O Polce — Francuzom/Przyczyny twórcze

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł O Polce — Francuzom
Podtytuł I. Przyczyny twórcze
Pochodzenie List do kobiet niemieckich i O Polce — Francuzom
Wydawca Bronisław Natanson
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Cogito — et amo — ergo sum.
I.
Przyczyny twórcze.

Jesteśmy w wieku XIV, XV. W ciemną noc surowej zimy, pośród równiny okrytej śniegiem, pod chmurami, w szumie wichrów, zamek pański śpiewa i huczy zabawą. Pan zamku przyniósł z sobą na świat tytuł rycerza, bo klassa społeczna, do której należy, nosi nazwę stanu rycerskiego. Życie jego jest też ciągłą walką. O co? przeciw komu? Zobaczymy. Teraz chwila wytchnienia. Zgromadził na zamku swoim gości i bawi się. Jak się bawi? Tak, jak to czynią na Zachodzie. Mieszkaniec Europy środkowej, duchowo jest on synem Zachodu. Kolebką cywilizacyi jego są: katolicyzm i latynizm. Posiada on w swej ojczyźnie klasztory pełne pracowitych mnichów, szkoły trivium i quadrivium, kronikarzy i poetów piszących po łacinie. Nie są mu obce uniwersytety francuskie i włoskie; jeździ do Paryża, Padwy, Florencyi, zkąd przywozi biegłość w naukach humanistycznych; wcześnie też wznosi własną akademię nauk w swoim Krakowie. Z Janem z Głogowa popycha naprzód anatomią przez studya nad kraniologią, z Kopernikiem odkrywa kapitalne prawo w ruchu planet, z pocztem legistów udaje się do Konstancyi, aby wraz z Czechami bronić wolności myśli ludzkiej, upostaciowanej przez Jana Husa. Zna i wytwarza w ojczyźnie swojej wszystko, co powstaje na Zachodzie: obok literatury łacińskiej pieśń gminną, jako zawiązek przyszłej poezyi narodowej; obok dociekań scholastycznych misterya kościelne, jako zawiązek sztuki dramatycznej; obok tytułu rycerza rycerskie pojęcia honoru i poszanowanie dla kobiety, zamiłowanie wytworności w szatach, koniach i zbroi. Więc, jakkolwiek feudalne ustawy nie rozpostarły się na jego ojczyznę, zamek wszakże jego posiada wiele podobieństwa do tych, w których przebywają zachodnie orły feudalizmu. Tak jak tamte zbudowany w miejscu najdogodniejszem dla obrony zbrojnej, posiada grube mury, strzelnice, rowy, wały, most zwodzony, herb nad bramą, chorągiew i strażnika u szczytu wieży i załogę wojskową. Wnętrze zamku, tak jak na Zachodzie, stopniowo przyozdabiało się w ciągu ubiegłych stuleci; są tu kosztowne kobierce, bogate zbroje, gdzieniegdzie zwierciadło weneckie i może nawet norymberski zegar.
