O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST XIII.

Tananariwa, 13 czerwca 1900.

W początkach czy może w połowie maja, jakiś wójt z pobliskiej wsi (jeżeli kupkę lepianek z gliny można wsią nazywać), przemocą zapędził kilku z moich chorych do rządowego schroniska za to, że ich zastał zbierających trawę do palenia. Nie wiem, jak jest w rządowem schronisku, bom tam nigdy nie był, ale musi być nie świetnie, kiedy wszyscy trędowaci uważają je za kryminał i za nic tam iść nie chcą. Niedawno przybiega do mnie kilkunastu moich chorych z ogromnym hałasem i wołają, żebym prędzej szedł, bo ten wójt znowu czterech zabrał i zamknął w jakiejś chacie z tem, żeby potem odpędzić ich do rządowego schroniska. Spytałem, gdzie ich wziął, czy w naszym obrębie, czy może ci czterej przeszli po za graniczną miedzę, za którą wychodzić im zakazano? Niedokładnie mi odpowiadali, więc poszedłem do miedzy, żeby się przekonać dobrze o wszystkiem. Chorzy byli bardzo rozjątrzeni, i kto tylko mógł chodzić, chciał iść ze mną. Naturalnie, że w milczeniu taka procesya odbyćby się nie mogła, kazałem zatem wszystkim pozostać, a wziąłem tylko czterech czy pięciu z sobą do wytłumaczenia całej rzeczy. Ledwo wyszedłem po za kościół, zobaczyłem tego wójta z kilkoma innymi Malgaszami, idącego także ku granicznej miedzy. Był oddalony od nas może o jakie 20 lub 30 kroków. Chciałem go zapytać, co to za paroksyzm gorliwości napadł na niego, że takie brewerye wyprawia, ale nie mogłem, bo jak tylko mnie spostrzegł, natychmiast dał drapaka w przeciwną stronę. Czy to dlatego, że miał na głowie biały kapelusz z jakiemś mosiężnem kukuriku i uważał może za ubliżenie swojej godności rozmawiać ze mną, czy z tchórzostwa — tego już nie wiem, ale dość na tem, że czmychnął czarny dygnitarz, nie oglądając się nawet. Dowiedziawszy się od moich chorych, że czterej, wzięci przez wójta, przeszli graniczną miedzę, powiedziałem wszystkim, żeby tej granicy nie przekraczali, bo tam nie mogę się rozporządzać. Gdyby zaś wójt wszedł w nasz obręb i chciał jakie porządki robić, niech mnie zaraz uwiadomią, to się z nim rozmówię, gdyż w naszym obrębie ja mam prawo rozkazywania, a nie kto inny. Chorzy rozeszli się, ale niekoniecznie w dobrym humorze. Po kilku godzinach czterej aresztowani wrócili, mówiąc, że ich wójt wypuścił dlatego, że nie wiedzieli o zakazie przekraczania granicy danego nam kawałka ziemi. Tego samego dnia, jeden z Malgaszów (nie z moich chorych, ale inny jakiś) mówi mi, ale to w takim tonie, jakby chciał się mnie ofiarować z pośrednictwem, czy może nawet, i z protekcyą, że on dobrze zna tego wójta. Wiem, że każda najmniejsza nawet bajka lub plotka rozchodzi się między Malgaszami nadzwyczaj szybko i zwykle przeistoczona nie do poznania. Korzystając z tego, powiedziałem temu łaskawemu, a nie proszonemu wcale protektorowi: jeżeli się z tym wójtem znasz i widujesz, to możesz mu powiedzieć to, coś odemnie słyszał, mianowicie: że gdyby on miał zamiar przyjść rozporządzać się w schronisku, byłoby może lepiej, żeby się nie fatygował, bo jak się zjawi, to dowie się dokładnie gdzie raki zimują. Czy to doszło do uszu jego wójtowskiej mości, czy nie — nie wiem, ale dotychczas nawet w pobliżu schroniska ten czarny przedstawiciel władzy jeszcze się nie pokazał.
