Niziny/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Niziny
Wydawca nakładem autorki
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Około godziny jedenastéj zrana mały przedpokój Kaprowskiego napełniony był ludźmi. Jurek, który przed wschodem słońca do miasta już wrócił i z panem swym, w téj porze do domu wracającym, u drzwi mieszkania spotkał się, siedział teraz na sienniku nadąsany, rozczochrany, z oczyma spuchniętemi od płaczu. Czyścił eleganckie buciki pana swego i wciąż jeszcze popłakiwał. Miał zaprawdę czego płakać! Trzy mile tam i napowrót w niespełna dobę zbiegał, z Bahrewiczową ciężką walkę stoczył, a gdy Kaprowskiemu o przygodzie z listem opowiedział, nietylko przyobiecanego rubla nie otrzymał, ale wyłajanym i tak za oba uszy wytarganym został, że dotychczas jeszcze zachowały one kolor piwonii. Z czerwonemi tedy uszami, rozczochrany, bosy, bo go nogi od szybko odbytéj podróży srodze bolały, czyścił buty i co moment łzy z oczu i twarzy ocierał ręką, powalaną szuwaksem, wskutek czego policzki i czoło okrywały się rodzajem fantastycznego rysunku. Czyszcząc buty, płacząc i okrywając sobie twarz czarnym tatuażem, co chwilę w dodatku wpychał w usta pieczone kartofle, których mu Ulanka do kieszeni spencera i majtek sporo na drogę nakładła. Do ludzi znajdujących się w przedpokoju, przeciw wszelkiemu zwyczajowi swemu, zwracał się plecami; oni téż na niego nie zważali.
W przedpokoju oprócz Jurka znajdowało się osób pięć. U okna stali, zcicha pomiędzy sobą rozmawiając, dwaj brodaci żydzi. Jeden z nich był faktorem w Ongrodzie mieszkającym i pełniącym tu względem Kaprowskiego funkcyę zupełnie taką, jaką w Hrynkach pełnił Mikołaj; drugi, lichwiarzem, przybywającym do przedpokoju tego często, w celu upominania się o procenty od pożyczanych przez się kapitałów, wynoszące mniéj-więcéj 20 procent miesięcznie. Na tle starych i opylonych szyb okna, pochylające się ku sobie głowy faktora i lichwiarza zarysowały dwa ostre profile o długich nosach, brwiach gęstych i szczupłych, bladawych policzkach; dwie spiczaste ich brody, z których jedna była czarną a druga ogniście rudą, w zapale rozmowy podnosiły się wciąż i opadały; żydowski szwargot, którym ze sobą rozmawiali, podnosił się téż czasem do głośnych, gardłowych wykrzyków i opadał do świszczącego szeptu.
Za czarnemi plecami faktora, przy opylonéj ścianie, stał wysoki, barczysty, ogorzały mężczyzna, w wysokiém obuwiu i grubém, ale dostatniém ubraniu. Na butnego i zamożnego szlachcica zagrodowego wyglądający, stał przecież cicho i cierpliwie, odkąd go tu faktor przyprowadził, w jednéj ze spuszczonych rąk czapkę barankową, w drugiéj gruby zwój papierów trzymając. Głowę na piersi zwiesił, wzrok utkwił w ziemi, twarde, płowe wąsy jeżyły się mu nad wargą; dumał i czekał.
W przeciwległym kącie, u glinianego, na żółto pomalowanego pieca, siedział na stołku Pawluk Harbar. Siwiejący ten chłop, w długiéj siermiędze i butach wydających mocną woń skóry i dziegdziu, trzymał także w obu rękach czapkę barankową i tak jak szlachcic zagrodowy, na pierś zwiesiwszy głowę, dumał i czekał. Dumając, drzemał trochę, a ilekroć żydzi u okna stojący głośniéj trochę zaszwargotali, budził się, gęstą czuprynę podnosił, na drzwi bawialni spoglądał i ujrzawszy, że wszystko jest jeszcze po dawnemu, znowu głowę na pierś opuszczał i oczy przymykał.
Pomiędzy Pawlukiem a drzwiami od bawialni, plecami o ścianę oparta, stała Krystyna. Głowa jéj okrytą była perkalową, czerwoną chustką, ukazującą z przodu dwa pasma kruczych, srebrnemi nićmi przetykanych włosów; z pod krótkiéj siermięgi i dłuższéj nieco samodziałowéj spódnicy, ukazywały się nogi, okryte parą grubych i płytkich trzewików, jedyną parą, którą sobie przed piętnastu laty kupiła i kładła wtedy tylko, gdy do kościoła lub do miasta wejść miała. Przez całą drogę z Wólki do Ongrodu trzewiki te niosła w ręku i u wejścia do miasta dopiéro, na ziemi usiadłszy, nogi w nie wsunęła. Teraz plecami do ściany przyparta, ręce wsunąwszy w rękawy siermięgi, dumała i czekała. Ciemne spuszczone powieki rzucały na chude jéj policzki cień długich, czarnych rzęs; zwiędłe wargi zaciśnięte były z wyrazem cierpliwego smutku, na ogorzałém czole zmarszczki poruszały się czasem i falowały, odpowiadając jakby wewnętrznym ruchom uczuć i dumań.
Ciężka, nieuchwytna dolegliwość unosiła się w atmosferze, napełniającéj cztery te brudne i ciasne ściany. Skurczone na sienniku, płaczące i zimne kartofle pożerające chłopię; niespokojnie szwargocący u okna i spiczaste brody swe miotający żydzi; barczysty a pokorny szlachcic; siwiejący, senny chłop i smutnie zadumana chłopka: cała ta słowem gromadka ludzi oczekujących i stroskanych zdawała się oddychać nudą i jakiémś nieokreśloném, leniwie sączącém się udręczeniem. Za brudnemi, mętnemi szybami widać było dziedziniec, wiejący suszą i nudą. Na parkanach i ścianach oficynek wisiały tam płachty białego, nużącego światła, trochę czarnego dymu z kominów błąkało się w powietrzu, drzewko jakieś mizerne, opylone, sterczało gałęźmi okrytemi rzedkiém i przez robactwo podziurawioném listowiem; spiczaste, czerwonawe kamienie bruku zdawały się buchać skwarną jałowością.
Ciężkie, spieszne kroki dały się słyszéć na bruku dziedzińca i po chwili, przez uchylone drzwi przedpokoju ukazała się głowa męzka, z krótko ostrzyżonemi włosy, z twarzą okrągłą, rumianą, świecącą dwojgiem błękitnych, w téj chwili iskrzących się oczu, zjeżona byjnym i gniewnie starganym wąsem.
— A co? Jurek! czy pan twój śpi jeszcze?
— Śpi! — nie oglądając się, odburknął chłopiec.
W uchylonych drzwiach ozwało się gniewne zaklęcie.
— A niechże was wszyscy dyabli...
Z niedokończoném zaklęciem tém do przedpokoju wszedł Bahrewicz. Wejście jego sprawiło niejakie wrażenie. Żydzi przestali szwargotać i badawczo oglądali go od stóp do głowy; stojący w kącie szlachcic szeroko oczy wytrzeszczył; Pawluk głową na znak powitania kiwnął; Krystyna zaś, na dźwięk jego głosu, z nogi na nogę przestąpiła, zmarszczki na czole poruszyły się, wargi drgnęły, lecz nie wyrzekłszy ani słowa, powieki spuściła znowu i mocniéj jeszcze plecami przycisnęła się do ściany.