Na kwiecistem tle kobierców, w świetle pochodni i świec woskowych, w izbach nizkich i obszernych rozpoczęły się tańce. Niedawno powstano od biesiadnego stołu; niedawno umilkły pieśni wędrownego lirnika; teraz brzmi muzyka huczna, pan zamku prowadzi tańce, ale nie czyni tego sam jeden. Razem z nim postępuje na czele gości małżonka jego, pani tego zamku, tak, jak on jest jego panem. Za nią, wkoło niej, kędy tylko się obróci, rój młodych panien, któremi ona rządzi jak matka córkami. Jest jeszcze młodą, a ma już tyle dorosłych córek! Cóż to znaczy? Obyczaj narodowy, który każdy zamek pański napełnia młodzieżą płci obojej, dziećmi mniej możnych braci rycerzy. Młodzież uboższa znajduje w tym bogatym zamku opiekę, naukę, przyszłość. Na panią zamku spłynęła część tych świateł, które posiadała jej ojczyzna. Oddawna przybyłe z Zachodu mniszki Benedyktynki nauczyły ją oprócz prawd religii, mnóstwa kunsztownych robót, nierzadko czytania po łacinie i grania na lutni. Z podań, napełniających jej dom rodzinny, z dum historycznych, śpiewanych przez chłopów w siołach sąsiednich, poznała dzieje ojczyste. Od małżonka, braci, krewnych, którzy część młodości spędzili na Zachodzie, dowiedziała się wielu rzeczy o dalekich krajach i ludziach. Prawodawstwo troskliwie zajęło się jej losem: w latach 1347—1368, za panowania Kazimierza Wielkiego, prawodawcy określili sposób jej wyposażania, dozwolili jej w braku następców męskich dziedziczyć dobra i rządzić niemi samodzielnie; zabezpieczyli jej cześć niewieścią przez oddanie życia każdego, ktoby poważył się ją zgwałcić na wolę i łaskę skrzywdzonej i jej krewnych lub przyjaciół; nakoniec, w wypadkach jakichkolwiek procesów sądowych nakazali sądom wysłanie do jej domu urzędnika z zapytaniem: kogo pragnie mieć za prawnego doradcę i obrońcę? Więc wyposażona albo dziedziczka, od krzywd przez prawo broniona, rządzi wewnętrznem gospodarstwem zamku i kieruje licznem gronem panien z uboższych domów. W dnie powszednie zamek wrze od czynności spełnianych przez młodzież, która go napełnia. Gdy męzka jej połowa ćwiczy się w konnej jeździe, albo załatwia kancelaryjne potrzeby pana zamku, żeńska okrywa wrzeciona przędziwem lnianem i wełnianem, a drogie materye — haftami, które budzić będą podziw następnych wieków; słucha towarzyszących robocie opowiadań niewiast starych, zapobiega niezliczonym potrzebom gospodarskim, w godzinach modlitwy śpiewa chóralnie pieśni nabożne, a w godzinach odpoczynku przy wtórze lutni powtarza te, które wyrastają na niwie ojczystej, z pod pługów i strzechy rolników. Obyczaje na zamku są bardzo surowe, niemniej młode serca spotykają się, zawiązują się małżeństwa i gdy z pod skrzydeł pana zamku wychodzą biegli rycerze, żony ich wspominać będą jego panią jako tę, od której wzięły swój zasób światła i cnoty.
Ale w tej chwili prace i modlitwy ustąpiły przed zabawą. Muzyka brzmi coraz huczniej, tańczące pary posuwają się coraz szybciej, oczy płoną, serca biją coraz silniej... Nagle ktoś krzyknął:
— Gore!
Ktoś inny wpadł do komnat, wołając:
— Tatarzy!
Ze szczytu wieży tony głośne, groźne, zdyszane, lecą w noc czarną. To strażnik gra na trwogę. Ale noc przestała już być czarną; oświetliły ją znagła jaskrawe blaski łun, na wielu punktach widnokręgu pałające. To są pożary wsi, dworów, miasteczek, zapalone przez tych ludzi małych, zwinnych, płaskotwarzych, skośnookich, którzy z arkanami w rękach i kołczanami pełnemi strzał na plecach, liczni jak szarańcza, szybcy jak powódź, dzicy jak sępy, przelatują stepy, wpadają na uprawne pola, niszczą, palą, mordują, porywają nietylko rzeczy, ale i ludzi — owszem, ludzi właśnie najchciwiej, aż obładowani łupem, oblani krwią, czarni od dymu spalonych siół i miast, wracają skąd przybyli, hen! daleko, do zastepowego chanatu Tatarów. Po raz pierwszy zjawili się tu około połowy wieku XIII, i odtąd, bez wypowiadania wojny, powtarzają odwiedziny, które, odbierając regularność i bezpieczeństwo pracom narodu, utrudniają mu cywilizacyjny rozwój i postęp.
