Nowy dziedzic/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nowy dziedzic
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

O

Onufry Bolibrzuch, w przeciągu długiéj gospodarskiéj i życiowéj praktyki, miał doświadczenia wiele, a sąsiedzi lubili go słuchać.
To téż nazajutrz po odjeździe naszych staruszków, przed chatą Onufrego zebrała się gromadka spora. Nie dziw, wyjazd ten bowiem był w dziejach wioski epoką, bo rodzina dawnych właścicieli od Bóg wie jakich czasów w téj wiosce siedziała, i nikt z najstarszych ludzi zmian takich nie pamiętał.
Onufry przed chałupą stał i kosę klepiąc, w milczeniu przysłuchiwał się gwarnéj rozmowie.
— A co to Onufry nie gadają nic? — zapytał go jakiś młodszy chłop.
— Bo lepiéj nie gadać, niż pleść jeno trzy po trzy, co się kupy nie trzyma! — odparł ostro stary.
— Cośta bardzo markotni, moi złoci, — odezwał się gospodarz Walenty.
— A juści tańcować mam? Wam to jeno zawdy wesołość w głowie! chocieśta stare kiej grzyb, nieprzymierzając.
— Ta i co — płakać będę? — Chleb, Bogu dzięka je — ziemia święta rodzi.
— Ha — no, juści tak — jak se gębę napchata, to już wam dość. Toć i moja łysa kobyła to samo potrafi, i ona taka mądra!... I insze ludzie także, najeść się — wyspać się i skutek...
— A cóż mamy robić? my proste chłopy, do nijakiéj tam mądrości nam nie pasuje sięgać.
Onufry ręką machnął.
— Patrzyta oczami i nie widzita — rzekł — dyć tera przewrót świata nastaje. Ot i naszych starych dobrych państwa niema, a kto je wie, kto tu przyjedzie? jaki tu nowy nastanie?
— Pono zyd.
— Ano juści zyd, — tera oni do wszystkiego najpierwsze — jak jeno co do sprzedania, to wnet kupią, bo u nich pieniędzy jak lodu...
— Ale gadają — ozwał się jakiś chłop — że to zyd nie prosty — jeno taki miemiecki — aligant...
— Bóg go tam wie — toć go przecie nikt z nas nie oglądał.
— Dowiemy się wnet.
— A zkąd?
— O! patrzajta na drogę, jaki kurz śkaradny od Przewalinki, musi ktoś jedzie ztamtela.
Onufry oczy ręką od słońca zasłaniając, wpatrywał się w punkt czarny na drodze. Punkt ten powoli posuwał się ku wsi, a nad nim duży tuman kurzu się wznosił.
Zdawało się chłopu, że jakiś znajomy ekwipaż poznaje.
— To je nasz pachciorz! — zawołał — Berek jedzie!
Chłopi wytężyli wzrok.
— A dyć Berek; sprawiedliwie że Berek i jakoś mu musi być pilno do chałupy, bo okrutecnie śkapę pogania.
— Berek! Berek! — zawołali chłopi.
Po chwilce ekwipaż pana Berka we wsi się znalazł. — Chłopi otoczyli go kołem i pytaniami obrzucać zaczęli.
— A gdzieżeś to bywał, Berku, tak długo? — gdzieś to wędrował po świecie?
— Co wy się pytacie, moje ludzie, gdzie ja buwałem? wy się lepiéj pytajcie, gdzie ja nie buwałem?
— Oho! widzis go — jaki bywalec!
— Ny! ny, dobrze wam gadać! — ja pół świata objechałem — aż mnie wątroba kiele serca ściska. Ja już nowego dziedzica widziałem.
— Widziałeś?
— Oj! oj! żebym ja tak swoje szczęście widział.
— No i co? spodobał ci się?
— Obaczyta! Aj! waj! dus a grojse purec! to jest z pełnem gębem pan — u niego to lokaj porządniéj chodzi niźli u nas sam hrabia — a jakie u niego pokoje! — jakie bogactwo! to aż oczy bolą patrzyć, samo złoto, aż kapie, a brylantów to u niego jak śmieciów, mnie się zdaje, co un na obiad jada kaszę z brylantami, a kartofle z perłem, co jeden sto rubli stoi.
