kiedy który został przekonany, że za granicą miał sprawę z kobietą, tedy takowego do pala w kureniu, z którego był, za dekretem przywiązanego, póty tłukli polanami, to jest szczypami drew, póki go nie zabili; pokazując na pozór, jakoby czcili stan czystości, dla tego też nazywali się pospolicie mołojcami, to jest młodzieńcami, gdy w saméj rzeczy prowadzili życie bestyalskie, mażąc się jedni z drugimi.
Rólnictwa bardzo mało traktowali, najwięcéj bawili się rybołostwem i chowaniem stad wielkich, rozmaitego bydła i koni. Bydło ich rogate różniło się siercią, od bydła naszéj Ukrainy, było bowiem czerwone; bawili się także handlem ryb suszonych, soli, skór, futer i rozmaitych rzeczy, zdobytych na rozboju, który był celniejszym ich rzemiosłem.
Każdy kompańczyk był zapisany w regester, składający owę liczbę wojska czterdzieści tysięcy.
Miał każdy swój dom i kram do towarów, które tam przybywającym kupcom sprzedawali, albo za zboża i gorzałkę zamieniali; nie wychodząc nigdy dla potrzeby z siedliska swego.
Kompańczyk miał swoich wyzwoleńców czyli sług kilku, 5, 6, 7 i więcéj; podług tego, jak się który miał. Kiedy kompańczyk podchodził w lata sędziwe, wybierał z pomiędzy swojéj czeladzi jednego, który mu był najmilszy, prowadził go do kancelaryi i tam uroczyście mianował go swoim następcą. A ten po śmierci takiego ojca swego, ogarniał wszystek majątek, reszta zaś czeladzi przy nim zostawała, albo się do innych kompańczyków rozchodziła; chcąc tedy zostać sukcessorem, trzeba było przylgnąć do jednego kompańczyka, i służyć mu jak najwierniéj aż do śmierci.
Kompańczykowie sami mając się dobrze i będąc gospodarzami, rzadko kiedy wychodzili na rozbój, i wtenczas bywali hersztami kup hajdamackich. Do takich wycieczków przyprowadzała kompańczyków potrzeba, gdy majątek jakim sposobem utracił, albo gdy do rozboju miał serce i ochotę.
Pospolicie atoli na rozbój wychodzili sami wyzwoleńcy, którzy nim wyszli, musiał się najprzód każdy opowiedzieć swemu kompańczykowi, a potym zebrana kupa generalnemu koszowemu, który tym sposobem ponieważ wiedział zawsze wiele i w którą stronę udało się ich na rozbój, przeto gdy który koszowy miał dobre zachowanie z panami polskiemi, przestrzegał ich, aby się mieli na ostrożności, uwiadomiając oraz o liczbie ciągnącéj na rozbój. Zabraniać im koszowy takiéj ochoty niemógł, kiedy polityka dworu obcego prawie dla tego tych hultajów konserwowała, aby Polaków i Tatarów uciemiężali, a oraz ginąc sami w różnych potyczkach i exekucyach, w liczbę nad potrzebną nie wrastali. Do tego rozbój był drogą krótszą i chwalebniejszą do dosłużenia się rangi kompańczyka niż inne usługi przy boku swego pryncypała. Jeżeli siedm lat szczęśliwie rozbijał; już miał w ręku ascens na pierwsze miejsce wakującego kompańczykostwa; lubo się tego szczęścia nie wielom dostawało, bo ich od polskich podjazdów, dużo ginęło, jako się niżéj da widzieć lepiéj.