Muzyka umilkła, tańce ustały, na zamku wrze ruch od poprzedniego odmienny. Słychać teraz rżenie siodłanych koni, szczęk oręża, stuk zwodzonego mostu aż zbrojny poczet w szumie wichru popędzi przez pola usłane śniegiem w kierunku ognistych blasków na niebie, a zamek stanie w ciemności i ciszy.
Cichym stał się, ale nie pustym. Pozostała w nim garść żołnierzy i znaczna liczba niewiast, z panią zamku na czele. Ta pani wydaje się teraz istotą wcale inną, niżeli była wtedy, gdy przewodniczyła biesiadzie i tańcom. W ciemnych szatach, zamyślona i surowa, przebywa zamkowe komnaty i podwórza, spełniając najrozmaitsze czynności. Nic dziwnego, że jest zamyśloną i surową, bo oprócz losu tych, którzy poszli przeciw Tatarom, przed oczyma jej stoi niebezpieczeństwo własne i otaczających ją kobiet, noszące nazwę jassyru.
Jassyr to niewola u Tatarów, przewyższająca grozą wszelkie znane gdzieindziej męczeństwa: uprowadzenie z ojczyzny, utrata czci niewieściej, kraje dzikie, ludzie okrutni i brudni, noszenie wody poganom, mycie nóg ich żonom, — stek ohyd i gwałtów. To niebezpieczeństwo, gdzieindziej niesłychane, wytęża wszystkie energie niewiasty więc kiedy zastępy wojenne odpierają najeźdźców, ona stacza narady z dowódzcą załogi zamkowej, wchodzi na wały, ogląda mury, żołnierzy zachęca, zagrzewa, nagradza. Codziennie gromady chłopów i mieszczan, z siedlisk swych wyparte, głodne, przerażone, przypadają do bram zamku, błagając o pożywienie i obronę. Na jej rozkaz otwierają się bramy... dowódzca załogi sarka: ta ludność żebracza pożre żywność, może przed blizkiem oblężeniem. Nic to: ona ludzi, chrześcijan, rodaków nie rzuci na wolę rozszalałych nieszczęść. Skrzętnie ściąga do zamku zasoby żywności, oględnie je rozdziela. Oprócz tego pamięta, że wojna zadaje ludziom nietylko śmierć, lecz także i rany. W komnatach zamkowych liczne grono panien sposobi pościele, ogląda aptekę domową, przygotowuje lecznicze zioła, maście, olejki, na opaski rozdziera lniane tkaniny. Wieczorem, kiedy gruba ciemność spływa na równinę, po której szumią wichry, nad którą płoną pochodnie pożarów, gromady chłopów i mieszczan wstępują na zamek i napełniają kaplicę. Gdy kędyś, na dalekiem polu, zbrojne rycerstwo, rzucając się przeciw najeźdźcom, napełnia powietrze polskim hymnem wojennym „Boga Rodzica, Dziewica!“ tu — kobieta w ciemnej szacie, klęcząc u stóp Ołtarza, z gronem wychowanic dookoła siebie, za sobą, z tłumem żołnierzy i nędzarzy, intonuje pieśń, błagającą o ratunek i zwycięstwo.

Modlitwa wysłuchana: Tatarzy z granic kraju wyparci. Fala azyatycka uderzyła o pierś Polski i, odparta, wróciła do swego łożyska. Nie rozleje się po Europie, nie zagrozi jej wierze, wolności i cywilizacyjnej pracy. Pani zamku, w szatach znowu świątecznych, szczęśliwa i dumna, wychodzi na spotkanie powracających zwycięzców. Jednak szczęście jej nie jest zupełnem. Nie wszyscy mieszkańcy napadniętego kraju ocaleli tak jak ona i jej blizcy. Fala azyatycka, odpływając, uniosła mnóstwo mężów i niewiast w otchłań jassyru. W ciszy uspokojonego zamku, w surowej karności zajęć codziennych kobieta uratowana z boleścią myśli o tych, którzy zginęli. Wtedy przybywają na zamek dwaj ludzie w szatach zakonnych. Są to mnisi, zbierający po kraju summy ogromne na okup tatarskich brańców i branek. Z temi pieniędzmi udadzą się oni za stepy i rzeki, aby na wagę złota wykupywać z niewoli pogańskiej i barbarzyńskiej chrześcijańskie i polskie głowy. Pan zamku otwiera szkatułę, pani biegnie do swoich komnat i, wróciwszy, wkłada w dłonie mnichów drogocenne naszyjniki, kolce, pierścienie — precyozy prababki.



