O idei mickiewiczowskiej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł O idei mickiewiczowskiej
Pochodzenie Szkice literackie
Wydawca Zakł. Graf. Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



O IDEI MICKIEWICZOWSKIEJ.



1910.

Są rzeczy, które raz wypowiedziane, wyczerpują się zupełnie w tem wypowiedzeniu i powtórzone, wywołują tylko wrażenie nudy lub niesmaku. A zaś są rzeczy, które się proszą, aby je powtarzano często i przez wiele ust i głośno a same niejako odkrywają coraz to nowe strony swej bogatej treści. Do tych należy ideja mickiewiczowska. Mówi się o niej ciągle i długo, a przecież jeszcze nie dosyć. Zdaje mi się, że możnaby z niej zrobić rodzaj pacierza, odmawianego codziennie.

Mickiewicz należy do tych nielicznych wielkich ludzi, którzy są chlubą i... racją bytu ludzkości. Nie każda epoka ani kraj wielkich ludzi wydają, a nadto nie do wszystkich jednakowo się odnosimy. Są tacy, których podziwiamy na zimno, wierząc raczej, niż czując, że byli wielcy. Są, którzy za życia wywołują rozgłos ogromny, porywają za sobą tłumy, czyniąc z imienia swego błyskawicę olśniewającą, ale krótkotrwałą. Ledwo umrą, zapomina się o nich, jak o burzy, która przeszła. I znowu inni, których wielkość zaczyna się dopiero poza grobem, ale trwa wieczyście. Postać ich traci wkrótce rzeczywiste zarysy, otacza się mgłą legiendy, staje się żywym mitem. Imię ich odrywa się od ciała, które niegdyś żyło, jakby mu za ciasno było w tych szrankach, i przez wszystkich znane, powtarzane, rośnie jak wicher, przestaje być imieniem osoby a zamienia się w synonim czegoś wielkiego, staje się symbolem czegoś, przed czem się ludzie korzą.
Historja nie wielu zna takich ludzi; można ich na palcach policzyć. Przedewszystkiem On, ten największy, co krew swą dał za ród człowieczy, potem kilku świętych, paru królów, bohaterów, poetów... Ale wszyscy jednem się odznaczali: byli wcieleniem idei przez siebie stworzonej, a wielkiej, a żywotnej, a płodnej i nieprzemijającej. I to jest właśnie tajemnicą ich nieśmiertelności. Imię ich przeniesiono na rzecz, która nie umiera i jest czczona. Dlatego też oni — ale jedynie oni tylko — zdobyli więcej niż sławę, bo kult pośmiertny. Czci ich się dla idei, którą wyrażali, jak Grecy czcili swych bogów, którzy byli także symbolami sił rządzących światem.


∗             ∗

Na rynku krakowskim stoi pomnik Mickiewicza; wkrótce po drugiej stronie ma stanąć pomnik Kościuszki. Nie wybierano, nie urządzano powszechnego głosowania ani nie pytano o radę „przewodników narodu“, którym z naszych wielkich ludzi tu pomniki postawić się godzi; wszyscy czują, że ci dwaj tu przedewszystkiem stać powinni: Kościuszko i Mickiewicz. I słusznie. To nie jest przypadkowe. — Kościuszko i Mickiewicz to jedyni z naszych wielkich ludzi, którzy sobie w całem tego słowa znaczeniu na powszechny kult pośmiertny zasłużyli i kult ten mają.
Mieliśmy potężniejszych i większych zdobywców niż Kościuszko: Chrobry na bramach Kijowa miecz szczerbił, Krzywousty psom dał na pożarcie plugawe trupy niemieckich najezdników, zagrażał Moskwie Batory; mieliśmy wojowników szczęśliwszych, którzy nie potrzebowali patrzeć na upadek swej sprawy, — i więcej może poświęcających się, którzy tego upadku przeżyć nie umieli: a mimo to około jednego Kościuszki kult się wytworzył, jego jednego Wawel między króle przyjął, jemu jednemu lud rękami usypał mogiłę, i jeśli chcemy dziś uczcić bohaterstwo dzielnego a nieszczęśliwego narodu, przedewszystkiem jego czcimy imię.
Synonimem poezji, ideałem gienjusza­‑poety, symbolem natchnienia jest dla nas Mickiewicz. A przecież — nie wiem nawet, czy słusznie czynimy, — nazywając go naszym największym poetą. Słowacki większym był artystą, potężniejszym władcą Słowa, płomienniejszym duchem, — Krasiński był głębszym myślicielem i jasnowidzem. A jednak Słowackim się zachwycamy, upajamy, kochamy go i korzymy się przed jego królewskim duchem, — podziwiamy proroczą głębię Krasińskiego, lecz jednego tylko Mickiewicza czcimy.

