O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST XXIV.

Tananariwa, 28 marca 1901.

Bardzo Ojcu dziękuję za list z 28 stycznia 1901, wprawdzie sam list nie długi, ale wiadomości pomyślne; dzięki Bogu, że jałmużna przybywa, choć jeszcze bardzo wiele mnie brakuje, ale coraz to bliżej do upragnionego przez nas budowania. Pisałem Ojcu w ostatnim liście, jak mocna tutejsza pajęczyna, a teraz niedawno było małe zdarzeńko, mogące doskonale stwierdzić to, com napisał przedtem. W tej stacyi, gdzie obecnie jestem, jest jeden ksiądz i jeden braciszek, jest to bowiem większy posterunek. Kilka dni temu, przy obiedzie, mówi nam ten braciszek: »Nie uwierzylibyście Ojcowie, jaka tutaj pajęczyna mocna. Będąc w ogrodzie, uwolniłem biednego ptaszka, bo nie mógł sobie dać rady, zaplątał się i to obydwoma łapkami jedną tylko linką pajęczyny (ptaszek nieco mniejszy od naszego wróbla, nie wiem jak się nazywa) szamotał się, ale napróżno, więc go odplątałem i wypuściłem, z czego bardzo musiał być rad.« Ptaszkowi zdarzyła się taka przygoda, ale czy mu wstyd było, że nie mógł się oswobodzić z pajęczyny, tego, naturalnie, nie wiem.
Poczułem razu pewnego, że nogi zaczynają mnie coraz bardziej z początku swierzbieć, potem piec i palce puchną; nie wiedziałem, co i skąd mnie się dostało. Sądząc, że to chwilowe, od gorąca może, wcale nie zwracałem, a raczej starałem się nie zwracać na to uwagi. Ale z dnia na dzień pieczenie to wzmagało się. Rozzułem się, żeby zobaczyć, co to takiego; widzę, że palce poobierały i białe zupełnie; przyszło mnie na myśl, że to może trąd, ale, że plam żadnych, od których trąd się zaczyna, wcale nie było, więc nie mogłem brać tego za trąd. Było to jakoś w piątek, zatem na drugi dzień rano, zaraz po Mszy św. wybrałem się w drogę do moich kochanych piskląt. Przechodząc rzekę, zatrzymałem się dłużej w wodzie w nadziei, że to mnie wykuruje; w samej rzeczy; nieco pomogło. Przyszedłszy do siebie i załatwiwszy wszystko u chorych, wieczorem po brewiarzu znowu wziąłem się do opatrzenia chorych nóg; przekonałem się, że to nieznośne afrykańskie pchły, o których Ojcu poprzednio już pisałem, pozakładały swoje kolonie na większą skalę w palcach i w stopach. Naostrzywszy scyzoryk, pootwierałem wszystkie ponarywane miejsca i dałem consilium abeundi tym nieproszonym kolonistom.
Ustrzec się tego plugastwa niepodobna, bo się nie wie, kiedy i gdzie się go dostanie. Ot np. w niedzielę, t. j. zaraz na drugi dzień po tej operacyi, którą sobie zrobiłem, wracając od chorych, usiadłem koło rzeki na trawie, żeby się rozzuć. Rozzuwszy jedną nogę, biorę się do drugiej, a wtem spostrzegłem na rozzutej nodze, brunatną ruszającą się plamę; było to mnóstwo tych afrykańskich pcheł, które mnie znowu napadły; ktoś z przechodniów musiał się widocznie w tem miejscu otrzepać, a ja zostałem napadnięty. Biały każdy może łatwiej na sobie spostrzec, kiedy go obsiądą, ale Malgasz tego nie zobaczy, bo ma skórę czarną, a te drapieżniki bardzo małe, bezporównania mniejsze od zwykłych pcheł, i przytem mocno bronzowego koloru, ciemno-kasztanowate, jak łupina dojrzałego kasztana. Zdrowemu bardzo przykro, kiedy się te pchły zagnieżdżą w ciele, może sobie Ojciec zatem wyobrazić, co cierpią moi biedni chorzy, kiedy to plugastwo rozmnoży się w ranach i te rany jeszcze bardziej rozrania. Prawdziwa to plaga. Jak Matka Najśw. pozwoli, że już wreszcie schronisko stanie, może i pod tym względem będzie lżej moim biedakom, gdyż będą się mogli bodaj raz na tydzień wykąpać należycie; narazie zaś muszą cierpieć, bo wody bardzo mamy maleńko. W tym roku zwłaszcza jakoś deszcze nie dopisały, bardzo mało ich spadło, więc wody jeszcze mamy mniej. Zwykle podczas deszczowej pory, przez kilka miesięcy codzień deszcze, a tego roku bardzo wiele dni było zupełnie bez deszczu, zaczęło się nieraz chmurzyć, grzmieć, pioruny padały, a deszczu nie było.