Drugą zasługą jeszcze krótszą od rozboju, acz nie tak estymowaną, było kucharstwo. To przez dwa roki bez nagany odbyte, czyniło kucharza kompańczykiem. Ale praca ledwo znośna: każdy kureń, to jest chorągiew miała swego kucharza; ten dzień i noc musiał mieć gotowe jadło dla przybywających w różne godziny dzienne i nocne, od różnych zabaw kozaków. Był razem kucharzem i szafarzem; powinien był wcześnie starać się u starszego chorągwi o to, czego mu do kuchni brakowało. Nie gotował on tam żadnych wymyślnych potraw ani rozmaitych, tylko dwie raz na raz, całym traktamentem kozackim będące, z skarbu szafowane: kasza jaglanna rzadko w mięśne dni słoniną, w postne olejem okraszona i bigos z ryb suszonych, bez wielkiéj przyprawy. Nalewał i nakładał tych potraw w koryta podług miary, jak ich ubywało. Kozak przyszedłszy bądź jeden, bądź więcéj, siadał w czubki przy korytku, dobył łyżki od pasa i jadł tego i owego, póki mu się podobało; gotowały się te potrawy w kociołkach miedzianych na trzech kijach, nad ogniem zawieszonych. Tenże kucharz miał w dozorze swoim tytuń, który także, jak strawę wyżéj opisaną, z skarbu na kurenie rozdawano. W każdym kureniu niedaleko korytek stało kilka lulek wielkich glinianych, mających do koła po kilka dymników, czopkami na sznurkach przywiązanémi, pozatykanych; kiedy który kozak niechciał expensować swego tytoniu, siadał do generalnéj lulki, wyjął czopek i założył swój cybuch w dymnik, ciągnął, póki mu się podobało; kucharz zaś dawał baczenie na lulki i nakładał raz za razem tytoniem, skoro były wypróżnione; do jednéj lulki mogło się zmieścić i ośmiu kozaków, jeżeli mieli cybuchy długie, podług długości tychże, robił się cyrkuł obszerniejszy, a tym samym do przyjęcia i pomieszczenia więcéj palaczów sposobniejszy. — Odchodząc od lulki, każdy kozak zatknął swój dymik czopkiem, na sznurku przy lulce wiszącym.
Jeżeli kucharz był i ospały i niepilnował swojéj powinności w tych dwóch artykułach, każdy kozak nieznajdujący dla siebie jadła lub tytuniu, miał prawo wykropić mu skórę batogiem, a oprócz téj kary, częste skargi na niego zachodzące, sprawiały mu degradacyą.
Że tedy takie były publiczne stoły i tytunie z skarbu, przeto żaden kompańczyk swoim wyzwoleńcom niedawał wiktu, tym, którzy dla niego w rybołostwie, myślistwie, pasieniu trzód lub w rolnictwie pracowali; wyjąwszy tych, którzy przy boku pańskim na zawołanie być musieli. Jurgieltu też pewnego żaden wyzwoleniec niebrał, należało do szczodrobliwości kompańczyka udzielić mu co z tych pożytków, około których dla kompańczyka wyzwoleniec pracował.
Trunki w szynkowniach były przedawane: miód, wino i gorzałka; ta ostatnia kozakom najlubsza i najpospolitsza. Wolno było każdemu za swój grosz pić tyle, ile się podobało, byle swojéj powinności nie opuścił, i hałasu nie robił; bo za te występki surowo karano. Dla czego choć w Siczy mieszkali najgorsi z całego świata ludzie, apostatowie od wiary i innych zakonów, infamisowie, zbiegowie kryminalni z rozmaitych stron; skromność atoli wielka tam panowała i bezpieczeństwo tak wielkie, iż żadnemu podróżnemu z towarem, po towar, lub w innym jakim interesie do Siczy przybywającemu, włos z głowy nie spadł, pieniędzy nawet gdyby na środku ulicy położonych, nikt nie ruszył. Albowiem naruszenie osoby lub majątku cudzego, bądź tamtejszego mieszkańca, bądź gościa, śmiercią natychmiast karano, na kogo tylko padła suspicya, dla którego rygoru, wszyscy zaraz starali się o wyśledzenie winowajcy, skoro się w tych dwóch przypadkach jaki występek pokazał. Takie prawo ludzkości rozciągali aż do granicy swojej, daléj zaś nie służyło, tylko tym, którzy pozbywszy, lub nabywszy w Siczy towarów, powracali z niemi do domów z paszportem od koszowego. Jadącym zaś do Siczy, i prowadzącym towary, było wszelkie bezpieczeństwo zaraz od mety zaczynającéj step Siczowy, to jest puste pole, które do Siczy prowadziło, z osiadłéj Ukrainy.