Nie trudno zrozumieć powód czci, którą otaczamy Kościuszkę. On pierwszy po faktycznym upadku Ojczyzny walczył za jej wolność i za nic więcej, tylko za wolność jej; on pierwszy prowadził walkę beznadziejną i nieszczęśliwą a wyrzekł się dla niej wszystkich osobistych nadziei i szczęścia całego; on pierwszy powołał lud za sobą i chciał mu zwrócić ojczyznę, która doń przed wiekami należała... To jest jego nieśmiertelna ideja. Dla niej zapominamy przy nim o takich żołnierzach sans peur et sans reproche, jak książę Józef, o takich błędnych rycerzach wolności jak legjonista Dąbrowski, i tylu, tylu innych, czystych, do zgonu wiernych, nieszczęśliwych... I chociaż nie było mu dane dotrzymać złożonej na Rynku krakowskim przysięgi, choć patrzył z oddali bezczynnie i już bez wiary, jak orły napoleońskie w czerwonej łunie nad krajem wschodziły: walka za wolność, co „z ojca idzie spadkiem na syna“, odwieczna tragedja, gdzie słuszna i święta sprawa ulega przemocy, — poświęcenie najwyższe, bo to, o którem się z góry wie, że jest niepłodne, braterstwo narodu z krwi i pracy — to wszystko dzisiaj nazywa się: Kościuszko. Kto drugi z bohaterów Polski może w pamięci ludu stanąć obok niego? Stoi tylko jeden — poeta: Mickiewicz. Jego kult przewyższa nawet kult dla Kościuszki. Dość wspomnieć o jego posągach po całym kraju rozsianych, o wydaniach jego dzieł, książkach o nim, obchodach, uroczystościach na jego cześć urządzanych. Cóż on nam dał, co przeważyć mogło te wielkie rzeczy, które pod imieniem Kościuszki czcimy? Jaką myśl, jaką ideę?