Obecnie już wszystko ogromnie podrożało; za co niedawno płaciło się 1, teraz za toż samo płaci się 3, albo i 5. Co później będzie, Pan Bóg to raczy wiedzieć. Właśnie kiedy to pisałem, moc szarańczy nadleciała, wprawdzie nie było ciemno wskutek przelotu, ale sporo jej było; przelot trwał całą godzinę. To trzeci już przelot szarańczy w przeciągu kilku miesięcy. Musiała długo lecieć, bo siadała na odpoczynek; poszedłem w kilka miejsc, gdzie grubą warstwą usiadła szarańcza i spędzałem. Nie sądziłem nigdy, żeby mogło tak śmierdzieć tam, gdzie wiele szarańczy razem; mimo wiatru silnie było czuć. Szum był taki, że nie można było rozróżnić dalekiej burzy zbliżającej się coraz bardziej. Teraz już na pewno można oczekiwać jeszcze większej drożyzny, niż jest, ja sobie jednak z tego nic zgoła nie robię, to rzecz Najśw. Matki; Ona radzi o swojej chorej i biednej czeladzi. Opiekowała się dotąd i nadal nie opuści moich czarnych piskląt.
Rozmawiając kiedyś z moimi chorymi, powiedziałem im, że kiedy piszę do kraju, to jest »za morze« (to »za morze« rozumieją dobrze, a Europa, Afryka, Polska i t. d., nie mogą się im w głowie pomieścić i żadnej w tych nazwach różnicy nie widzą), do kogokolwiek np. do ks. Czermińskiego (znają Ojca i pamiętają, choć nazwiska wymówić nie mogą), to nie wyrażam się o nich »moi chorzy«, ale najczęściej »moje czarne pisklęta.« Podobało się to im i bardzo z tego byli kontenci. Teraz sami tak siebie nazywają, kiedy mówią do mnie, tak np. postaraj się Ojcze o to lub o owo dla swoich piskląt; wracaj prędzej do swoich piskląt i t. p. Wiem, że ludzie, poczciwi nawet i religijni, nieraz trochę dziko zapatrują się na rzeczy i często gadają ot aby się gadało, jak u nas mówią — strzelają nie nabiwszy przedtem. Ułomność to ludzka, jak każda inna; ale, jeżeli w takiej gadaninie pokaże się brak współczucia dla nieszczęśliwych, zwłaszcza takich, jak moi chorzy, nie mogę wytrzymać, żeby nie odpalić. Nieraz starałem się przezwyciężyć w tej mierze i zamilczeć, ale ani rusz, muszę odpłacić pięknem za nadobne. Ot niedawno zdarzyła się mi rzecz następująca: zamówiłem lekarstwa dla kilku moich chorych; to lekarstwo nie przyszło na czas, co mnie wprawiło w porządnie kwaskowaty humor. Spotyka mnie ktoś i pyta, czego jestem skwaszony; odpowiedziałem, że nie jestem skwaszony, ale zły na dobre, bo lekarstwa nie przysłano mi. Ten facet mnie mówi, że niema czego być złym, bo nic jeszcze wielkiego się nie stało; nie nadeszło lekarstwo dziś, nadejdzie za parę dni, chorzy poczekają, na Madagaskarze wszystko tak powoli idzie. Ale, czy rozumiesz, wasze, zapytałem, że choroba nie czeka i idzie szybko, a chory przez to cierpi gorzej. On mnie bardzo łagodnie i grzecznie zaczyna przemawiać do rozumu, serca i woli: Ojciec zanadto pieści swoich trędowatych (nie mówił mnie to Malgasz, ale Europejczyk), to wszystko przyciśnięte i przygnębione teraz chorobą, a przedtem każdy z nich to był łajdak, co się zowie; trzeba im dać trochę pocierpieć, niech pokutują za dawne grzechy. Chciał dalej coś jeszcze majaczyć, ale przerwałem mu, bo już nie mogłem wytrzymać, kipiało we mnie na dobre. Dość tego, mój panie. Jakim kto jest łajdak, czy poczciwy, to niech sądzi Pan Bóg, a nie my; jest to chory, któremu pomóc trzeba i po sprawie. To, coś nagadał, zapamiętam dobrze i jak zachorujesz, to przyjdę ci dosłownie powtórzyć to samo, to jest, że w młodości byłeś łajdak, teraz pokutuj za grzechy i t. d. Poczerwieniał po same uszy i zamilkł. Może być łatwo, że nie mówił z przekonania, że z jego strony miał to być żart taki, mniejsza o to. Przyciąłem mu ostro, bo nie godzi się żartować z niedoli bliźnich. Może też stać się i to, że będą o mnie gadali, żem nieokrzesany, bez wychowania i t. p. — pal licho, niech gadają, tak mnie to obchodzi, jak przeszłoroczny śnieg. Oberwał, bo zasłużył; będzie na później pamiętał, że jak sobie kto pościele, tak spać będzie.


Mężczyzna i troje trędowatych dzieci tańczą w Ambahiwuraku przy schronisku trędowatych. (Zob. str. 177).