Przybyły, w czarnym tużurku i kamizelce po szyję zapiętéj, z okrągłym, politurowanym kijem w ręku, barczysty, rumiany, w grubym dobrobycie widocznie wypasiony, zdawał się przybywać po to, aby obecnością swą uzupełnić grupę zgromadzonych tu typów ludzkich. Na piérwszy rzut oka poznać w nim było można wiejskiego oficyalistę. Gniew i zniecierpliwienie tryskały mu z oczu. Na kiju wsparty do Jurka zwrócił się:
— Od godziny szóstéj chodzę tu i chodzę, doczekać się nie mogąc, aby pan twój wstał z łóżka. Czy wy tu w mieście cały dzień śpicie...
— Ja nie śpię — odburknął Jurek.
— A pan twój?
— Czasem to i cały dzień śpi...
— No, to dajże mi choć stołek jaki, abym usiadł...
Chłopiec ze stęknięciem podniósł się z siennika i cienkim głosem zawołał:
— To może pan do sali pójdzie... Mój pan zawsze każe panów do sali prosić...
Ostatnie wyrazy ułagodziły nieco ekonoma.
Podobało mu się to, że go Jurek do panów zaliczał.
— No, to gdzież ta wasza sala? — zapytał.
A w duchu myślał:
— Phi! salę ma! sprytna bestya... do czego to on doszedł... salę ma!... wisielec!
Jurek drzwi otworzył, zagrodowy szlachcic, Pawluk i nawet Krystyna w kierunku tym zwrócili twarze i powyciągali szyje. Przed oczyma ich błysnęły złote ramy i zwierciadła, spłowiałe lecz urozmaicone barwy kobierca, bronzowe graciki okrywające biuro... Usta ich otworzyły się, powieki zamrugały jakby od olśnienia. W téj saméj chwili z sypialni doleciał ochrypły nieco, jednak donośny głos, wołający:
— Jurek!
— W ten moment! — przeraźliwie odkrzyknął chłopiec i porwawszy z siennika wyczyszczone buty, wpadł za Bahrewiczem do sali, drzwi jéj za sobą głośno zatrzaskując. Stojący w kącie szlachcic łokciem uderzył faktora w plecy.
— Obudził się — szepnął.
Pawluk podniósł wzrok na Krystynę.
— Ot i obudził się!
Ona twierdząco kiwnęła głową i ręce wsunięte w rękawy siermięgi zacisnęła mocno. Żydzi zaszwargotali głośniéj. Szyderskie, wzgardliwe uśmiechy przelatywały po szczupłych, nerwowych ich twarzach i wstrząsały spiczastemi brodami.
Kaprowski nie zawsze sypiał tak długo; wczoraj jednak doświadczył tak wielu miłych i niemiłych wrażeń, że czując się niemi wyjątkowo wycieńczonym, dłuższego nieco spoczynku potrzebował. Miłego wrażenia dostarczyło mu wygranie w sądzie niewielkiéj wprawdzie sprawy, niewielkiego téż obywatela wiejskiego, ale zawsze obywatela, co było dla niego niezmierną rzadkością i przytém piękną obietnicą na przyszłość. Byleby mógł raz z obywatelstwem wiejskiém stosunki zawiązać, ho, ho! jakżeby pozycya jego finansowa i społeczna zmienioną została! Chłopstwa by nie porzucił przeto, bo dostarczało mu ono dochody niezłe, ale miałby zarazem klijentów zaszczytnych, z któremi miłoby mu było czas przepędzić i w których kole znalazłby może sposobność zarówno rychlejszego wzbogacenia się, jako téż korzystnego pod każdym względem małżeństwa. Ze szczególną téż gorliwością doglądał procesu owego feniksa, z którym znajomość zawdzięczał przebiegłéj zręczności faktora, Jankla. Na rzecz procesu tego wyzyskał starannie wszystkie wiadomości prawne i całą oratorską zdolność. A choć sędziowie krzywo i podejrzliwie zazwyczaj spoglądali i na osobę jego i na sprawy, które prowadził, to jednak tym razem wziął się do rzeczy tak zręcznie i gorliwie, że proces obywatela wygrał. Pieniądze otrzymał za to niewielkie, bo do człowieka trochę oświeconego i otartego w świecie niepodobna było zastosowywać procederów, używanych względem maluczkich; ale obywatel szanownemu adwokatowi, który mu sprawę wygrał, ręce wyściskał i policzki wycałował, przyrzekając w okolicy sławę jego głosić i sąsiadów swych, mających procesy, do nikogo innego, tylko do niego przysyłać. Był to w zawodzie Kaprowskiego traf bodaj piérwszy, ale bardzo pomyślny i szerokie wrota najpiękniejszym nadziejom otwierający. Znaczną część otrzymanego zarobku wręczywszy Janklowi, który, dopókiby jéj nie otrzymał, nie opuściłby go ani na sekundę, z pozostałą sumą udał się do cukierni, gdzie na małéj estradzie znalazł już Klarkę, ubraną w fantastyczny czerwony kostium i przed kilkunastu gromadzonymi mężczyznami mistrzowsko śpiewającą swoje koncertowe: Willst du spazieren gehen, miau! To miau! wywierało na niego wpływ, nie dający się określić wyrazami żadnemi; wprost grało mu po nerwach i nawskroś przekłuwało serce. W karty téj nocy nie grał, bo cały zajęty był zwycięztwem, odniesioném nad cukierniową syreną, która najuroczyściéj przyrzekła mu zabawić w Ongrodzie jeszcze tygodni parę. Wracał do domu w najlepszym humorze, wywijając laseczką i nucąc zcicha: miau! miau! gdy oto, wiadomość o historyi zdarzonéj w Leśnéj, przez Jurka przyniesiona, zirytowała go znowu do stopnia najwyższego... Byłby się z chłopcem daleko srożéj obszedł, gdyby mu Mikołaj nie przyszedł był na myśl. Sołdacisko to przepadało za bębnami swemi, wiedział o tém. Gdyby chłopca jego skrzywdził, mógłby obrazić się i zerwać z nim stosunki — bardzo użyteczne. Ho, ho! takiego Mikołaja przyjęłoby za sprzymierzeńca wielu kolegów jego. Ale niedoczekanie ich! On jeden tylko umié sobie takich Janklów i takich Mikołajów zdobywać! Powściągnął więc gniew, którym był na Jurka zapałał, ale przewidywana historya z rodzicami Karolki, z godzinę mu zasnąć nie dała... Teraz, gdy chłopak wszedł do sypialni, dość łagodnie go zapytał:
— Jest kto?
— Aj! aj! pełno! — odkrzyknął Jurek, przyjemnie łagodnością pana swego zadziwiony.
Kaprowski siadł na łóżku.
— Któż tam taki?
— Jankiel szlachcica jakiegoś z papierami przyprowadził...
Kaprowski uśmiechnął się. Już kiedy Jankiel kogo przyprowadzi, to zawsze coś nie do pogardzenia!
— Pawluk Harbar z Hrynek i ta baba z Wólki, Krystyna, czy jak ona tam nazywa się, przyszlić już dawno i czekają...
I to dobrze, wyśmienicie nawet, że ci chłopi przyszli sami. Znaczyło to, że tym razem życzą oni sobie obejść się bez pośrednictwa Mikołaja, i to, że przyniesione pieniądze wręczą wprost jemu. Więc nie będzie potrzebował połowy ich oddawać zaraz sołdatowi. Ho, ho! sołdat mądry, ale chamy tym razem wyprowadzili go snadź w pole! Sami przynieśli pieniądze!... Jedna tylko bieda, że zapomniał zupełnie, kto to ta baba z Wólki i jakim być mógł ten interes, za który mu pieniądze przysyłała i przynosiła. Tu Jurek o kilka kroków odskoczywszy od łóżka, po paru sekundach milczenia, usta sobie dłonią przysłaniając, ze szczególną mieszaniną trwogi i filuterności, odpowiedział:
— Ten... proszę pana, przyszedł... z Leśnéj... Bahrewicz!