Niedawno przybył do Tananariwy X. Biskup de Saune na sufragana z prawem następstwa X. Biskupa Cazeta. Kiedy byłem w Tananariwie, powiedział mi X. Biskup de Saune, że chce zwiedzić moje schronisko. Prosiłem go o oznaczenie dnia, w którym chce przybyć i przygotowałem wszystko, jak można było, na jego przyjęcie. W przeddzień jego przybycia, powiedziałem moim chorym, że X. Biskup nazajutrz u nas będzie. Zaraz wszyscy, mogący cokolwiek robić, wzięli się do zamiatania i porządkowania w całem obejściu. Że to obecnie pora sucha, ani kropli deszczu nie będzie aż do października albo i listopada, więc przy tem ogólnem porządkowaniu taki powstał kurz, że gdyby nie wiatr, toby jeden drugiego widzieć nie mógł. Czy dobrze będzie zamiecione czy nie, o to nikt nie pyta — fervet opus, zamiata się i basta. Starsi zamiatają i spieszą ile mogą; dzieciaki, chcąc dopomódz starszym, też niby zamiatają, a właściwie śmiecą tam, gdzie już starsi zamietli; wiatr dopomaga dzieciakom i napowrót zanosi śmiecie tam, gdzie przed chwilą było już niby czysto, ale koniec końcem porządkuje się na gwałt. Czy podczas tej operacyi jeden drugiego rozumiał tego powiedziećbym nie mógł, ale przynajmniej wątpię, bo wszyscy krzyczeli, każdy radził, ganił, śmiał się z roboty innych i t. d. bez końca. Kiedy już wszystko było ukończone, a właściwie niby ukończone, usłyszałem ogólny krzyk, wycia, ryki, śmiech, klaskanie w dłonie i t. p., słowem wrzawa co się zowie. Wybiegłem coprędzej, i dawszy znak ręką, żeby zamilkli, pytam: co się stało? Odpowiadają mi na to: »Nic Ojcze się nie stało, — wszystko dobrze. Uporządkowaliśmy już i teraz cieszymy się, że X. Biskup u nas będzie.« Kiedy tak, powiedziałem, to jeszcze nie źle, cieszcie się, nie przeszkadzam i wróciłem do swojej roboty. Ta oznaka radości powtórzyła się jeszcze kilka razy i do wieczora moi biedacy byli w złotym humorze. Patrząc na nich, cieszyłem się, że choć na krótki czas zapomnieli o swojej niedoli.
Będąc w Tananariwie, dostałem w prezencie 20 małych koszulek (może ½ metra długości każda) i tyleż par spodni takiejże wielkości. Była to bielizna szyta przed rokiem czy dwoma dla jakiejś ochronki. Dzieci, dla których to było przeznaczone, powyrastały, więc mnie to dano dla chorych dzieciaków. Kiedym te rzeczy przyniósł i rozdał, dziatwa nacieszyć się dość nie mogła. Nie wszystko przydało się dla wszystkich, to swoją drogą; jednemu koszula dostawała zaledwie do pasa, rękawy do łokcia, a spodnie do kolan; na innych było jakby umyślnie do miary zrobione. Znalazł się też nie jeden i taki olbrzym, któremu taka koszula sięgała do kostek, a spodnie zawiązano mu pod pachami i jeszcze na dole trzeba było podwinąć, bo były za długie. Wszystkie te jednak niedokładności, to drobiazgi, na które nikt nie zwracał uwagi i które bynajmniej nikogo nie raziły, bo u nas mody wcale nikt się nie trzyma. W dzień przybycia X. Biskupa, wszyscy właściciele nowej bielizny wystroili się w nią już od samego rana, a kiedy wyszli na powitanie X. Biskupa, to bielizna już była więcej popielata, niż biała. Łatwo to można wytłumaczyć tem, że galowy strój przywdziany był od samego rana, a X. Biskup przybył dopiero około 11 godziny, więc było dość czasu do przemienienia białego koloru na popielaty. Tegoż samego dnia galowy strój wieczorem przestał już być galowym, bo jak koszule, tak spodnie, były prawie zupełnie czarne. Niekoniecznie w tem wina dzieci, bo to biedactwo ani o stołach, ani o ławkach i wyobrażenia nie ma. Jedzą, śpią, siedzą, zawsze na gołej ziemi; a że chaty ich bez kominów i pieców, więc po całej chacie popiół rozsypany przez chodzenie i wiatr, trudno zatem białego odzienia nie powalać, a zwłaszcza dzieciom. Gdy Najśw. Panna pozwoli, że już będzie schronisko, mam wielką nadzieję, że ochędóstwo będzie lepiej zachowane, tymczasem muszę przez palce patrzeć na wszystko.