Po wziętym pozwoleniu od koszowego, hajdamacy śli do cerkwi; tam brali błogosławieństwo od popa, jakoby wychodząc na uczynek pobożny, Bogu miły, niszczenia łacinników, żydów i wszelkich innych rusinów, od ich wiary schimatyckiéj odszczepieńców.
W ziemię tatarską jako sąsiedztwem bliższą wpadali rozmaitemi czasy. Tym pospolicie tylko zajmowali z pastwisk stada koni i bydła rogatego, z którym co prędzéj wpław uchodzili, przez rzekę na swoją stronę, za którą Tatarowie nigdy ich gonić nie śmieli, widząc odpór gotowy, od swoich sił mocniejszy, i kontentując się tem, co przed rzeką odbili, i którego hajdamakę zatłukli.
Głęboko w Tatarczyznę nie wkraczali, ani siedlisk tatarskich nie plądrowali, ponieważ Tatarowie będąc takiemiż rabusiami, jak i hajdamacy, zawsze wsieść na konia i skupić się na swoich najezdników gotowymi byli, a tylko nad brzegiem dawali baczenie, gdzie Tatarowie z swoimi stadami koczują; ukradkiem tedy napadłszy na Tatara mniéj ostrożnego, albo drzymiącego, wpadli na niego znienacka, co w polach dzikich wielkiemi trawami zarosłych, uczynić im nie trudno było, i udusiwszy człowieka, albo mu gardło przerznąwszy, co prędzéj zawinęli się około stada; jeżeli mieli zajmować konie, tedy uważali, który ogier wodzi stado, na tego złapanego wsiadłszy jeden hajdamak, krzyknął, i co tchu do rzeki pędził, a stado zhukane za nim drudzy hajdamacy z tyłu na innych koniach schwytanych poganiali. Lub jeżeli im czas nie pozwolił ująć żadnego konia; pieszo się w owych trawach do rzeki zmykali, bydło zaś rogate, jak najciszéj zająwszy, takim że cichaczem pospieszając ile możności w rzekę wpędzili, gdzie na nich czekali inni kozacy w czołnach, tak dla przewiezienia swoich, jako też dla odparcia pogoni tatarskiéj.
Na Ukrainę polską wychodzili zawsze na wiosnę, a powracali przed zimą; wyszedłszy z Siczy w sto, dwieście lub trzysta koni, rozdzielali się na partye, co czynili najprzód dla tego, żeby więcéj kraju zasięgnąć mogli; druga: żeby kommendom polskim, zciągającym się za niemi, łatwiejsze roztargnienie uczynić mogli; trzecia: żeby razem wszyscy, gdyby zostali pokonani, nie zginęli; czwarta: żeby się łatwiéj w małych partyach ukrywać mogli. Formowali z siebie dwojakie kupy: nigdy z sobą nierozłączne, ale osobno szczęścia szukające: jedni plądrowali konno, drudzy pieszo. Jak jazda, tak piechota innéj nie zażywali broni, tylko śpise i samopałów; piechota sposobniejsza do ukrycia się w wielkich trawach ukraińskich, trudniejsza była naszym do zniesienia, niżeli jazda, raziła bowiem naszych z samopałów, nie będąc widziana; a jeżeli była do koła obstąpiona, broniła się do upadłéj, tak, iż często nasi wziąwszy mocną plagę, odstąpić ich musieli. Albo też oni sami doczekawszy się nocy, z pośrodka nich wymknąć się potrafili. Gdy już tak blizko podjazd polski natarł na hajdamaków, że już daléj uchodzić nie mogli; stanęli w szyku i zdjąwszy czapki, uczynili Polakom pokłon; a dopiero zaczęli się bronić, co czynili częścią przez zuchwalstwo, częścią dodając sobie serca.