— To i co nam z tego? — zagadnął Onufry.
— Ny? jakto — co z tego? co z tego? Wiadomo, jak dziedzic bogaty, to i chłopy bogate, a jak dziedzic kapcan, to i chłopy nic z niego nie mają — i żydy téż nie mają.
— Nie bójta się — zydy zawdy mają, a jesce przy zydzie...
— Oj, nie gadajcie wy tego mój kochany Onufry, bo przy szlachcicu zawsze lepsze życie jest, ale co tam o tém gadać, ja wam lepiéj co powiem, że nowy dziedzic kazał wam się wszystkim kłaniać.
— Kiej on nas nie zna.
— Ny, widzicie jaki un delikatny! un was nie zna a już się wam kłania, a co to będzie jak was pozna? jak wy sobie pokochacie?! co to będzie? aj! waj! moje kochane ludzie, co to będzie?
Chłopi milczeli, Berek wciąż perorował.
— Un będzie dla was taki dobry, jak malina z miodem, bo to pan, to wielki pan!
— Jakże pan, kiej zyd? — zapytał chłop z powątpiewaniem.
— Ny, to un właśnie bez to jeszcze większy pan, wy w swoje chłopskie głowe powinniśta przecie zmiarkować. Jak wam się widzi, co to jest pan?
— No — wiadomo — pan to je... pan.
— Aj! waj! jakie wy mądre! pan to je pan! krowe to jest krowe, a pies to jest pies! to takie wasze gadanie!?
— Ano — tedy jak?
— Ja wam co powiem, moje ludzie... ja wam powiem co to jest pan! Jak pan niema pieniądzów, to un wcale nie jest pan, choćby jego ojciec był najgłówniejszy pan i hrabia w całe gubernie, tak samo jak kuń, żeby nie miał czterech nogów toby nie buł kuń... ale jak żyd ma pieniądze, to un jest pan! Un jest pan lepszy od wszystkich hrabiów na świecie, bo za jego pieniądze, to i hrabie przyjdą się jemu ukłonić, uni będą jego w brodę całować, uni będą jego prosić za wielkiego honoru, żeby im pozwolić jaśniego hrabicza z jego Ruchlą obżenić! Co myślita — może tak nie jest?
Chłopi, jakby uznając słuszność argumentu, milczeli — Berek zaś tłumaczył im swoje teorye.
— Co to znaczy pan? to znaczy jedno głupstwo, nic więcéj! największy i najprawdziwszy pan na świecie, to wiecie wy kto?
— A bo my ta możemy wsyćkich panów znać?
— Głupieśta wy, moje ludzie... — Największy pan na świecie to jest rubel. Bankocetel to jest pan! jak kto ma rubla to jest pan; kto ma dwa to już jest w dubelt pan, jak ta strzelba co ma dwa dziurów do strzelnięcia; kto ma sto, to jeszcze większy, a kto ma sto tysięcy, aj! waj! kto ma sto tysięcy, to może sobie śmiać ze wszystkie hrabiów na świecie, a nas nowy pan dużo pieniędzy ma... bo to bardzo wielki pan — bardzo bogaty pan!!
— I jakże do takiego pana gadać? — zapytał Onufry.
— Jak gadać, wiadomo — jak do pana, trzeba jemu gadać, jaśnie wielmożny panie.
— Zydowi? — zapytał z niedowierzaniem chłop.
— Ny, to co? co wy myślita, że żyd to już jasności nie stoi, wy myślita, że żyd to nie człowiek? Wieta wy, że jest takie żydy na świecie, co ich sam turecki król prosi, żeby uni jemu pieniądzów pożyczyli?
— No, wiadomo że zyd je człowiek, bo i księża tak powiadają, jeno zawdy...
— Jeno co?
— Ano, zawdy zyd... Ale czy choć gospodarz z niego?
— Aj! waj! rarytny gospodarz! Obaczyta wy, co un tu porobi, to się cały Stasin do góry nogami przewróci...
