O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XLVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST XLVII.

Fianarantsoa, 26 grudnia 1903 r.

Bóg zapłać za list z października b. r. Ucieszyłem się nim jak zwykle, bo już oddawna nie miałem od Ojca wiadomości. Wiadomości z kraju w tym liście zawarte, to jest o tych strasznych powodziach, co tyle narobiły szkody, nie zmartwiły mnie, ani przeraziły wcale, lecz przeciwnie ucieszyły też. Zaraz się wytłumaczę, żeby Ojciec nie sądził, że żyjąc między poganami, sam spoganiałem i cieszę się z nieszczęścia bliźnich. Dzięki Bogu, jeszcze tak źle nie jest, nie cieszę się wcale z nieszczęścia, które nasz kraj spotkało i, gdybym tak mógł, jak nie mogę, zaraz wszystkim razem i każdemu zosobna radbym z całego serca dopomódz i podźwignąć z biedy, ale ucieszyłem się temi wiadomościami, bo zdaje mi się, że powiększy się przez to cześć i chwała Najśw. Matce należna. A jest to tak: patrząc na rzecz czysto po ludzku, okiem materyalnym, pewno, że źle i bardzo źle, woda niszczy i zabiera wszystko, nie jeden i śmierć znalazł w tej klęsce i t. d. i t. d., słowem że źle. Ale patrząc na to wszystko okiem wiary, tak trochę więcej po katolicku, po bożemu, tak to sobie moim głupim rozumem tłumaczę: musieli ludzie nabróździć za wiele, zanadto zapomnieć o Bogu, więc też Pan Jezus i zesłał nieszczęście, żeby ich nieco upamiętać, jak dobry Ojciec, który, choć kocha swe dzieci, jednak je i rózgą popieści kiedy na to zasłużą. Zwykle w nieszczęściu stają się ludzie pobożniejsi, co potwierdza nawet i przysłowie: »jak trwoga, to do Boga.« Do kogóż zatem zaczną się udawać, kogo o przyczynę prosić, jeżeli nie Matkę Najświętszą, wszak wiedzą wszyscy, że jedyną i najpewniejszą obroną i pomocą — Matka Najświętsza nie kto inny. Jak zaś więcej zaczną ludzie garnąć się do Matki Najświętszej, to już wszystko dobrze, bo powiększy się Jej cześć, o Ona ze swej strony nikogo udającego się do Niej nie odrzuci, bo więcej niż pewno. Uprosi przebaczenie win ludziom u swego Boskiego Syna i dopomoże, jak w rzeczach doczesnych, tak i co do duszy — ot dlaczego tak się wyraziłem, t. j. że ucieszyła mnie wiadomość o powodziach.
My tu mamy też obficie deszczu codziennie, ale nie są to powodzie, tylko zwyczajna deszczowa pora przez 5 czy 6 miesięcy, potem znowu ani kropli deszczu przez drugie tyle czasu. Nie zbyt dawno temu mieliśmy tu dwa razy grad. Było przez jakiś czas okropnie parno, duszno i nieznośnie gorąco, poczem spadł tu grad, porządnie go spadło i leżał kilka minut; wszystko było pobielone na ziemi, jak kiedy śnieg spadnie. Przypomniały mi się konwiktowe czasy na chwilę, bo widziałem jak czarni, nie zważając na to, że tak są wrażliwi na zimno, zaczęli ze swawoli obsypywać jeden drugiego garściami gradu, zlepiali go ile mogli w kule i walili się tem nawzajem; słowem przez kilka chwil mieli rozrywkę, a ja, patrząc na to, miałem i rozrywkę i miłe wspomnienie przeszłości.
Kiedyś pokazywałem chorym sanie na rysunku i starałem się im wytłumaczyć co to jest, ale naturalnie nie udawało się to, bo nie mają pojęcia o śniegu. Po gradzie, mówię im: wiecie co jest grad — jest to zmarznięta woda; odpowiadają: »rozumiemy.« Otóż taka sama zmarznięta woda, tylko nie w kulkach, a w gwiazdeczkach — to śnieg; tego śniegu spada tak wiele, jak tu spada wiele deszczu, a że zimno, więc on się nie topi i po niem jeżdżą wazaha saniami. Kiedy zapytałem, czy teraz rozumieją co to śnieg, odpowiedzieli że nie; musiałem zatem dać za wygranę, bo wszystkie tłumaczenia na nicby się nie przydały.
Powietrze tutaj po deszczu, a jeszcze więcej po gradzie, jest nieco odświeżone, to prawda, jednak nie może się porównać nawet z naszem letniem świeżem powietrzem, chociaż niby odświeżone przez deszcz albo grad, jednak czuć w niem skwar afrykańskiej pustyni.
Brak czasu bardzo mnie nagli, nim jednak skończę bazgraninę, powiem Ojcu jeszcze, że zupełnie niespodziewanie, a jeszcze bardziej niezasłużenie spotkał mnie zaszczyt, mianowicie: dostałem Liturgię wydaną przez P. X. Prałata Nojszewskiego, którą mi przysłał sam Przewielebny autor. Czytam ją wolnemi chwilami i bardzo mi się podoba; otwarcie Ojcu powiem, że gdyby to odemnie zależało, tobym nietylko radził, ale nakazał poprostu, żeby każdy kapłan ex offo ją miał i czytał. Wszystko w tej książce tak jasno i dokładnie wyłożono, że lepiej nie można, ale co się mi wydaje jeszcze ważniejszem, to mianowicie to, że czytając tę Liturgię z uwagą, pokrzepia się człowiek na duchu, jakoś więcej i wyraźniej uwidacznia sobie, że poświęcił się na służbę Ołtarza nie po to, żeby ją spełniać jako rzemiosło jakie, dające mu utrzymanie, ale że oddał się zupełnie na usługi Chrystusa Pana, o którym ludzie coraz bardziej teraz zapominają, żeby i samemu się zbawić i bliźnich do tegoż celu prowadzić. Słowem, żeby nie wiele gadać, a wszystko powiedzieć, odrywa się człowiek od tej ziemi, a zbliża do Boga. Jeżeli Ojciec tej Liturgii jeszcze nie czytał, to radzę Ojcu ją przeczytać, jestem prawie pewien, że Ojciec zgodzi się ze mną w zdaniu co do tej rzeczy.
Fotografij do tego listu nie dołączam, bo nie gotowe. Mam jednak nadzieję w Bogu, że wkrótce będę mógł Ojcu przesłać takowe.
Tyle tymczasem, bo jeszcze mam mnóstwo do napisania. Wszystkich Was polecam opiece Matki Najświętszej i bardzo a bardzo proszę o modlitwy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.