Kaprowski głośno zawołał:
— Masz dyable tabakę!
Policzki i ręce drgać mu zaczęły.
Ubierać się zaczął, ale czynił to bardzo powoli, w głębokiém zamyśleniu pogrążony. I rzecz dziwna! Ubierał się tak starannie i wykwintnie, jakby miał wnet udać się na bal jakiś. Fraka tylko i białych rękawiczek nie włożył, ale w stosach odzieży swéj przebierał długo; bieliznę wziął na siebie najpiękniejszą, tużurek najnowszy, oblał się najwyszukańszą perfumą, przód koszuli i mankiety spiął naśladującemi rubiny szkiełkami.
— Czy uprzątnąłeś salę? — zapytał Jurka.
— Sala jak szkło! — odparł chłopak. — Stara Justyna wszystko wczoraj wytrzepała, wymyła...
Była to żona stróża, która w nieobecności Jurka obejmowała pieczę nad mieszkaniem jednego z lokatorów domostwa, i dnia wczorajszego właśnie, gdy ani pana, ani sługi w domu nie było, przez parę godzin trudniła się porządkowaniem i czyszczeniem tego mieszkania. Do oczyszczonéj i uporządkowanéj bawialni, noszącéj nazwę sali, Bahrewicz wszedł rubasznie i zamaszysto, jak człowiek zaledwie mogący gniew swój powściągnąć. O parę jednak kroków od progu stanął i szerzéj, niż zwykle, otwartemi oczyma wpatrzył się w ogólny wygląd sali. Nic równie wspaniałego w życiu nie widział. Salonik rządcy dóbr Krasnosielskich i jego bawialnia były bardzo piękne, ale co za porównanie z tą salą adwokata! Phi! Lustro w złoconych ramach, taki wielki dywan, takie jaskrawe obrazki na ścianach, na biurku tyle pozłacanych cacek! Phi! podłoga błyszcząca, wyfroterowana, czy co? A góry książek! Jakim sposobem ten człowiek wszystkie książki te mógł przeczytać! A papierów zagryzmolonych całe stosy! Muszą to być same ważne dokumenty! Jak to jednak ludzie wysoko trzymać o nim muszą, skoro tyle dokumentów mu napowierzali! Phi! Oto sprytna bestya! wisielec!

Uszanowanie i oburzenie, onieśmielenie i rozżalenie utworzyły we wnętrzu Bahrewicza nierozwikłany chaos uczuć i myśli. Miał zrazu ochotę i zamiar szerokiemi krokami przejść salę i kijem walnąć z całéj siły w zamknięte drzwi sypialni, ale, postawszy chwilę, powolniutko i ostrożnie usiadł na brzeżku stojącéj przy ścianie kanapki. Cacko to było, nie kanapka. Madzia wniosła mu do domu pomiędzy innemi sprzętami i tę kanapę, która dotychczas jeszcze stała w ich bawialni, obciążona poduszkami wyrabianemi à la rakaka. Ale co za porównanie! Było to gracisko wielkie, szerokie, twarde. Na tym zaś sprzęciku małym i miękkim, zaledwie usiąść śmiał. Zdawało mu się, że złamać się on musi pod ciężarem dobrze rozwiniętych kości i mięśni jego. Nie wiedział wcale o tém, że i bez tego już, cacko to miało we wnętrznościach swych połamane sprężyny, a jednę z brakujących nóg zastępowało przyparte do
W gabinecie Kaprowskiego.
ściany polano. W myśli jego mieszały się i krzyżowały wyrazy i frazesy.

— Pan sobie całą gębą... łotrzysko! Mądra sztuka... gałgan! Świetna partya... wisielec! No, powiem-że ja jemu, aż mu za skórę pójdzie! Jak bo to z paniczem i mądralem takim kłótnie zaprowadzać! Madzia-by potrafiła... oho! Dlaczegoż-bo Madzia sama na egzekucyę tę nie przyjechała... ona to... aha!
W tém otworzyły się drzwi sypialni; Kaprowski wystrojony, klejnotami błyszczący, perfumą woniejący, z niezmiernie ugrzecznionym uśmiechem na gąbkowatéj i nerwowo drgającéj twarzy, od wielkiéj uprzejmości naprzód cały podany, witać zaczął swego niespodziewanego gościa. Z rozmachliwą elegancyą, która drobną postać miotała w strony różne, ku gościowi podbiegł i w małe, białe dłonie pochwycił czerwone i mięsiste jego ręce, zatrząsłszy niem parę razy i krzesło na kółkach ku kanapce przysuwając, mówił:
— Nie spodziewałem się przyjemności ujrzenia pana dobrodzieja w domu moim... pewno za interesikiem jakim do naszego miasteczka... a może-bym ja czémkolwiek służyć mógł, w czém dopomódz... Czekać musiałeś pan na obudzenie się moje... Stokrotnie przepraszam... otóż to, gościnność wiejska i miejska... Państwo dobrodziejstwo takeście mię tam w Leśnéj fetowali, a ja... jak na toż dziś właśnie więcéj niż kiedy zaspałem... Ale to nie bez przyczyny! Klijent mój, Kaliński, wié pan, ten obywatel z waszych stron, zajął mi wczoraj cały dzień interesem swoim, który mu zresztą wygrałem... całą więc noc spędzić musiałem nad odczytywaniem aktów, które nadesłał mi klijent mój, Ziębicki, sąsiad Kalińskiego... Interes gruby, rzecz idzie o cały prawie majątek Ziębickiego... Klijent mój, Kaliński, wyjechał uradowany, zaprosił mię do siebie w jesieni na polowanie. „Zaprezentuję pana córeczkom moim, mówił, a także, sąsiadom, którzy wszyscy odtąd o pańską poradę i pomoc starać się będą...”
W ten sens Kaprowski prawił długo, prędko, płynnie, z uśmiechami, ukazującemi od chwili do chwili z za warg uwiędłych czerniejące zęby, z migotliwemi błyskami błękitnych szkieł i złotych pierścionków, z pewném niedbałéj elegancyi kołysaniem krzesła, na którém siedział, to w tył to naprzód. Bahrewicz na brzeżku kanapki siedział jak skamieniały, wyprostowany, z coraz więcéj czerwieniącą się twarzą, z oczami wytrzeszczonemi i nieruchomo wlepionemi w ugrzecznionego, świetnego i wymownego pana domu. Kilka razy krwisty rumieniec wzbił się mu z ogorzałych policzków aż na białe czoło, a nieruchome źrenice zapaliły się złością i zniecierpliwieniem; lecz kilka razy także pulchne jego wargi zwinęły się niby w kształt czerwonego pączka i mimowiednie pewno wydały świszczący dźwięk: Phi!
— Jego klijent, Kaliński, obywatel dostatni... Phi! Zaprosił go na polowanie i prezentować będzie córeczkom! Jego klijent, Ziębicki, bogatszy jeszcze od Kalińskiego... z Dzielską żonaty... phi! z jakimi ludźmi bestya ta ma do czynienia! wisielec! mądrala! phi!
Nagle, we wnętrzu jego coś załkało i krzyknęło.
— Dam ja jemu córeczki Kalińskiego... a mojeż dziecko to co?
Jakby czém podrzucony wstał i płynną mowę gospodarza przerywając zawołał:
— Ależ ja do pana z pretensyą... z wielką pretensyą... z wielką pretensyą i żalem... zbałamuciłeś mi pan dziewczynę, a teraz porzucić ją chcesz... ja na to nie pozwolę... ja ojciec... ja przyjeżdżam upomniéć się o krzywdę, familii mojéj wyrządzoną... ja pana zmuszę, abyś pan... abyś pan...