∗             ∗

Nie darmo uważał Mickiewicz Dziady za najdoskonalszy twór swój, nie darmo mawiał, że chce z nich uczynić jedyne swe dzieło godne czytania. Tutaj najbezpośredniej wypowiada swe myśli i to myśli największe...
Dziady spotkał los wszystkich niemal dzieł wielkich; pozostały niedokończonym fragmentem, jak Król­‑Duch, jak grobowiec Juljusza II, Don Juan i wiele, wiele arcydzieł, które zda się przekraczały siły człowiecze, choć w ludzkim duchu były poczęte. To charakterystyczne, że wykończył z nich Mickiewicz tylko część czwartą, najwięcej osobistą. Z części trzeciej, tej właśnie, która miała stać się owem jedynem dziełem godnem czytania, pozostał tylko początek. Mimo to jest w tym ułamku więcej, niż w wielu wykończonych księgach razem. Jest tu narodzenie i pierwszy rozbłysk tej idei, którą snadź sam Mickiewicz uznał za zbyt wielką, aby ją w „literaturze“ dalej rozwijać, kiedy pod koniec dni swych już ją tylko w życiu w czyn wprowadzał.
Jest w tej części poematu początkowa scena, gdzie więzień samotny, zamknięty w celi, duma i zmaga się w sobie, a nad nim walka złych i dobrych duchów, czekających jego myśli ostatecznej. I wtedy więzień, budząc się ze snu, w którym ciało martwe ale duch pracuje, pisz na siebie wyrok: Gustavus obiit... natus est Conradus...
To jest chwila przełomowa w poemacie i w duchu poety.
Kto jest Gustaw i komu, umierając, robi miejsce? Znamy go tak dobrze z Czwartej części! To wcielenie gorącego i wyłącznego uczucia, które niezaspokojone i nieodwzajemnione spala się samo wraz z życiem. Gustaw — nie wiem nawet czy kocha, — Gustaw się kocha w kobiecie i tą miłością wyłącznie zajęty o własnych tylko myśli cierpieniach, nad własnem tylko straconem szczęściem biada i boleje. Tam na świecie mogą płynąć łzy lub krew, tam mogą wyć wichry i ryczeć gromy, narody powstawać i upadać, słońce może się ćmić: on nie wie o tem, bo on ma sam w sobie świat zazdrosny, przeczulony, łzawy — z tamtym nic wspólnego nie mający.
Poeta grzebiąc Gustawa, grzebie w swej piersi to, co jest zawsze pierwszą myślą ludzi: myśl o sobie, o własnem szczęściu, własnym bólu. Ale z pogrzebnego stosu Gustawa wstaje jak feniks z popiołów Konrad, mający być — czy przeciwieństwem tamtego? — nie! jego dopełnieniem, formą wyższą, doskonalszą. Zazwyczaj ludzie po zgonie osobistego uczucia budzą się zimnymi i wyjałowionymi sceptykami: zbyt wiele jednak potęgi było w duchu poety, by się z nim to stać mogło. Nie zgliszcze pozostało po ogniu, którym płonął Gustaw, — owszem, ogień ten w Konradzie wzmożony i oczyszczony teraz świat cały, cały naród obejmuje.
„Jestem miljon, bo za miljony kocham i cierpię katusze“. — W tem jednem zdaniu cały Konrad się streszcza. Obejmuje on miłością swą cały naród, przyciska go do łona „jak przyjaciel, kochanek, małżonek, jak ojciec“ — więcej, utożsamia się z nim tak, że o sobie teraz powiedzieć może: Ja i ojczyzna to jedno! Miłość jego — to miłość narodu, jego potęga — to narodu moc, i jego cierpienia — to cierpienia całego narodu. On nie boleje nad nieszczęśliwym narodem, jak się zwykle współczuje z czemś, co nie jest nami, on czuje bole narodu bezpośrednio, „jak matka czuje w łonie bole swego płodu“. Zaiste najwyższy stopień mistycznej jedności, którą miłość sprowadza!
A jakże różna ta Konradowa miłość od miłości Gustawa! Podczas, gdy miłość tamtego spoczywała na jednym człowieku, jednej kobiecie „jak owad na róży kwiecie“, ten „ukochał cały naród, wszystkie jego przeszłe, przyszłe pokolenia“! Gustaw szukał wzajemności, któraby dopełniała jego uczucie, — a gdy jej nie znalazł, nie umiał zrobić nic innego, jak na swe życie się targnąć. — Konrad, kochając naród, o wzajemność nawet nie pyta; miłość jego potężna i ogromna wystarcza sama sobie, uzupełnienia nie potrzebuje! On jest sam narodem i tak go kocha, jak człowiek kocha sam siebie: bezinteresownie i całą swą istotą. Miłość dla Gustawa była zgubą, tamą w poprzek strumieniowi jego sił rzuconą, końcem; dla Konrada jest początkiem życia i czynu, źródłem jego potęgi! Tą miłością zbrojny Boga na bój za naród swój wzywa i nie rozpacza z góry o zwycięstwie, gdyż czuje swe siły, mogąc powiedzieć o sobie: Ja jestem miljon!
Nicby nie mogło być fałszywszego, jak sądzić, że owo zjednoczenie się poety z miljonami jest wyrzeczeniem się własnej osobowości. Konrad nie rozprasza się, nie roztapia w narodzie, nie gubi się w nim, lecz bierze go cały w swoją pierś; nie zstępuje ze swego piedestału ku niemu, lecz wznosi go ku sobie i w sobie jeszcze wyżej podnosi! Być miljonem — to znaczy na miljony rozszerzyć swą duszę i tą duszą je w jedno związać. Być miljonem, to znaczy dotrzeć do tych głębin własnej duszy, gdzie pod tem wszystkiem, co przypadkowe, ograniczone i przemijające, człowieczeństwo, jak Atlas ziemię, osobistość na swych barkach dźwigające, w wieczystych swych formach istnieje.
To jest owa wielka i nieśmiertelna ideja mickiewiczowska: Miłość wszechogarniająca i ogromna, która za miljony kocha i cierpi katusze.
Kościuszko skrystalizował w sobie najświętszy poryw narodu: bohaterską i ofiarną walkę za wolność; Mickiewicz wskazał jego przewodnikom duchowym wieczystą drogę na przyszłość: konradową miłość. W tem wyższość poety nad rycerzem.