Z jazdą mieli łatwiejszą sprawę Polacy, osobliwie kiedy dragonia znajdowała się przy kommendzie polskiéj. Ta zsiadłszy z koni, i dając ognia plutonami, prędko hajdamaków rozpłoszyła, na których zmięszanych i tył podających, wpadłszy jazda pancerna, i przednia straż, jednych żywcem schwyciła, drugich ubiła, albo przynajmniéj prowadzony tabor z zdobyczą zabrawszy, na cztery wiatry rozpędziła. Lecz kiedy nie było dragonii przy Polakach, ciężko im było ponękać hajdamaków, i nie raz od nich dobre plagi wzięli.
Do tych hajdamaków którzy wyśli z Siczy, przywięzywało się wiele hultajstwa z Rusinów polskich i żydów. Ci rozbijając z nimi całe lato, na zimę rozchodzili się po wsiach, służąc po karczmach za parobków, i po gorzalniach, winnicach, za palaczów; drudzy zaś przyjąwszy bractwo hultajskie raz na zawsze, do Siczy z hajdamakami powracali, i ci byli nasieniem i potomstwem hajdamaków, którzy oprócz takich plemienników, powracając do Siczy, porywali też i chłopców młodych; bądź obcych, bądź swoich krewniaków, a tak mnożyli się i następowali jedni po drugich, choć żon nie mieli.
Najeżdżali ci hajdamacy szlacheckie dwory, wsie i miasta nawet, nikomu nieprzepuszczając, kogo tylko zrabować mogli: na śmierć prawda najechanych rzadko kiedy zabijali, chyba z szczególnéj osobistéj zemsty, sługi, chłopa lub żyda do hajdamaków zbiegłego.
Ale do wyciśnienia pieniędzy męczyli niemiłosiernie, i chyba znacznym a oraz łatwym obłowem sobie bez ciężkich inkwizycyj ofiarowanym, ułagodzeni zostali, kiedy nie męcząc, poczęstowawszy tylko kańczugiem po plecach, odjechali, z takiem pożegnaniem. — Dla tego panowie Ukrainscy wszyscy trzymali po kilkadziesiąt i po kilkaset kozaków nadwornych, którzy ich tak w domu jak w drodze dzień i noc od tych rabusiów strzegli. Miasta zaś i miasteczka w każdą noc przez połowę mieszkańców w broń opatrzonych z kotłami i tarabanami, chodząc po ulicach, pilnowały się od rozboju. A jednak przy takiéj chociaż ostrożności, w nocy zazwyczaj napadnieni, nieraz tak panowie jak chłopi w wsiach i żydzi z mieszczanami, kościołami i klasztorami po miastach zrabowani zostali, kiedy straż domową albo przełamali hajdamacy, albo też w zmowie zostając, do ucieczki przymusili. Dla tego całe lato w Ukrainie z pomiernéj szlachty i chłopi tudzież arędarze żydzi, nikt w domu niezostawał; ale każdy przed zachodem słońca z duszą wynosił się w step, ukrywszy majątek, i jeden kryjąc się przed drugim, mąż przed żoną, żona przed mężem, ojciec i matka przed dziećmi, dzieci przed rodzicami i sami przed sobą; ażeby znaleziony jeden, z bolu niewydał drugiego, gdyby go męczono i o drugich pytano.
Drogi także publiczne obsiadali ciż hajdamacy, w lada dolinie zakradłszy się, nie daleko drogi: uważali kurzawę, która w tamtéj ziemi tłustéj za każdym jadącym na kształt dymu podnosi się wysoko w górę. Uważali tedy wielkość kurzawy; jeżeli miarkowali, że kto jedzie z małym konwojem albo wcale bez konwoju, wypadali na niego, obdarli ze wszystkiego, co miał; i obiwszy ratyszczami, to jest drzewcami od dzidów plecy, w koszuli puścili, powiedziawszy swoje zwyczajne: porastaj.
Ci którzy szczęśliwie powrócili do Siczy, połowę zdobyczy oddawali swoim kompańczykom, a kompańczykowie dziesiątą część téj połowy koszowemu; takiż podział był koni i bydła Tatarom zabranego.