Nie mógł mówić dłużéj. W gardle mu stanął i formalnie dławił go żal szczery, serdeczny, wytryskujący łzami, które zrosiły mu oczy i potoczyły się po policzkach. Karolka jak zaklęta wciąż mu stała przed oczyma, tuż przy tym przeklętym wisielcu, który teraz ot wstał z krzesła, powoli sobie i z uśmiechem, niby nic...
— Ależ, łaskawy panie — zaczął — czegóż właściwie państwo ode mnie żądacie?...
Czego oni od niego żądali? Sprytna bestya taka, a domyśléć się tego nie może.
— Do stu dyabłów! — krzyknął Bahrewicz — czego my od pana żądamy! naturalnie, że tego, abyś pan wziął ślub z dziewczyną, którą zbałamuciłeś i zgubiłeś, jak ostatni...
Tu powstrzymał się. Na języku miał jak ostatni łotr i wisielec! Ale nie mógł wymówić tego, za nic nie mógł. Żeby Madzia na jego miejscu była, oho! ale jakże on takiemu człowiekowi... mógł takie rzeczy... bądź co bądź był to jednak taki człowiek...
— Powoli, mój panie łaskawy, powoli... — usuwając się pod ścianę i nieznacznie zastawiając się krzesłem zaczął gospodarz domu; — taki człowiek jak ja, nie może tak sobie, jakby z pistoleta wystrzelił... ożenić się... Panną Karoliną zająłem się był istotnie... trochę może za żywo... nie przeczę... ale żenić się teraz jeszcze nie mogę... z czasem, kiedyś... nie mówię... może i do tego przyjdzie...
Bahrewiczowi krew z twarzy o mało nie wytryskiwała. Z piersi jego wydarł się rodzaj ryku, w którym złość mieszała się z płaczem.
— Na Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego! Kiedyś może! Ależ to śliczna obietnica! A co tymczasem stanie się z dzieckiem mojém! Ja chcę zaraz... natychmiast... do ołtarza... ja panu pokażę co to jest... ja pana zmuszę...
Kaprowski bardzo blady, plecami do ściany przyparty, z całéj siły trzymał poręcz krzesła, gotów w każdéj chwili podnieść je ku swéj obronie. Prostował się jednak i na ustach zachowywał w pół uprzejmy i w pół ironiczny uśmieszek.
— Mój panie łaskawy... — mówić zaczął — takiego człowieka jak ja, trudno do czegokolwiek zmusić... Mam rozum, stosunki i stanowisko... Od wszelkich napaści obronić się potrafię...
Bahrewicz umilkł nagle i przez chwilę usta jego zostały otwarte. — Prawdę szelma powiedział! Kto go tam może do czegokolwiek zmusić! Rozum, stosunki, stanowisko... Cóż wobec niego jaki biedny oficyalista wiejski znaczyć może?...
Jakby myśl tę pod blednącém czołem przeciwnika wyczytał, Kaprowski podniósł głowę, a zadarty nos jego nabrał wyrazu pewnéj siebie zuchwałości.
— Chciéj pan zastanowić się... czy to być może, aby taki człowiek jak ja, tak zaraz... natychmiast... bez zastanowienia... dla jakiéjś ekonomówny świat sobie zawiązywał...
O! czy słowa te ku ostatecznemu pognębieniu przeciwnika wymawiając, nie zanadto już liczył na urok wyższości swéj, którą, jak piaskiem oczy mu zasypywał?
Bahrewicz sapnął strasznie, jęknął, porwał się z miejsca i ze stłumioném jakiémś zaklęciem, z oczyma krwią zaszłemi, swój okrągły, politurowany kij podniósł w górę. Sekunda jeszcze, a nierówna walka wybuchając w sali, odgłosem swym przywołała-by ludzi, napełniających przedpokój. Ale w króciutkiém trwaniu téj sekundy, Bahrewiczowi stało się coś dziwnego. „Dla jakiéjś ekonomówny świat sobie zawiązywać!” Czarodziejskiemi były słowa te, że naprzód wściekłość w nim obudziwszy, potém oblały go jakby wiadrem zimnéj wody. Co to znaczyło? On słowa te nie piérwszy już raz w życiu słyszał... z małą odmianą tylko, z małą odmianą... „Waryatem był-bym, gdy-bym sobie dla jakiéjś chłopki świat zawiązywał!”
— Och!
Stęknął głośno i w czerwonych, mięsistych rękach ukrył twarz okropnie wykrzywioną. Pod powiekami, które mocno grubemi palcami przycisnął, obok twarzy Karolki, młodziutkiéj, udręczonéj, zawisła twarz druga, inna wcale, zestarzała, zmęczona, pokorna... Tylko co, tylko co właśnie twarz ta przemknęła przed jego wzrokiem. Przemknęła i nie zatrzymał na niéj wzroku ani przez minutę. Teraz, stała przed nim jak żywa; czarne, ogniste, zbolałe oczy w niego wlepiając i wyraźnie, wyraźnie szepcąc: „był-bym waryatem, gdy-bym dla jakiéjś chłopki świat sobie zawiązywał!” Bahrewicz był pobożnym. Jedną ręką zasłaniając sobie oczy, drugą w pięść ścisnął i z łoskotem uderzył się nią w piersi.
— Boże Wszechmogący! za grzechy moje nie karz dziecka mego!
Wymówił słowa te głośno, z serdeczną skruchą człowieka, w którym sumienie przemówiło wyrzutem, z łkaniem ojcowskiéj trwogi i żałości, z twarzą wzburzoną i wykrzywioną płaczem. Wykrzykowi temu i łoskotowi silnéj pięści uderzającéj w niemniéj silną klatkę piersiową odpowiedział przytłumiony, ironiczny śmieszek Kaprowskiego. Bystrym rzutem oka spostrzegł zgnębienie przeciwnika i zrozumiał w części jego przyczyny; obronne stanowisko pomiędzy ścianą a krzesłem opuścił i uczyniwszy parę kroków, w obie swe małe, białe ręce ujął ściśniętą wciąż, czerwoną, jak kamień twardą, pięść ekonoma. Bahrewicz usta otworzył, wzrok w ziemię wlepił, ogłupiał i oniemiał. Przyjacielskim tedy, koleżeńskim jakby ruchem trzęsąc jego pięścią, przymilonym i trochę tylko świszczącym głosem Kaprowski mówił:
— A co to za grzeszki, kochany panie Bahrewicz, jakie to tam grzeszki przychodzą panu na myśl, że się tak w piersi bijesz i Boga Wszechmogącego na pomoc sobie wzywasz? Cha, cha, cha! Może i ja coś wiem o tych twoich grzeszkach młodości... cha, cha, cha! Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi! Teraz właśnie przypomniałem sobie chłopkę jakąś, która mi interes pewien synka swego powierzyła... a sołdat Mikołaj opowiedział mi o niéj wszystko... Cha.. cha... cha! wszyscyśmy w jednym kierunku grzeszni... kochany panie, wszyscy a wszyscy... na tém już świat stoi, i niéma czego tak mocno bić się w piersi...
Czy Bahrewicz słuchał mowy téj? trudno było odgadnąć. Stał wciąż jak ogłupiały i niemy, z otwartemi ustami, skrzywioną twarzą, wzrokiem wbitym w ziemię.
— Chamka... — szepnął.
Kaprowski rękę jego z dłoni wypuścił i obie ręce w kieszenie ubrania wsunął.
— Panie kochany — łagodnie odpowiedział — ja państwu ubliżać nie chcę... jesteście bardzo szanowni i moja przyjaźń dla was... mój szacunek... panna Karolina jest śliczną panienką i podobała mi się nadzwyczajnie... Ale, widzi pan... niech pan tylko zastanowi się... bez gniewu... niech pan pomyśli... jeżeli pan uważał dla siebie za niestosowne ożenienie się z chłopką, to może i ja... uważa pan dobrodziéj... w takiéj saméj pozycyi znajduję się względem córki pana dobrodzieja.