Najbardziej ubawił X. Biskupa jeden z malców (na fotografii »dzieci trędowate« siedzi ten malutki we drzwiach na progu), który nie mógł dać sobie rady z garderobą — koszulka na niego za wielka, spodnie również za obszerne; i jedno i drugie przy chodzeniu zaczęło go opuszczać, dzieciak koszulę podwinął pod pachy, spodnie trzymał rękoma pod brodą prawie i tak stojąc przed X. Biskupem, i otworzywszy gębę jak mógł szeroko, patrzał mu prosto w oczy. Przy X. Biskupie to nie szło, ale po jego odejściu, chorzy też nie mało i nie bez hałasu naśmiali się z tego małego eleganta. Do chorych przemówił X. Biskup (przez tłumacza) prawdziwie jak ojciec do swoich dzieci, zwiedził potem wszystkie mieszkania, zachodząc do każdej izby osobno. Przy pożegnaniu obiecał chorym, że ich znowu odwiedzi i udzieli Sakramentu Bierzmowania tym, co go jeszcze nie otrzymali, zostawił im małą jałmużnę, pobłogosławił i odszedł. Potem rozpytywał mnie jeszcze o różne szczegóły, dotyczące chorych, zanotował sobie niektóre rzeczy i powrócił do Tananariwy. Mnie bardzo się ten nowy X. Biskup podobał, na jego twarzy maluje się wyraźnie współczucie dla nieszczęśliwych.
Dziwiło mnie dotychczas i nie mogłem sobie wytłumaczyć, dlaczego to Malgasze tacy żebracy, t. j. nie żeby byli wszyscy ubodzy, ale każdy zawsze prosi o wszystko co zobaczy, czy mu potrzebne, czy nie, o co prosi, a każdy bez wyjątku prosi o pieniądze. Spytałem o to jednego z naszych Ojców, który już tu kilkanaście lat na missyi. Ten Ojciec powiedział, że to stary, zakorzeniony zwyczaj, który może nie łatwo i nie prędko pójdzie w zapomnienie. Jako dowód tego, przytoczył mi taki fakt: nie tak dawno temu, kiedy jeszcze na Madagaskarze istniało niewolnictwo, jeden z naszych Ojców przyszedł do stacyi, w której dłużej chciał zabawić, żeby się zobaczyć ze wszystkimi o ile możności tamtejszymi katolikami, wyspowiadać wszystkich i t. p., bo znowu nie prędko będzie mógł ich odwiedzić. Na drugi dzień po jego tam przybyciu, mówią mu, że chce z nim mówić jedna z jego parafianek. Była to bogata bardzo Malgaszka, jakaś ich hrabina czy księżna, przyszła odwiedzić tego Ojca, a z nią przyszło jakich 12 czy 15 niewolników dobrze obładowanych. Kiedy missyonarz wyszedł do niej, ona mówi mu, że przyszła żeby go odwiedzić, a zarazem zaopatrzyć nieco jego spiżarnię, żeby i sam głodu nie cierpiał i parafian miał czem poczęstować, ponieważ on, będąc ustawicznie w drodze, tych prowizyj z sobą nosić nie może. Niewolnicy rozpakowali to co przynieśli i było tam: klika kur, indyków, ryż, maniok, pataty i t. p. miejscowe specyały. Kto takie prezenta robi i ma tylu niewolników, tego zdaje się za żebraka uważać nie można. Tymczasem po skończonych odwiedzinach, przy pożegnaniu, ta czarna jaśnie wielmożna, czy może i jaśnie oświecona, mówi missyonarzowi: »Proszę trochę pieniędzy.« Missyonarz dał jej 4 su i ukontentowana odeszła. Można ztąd wnosić, że u Malgaszów to należy do dobrego wychowania.