— No — no!...
— Tu będzie pełny plenipotent, rządca, ekunom, karbowy, gumienne, stajenne, stangret, lokaj, pokojówka, kucharz, aj! waj! czego tu nie będzie!.. Ogrodnik téż będzie — jeszcze lepszy niż u wszystkich panów w całe okolice.
Onufry roześmiał się, i zapytał Berka.
— Słuchajno Berku, a co oni będą jedli, te tam wase plepotenty, rządce, lokaje, ogrodniki?
— Nie frasujta się — nie zabraknie im nic.
— Nie wiem — bo nasze stare państwo tyla słuzby nie trzymali, i to nie tęgo im szło, a choć tera ziemia zydowska, dla zyda lepiéj nie urodzi jak rodziła.
— No to nie wielki ambaras! jak w Stasinie zabraknie, to u pana w kieszeni dość, a nasze zydki postarają się jemu choć z końca świata sprowadzić.
— Chyba że...
— Ny, jak pieniądz jest, to bajki! wszystko za niego można dostać. Ale ja gadam tu z wami, a tymczasem, moje ludzie, pierwszy interes. Ja chciałbym między wami furmanków najmować do kolei.
Chłopi zaczęli się skrobać po głowach.
— Gdzie zaś tera na taki czas by kto jechał, sam sianokos, każdy radby siano złapać, póki słonko przyświeca.
Tłumaczenie wszakże niewiele pomogło, poczęstunek i doświadczona, wypraktykowana elokwencya Berka sprawiły, że chłopi zdecydowali się dać odpowiednią ilość furmanek i przywieźć rzeczy z kolei.
A potrzeba było tych furmanek niemało, gdyż pan zajeżdżał dworno; fortepian z sobą wiózł, masę mebli, a prócz tego, w oddzielnym wagonie, sprowadzał pełno najrozmaitszych maszyn i narzędzi rolniczych, które w zacofanym Stasinie miały dokonać różnych zmian i reform, w duchu ostatnich wymagań agronomicznego postępu.
Pełny tedy wagon był zapchany przez brony, pługi, siewniki, ekstyrpatory, kultywatory, obsypniki, a niezależnie od tego, miały jeszcze przybyć dwie żniwiarki i ogromna, ulepszona młocarnia.
Gdy tak koleją dążył inwentarz martwy do celu swego przeznaczenia, wynajęci ludzie pędzili powoli gościńcem piękne holenderskie krowy, a pan plenipotent uwijał się po jarmarkach, szukając koni, któreby mogły służyć za wzór siły i wzrostu.
Pan Stein ex-kupiec, po kupiecku interes traktował, i pragnął odrazu, nie żałując pieniędzy, rzucić w gospodarstwo nakład znaczny, w nadziei, że mu się to w niedługim czasie opłaci. Pan rządca, niemiec, utrzymywał go jeszcze w tém przekonaniu i coraz to nowe wynajdywał potrzeby, a że sprawunki te sam załatwiał, więc, naturalnie, źle mu się nie działo.
Rzeczywiście, dzięki hojności dziedzica i zabiegliwości rządcy, folwark zaopatrzony został w odpowiedni komplet utensyliów nowych, malowanych, błyszczących, oraz w inwentarz odpowiedni do kompletu. Konie fornalskie paradowały w pięknych, nowiutkich chomontach, woły przyczyniały niemało kłopotu parobkom, a stadko rambouilletów imponowało obfitością wełny.
Co ta przyjemność kosztowała, sam Stein nawet mówić nie lubił, bo nie przyjechawszy jeszcze i nie obejrzawszy nowonabytéj fortuny, mógł słusznie mniemać, że kupił studnię, w któréj Bóg wié jakie kapitały można utopić.
Berek patrząc na te nakłady, uśmiechał się w duchu, lecz nie oponował, ani odradzał, trzymał się z daleka, grzecznie, kłaniał się nizko, rządcę jaśnie panem nazywał, a przytem faktorował, nadskakiwał, czapkował, gdzie się co dało urwał, i tak żył z dnia na dzień, czekając rychło się jego i pachtu losy rozstrzygną.