W rozległej puszczy wiosna wytkała z liści niezgłębione zwoje zielonych koronek, a pnie ubrała w krople żywicy z bursztynową barwą i z mocną wonią smolną. Wśród śpiewu dzikiego ptactwa i brzęczenia rojów pszczelnych, wędrowiec długo przedziera się przez dziewicze gęstwiny, nie spotykając śladu stopy, ani ręki ludzkiej, aż ucha jego dochodzą rytmiczne stuki toporów i wzbijający się nad niemi klekot bociana. Wówczas jest pewnym, że w wielkich samotnościach leśnych ujrzy siedlisko polskiego rolnika-pioniera.
Pod lipą, albo topolą, na której szczycie czernieje gniazdo bocianie, z ledwie napoczętym lasem za sobą, ze szmatem zoranego pola przed sobą, stoi dom, mający białe ściany i słomianą strzechę. Mieszka w nim człowiek, który o posiadanie ziemi walczy z dziką naturą.
W wieku 13-ym, 14-ym, 15-ym, i jeszcze nawet 16-ym, środkowa Europa, a zatem i Polska, jest jeszcze w znacznej części porosłą lasami. Na dnie tego zielonego morza drzemią wielkie skarby, które mieszkaniec tego domu postanowił zdobyć dla siebie, ojczyzny i świata. Jego-to topory obalają na różnych punktach puszczy odwieczne drzewa, jego pługi zorały ten szmat urodzajnej ziemi, on stado dzikich bawołów przemienił w swoją trzodę, okrywającą pastwisko, które on także odebrał nieprzeniknionym zaroślom. Przez jego-to pracę nad strumieniem, u którego bobry budują nawodne mieszkania, zaturkotało koło młyńskie, roje pszczelne wyszły z lasu i napełniły ule, ciemną gromadą stojące w sadzie, które on także zasadził rozlicznemi gatunkami drzew owocowych. Wszystkie dostatki, które posiada dom ten, zbudowany w miejscu, na którem przedtem pasły się żubry i jelenie, on wywalczył w pocie czoła i niebezpieczeństwie życia od lasu, bagien, dzikich zwierząt, od surowości klimatu i smutku nieba, dającego ludziom więcej chmur niż słońca, — lecz nie uczynił tego sam jeden.
Przed domem, w cieniu drzew, kobieta porusza kołyskę, w której usypia malutkie dziecię, gdy kilkoro starszych krzykami wesołej zabawy napełnia sad i dziedziniec. Ręce jej są zgrubiałe, twarz ogorzała i przedwcześnie zwiędła. Od dnia, w którym u boku małżonka przybyła w te samotności leśne, dokonała mnóstwa rzeczy. Usiewała lny i dobywała z nich przędziwo, z którego wyrabiała odzież domową; strzygła na owcach wełnę i tkała z niej kobierce, zasadzała ogród warzywem i leczniczemi ziołami, doglądała mleczywa, przerabiała miód na wyborny trunek, wosk na świece mające płonąć w świątyniach i pałacach, tłuszcz zwierzęcy na mydło, owoce letnie na przysmaki zimowe, zioła dzikie i ogrodowe na lekarskie mikstury i maście. Oprócz tego doglądała chorych, goiła rany, wykarmiła piersią kilkoro dzieci, nauczyła prac kuchennych, piekarskich, tkackich, sadowniczych, liczną czeladź.