Ani słowa przeciw temu! Miał racyę! Człowiek uczony, na pamięć wszystkie artykuły prawa jak rzepę gryzący, kawaler elegancki, na drodze do fortuny będący i który o takich obywatelach jak Kaliński i Ziębicki mówić mógł: moi klijenci! miał prawo pretendować do świetnéj partyi, tak, do świetnéj partyi!... Alboż on sam nie pojął Madzi właśnie dlatego, że ze stron pewnych była ona dla niego świetną partyą!... Tak, ani słowa przeciw temu. Miał racyę. Jednakże, tak znowu to wszystko skończyć się nie może... Podniósł głowę Bahrewicz i kilka razy przemówić probując, ani słowa wyrzec nie mógł. Z parobkami, chłopami i niższymi oficyalistami przez całe życie do czynienia miał i języka w gębie, ani głosu w gardle przed nimi nie tracił. Ale z tym ot... nic już nie poradzi.
— Wié pan co? — zdławionym głosem wyrzekł nakoniec; — wszystko to jest gałgaństwo... I ja gałgan, i pan gałgan, ale Madzia, to zupełnie co innego...
Zaczynał mówić z płaczem, skończył ze złością i niejaką dumą.
— Madzia tu przyjedzie! — i kijem w powietrzu wywinął. — Oho! poczekaj to zupełnie co innego!...
Wypadł z sali do przedpokoju, w którym na widok jego powstał pomiędzy oczekującemi ruch wielki. Każdy z oczekujących mniemał, że po wyjściu oficyalisty, na niego przychodziła koléj rozmówienia się z adwokatem, ale najbliżéj drzwi siedzący Harbar, zerwał się ze stołka, łokciami odepchnął żydów i szlachcica, wparł się we drzwi sam i za rękaw od siermięgi wciągnął za sobą Krystynę. Jurek ze stukiem drzwi za nimi zamknął.
Do sali chłopi wchodzili zwykle jak do kościoła, powoli, ostrożnemi krokami, ze zgiętemi nieco karkami i pochylonemi głowami. Harbar nawet, który w charakterze delegata wsi hryneńskiéj znajdował się tu już kilka razy, a dostatniejszym i zuchwalszym był od innych, z czapką w spuszczonéj ręce, z krokiem naprzód podanym i zmąconemi nieco oczyma, u samego progu jak wryty stanął. Krystyna w zamian, tym razem okazała śmiałość niespodziewaną. Nie sama tylko myśl o pieniężnych stratach lub zyskach przywiodła ją tutaj. W sercu jéj wrzało i płakało coś, co ją uczyniło ślepą na wspaniałości, którym podobnych nie widziała jednak nigdy. Od samego już progu wlepiła wzrok w stojącego przy biurku małego człowieczka i prędko, ciężko, ze stukiem grubych podeszew przeszedłszy pokój, wprost na ziemię przed nim padła i kolana jego obu ramionami objęła. Kaprowski cofnął się nieco i wydzierając jéj ręce, które ona pochwyciła i pocałunkami okrywała, zniecierpliwionym głosem burknął:
— No, no, nie trzeba... nie trzeba... mów czego chcesz!
Mówił to głosem zniecierpliwionym, ale twarz jego wzburzona i zbladła po rozmowie z Bahrewiczem, trysnęła teraz zadowoleniem. Był on z tych, którzy lubią bliźnich u stóp swoich widziéć. Zadowolenie to przecież zmniejszyło się przez to, że zupełnie prawie nie wiedział, czego ta baba chcieć może. Mętnie bardzo przypominał sobie: jakiś syn słabego zdrowia, żołnierz podobno, czy coś takiego? Ale może to nie ta z synem żołnierzem, lecz wcale inna... Marszcząc brwi powtórzył:
— Czego chcesz? Mów prędko.
Wyprostowawszy się i ręce u piersi splotłszy, prędko zaczęła mówić:
— Ja, panie jaśnie wielmożny, o mego Pilipka... Ze świtem dziś do miasta przyszła i najpierwéj chciała z synkiem zobaczyć się... Ale potém zlękłam się, że jaśnie wielmożnego pana nie zobaczę, przyszłam tu i czekałam...
— No to i dobrze, ale czegóż chcesz ode mnie?
— O synka mojego Pilipka...
Kaprowski namyślał się.
— A gdzież ten twój synek? — zapytał.
Westchnęła ciężko.
— A gdzieżby on był, jaśnie wielmożny panie! Kiedy ostatni raz widziały go oczy moje, w kazarmach był... Słuszny jak topolka... Bladzieńki taki... W szyneliku sołdackim... Na schody wyskoczył, do nóg mnie hrymnął. Mameńko, ratuj! Żeby mnie tu zostawili...
A! teraz, dość wyraźnie już przypominał sobie o co chodziło. Nie przerywał jednak mowy chłopce. Cierpliwe wysłuchiwanie klientów przynosiło mu nieraz różne korzyści. Krystyna prawiła daléj.
— Ni mnie, jaśnie wielmożny panie, drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni ja chaty własnéj i ludzkiego uszanowania kiedy zaznała... Pracowała, harowała, skórę sobie z rąk zdzierała i synków swoich, dwa słoneczka moje jedyne, hodowała — i lubiła... Oj, lubiła, żałowała i w poczciwości hodowała. Ni oni złodzieje, ni pijaki, ludziom usłużne i matce posłuszne... Prędzéj-by każdy rękę sobie uciął, niż matkę skrzywdził. Ot jak ich wychowała. Sama. Nikt nie pomagał.
Oczy jéj, wprzódy przygasłe i strapione rozbłysły radością i dumą, czoło wypogodniało, wyprostowała się kibić.
Kaprowski pomyślał.
— Śliczna niegdyś chamka być musiała... i teraz jeszcze, dalibóg niczego... Co za oczy!
Ona posmutniawszy znowu, mówiła daléj:
— Do jaśnie wielmożnego pana, ja, jak do Pana Boga... Powiedział Mikołaj: zanieś panu hrosze, on Pilipka wyratuje... Zaniosła najpierwéj te, co dla Pilipka zapracowała... Powiedział potém o tym haficerze, co to nie zgadzał się, ja i te pieniądze, co na śmierć sobie chowoła, jemu oddała, żeby on jaśnie wielmożnemu panu dla tego haficera posłał. I już serce mnie radowało się, że Pilipek wyratowany... W Ongrodzie go zostawią i na zimowanie do Hrynek przyszlą...
Aha! no! teraz Kaprowski zupełnie już wszystko przypomniał sobie o téj babie. Chciał przerwać jéj mowę, aby prędzéj z nią skończyć, ale ona dodała jeszcze:
— A teraz, jaśnie wielmożny panie, ja tut przyszła, żeby o tym prewoschoditielstwie i o tym siejatielstwie dowiedziéć się... Coby tu z nimi zrobić? Niech jaśnie wielmożny pan ratuje mnie biedną, żeby te rewizory Pilipka wysyłać nie żądali...
Masz dyable tabakę! Znowu najlżejszego pojęcia nie miał o tém, co znaczyły prewochoditielstwa, siejatielstwa i rewizory.
— A któż ci to o tych rewizorach gadał? — z niecierpliwością zapytał.
— Mikołaj, jaśnie wielmożny panie! A któż-by, jeżeli nie Mikołaj! Powiedział wczoraj: Pan hadwokat pisał do mnie tak i tak... Ja myślałam, myślałam, myślałam... Bożeż mój, Boże! Co ja zrobię! Taj wzięłam i przyszłam...
Kaprowski pomyślał chwilę.
— A mówił-że ci Mikołaj, że pieniędzy trzeba?..