Stein czekając aż wszystko będzie już urządzone, dom umeblowany, służba przyjęta, zakupił trochę dzieł rolniczych i studyował agronomię, do któréj nagle nabrał szczególnego zamiłowania. Naczytawszy się o wysokiéj kulturze gospodarstw niemieckich, postanowił téż ze Stasina uczynić coś w rodzaju niemieckiéj fermy, w któréj byłoby wszystko, co tylko w gospodarstwie być może, a że był przekonany, iż przy pieniądzach, wszystko da się do skutku doprowadzić, więc nie zrażały go wydatki.
Czytał Stein książki rolnicze, a zarazem chcąc wiadomości z nich poczerpnięte illustrować sobie widokami przyrody, wyjeżdżał często w stronę Wilanowa, za rogatki, i tu, dzięki erudycyi stangreta, uczył się rozróżniać żyto od owsa, pszenicę od jęczmienia, a groch od kartofli.
Panna Regina towarzyszyła ojcu w tych wycieczkach, zachwycała się bławatkami w zbożu i barwnemi motylami, kołyszącemi się na różowych kwiatkach ostu.
Panna szczególnie z wyjazdu na wieś czuła się szczęśliwą... Cały poetyczny świat, znany jéj dotychczas z książek tylko, nęcił ją i wabił ku sobie. Zdawało jéj się, że szumiące bory pełne są sylfów i nimf leśnych, że z fali wód srebrnych ujrzy wychylające się uśmiechnięte rusałki, że podpatrzy romans motyla z różą, zrozumie tajemnicę śpiewów słowiczych. O rozczarowaniu, o prozaicznéj stronie życia nie myślała nigdy, bo i czasu i sposobności po temu nie było. — Jedynaczka, wypieszczona przez ojca, wychowana w dostatku, nie miała czasu spojrzéć przykréj stronie życia oko w oko, ani téż poznać ją bliżéj.
Chowała się w domu, miała guwernantki, potém na pensyę chodziła, a że lubiła czytać wiele i kochała się w poetycznych utworach, przeto świat książkowy stał się jéj światem poniekąd, i po za granice tego świata nie wychylała się prawie.
Wpływ matki bardzo małą rolę w jéj życiu odgrywał, bo państwo Stein, po kilku latach pożycia, rozłączyli się z sobą.
Nie wiem czy sercowe, czy téż finansowe sprawy rozłączyły tę parę, lecz pani, niedługo po rozwodzie przeniosła się do lepszego życia, już jako małżonka właściciela bankierskiego kantoru, pan zaś nowych związków, pomimo nalegań familii, zawrzéć nie próbował.
Stein, który się do gospodarstwa zapalił, wertował czasopisma specyalne, przeważnie niemieckie, wyciągi z nich robił, notatki, i wszystko co tylko przeczytał miał zamiar zaraz w swoim nowonabytym folwarku stosować. Czytanie zabierało mu prawie całe dnie, reszta zaś czasu upływała na konferencyi z rządcą, który poznawszy zaraz, że pracodawca jego wcale o gospodarstwie wyobrażenia nie ma, umiał zręcznie sytuacyę na swoję korzyść wyzyskiwać — i zanim jeszcze faktycznie obowiązki sprawować zaczął, już sobie potrafił „uczciwym sposobem” jakąś sumkę na „czarną godzinę” do kieszeni schować!
Liczne, a kosztowne sprawunki, kupna i nakłady nastręczały po temu aż nadto sposobności.
Co się tyczy panny Reginy, to ta również z wielką chęcią garnęła się na wieś. Obiecywała sobie wiele przyjemności, spacerów, konnéj jazdy, wycieczek wodnych po sąsiedniem jeziorze — i ażeby być na to przygotowaną, kazała sobie sporządzić kilka odpowiednich kostiumów, oraz kapeluszy.
Dzień wyjazdu jeszcze oznaczonym nie był. W starym, przez dawnych dziedziców opuszczonym dworku, rozlegał się stuk młotków, i kilkunastu rzemieślników pracowało nad tém, aby zatrzéć w nim wszelką cechę starości.