Są to zatrudnienia, z jednej strony liczne i ważne, z innej jednak tylko pomocnicze i podrzędne. Podwalinę dla nich wykuwa, materyałów dostarcza, opieką swoją otacza je mężczyzna. On jest w tym domu twórcą, ona robotnicą, czyniącą to tylko, co on rozkaże, przynajmniej na co pozwoli. Do jego prac pionierskich, rolniczych, przemysłowych nie miesza się wcale, zaledwie je rozumie. Ma bezgraniczną ufność w jego twórczość i odwagę, z tej ufności czerpie uczucie dumy i spokoju.
Tarcza słoneczna stoczyła się za ścianę lasu, zorana ziemia zapachniała razowym chlebem; nad strumieniem kalina jaśnieje kwiatami jak płatami śniegu; z leśnych oddali słowik wyrzucił kilka nut próbnych i umilkł, — a nad domem, na wysokiem gnieździe stanął bocian i napełnił powietrze gammą metalicznego klekotu... Idylla, na której dnie drzemie dramat.
Pan domu ukazuje się na ganku. Otrzymał dziś listy z grubemi pięczęciami i długo siedział nad niemi zamyślony. Teraz patrzy na małe królestwo, które sam sobie wywojował od lasu i mówi do żony:
— Król wzywa nas na wojnę przeciw Niemcom.
Wywalczając od dzikiej natury pomyślność własną, nie zrzekł się obowiązku walczenia o całość ojczyzny. A ojczyzna oprócz Tatarów napadających ją z południa, ma potężnych wrogów na zachodzie. O kilka wieków wpierw nim Słowianie przybyli do Europy, więcej od Słowian chciwi na łup cudzych ziem i bogactw, Germanie zmietli już ze świata kilka plemion słowiańskich, więcej na zachód posuniętych; ale dalej oręż ich tępi się dotąd napróżno o dwie tarcze, które zasłaniają wschód słowiańszczyzny, o Czechy i Polskę. Jednak Czechy już słabną, wkrótce ustąpić mają z pola walki i na całe stulecia zniknąć w morzu germańskiem.
Dla Polski brzaski 15-go wieku są właśnie momentem walki stanowczej. Idzie o jej śmierć lub życie, ale nie jej jednej. Jeżeli nie zwycięży, doświadczy losu, który spotkał jej współbraci z nad Elby i Łaby, a Germanie, okrywszy jej pola wyleją się z nich dalej na wschód i zgładzą z ziemi imię słowiańskie, jak wicher zgładza zgłoski wyryte na piasku.
Zwyciężyli. Rok 1410 rozstrzygnął losy niejednego z kwitnących dziś narodów. W tym roku, na Polu Grunwaldzkiem, wicher germański uderzył o tarcze polskie i cofnął się do swych siedlisk. Klęska Niemców była ogromną, siła ich rozpędu na wschód na wiele stuleci złamaną; cały kraj brzmi od okrzyków radości i tryumfów, — tylko kobieta stojąca przed domem leśnym daremnie wytężonym wzrokiem zapytuje przestrzeń: „czy nie powraca?“ Wkrótce dowiaduje się, że nigdy nie wróci.
Nad tonącą we łzach staje brat, z pod Grunwaldu przybyły. Z blizną po zagojonej ranie na czole wysławia chwalebną śmierć utraconego: „O, quam dulce et decorum pro patria mori! Kobieta powstaje, ociera oczy, wychodzi przed dom i obejmuje wzrokiem dzieło rozpoczęte przez tego, którego już niema. Czyż, gdy jego zabrakło, to dzieło pozostanie zaniedbanem i zniszczonem? czy runie świetna przyszłość, którą on budować zaczął dla jej dzieci? Czy ona sama z temi dziećmi pójdzie żebrać o schronienie i kęs chleba u braci lub krewnych? Nie, to co w ich pracy było jego działem, ona przyłączy do swego działu i oba pełnić będzie. Z robotnicy stanie się twórczynią, z narzędzia — ręką pomysłową i czynną. Wielkie zwycięstwo razem z blaskiem gloryi rzuciło na kraj cień żałoby, w którym zarysowuje się postać niewiasty silnej, stającej do pracy w zastępstwie poległego na polu chwały męża.