Kobieta znowu pochyliła się mu do kolan, a wyprostowawszy się, strwożone oczy w twarz jego wlepiła. Wahającym się głosem mówić zaczęła:
— Panie jaśnie wielmożny, bądźcie nade mną litościwi... Zróbcie już teraz bez pieniędzy... Toż ja dała... I Pilipka pieniądze oddała i swoje śmiertelne oddała... Zróbcie już teraz tak bez niczego... Zkąd ja wezmę?
Kaprowski nachmurzył się i znowu zapytał.
— Czy Mikołaj ci nie mówił na co, dlaczego, ile potrzeba?
— Mówił, jaśnie wielmożny panie, wszystko mówił... Ale, panie najmiłościwszy, zlitujcie się nade mną i zróbcie co z tymi rewizorami... Tak już, bez niczego...
Kaprowski zesztywniał, podniósł głowę, i wydął usta.
— Moja kochana — rzekł zimno — powiedz-że ty mnie: Czy ja jestem Panem Bogiem?
Na to dziwne pytanie, czarne, smutne, błagające oczy popatrzały na niego ze zdziwieniem i wstydliwie okryły się powiekami.
— No mów-że? Język przecież masz w gębie. Czy ja jestem Panem Bogiem?
Pięknie wykrojone, ale zwiędłe i blade usta cichutko odszepnęły.
— Nie.
Kaprowski pytał daléj.
— Czy ja jestem cesarzem?
Czarne, smutne oczy znowu z lękliwém zdziwieniem podniosły się na twarz jego, a drżące wargi odpowiedziały:
— Nie.
— A no! Kiedy ja nie jestem ani Panem Bogiem, ani cesarzem, to jakże chcesz, ażebym cokolwiek zrobić mógł bez pieniędzy. Pieniądze na tym świecie, to moja kochana wszystko, wszystko, a wszystko. Bez pieniędzy człowiek sam niczego nie wart i interes jego niczego nie wart...
Tu po oratorsku wyprężył ramię i poruszył dłonią.
— Czego można dostać na świecie bez pieniędzy? Człowiek bez pieniędzy moja kochana, to jak złamany kołek w płocie. Kto go podpierać będzie, aby nie upadł? Nikt. Prawda?
W ciągu przemowy téj zwróconéj do Krystyny, spojrzenie jego z za szkieł błękitnych biegło ku stojącemu u drzwi Harbarowi. Chłop z siwiejącą czupryną, w sutéj siermiędze i z roztropnym, dość śmiałym wyrazem twarzy, wsłuchiwał się w mowę jego tak uważnie i z takiém wygięciem szyi, jakby każde słowo chciwie połykał. Przytém, od czasu do czasu, potwierdzająco głową wstrząsnął, uśmiechał się i oczyma błyskał. Widoczném było, że wygłaszana przez hadwokata doktryna o wszechmocy pieniędzy i o tém, że one na świecie znaczą wszystko a wszystko, z łatwością torowała sobie drogę do umysłu Pawluka Harbara. Co o przemowie téj myślała Krystyna? Ani razu nie podniosła oczu, ani rąk u piersi złożonych nie rozplotła. Suchy i delikatny profil jéj twarzy nabrał wyrazu głębokiego zamyślenia. Może myślała, że gdyby miała pieniądze, nie była-by przez całe życie złamanym kołkiem w płocie, którego nikt nigdy podeprzéć nie chciał; najpewniéj zaś myślała o tém, co w téj chwili pochłonęło ją całą, bo gdy Kaprowski przestał mówić, podniosła zwolna powieki i raz jeszcze swoje prawić zaczęła:
— Panie jaśnie wielmożny! zlitujcie się nademną, zróbcie już teraz tak... bez niczego...
Kaprowski uczynił gniewne poruszenie.
— Jeżeli pieniędzy nie masz, nie trzeba było przyłazić tu, aby mię nudzić i czas mi zajmować... Idź sobie! no, ruszaj z Panem Bogiem!
Krystyna zdrętwiała z trwogi. Można-by mniemać, że gniew hadwokata przemienił ją w słup niemy i martwy. Zlękła się okropnie. Wypędza ją. Jeżeli wypędzi — to nic nie zrobi, a jeżeli nic nie zrobi, to co będzie z Pilipkiem i z temi pieniędzmi, które już na niego wydała? Ręka jéj okryta skórą ciemną, pomarszczoną i pełną blizn, drżąc podniosła się ku piersi, a palce powykrzywiane z białemi paznogciami, dziwnych guzów pełne, wsunęły się za siermięgę, jakby z zanadrza coś wydobyć miały. Jednak z palcami u przedniéj klapy siermięgi znieruchomiała znowu. Na myśl jéj przyszedł Antosiek. Bożeż mój, Boże! Toż to jego pieniądze, a on jest dzieckiem jéj tak samo jak i tamten! Przypomniała sobie szorstki głos jego, twardy giest i srogie spojrzenie, z jakiém mówił jéj niegdyś, aby jego pieniędzy nie oddawała, za nic nie oddawała, bo do śmierci jéj tego nie zapomni! A nuż nie zapomni, i serce swoje od niej odwróci? A tamten?
Obejrzała się, i na Harbara zwróciła spojrzenie prawie nieprzytomne. Spojrzeniem tém zdawała się mówić.
— Ty mużyk, mądrzejszy ode mnie durnéj baby! Jeżeli Boga masz w sercu, ratuj! poradź!
Harbar téż i sam już z radą pośpieszał.
Na palcach, po wyfroterowanéj podłodze stąpając, przybliżył się ku Krystynie i z tajemniczą miną łokciem ją w bok parę razy szturchnął. Przytém szeptać jéj coś zaczął prawie do ucha. Szepcąc, wciąż ją łokciem szturchał i zdawał się z niéj naśmiewać. Włościanie hrynieńscy nie tyle co ona dali i dadzą jeszcze, a cóż? Kiedy trzeba to trzeba! Krystyna słuchała szeptu dostatniego i roztropnego gospodarza, o którym wszechstronnie bardzo wysokie miała wyobrażenie i wahała się jeszcze. Myśl o Antośku, o krzywdzie, jaką-by mu wyrządziła i o możliwéj stracie jego przywiązania, kłuła ją w serce i powstrzymywała rękę. Nagle podniosła oczy i wzrokiem spotkała się z główką dziecięcą, patrzącą na nią, z wiszącego na ścianie obrazka, oczyma zupełnie podobnemi do kwiatów lnu. O! ten promyk ideału, który załamał się w téj gnijącéj wodzie! Przykuł on do siebie oczy téj chłopki niemającéj na świecie nic, nic, nic i nikogo, prócz dwojga dzieciątek swoich, które w piersi swéj wyhodowała i krwawicą swą wykarmiła sama. Sama. Nikt nie pomagał. W dwóch tych kwiatkach lnu, które patrzały na nią z obrazka, poznała oczki Pilipka, i taki sam pucaty był on i taki różowieńki, kiedy był jeszcze malutki i dopóki go ta gorączka, na którą pięć miesięcy leżał... Czysty Pilipek... Bożeż mój Boże! Onaż przyszła do miasta, aby go zobaczyć... Morze tęsknoty rozpłynęło się po jéj piersi. Wszystkie siły namiętności, mieszkające w spracowaném jéj ciele i sponiewieranéj duszy, te siły które ogniem buchały z czarnéj źrenicy, a gdy dziewką była, czarem upojeń związały ją z kochankiem, dreszczami teraz przebiegły po jéj plecach, pierś podniosły wysoko, zadrgały w ramionach, płomieniem rumieńca zapaliły twarz zwiędłą. Z dyszącą piersią i płomiennym na policzkach rumieńcem, postąpiła ku ścianie i plecami do pokoju zwrócona, wydobywała z zanadrza grubą, nicianą pończochę, u końca sznurkiem przewiązaną. Długo ją rozwiązywała, długo jeszcze i pomimo silnego wzruszenia ostrożnie wyjmowała z niéj zżółkłe papiery, aż znowu twarzą zwróciła się ku pokojowi i stukając grubemi podeszwami trzewików, ku biurku podeszła. Dźwięk wysypywanych na biurko monet, rozległ się po pokoju. Kaprowski patrzał, podrzucał w ręku złoty łańcuch zegarka i śmiał się.