Odnawiano sufity, a ściany pokrywano obiciami nowemi, w kolorach jaskrawych, wyrywano stare podłogi, aby je zastąpić eleganckiemi taflami posadzki.
Jedném słowem, stary, nieco przygarbiony dworek, miał się pozbyć wszystkich cech swoich dawnych, i przybrać zupełnie inne pozory.
W ogrodzie pracowano również. Uliczki zarośnięte czyszczono, budowano altanki nowe i mostki.
I wjazd i brama i dziedziniec miały być odświeżone i odnowione zupełnie.
Chłopi patrząc na to głowami kiwali, a Berek przyglądał się z uśmiechem i obliczał, co ten interes kosztuje; gładził okazałą swą brodę, i dziwił się w duszy, jak można było w taki nieprodukcyjny sposób, tyle pieniędzy utopić!
Berkowi bardzo żal było tego nakładu.
Niezadługo téż, kilkanaście furmanek przywiozło ze stacyi kolei liczne bagaże, paki i meble, z któremi przyjechał również ów lokaj, znajomy Berka z poprzedniego rozdziału — i pies, ten wielki straszny pies, na sam widok którego Berek Szczupak, pomimo wielkiéj odwagi, doznawał dreszczów śmiertelnych.
Z tego téż powodu, od owéj chwili Berek rzadziéj do dworku zaglądał, gdyż pies od rana do wieczora leżał na ganku nieruchomo, milczący jak sfinks, i tém milczeniem jeszcze bardziéj straszny.
Nareszcie, przygotowania się skończyły, w odświeżonym domku ustawiono meble, bogate lustra i obrazy zawisnęły na ścianach, i oczekiwano przyjazdu nowych właścicieli.
Nadszedł dzień, w którym nowy dziedzic miał objąć Stasin w posiadanie, a raczéj zamieszkać już na swojém własném terytoryum.
Panna Regina klaskała w ręce radości, jak dziecko, na samą myśl, że niedługo ujrzy tak upragniony ogród, pola, łąki i las, a ojciec jéj snuł plany reform agronomicznych. On właśnie miał pokazać zacofanéj szlachcie co to można zrobić! miał jéj zaimponować swoim folwarkiem, który będzie najpiękniejszą, wzorową formą na całą okolicę, na cały kraj nawet.
Dlaczego nie? kiedy właściciel zamierza tu wprowadzić wszelkie innowacye, wszelkie ulepszenia i zdobycze postępu.
Wprawdzie ten właściciel sam, osobiście, nie wiele się zna na gospodarstwie, i oprócz luźnych wiadomości poczerpniętych z książek i pism specyalnych, gorączkowo i w obfitości czytanych, innych informacyi nie posiada, ale silnie wierzy w przysłowie że „nie święci garnki lepią” — a powtóre, ma przecież przy sobie fachowego agronoma, w osobie pana rządcy.
Ten pan rządca, to w swoim rodzaju był geniusz, i uczyniłbym wielką krzywdę czytelnikom, gdybym ich z owym właśnie feniksem agronomii nie zapoznał.


Bernard von Knoch.

Agronom jest to mąż czysto teutońskiéj rasy, o czém świadczą i jasne oczy i rudawe włosy i takież faworytki, otaczające pyzate i pulchne jego oblicze.
Nazywa się Bernard von Knoch, z dumą nosi to nazwisko i twierdzi, że pochodzi w jak najprostszéj linii od jakiegoś krzyżackiego rycerza Guntza von Knocha, który byłby został niezawodnie wielkim mistrzem zakonu, gdyby nie ta drobna okoliczność, że go gdzieś na Litwie, podczas gdy między dzikim ludem „apostolstwo” czynił, sromotnie na suchéj wierzbie powieszono. — Wprawdzie tradycye rodzinne twierdzą, że ów protoplasta Knochów, wielce szlachetny Guntz von Knoch, powieszony był właściwie nietyle za apostolstwo, ile za rozboje i grabieże, ale czegóż źli ludzie nie wymyślą!? — Wszak znaleźli plamy i na słońcu nawet.