Więc tak jak wprzódy, na różnych punktach lasu stukają topory, ziarna pszeniczne padają na zoraną ziemię tam, gdzie przedtem były tylko nory lisie i legowiska niedźwiedzi. W głębiach lasu pobłyskują ognie, które z pni po ściętych drzewach wypędzają smołę; na łące błyszczy tafla zarybionego stawu.
Ona, w odzieży prawie chłopskiej, w grubem obuwiu, przebiega pola, dozorując oraczy i żeńców, liczy snopy, czyści i mierzy ziarno, zagląda do smolarni, jest obecną przy połowie ryb, dojeniu krów, strzyży owiec. O świcie, z pękiem kluczy u pasa, budzi do pracy czeladź, w wieczory zimowe rozdaje służebnym przędziwo i sama razem z niemi zasiada do kołowrotka, o północy jeszcze, z zapaloną latarnią obchodzi podwórze i budynki, na straży przed ogniem i złodziejem. Oprócz tego rachuje, kupuje, sprzedaje, zawiera kontrakty, prowadzi procesy sądowe. Co roku statki wodne, naładowane przez nią zbożem, drzewem, płynnym miodem, woskiem, zwierzęcemi skórami płyną po jej rodzinnych rzekach ku europejskim targowiskom. Za pieniądze skrzętnie zbierane kupuje sąsiednie grunta, buduje folwarki, wysyła syna do Akademii Krakowskiej, do Padwy albo Paryża, córkom sprawia wyprawy i huczne wesela. Na tych ostatnich występuje we wdowich, czarnych szatach, które zrzuca tylko w dnie robocze dla grubej, prawie chłopskiej odzieży. Długie lata, spędzone na skwarach i wichrach, w otwartych polach, w dymach smolarni, w kurzawie stodół, w targach i sporach z całym ludem czeladzi, robotników, kupców, flisaków, odebrały jej cerze, rękom, ruchom, nawet dźwiękowi głosu, miękkość i wytworność. Wielka pani, znająca dwór królewski, przy spotkaniu z tą pracownicą ze zgrabiałemi rysami, męskiemi ruchami, z szorstką i szczerą mową, uśmiecha się pokryjomu, lecz gdy poznaje jej synów, którzy często bywają znakomitymi mężami, zaczyna ją szanować, czasem jej zazdrości. Szanuje też ją historyk, od niej wywodząc początek niejednej wielkiej fortuny i, co ważniejsza, niejednego wielkiego charakteru, który przyniósł ojczyźnie pożytek i zaszczyt.

Bo w spełnianiu prac męzkich, pobudką tej kobiety była nietylko chciwość zbiorów majątkowych. Jakież rozkosze one jej przyniosły? Ale, głęboko religijna, w pełnieniu tego, co w sumieniu swem nazwała obowiązkiem, widziała służbę Bogu i drogę do zbawienia; przez surowy obyczaj nauczona ścisłego jedynomęztwa, sercem i pamięcią pozostała wierną jedynemu mężczyźnie, do którego wolno jej było należeć, i ze czcią prawie religijną prowadziła dalej rozpoczęte przez niego dzieło. Nakoniec, była matką. Więc, pracując nad powiększaniem majątku, myślała nietylko o majątku, lecz o Bogu, obowiązku, o człowieku ukochanym, o przyszłości dzieci. Nierzadko też zapewne, przypominając sobie sposób, w jaki utraciła męża, patrząc na bliznę przerzynającą czoło brata, w najwyższej sferze ducha swojego znajdowała słowa: pro patria!