— Ależ pieniądze! Dwuzłotówki, czterdziestówki, złotówki, dziesiątki, szóstki nawet — wszystkiego pełno!... Cha, cha, cha, cha! Zkąd ty, babo, takich pieniędzy tyle nabrać mogłaś?
Rozsypane na biurko monety, wyraźnie, wyraźnie zciemniałemi swemi twarzami mówiły: Za dzień plecia pszenicy, za dwa dni żniwa, za przynoszenie wody koromysłami, za dojenie krów u pachciarza, za rwanie gryki, za zbieranie kartofli... za grabienie siana... Przez lat dziewiętnaście... Przez lat dziewiętnaście, przez lat dziewiętnaście!...
Przedmioty nieżyjące miewają mowę swoję, często bardzo wyraźną. Pieniądze przez Krystynę na biurko wysypane, mówiły, opowiadały: o smutnéj doli, o ciężkiéj pracy, o wiecznym poście, o karku po dniach całych ku ziemi zginanym, o czole zlewaném strumieniami potu, o stopach bosych, o rękach bliznami i guzami pokrytych, mówiły i opowiadały monety srebrne i miedziane i pogniecione papierowe ruble, które po chwili, z głuchém dzwonieniem, zsuwając się na dno szuflady, wydały dźwięk donośny i niesforny, niby ostatni akord wyśpiewanéj przez się elegii. Ale Kaprowski, jakkolwiek wiedział o tém, że wyraz rococo oznaczał sposób, w jaki wznoszono różne budynki, na poematach rzeczy nieożywionych nie znał się wcale. Przed jego wzrokiem przesunęła się ruda broda, oczekującego na procenty lichwiarza, a w uszach zadźwięczał syreni głosik, na cukierniowéj estradzie wyśpiewujący czarowne: miau! miau! miau! Wargi jego drgnęły uśmiechem wpół ironicznym, wpół zadowolonym, uczuł się znowu za kolana objętym.
— Czegoż chcesz jeszcze? — dość łagodnie zapytał.
— Panie jaśnie wielmożny! to już te rewizory, znaczy, nic nie zrobią?
— Nic, nic, nie zrobią, bądź spokojną i wracaj do domu...
— Panie najmiłościwszy! — zawołała — niech panu Pan Bóg Wszechmogący wynagrodzi... już ja więcéj dokuczać panu nie będę... pójdę tylko z synkiem zobaczyć się, taj do chaty...
Radość twarz jéj rozpromieniła, ale Kaprowski nagle zląkł się czegoś.
— Masz dyable tabakę...
Rzucił się niecierpliwie i ostro rzekł:
— Ani waż się, moja kochana, ani waż się... do syna iść... zobaczyć go teraz nie możesz...
Czy co z twarzy jego wyczytała? czy ten obrazek z dziecięcą główką, na który co chwila podnosiła oczy, po sercu jéj grał, ale znowu rzuciła się ku białym, małym rękom, które ją odpychać usiłowały.
— Panie najjaśniejszy! — zawołała — pozwólcie mnie ditie moje zobaczyć... pozwólcie mnie jego zobaczyć choć na minutkę, na minuteczkę, choć żeby ja raz na niego spojrzała...
W ruchach jéj, w wyrazie oczu, w całéj grze rysów był taki gwałt pragnienia i prośby, że Kaprowski zmieszał się trochę.
— Masz dyable tabakę...
— Pozwólcie panoczku, pozwólcie, oj, pozwólcie choć na minuteczkę, żeby ja jego tylko zobaczyła, że on tu jest i żyw... oj! pozwólcie.
Teraz już upadła mu do nóg i nietylko obejmowała, ale i całowała jego kolana, nie płacząc jednak, tylko gorejąc cała tym gwałtem uczuć, który włosy siwiejące nad czołém jéj rozrzucił, twarz i oczy rozpłomienił i całą ją przyoblekł tragiczną pięknością. Zadarty nos Kaprowskiego stracił coś ze swéj zuchwałości; gąbkowate policzki przez parę razy drgnęły. Zrozumiał jednak potrzebę zimnéj krwi i stanowczości. Stanowczym tonem rzekł:
— Moja kochana! zobaczyć teraz syna swego nie możesz... uchodzi on za chorego i jest w takiém miejscu, do którego nikogo a nikogo nie wpuszczają... Jeżeli nie chcesz, aby cały interes dyabli wzięli, wracaj co tchu do chaty, co tchu, zaraz, natychmiast i siedź cicho... ani się tu pokazuj... czy słyszysz?
Jakże-by słyszéć nie miała, kiedy słuchała uszami, oczami, całą duszą. Słuchała i zrozumiała. Jeżeli napierać się będzie o zobaczenie Pilipka, interes dyabli wezmą. Powinna być kontenta z tego, że rewizory nic już nie zrobią i zaraz, co tchu, do chaty powracać. Podniosła oczy na obrazek. Czysty Pilipek, kiedy mały był! Oczy takie same i tak samo śmiał się... Cóż? nie widziéć go, to i nie widziéć, dla jego dobra! dlatego, żeby interesu dyabli nie wzięli! Nizkim pokłonem schyliła się przed Kaprowskim i cicho wyrzekła:
— Dziękuję jaśnie wielmożnemu panu! Ja już kontenta i do chaty pójdę! Żeby tylko te rewizory nic nie zrobili, znaczy, Pilipek na zimowanie do Hrynek przyjdzie. Dziękuję jaśnie wielmożnemu panu.
Odwróciła się i ciężkim krokiem, grubemi podeszwami stukając, wyszła z sali. Do biurka przybliżył się Pawluk Harbar. Dla tego chłopa Kaprowski miał uszanowanie pewne i o interesie, z jakim zwykle do niego przybywał, pamiętał wybornie. Hryńscy chłopi, których Pawluk delegatem bywał, przedstawiali cyfrę wcale inną, niż jakaś tam baba-wyrobnica i zresztą, zapominać o sobie nie pozwalali. Kaprowski wiedział nawet, w któréj szufladzie biurka spoczywały odnoszące się do sprawy ich dokumenty i szufladę tę wnet odsunął, proponując Harbarowi, aby wysłuchał ostatniego podania do sądu, które on w sprawie ich napisał. Podanie to napisaném było istotnie i jak Kaprowski mniemał, znakomicie. Ale Pawluk, nie chciał zrazu słuchać tego arcydzieła.
— Niech wielmożny pan posłucha; — rzekł — tuju proźbu późniéj przeczytamo, a teraz ja na konto tego jenteresu z Jasiukiem... Ja wiem, że wielmożny pan ten jenteres jemu prowadzi... i przyszedłem prosić wielmożnego pana... żeby pan tak poprowadził, żebym ja wygrał... Ot!
Błyszczące oko chłopa, z wyrazem lękliwéj trochę przebiegłości, tkwiło w twarzy hadwokata; uśmiechał się i prawą ręką w zanadrze sięgał.
— Wielmożny pan sam mówił, że człowiek bez pieniędzy, to jak złamany kołek w płocie? Na co go podpierać? Już on czy tak, czy tak krzywy będzie. Jasiuk ten, kab jego paralusz kinun, kab jemu kości pakruciła, to taki zeuszyckiem jak ten kołek... Zaużdy u mnie bolsz hroszy jak u niego...