Potomek tedy przesławnego Guntza von Knoch, który tak niefortunnie zginął wśród dzikich barbarzyńców, przyszedł znów po latach bardzo wielu do téj przeklętéj pół-Azyi — aby tu zasiewać ziarna nowéj kultury i cywilizować dzikich ludzi.
Wprawdzie szanowny imci pan Bernard von Knoch za poświęcenie się dla słowiańszczyzny i za pełną uczoności i doświadczenia swą pracę miał brać od Steina piękną pensyę i tantyemę od dochodu z majątku, wprawdzie tenże sam imćpan Bernard von Knoch liczył także na to, że przy wrodzonym sprycie, zdoła zarobić jeszcze coś extra umówionéj zapłaty — niemniéj jednak miał to przekonanie, że się dla dzikich ludzi poświęca i że zasługuje, aby za życia obsypywano go złotem, a po śmierci wzniesiono mu pomnik z karraryjskiego marmuru, jeżeli nie z bronzu.
Pan Bernard przez lat kilka praktykował w Poznańskiém i tam nauczył się cokolwiek wstrętnéj zawsze dla niego mowy polskiéj, używał jéj jednak wyłącznie do rozmowy z chłopami, z pracodawcą zaś swoim zawsze porozumiewał się po niemiecku.
Obecnie pan Knoch poczynił już wszystkie przygotowania przedwstępne, ażeby postawić na odpowiedniéj stopie folwark swego pracodawcy. W oborze znajdowało się już kilkadziesiąt krów, czystéj holenderskiéj rasy, w stajni objadały się kosztownie nabytym owsem tłuste meklemburgi, w owczarni beczały rambouillety, a umyślnie wystawiona szopa, ledwie mogła pomieścić wszystkie narzędzia, nabyte w celu udoskonalonéj uprawy ziemi — i zastąpienia pracy ręcznéj. — Te wszystkie sprawunki kosztowały wprawdzie bardzo drogo, tak dalece drogo, że nawet rozentuzyazmowany do gospodarstwa Stein stękać już zaczął, lecz pan von Knoch umiał w wymownych słowach przedstawić konieczność nakładów i przyrzekał, że w przeciągu lat kilku wyłożony kapitał wróci się z sowitym procentem. Stein wierzył tym obietnicom i szkatuły nie zamknął, więc téż pracowity potomek teutońskiego rycerza przeprowadzał reformę w całéj rozciągłości, a ponieważ głupi kowal wiejski, naturalnie istota ograniczona i prawie pół-bydlęca, nie znał się na sekretach skombinowanéj mechaniki, przeto okazała się konieczna potrzeba sprowadzenia specyalnego maszynisty. — Naturalnie pan rządca sprowadził tego feniksa z Niemiec, podobno nawet ze swéj wioski rodzinnéj. Zawistni mówili, że mechanik jest blizkim krewnym rządcy i że w swéj ojczyźnie pełnił obowiązki stangreta — ale któż dojdzie prawdy w takich familijnych kombinacyach!
Równie jak porządny mechanik, potrzebnym był porządny ekonom, któryby plany wielkiego agronoma mógł przyzwoicie wykonać i co najważniejsza, potrafił je dokładnie zrozumiéć. Ma się rozumiéć, że jeżeli kto, to nasz chłop, zaledwie pół człowiek, a w większéj połowie bydlę, byłby do takiego celu najmniéj odpowiednim, przeto pan rządca sprowadził także pożądanego geniusza z Niemiec; — a że las domagał się również urządzenia prawidłowego i reformy, przeto potrzeba było znowuż sprowadzić uzdolnionego leśnika, ma się rozumiéć także z Niemiec.
Tym więc sposobem, w krótkim stosunkowo czasie, oprócz głównego rządcy pana von Knocha, znalazł się w Stasinie mechanik pan Windt, ekonom pan Feld i leśniczy pan Sturm, którzy naturalnie przywieźli z sobą panią Windt, panią Feld i panią Sturm, oraz ilość dzieci, illustrującą wymownie statystykę przyrostu ludności rasy germańskiéj.