∗             ∗

Gdy się mówi o Miljonie­‑Mickiewiczu, mimowoli na myśl się nasuwa drugi „z dwóch na słońcach swych przeciwnych bogów“ Król­‑Duch Słowacki. On, syn pieśni, syn królewski, on, natchniony sternik duchami napełnionej łodzi, który wierzył, że Bóg jemu obronę przyszłości poruczył, mówił do Mickiewicza: przyszłość moja! i moje będzie za grobem zwycięstwo! Nie przejrzał, że Mickiewicz sam był królem pieśni, skrzydlatą łodzią w niebo duchy niosącą i przyszłością samą. Nad tem nie odnosi się zwycięstwa, choć by się było Słowackim. Nie wynika z tego, jakoby należało Słowackiemu przyznać niższość — on tylko szedł inną drogą, więcej samotną... Słowacki, chcąc naród wieść ku przyszłości, nie brał go w swe łono, aby go unieść, jak Mickiewicz, lecz orłem sam rwał naprzód wołając; kto silny, za mną! Ale dla tego właśnie czcimy Mickiewicza nie Słowackiego, choć przez to może wydajemy wyrok na siebie...
Zwycięstwo odniosła mickiewiczowska ideja. Może, choć trudno w to uwierzyć, może nawet przyjdzie czas, że dzieła Mickiewicza o klasycznej formie stracą już urok, kiedy jeszcze Słowacki będzie budził zachwyt po dawnemu; może istotnie lud wróci się i „pójdzie za nim“, może jego słowy będzie swą miłość śpiewał, w jego imię będzie przeklinał i jego ogniem płonął, — może, lecz nawet wtedy i na długie wieki i zawsze poezji naszej będzie na imię: Mickiewicz, a nie: Słowacki, — bo Mickiewicz pierwszy dał jej wielką ideję, która ją wielką uczyniła i w życie nasze wplotła.


∗             ∗

Gdy Kopernik dokonał swego wielkiego odkrycia, ludzie długo jeszcze pogodzić się z niem nie umieli i na dawny ptolomeuszowy sposób uważali ziemię za środek wszechświata. Śmierć Gustawa i narodzenie Konrada to kopernikowski czyn Mickiewicza w naszej poezji. W pierwszych początkach poezja, jak świat przed Ptolomeuszem, nie miała środka, osi, około którejby się obracała. Wtedy była czystą epiką: każdy przedmiot brała tak, jak istnieje, sam w sobie i bez względu na jego stosunek do podmiotu. Powstanie czystej podmiotowej liryki, to system Ptolomeusza w poezji. Kopernik przekonał ludzi, ze środkiem naszego wszechświata jest słońce, które ziemi życie daje; Mickiewicz zrobił to samo dla poezji, czyniąc jej osią te ogólne i wielkie ideje, które w piersi człowieka ukryte, są dlań życiodajnem słońcem. Ale i jego „system“ nie odrazu mógł zyskać powszechne uznanie.
Mickiewicz w sobie pogrzebał Gustawa, ale w poezji naszej żyją dotąd i pokutują jego upiory[1]. Gustaw, sobą nawet zajęty, był jeszcze wielki, bo wielka była jego miłość, wielkie cierpienie. Dzisiaj pełno dokoła śmiesznie małych parodji Gustawa, zajmujących świat swą drobną i nieciekawą osobą.
Często można słyszeć skargi, że to czasy są takie, że społeczeństwo dzisiejsze temu winno. To nie prawda: poeci nie powinni iść za społeczeństwem, lecz mu przodować. Wina tu spada jedynie na bezsilność poetów samych. Żaden z nas nie jest miljonem, bo żaden z nas nie umie być człowiekiem w tem znaczeniu, aby mógł powiedzieć o sobie: homo sum, nil humani a me alienum puto. Pierś nasza wązka nie umie pomieścić bólów i pragnień ludzkości, nie umie ich uszlachetnić i ku niebu zwrócić. Albo schlebiamy miljonom i, miast miljon brać w duszę, sami się w nim rozpraszamy, — albo też jak ślimak przed dotknięciem rzeczy twardych, których pokonać nie umiemy, kryjemy się w swą skorupę i nazywamy to pięknem słowem: indywidualność. I tak zabijamy w sobie wszystko, co wielkie i święte, bo jesteśmy słabi.
Obwołaliśmy bogiem swym Słowackiego, ale on, zdaje mi się, wyparłby się nas i wyrzekłby się śmiesznych ofiar, które mu składamy. On miał potęgę, której my nie mamy; on szedł sam, ale drogą jasną i duchy porywał za sobą. Dla tego też on będzie żyć wiecznie, a o nas pamięć zaginie...
Ale mimo wszystko: natus est Conradus! Ideja się narodziła i trwa. My, choć kłonimy przed nią czoła, służyć jej nie mocni, to też wiatr czasu nas zmiecie, ale ideja jest nieśmiertelna i wcześniej czy później w piewcach nowych i potężnych ucieleśniać się będzie znowu.

To jest wiara nasza ostatnia. Po nas, upiorach Gustawa, Konrad przyjdzie. Nie wiemy kiedy i skąd, ale przyjdzie i naród go powita okrzykami: Hosanna! Był Konrad wojujący, co za lud swój Boga na bój wezwał; będzie Konrad tryumfujący, który ciałem uczyni to, o czem tamten marzył, który naród jak pieśń żywą stworzy i to największe a upragnione uczyni dziwo: zanuci pieśń szczęśliwą!






  1. Zwracam uwagę na datę pisania tych słów!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.