Mam już rozwiązanie zagadki, które spieszę Ojcu przesłać, mianowicie: pisałem Ojcu, że nie mogę wytłumaczyć, jakim sposobem przeciąga pająk pierwszą nić na większej przestrzeni, żeby dalej snuć pajęczynę. Rozmawiałem niedawno z jednym Malgaszem i między innemi rzeczami powiedziałem mu o tem przeciąganiu pierwszej nici pajęczyny. On mnie na to odpowiedział: ja także dziwiłem się temu i nierozumiałem, ale udało się mnie kiedyś przypatrzeć tej pracy pająka. Rzecz tak się przedstawia: wypuszcza ze siebie pająk nić w tym kierunku, w którym dmie wiatr. Kiedy ta nić, niesiona wiatrem, zaczepi się o jaki przedmiot, wtedy pająk idzie po niej, przymocowuje ją mocniej, a potem już bez trudności snuje dalej całą pajęczynę. Albo też: spuści się cokolwiek sam pająk na pajęczynie, potem jeżeli wiatr dmie, spuszcza się dalej; kiedy wiatr ustanie, on też przestaje snuć i odpoczywa, aż znowu, kiedy wiatr dąć zacznie, on spuszcza się coraz bardziej. Wiatr go niesie coraz dalej i dalej, przyczepionego do pajęczyny; kiedy napotka wreszcie jaki przedmiot dogodny, przymocowuje tam nić i po niej chodząc, snuje całą pajęczynę. Tym albo tamtym sposobem, musiał przeciągnąć pająk swoją nić po nad rzeczką. Czasu nie żałowałem, śledziłem długo i na własne oczy widziałem obydwa sposoby, jakiemi pająki przeciągają pierwszą nić pajęczyny na większej przestrzeni. Sam się temu wszystkiemu przypatrywałem, dlatego może mnie Ojciec wierzyć, jako naocznemu świadkowi. Tyle wiem od Malgasza. Nie miałby on racyi kłamać, posądzać go zresztą o to nie mogę, bo to bardzo poczciwy człowiek, oddawna pracujący w tutejszej missyi jako katechista. Czy zaś tak samo mówi o tem naturalna historya, tego nie wiem, relata retuli — powtórzyłem Ojcu tylko to, com słyszał od czarnego naturalisty.
Kiedy się o pająkach rozgadał, to jeszcze jedną rzecz Ojcu opowiem, którą sam na własne oczy kilka razy widziałem i ubawiłem się tem, bo pociesznie wygląda. Wielkie muchy, motyle, koniki polne, szarańcze, zaplątują się w pajęczynę i pająk daje im rady, a od drobniutkich muszek obronić się nie może. W środku pajęczyny ogromne pajączysko, a koło niego krąży kilka albo kilkanaście drobnych muszek (u nas ich pełno nad brzegami wód, moczarów i t. p., a wieczorem, jeżeli okno otwarte, cisną się do światła — kąsają dotkliwie); usiądzie mu która na łapę albo grzbiet, pająk się rzuca, odgania, ale chwycić nie może, chyba, że która wpadnie w pajęczynę. Bardzo zabawnie patrzeć, jak się krzywołapy tkacz nacierpi i odmachuje od tego maleństwa, a obronić się nie może. Zdarzy się często, że i ludzie bywają w podobnem upokarzającem położeniu. Niejednemu się wydaje, że on jest wielkim, potężnym, wszystko może i potrafi, co zechce, tymczasem nadchodzi chwila, w której nie może podołać malutkiej jakiejkolwiek trudności i ze wstydem przekonuje się, że i on zwykły śmiertelnik i wcale nie taki, za jakiego siebie uważał.
Słyszałem niedawno zabawną rzecz: kiedy katedra w Tananariwie została ukończoną, dwaj ciekawi Malgasze przyszli ją zwiedzić. Byli to poganie prawie dzicy, którzy nic nigdy nie widzieli. Weszli do wnętrza, gęby, naturalnie, pootwierali jak zajezdne wrota i gapią się; podchodzą do jednego z bocznych ołtarzy, na którym stoi wielka statua św. Józefa i jeden z nich mówi nieśmiało i pocichu drugiemu: patrz, patrz, jaki wielki pan stanął tam wysoko; widzisz, jakie na nim bogate wyzłacane lamba, trzeba go powitać. Ten drugi mówi półgłosem do statuy: »jak się pan ma.« Rzecz jasna, że odpowiedzi niema. Pierwszy znowu mu szepcze: głośniej mów, bo nie słyszał. Wtedy tamten na cały głos: »jak się pan ma!« Nie dostawszy znowu odpowiedzi, zwrócił się do towarzysza i mówi: »e, chodźmy dalej, ten bogacz zanadto dumny, nie chce zważać na nas« i odeszli od ołtarza.
Gadu, gadu i niespostrzeżenie drugi arkusik ma się już ku końcowi, a Ojciec pewno się niecierpliwi, żem się tak rozmachał. Kończę, żeby nie nadużywać cierpliwości drogiego Ojca, czy zaś na przyszłość będzie w tej mierze poprawa, t. j. czy będę króciutkie listy posyłał, to pytanie, na które odpowiedzi niema jeszcze na razie; jak Bóg da dożyć, to się pokaże. Jeszcze raz dziękuję drogiemu Ojcu za pomyślne wiadomości o jałmużnie i oczekując takowych nadal, bardzo a bardzo proszę Ojca o łaskawą pamięć w modlitwach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.