Nie darmo to mówią, że »co kraj, to obyczaj.« Jak na całym Bożym świecie, tak i na Madagaskarze nie trudno wcale napotkać takiego ogólnego »rzeczoznawcę«, co to, kto wie, czy na czemkolwiek zna się choć trochę, a o wszystkiem bez wyjątku tak mądrze prawi i tak gładko, bez zająknienia się nawet, jakby z książki czytał. Nie dawno zabawił mnie jeden z tych licznych quasi uczonych. Dostała mi się kiedyś paczka herbaty, którą czuć było wcale nie herbatą, tylko jakimś piołunem, miętą czy rumiankiem, czy może i wszystkiem tem razem, ale nie herbatą. Smak miała zupełnie odpowiedni do zapachu. Mówi rosyjskie przysłowie, że jak niema ryby to i rak rybą, a jak niema ludzi to i Tomasz człowiekiem (на безрыбіи и ракъ рыба, а на безпюдіи и Ѳома чеповѣкъ), nie ma herbaty, musi ją to zielsko na razie zastąpić. Wolałem przez kilka dni, nim nadejdzie nowa paczka, wyobrażać sobie, że piję herbatę, niż wyrzucić tę paczkę czegoś, co udawać miało herbatę i być bez śniadania. Zachodzi do mnie pewnego razu jakiś jegomość (Europejczyk, bo gdyby czarny, tobym się nie dziwił), a że to było już koło południa, więc go zaprosiłem na obiad. Po obiedzie mówię mu, że kawy nie dam bo nie mam, ale herbaty, jeżeli chce, to zrobię. Nalewając tę quasi herbatę, proszę, żeby wybaczył, jeżeli nie będzie mu smakować, bo czem chata bogata tem rada, lepszego narazie nie mam nic. Pije mój rzeczoznawca ten quasi chiński nektar i chwali jak smak tak i zapach, »wcale nie zła herbata« — mówi. Myślałem, że on z grzeczności tylko chwali, jak to często ludzie robią, albo, że to jakaś kaleka, co nie ma ani węchu, ani smaku. Po chwili jednak wylazło szydło z worka, przekonałem się z kim mam do czynienia, zaczął mi gadać o uprawianiu herbaty, o rozmaitych sposobach przygotowywania jej i t. d., potem o rolnictwie wogóle, o architekturze, pszczelnictwie i t. p., o wszystkiem możliwem rozprawiał nadzwyczaj biegle, gdy na chwilę zamilkł (może żeby gęba spoczęła, bo pytlował niemiłosiernie), powiedziałem, że ta herbata coś, zdaje się, wszystkiem pachnie, tylko nie herbatą. On ją wącha znowu i mówi: »no, tak, to jest, niby...« Oho, myślę sobie, znaczy ty się bratku nietylko na herbacie, ale wogóle na wszystkiem, jak ślepy na kolorach. Kontent byłem, gdy sobie poszedł, bo on przelewał tylko z pustego w próżne, nie mając widocznie co lepszego do roboty, a mnie pilno było do moich zajęć.
Po jego odejściu mimowolnie przypomniały się mi dawne lata, kiedy jeszcze w Tarnopolu byłem prefektem. Tam też zdarzyło się coś podobnego w konwikcie. Do ósmaków naszych przyszedł raz pewien pan. Ósmacy częstują go papierosem, ale on mówi, że takiego tytoniu nie pali, tylko albo dobry rosyjski, albo wcale nic. Po jego odejściu ósmacy kupili tutek z rossyjskim napisem, nabili je najzwyklejszym austryackim tytoniem, po 63 ct. paczka, włożyli do pudełka z rossyjskich papierosów i zgrabnie zakleili. Gdy przyszedł ów pan znowu do nich, częstują go temi papierosami. On patrzy na napis na pudełku i tutkach, zapala papierosa, wącha dym, delektuje się i mówi: »ot, taki tytoń, to co innego, to rozumiem« i poprosił ósmaków, żeby mu kilka papierosów dali do domu. Koniec końcem schodzi na to, że na całym świecie pełno ogólnych rzeczoznawców, na niczem się nie znających, którym wcaleby nie zaszkodziło, gdyby nauczyli się na pamięć bajeczkę »Osioł w lwiej skórze« i często ją sobie powtarzali.
Dobrze mówi przysłowie: »kocioł garnkowi przymawiał, a obaj smolą.« Użaliłem się przed Ojcem, że mi ten amator czy znawca herbaty, czas zabierał, a sam rozbazgrałem się tak, jakby Ojciec nie miał nic ważniejszego do roboty, jak czytać i zanudzać się moją paplaniną. Proszę wybaczyć staremu żebrakowi, bo na starość każdy robi się gadułą po największej części. Radbym się poprawić, ale dzieląca nas odległość stoi na przeszkodzie — nie można ustnie, to przynajmniej kontent jestem kiedy się da ze swoimi po swojemu listownie pogwarzyć, bo nigdzie tu ani pół słówka polskiego nie można usłyszeć. Ale trudna rada, choć niechętnie, jednak muszę już dziś zakończyć.
Czekając z niecierpliwością listu od drogiego Ojca, polecam się Jego modlitwom.





Trędowaci piorą bieliznę. (Zob. str. 140).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.