Żydkowie z miasteczka zawistném na tę inwazyę spoglądali okiem. Czuli się oni pokrzywdzonymi w swych prawach i przywilejach, tak naturalnych przecież. Jakto? — wołali — dziedzic żyd, a rządca nie żyd, ekonom nie żyd, leśniczy nie żyd, pachciarz na stanowisku swém zachwiany! ogród żydowi nie wydzierżawiony, a podobno i zboże bezpośrednio ma być sprzedawane!! I to jest żyd — to jest dziedzic starozakonny! to prawe dziecię Judy, prawnuk patryarchów?!
Takie pytania zadawali sobie żydzi najbliższego miasteczka. Stein był przedmiotem ciągłéj ich rozmowy. Zastanawiała ich kwestya jak się zachowywać będzie, czy zakupi pierwsze miejsce w synagodze, czy spełniać będzie religijne przepisy, czy zechce należéć, do różnych składek na cele ogólne zbieranych.
Naturalnie były głosy pro i contra, lecz trudno było coś stanowczego przepowiedziéć. — Berek Szczupak, który jako pachciarz, mógł mieć względnie najlepsze informacye, dyskretnie milczał i półsłówkami tylko odpowiadał, gdyż szczegółowo wytkniętego planu miéć nie mógł; dotychczas kombinował jeszcze i wyczekiwał, co mu okoliczności czynić każą.
Berek oportunistą był w swéj polityce i dobrze zazwyczaj na tém wychodził — a przytém, kiedy potrzeba gadatliwy — w innych okolicznościach umiał język za zębami trzymać. — Żydkowie z miasteczka nic się téż pewnego od Berka dowiedzieć nie mogli.
Bądź co bądź, przyjazd Steina do Stasina był dla całéj okolicy wypadkiem pierwszorzędnéj doniosłości. — Przedewszystkiém chłopi ciekawi byli zobaczyć takiego dziedzica, co to niby żyd, a nie żyd, wyglądać ma z pozoru jak pan, a nie pan. Żydzi znowuż ciekawi byli co na swoim współwyznawcy zarobią — a sąsiedzi, także radzi byli poznać nowego sąsiada, tém więcéj, że poprzedziła go stugębna prowincyonalna fama opiewająca o nim niestworzone rzeczy. Nawet żeńska połowa „towarzystwa” zainteresowana była nie na żarty i odbywała długie konferencye na temat, w jaki się sposób zachować, jeżeli żyd z żydóweczką zechce składać wizyty i bywać. Na zapadłéj prowincyi, gdzie innego żyda, prócz zwykłego, brudnego Mośka, w zabłoconych butach i obdartym żupanie nie widzą, przybycie jakichś innych żydów było fenomenem niezwykłym.
Nareszcie stało się! — Stein z córką sprowadzili się do Stasina.
On zajęty był konferencyami z panem Knochem, panna Regina zaś z zapałem właściwym młodości, korzystała ze świeżego powietrza i wiejskiéj swobody. — A trzeba téż przyznać, że wioska zaprezentowała się jéj w całym blasku swych pełnych prostoty i wspaniałości wdzięków. Słońce świeciło wspaniale, na niebie nie było ani jednéj chmurki, ciepły, pogodny wietrzyk muskał delikatnie barwne główki kwiatów kołyszących się na łąkach, szumiał wśród trzcin nad jeziorem rosnących, noszących z dumą swe piękne czarne, aksamitne kity.
Przy drodze, będącéj głównym traktem, do powiatowego miasta wiodącym, był młody, ładny lasek brzozowy, rozrzucony na wzgórzach, wśród których mały, ale wartki, strumyk przepływał. Śliczne to ustronie, nęciło ciszą, spokojem, wonią balsamiczną i słodkim szmerem wody. Nic téż dziwnego, że panna Regina polubiła to miejsce. Przyjeżdżała téż tutaj codzień prawie: lekki powozik zostawał na gościńcu, a ona, sama wchodziła do lasku, siadała na murawie, przypatrywała się strumieniowi, kwiatom, śledziła ruchy pracowitych mrówek, jak do mrowiska ciągnęły — i zachwycona była tym drobnym, cichym, spokojnym a dotąd nieznanym jéj światem. To co wyczytała w książkach, w natchnionych pieśniach wieszczów, to właśnie miała przed sobą jako żywe, naturalne, prawdziwe.