W kraju panuje pokój; przerwa pomiędzy wojnami pozwala na dopełnianie prac prawodawczych i wyborczych; wkrótce sejm, mający stanowić ustawy prawne i regulować stosunki państwa z ościennemi państwami, zgromadzi się w stolicy; poprzedzają go prowincyonalne sejmiki, prywatne zjazdy i narady. Wielki ruch umysłów kipi od góry do dołu stanu rycerskiego, od zamków pańskich do ubogich zagród. Wolność polityczna przyśpiesza bicie serc, wzmaga robotę mózgu, strumieniami gorącej krwi uderza we wszystkie punkty społecznego organizmu.

Zagroda wiejska i stojący pośrod niej dom z białemi ścianami mają pozór odświętny.
W bladem złocie jesiennego słońca, pod ścianami lasów, które jesień ubrała w żółte i purpurowe barwy, dążą ku zagrodzie bryczki, wozy, karoce, konni jeźdźcy. Gospodarz domu i jego dorośli synowie witają gości na ganku, od grzecznych ukłonów lub serdecznych uścisków pobrzękują szable, które noszą u boku, na znak wypraw wojennych odbytych i które odbywać są zawsze gotowi.
Gospodyni u progu paradnej izby spotyka wchodzących grzecznym ukłonem i rozradowanym uśmiechem. Stara się być grzeczną i okazywać radość, bo wymagają tego prawa gościnności i honor jej męża i domu. Stara się też przyjąć gości jaknajlepiej, zaspokoić ich potrzeby, dogodzić gustom, w korzystnem świetle przedstawić ład i dostatek domowy. Dba także o estetyczny wdzięk przyjęcia. Więc krząta się pośród gości, zaprasza do stołu, rozdaje nietylko przysmaki kuchenne, ale słowa miłe, które czasem płyną z serca, czasem z próżności, lub chęci dopomożenia mężowi w jednaniu politycznych przyjaciół i stronników. Szkoła życia towarzyskiego nie od dziś rozpoczyna się dla niej: posiada w niem wprawę i zamiłowanie. Żadne prawo i żaden obyczaj nie rozkazuje jej, aby opuszczała zgromadzenia męzkie i zamykała się w ciszy odosobnionego gineceum. Wchodząc, wychodząc, siadając gdzie i kiedy jej się podoba, słucha rozpraw o królu, dygnitarzach, dynastach cudzoziemskich, o stosunkach Polski z zagranicznemi państwami, o projektach do praw, wyznaniach religijnych, przywilejach klasowych, potrzebach finansowych, wojskowych, szkolnych. Ona sama we wszystkich tych sprawach nie przyjmuje bezpośredniego udziału, nawet do rozmów o nich miesza się rzadko, lecz zaczepiają one ze stron wielu o jej serce i głowę, rozszerzają widnokrąg duchowego widzenia, wprowadzają uczucia i umysł z ciasnego kręgu spraw osobistych w szeroką dziedzinę interesu publicznego.
Jakkolwiek nie uczyła się łaciny, obcowanie z tymi, którzy ją znają narówni z językiem ojczystym, uczyniło zrozumiałemi dla niej niektóre łacińskie wyrazy. Oto po długich naradach i sporach, chór głosów zgadzających się na coś trudnego, na jakieś brzemię, poświęcenie, wysilenie, wymawia trzy wyrazy: pro publico bono!
Zabrzmiało to, jak w kościele: Amen!
Wnosiła właśnie do paradnej izby wino i ciasto, lecz trzy wyrazy łacińskie, których znaczenie rozumie uderzyły w nią jak elektryczną iskrą.

Przed stojącą u progu i pokornie spełniającą czynność podawania mężowi żywności i napoju, ściany domowe otworzyły się na świat szeroki. Jakby wicher powiał i rozpędził dymy kuchenne, wśród których spędzała dni powszednie; z za nich ukazał się blask ideału, mającego przewodniczyć jej przez wieki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.