Z takiemi tedy hultajami co lato wojsko nasze, polskiego i cudzoziemskiego authoramentu, odprawiało kampanie, przybierając na czas do siebie kozaków horodowych, to jest nadwornych, różnych panów; najwięcéj zaś sami za nimi chodzili, bo kozacy z trudna swoich bratów wiernie prześladowali, chyba w ten czas, gdy się rzecz działa bardzo jasno, pod okiem kommendanta polskiego; ale jak na boku opodal, to jak wilcy z psami, z wilczycy i psa spłodzonemi, powąchawszy się, każdy poszedł w swoją stronę.
Kozacy humańscy, Potockiego krajczego koronnego, a potem wojewody kijowskiego najsprawniéjsi byli w dojeżdżaniu i znoszenia hajdamaków, wyjąwszy, iż te przysługę bardzo nie wiernie czynili.
Nie napastowali oni nigdy hajdamaków, kiedy na wiosnę na rozbój w kraj wstępowali, tylko pod jesień, kiedy miarkowali, że z zdobyczą powrócą, wtenczas im zastępowali i zdobycz odbierali, a samych hajdamaków, chyba że się bronili do upadłego, szczerze bili; jeżeli zaś widzieli słabe swoje siły, na tenczas pouciekali, nie bardzo gonieniem za niemi konie swoje mordując.
Kto z zrabowanych chciał odzyskać od kozaków humańskich swoje rzeczy, musiał je dobrze opłacić, darmo nie dostał; które oni poczytali za rzeczy prawnie nabyte, bo z ażardem życia.
Kommendanci polscy wielu dostali żywcem hajdamaków, żadnemu nie pardonowali; lecz zaraz na placu, albo wieszali na gałęziach, albo jeżeli mieli czas, żywcem na pal wbijali, która exekucya takim szła sposobem: obnażonego hajdamakę położyli na ziemię na brzuch, mistrz albo który chłop sprawny do exekucyi użyty, pal ostro zaciesany, wetknął mu od tylu, potem założył do nóg parę wołów w jarzmie, i tak zwolna wciągnął hajdamakę na pal, rychtując go, aby szedł prosto. Zasadziwszy hajdamakę na pal, a czasem i dwóch na jeden, kiedy było wiele osób do exekucyi, a mało palów, podnosili pal do góry i w kopywali w ziemię. Jeżeli pal wyszedł prosto głową lub karkiem, hajdamak prędko skónał; lecz jeżeli wyszedł ramieniem albo bokiem, żył na palu do dnia trzeciego; czasem wołał horyłki, to jest gorzałki i pił podaną sobie.
I tak to okrutne morderstwo bynajmniéj hajdamaków nie uśmierzało; mieli sobie za jakiś heroizm skonać na palu, kiedy się w kompanii przy gorzałce jeden z drugim kamracił, życzył mu: szczo by ty ze mnoju na jednym palu styrył, to jest: bodajby ze mną na jednym palu sterczał. Bywali drudzy tak zatwardziałego serca, że zamiast jęczenia w bólu, wołali na dyrygującego zaciągnieniem na pal: krywo idet pane mistru, jakby bólu żadnego nie było, albo jakby go tylko w ciasny bot kto obuwał. Dla tak okrutnéj śmierci, acz niby lekce ważonéj, hajdamacy wszędzie się do upadłéj brónili. Na piędziesiąt hajdamaków, trzeba było naszych dwieście, trzysta i więcéj, aby ich zwyciężyli, równéj lub mało większéj liczbie nigdy się pobić nie dali. To już wszystko, co mógłem w pamięci utrzymać, i com słyszał pewnego o wojsku authoramentu polskiego, i regularnym nieprzyjacielu Ukrainy hajdamakach. Jako zaś celem moim jest pisać o obyczajach polskich za Augusta III. tak nie mogę pominąć tego, lubo mam za bajki i gusła: że Polacy wierzyli mocno, iż między hajdamakami wielu znajdowało się charakterników, których się kule nie imały. Powiadali nieraz z przysięgą, że widzieli hajdamaków zmiatających z siebie kule, które w ich twarz albo piersi trafiły, że wyjmując takie kule z za pazuchy nazad na Polaków odrzucali. Dla czego nasi ten zabobon przemagając, robiąc kule na hajdamaków, lali je na pszenicę święconą, to już ta kula miała się chwycić hajdamaka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jędrzej Kitowicz.