To téż czuła się w tym nowym dla niéj świecie dziwnie swobodną i szczęśliwą. Radaby przesiadywać dzień cały w tym ustronnym lasku, zapatrzona w ruch srebrnéj fali strumyka, zasłuchana w melodyjny śpiew ptasząt kołyszących się na delikatnych gałązkach.
Wszystko miało dla niéj urok niewysławionego powabu i... nowości.
Gdy tak już po raz trzeci, czy czwarty, chciała ulubione swoje ustronie odwiedzić, i gdy już prawie dojeżdżała do lasku, boczną dróżką pędziło co koń wyskoczy dwóch jeźdźców, jak gdyby umyślnie pragnąc się spotkać z powozem.
Jeźdźcy ci byli to dwaj bracia, młodzi ludzie z sąsiedztwa, panowie znani pod pieszczotliwemi imionami Zdzisia i Zbisia, którzy przyrzekli znajomym paniom, że koniecznie żydóweczkę wytropią i opowiedzą jak wygląda.
Dziś właśnie wybrali się na tę wyprawę konno i postanowili dotąd krążyć w okolicach Stasina, dopóki nie ujrzą téj, o któréj relacyę zdać mieli. Przyrzekli to solennie pani sędzinie i pani radczyni, które zawsze najpierwsze i z najlepszego źródła lubiły miewać informacye.
Eklererom naszym posłużyło widocznie szczęście; zapragnęli téż z niego skorzystać i ujrzawszy zdaleka powozik, puścili konie w cwał, aby miéć czas dopaść gościńca, zanim powóz do lasku wjedzie. Udało im się to w zupełności, bo przybyli nawet cokolwiek zawcześnie. — Zatrzymali spienione konie i patrzyli.
Po chwili elegancki powozik przesunął się tuż koło nich i wjechał w las. W powoziku siedziała panna Regina, ubrana w sukienkę skromną, kretonową, lecz uszytą zgrabnie i elegancko; słomkowy kapelusik dopełniał tego letniego kostiumu.
Gdy powozik zniknął już w lesie, panowie Zdzisio i Zbisio milcząc przez chwilę spoglądali na siebie.
Potém starszy głos zabrał.
— No i cóż, — zapytał — jak ty uważasz?
— Hm... niech ją psy zjedzą, jaka ładna! — mruknął Zdziś — skąpy dosyć na słowa.
— Niema co gadać... prześliczna, dyabli wiedzą nawet jak to sędzinie powiedziéć.
— Jak? co się widziało.
— Powie, że przesada.
— Niech powie — ja wiem, że niejeden pachciarzowi swemu pozazdrości.
— Czego znowuż?
— Ano czego? że żyd — Jabym sam chętnie Mośkiem został, żebym taką Ruchlę, czy Gitlę mógł dostać dla siebie.
Rozśmiał się brat.
— No, gust masz — rzekł — ale nicby z tego nie było — żydzi by cię nie przyjęli do swego kahału.
— A to dlaczego?
— Boś zagłupi na żyda, mój bracie...
— No, proszę cię, tylko bez żartów.
— Przecież nikt nie słyszy — ale dajmy pokój sprzeczce — oto lepiéj spełnijmy nasze zadanie, jedź ty bracie na wschód — a ja na zachód, ty do radczyni — a ja do sędziny i głośmy sławę téj Ruchli, która, niech mnie dyabli wezmą, warta jest tego honoru!
— A to jedźmy — rzekł Zbisio, i bracia podawszy sobie ręce, rozjechali się w przeciwne strony, aby głosić piękność panny Stein.
Jeden popędził na wschód, drugi na zachód, a konie wzbijały tumany kurzu kopytami.
Tego samego wieczora o pięknéj pannie Stein już cała okolica była poinformowana.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.