Kaprowski na fotelu z wysoką poręczą usiadł i bębniąc po biurku palcami zdobnemi w pierścionki, żartobliwie zapytał.
— No, a wieleż ty tam przyniósł? ha? pokaży! może warto będzie ciebie podpierać, a może nie warto! Zobaczymy!...
Kiedy po kwadransie Habar opuszczał salę, rozmijając się w progu z popychanym przez faktora barczystym, wysokim, zwój papierów trzymającym w ręku szlachcicem zagrodowym, Krystyna znajdowała się już za miastem. O parę staj od ostatnich domowstw miejskich, aby dostać się na drogę, którą iść miała, przejść jéj trzeba było wązkim szlakiem, na którym leżały rzędy szyn żelaznych. Rogatka strzegąca drogi, którą przebiegały pociągi, zamkniętą była. Za kilka minut przechodzić miał tędy jeden z pociągów. Stróż ujrzawszy kobietę, szybko ku rogatce nadchodzącą, zawołał:
— Nie wolno!
O kilkanaście kroków od spuszczonego drzewca rogatki stanęła. Drobna ta przeciwność nie zrobiła jéj żadnéj przykrości. Poczekać, to i poczekać. Na zżółkłéj i wydeptanéj trawie stanęła i rozwiązawszy szmatkę płótna, którą w ręku niosła, wyjęła z niéj sporą kromkę czarnego chleba, którą szczyptą soli posypała i jeść zaczęła. Od wczorajszéj wieczerzy nic w ustach nie miała... Jadła więc i rozglądała się dokoła. Niedaleko od miejsca, na którém stała, wznosiły się mury dworca kolei żelaznéj. Było to tak niedaleko, że dobrze rozeznać mogła czarne kominy prowadzonych w różne strony lokomotyw, buchające z nich kłębu dymu i mnóztwo ludzi stojących i ruszających się na długiéj, wązkiéj, brukowanéj platformie. Wrzały tam i rozchodziły się daleko szumy, świsty, gwary, krzyki. Dla wiejskiéj kobiety był to widok tak niezwykły, że zapatrzyła się na niego szeroko otwartemi oczyma. Wyraźnie tu od dworca dochodzące odgłosy odurzały i ogłuszały ją nieco, przez co twarz jéj nabierała wyrazu zaciekawionéj głupowatości, zwiększonéj tém, że patrząc i słuchając, jeść nie przestawała. Owszem zgłodniałą będąc, pożerała raczéj niż jadła twardą kromkę chleba. W tém, tuż za nią, męzki głos jakiś zapytał stojącego u rogatki stróża.
— Co to znaczy? W téj porze pociągi nigdy nie przechodzą. Jakiż to będzie pociąg?
Stróż odpowiedział jednym tylko wyrazem.
— Żołnierski.
Na dźwięk tego wyrazu, mętne i w mury dworca wlepione oczy Krystyny zamigotały, a ręka jéj, trzymająca połowę jeszcze kromki, od ust usunęła się ku piersi. Obejrzała się na rozmawiających. Pan jakiś w czarnym tużurku, z paltotem zarzuconym na ramię, patrzał na złoty zegarek, a stróż uchylając nieco czapki, w kształcie informacyi, dodał jeszcze:
Nowobrańców gdzieściś powiozą...
Po ciemnéj, zwiędłéj twarzy kobiety, trzymającéj u piersi czarną kromkę chleba, przebiegły płomienie. W tém, na platformie dworca wybuchnął gwar ogromny i wązki ten brukowany pas ziemi pokrył się gęstém mrowiskiem ludzi. Nad ogromnym gwarem buchającym z tego mrowiska, unosiły się krótkie i donośne słowa wojskowéj komendy. Zarazem komin lokomotywy, sterczący nad długim szeregiem powozów szumiał, burczał, dyszał i od czasu do czasu, rzucał w górę poszarpane pióropusze czarnego jak sadza dymu. Odległość dzieląca dworzec z rogatką była taka, że najbystrzejsze oko, w wirującém na platformie ludzkiem mrowisku, rozpoznać-by nie zdołało twarzy żadnéj. Każdy jednak rozpoznać mógł, że byli tam sami żołnierze i że było ich mnóztwo. Krystyna stała jakby w słup przemieniona. Zapewne pytała sama siebie, czy to te sołdaty, z którymi Pilipek jéj na skraj świata odjechać miał? Myślała téż może, że gdyby nie jéj staranie, on także odjeżdżałby w téj chwili. Nie przypuszczała wcale, aby syn jéj znajdował się w tym tłumie, mającym wnet opuścić ojczyste niebo. Chleba jednak już nie jadła. Wzruszał ją sam widok odjeżdżających żołnierzy. Nagle czarny komin zapiszczał przeraźliwie, długo; pisk ten powtórzył się jeszcze razy parę i pociąg z pod ścian dworca wysuwać się zaczął, coraz prędzéj, coraz prędzéj sunąć po żelaznych szynach... pół minuty, a za spuszczonym dziobem rogatki przeleciało wszystko... Długi szereg czarnych, zamkniętych wozów, zmącona mozajka twarzy, otoczonych krótko przystrzyżonemi włosami, a tłumnie wytłaczających się na zewnątrz przez mnóztwo małych okienek i pieśń żołnierska, którą te wszystkie twarze śpiewały, huczna, hulaszcza, a jednak tu i owdzie przetykana jękliwemi tony, niby z rozhukanych piersi rwącemi się krzykami bólu... Zaszumiało, zatentniało, zaśpiewało i — przeleciało. W oddali tylko, na zawrocie szyn, sunął jeszcze olbrzymi wóz czarny i wlokły się w powietrzu rzedniejące szmaty dymu...
Niedojedzona kromka chleba leżała na zżółkłéj trawie, u wrytych, zda się w ziemię stóp znieruchomiałéj kobiety. Twarz jéj stanęła w ogniu, a zmarszczki drgały na niéj, jak struny gwałtownie targnięte. Ruch powietrza zmąconego przelatującemi wozami, rozwiewał jéj nad czołem pasma siwiejących włosów i załamały się opuszczone ręce. Czegoż tak stała płonąc na twarzy, a drżąc w sobie jak listek osiki? Wszak wiedziała dobrze, że pomiędzy odjeżdżającymi Pilipka jéj nie było! Nie to! Żelazne jakieś kleszcze ścisnęły jéj serce i zdjęła ją taka żałość, że była-by z rykiem płaczu na zżółkłą ziemię upadła, gdyby stuk otwierającéj się rogatki przytomności jéj nie powrócił. Na stróża otwierającego rogatkę spójrzała takiemi oczyma, jakby budziła się ze snu. Śniło się jéj niby, że w jednym z tych czarnych wozów Pilipek na skraj świata odjeżdżał, że nawet w tłumie twarzy wytłaczających się przez okienka, dostrzegła jego twarz bladą, smutną, mizerną. Śniło się jéj tak niby, a teraz obudziła się i przypomniała sobie, że Pilipek wyratowany, że go pan hadwokat gdzieściś przed rewizorami schował, że skoro sołdaci już pojechali, a on z nimi nie pojechał, znaczy, już został i wcale nie pojedzie. Na ziemi usiadła, trzewiki z nóg zdjęła, na plecach je sobie zawiesiła i zerwawszy się, prędkim, raźnym krokiem drogą poszła. Niedojedzona kromka czarnego chleba pozostała za nią na zżółkłéj trawie. Zapomniała o niéj; widok odjeżdżających w daleki świat sołdatów zabił w niéj głód.
Dla chłopki, przyzwyczajonéj do ustawicznego trzymania się na nogach, trzy mile ujść było drobnostką, spełnioną prędko. Około zachodu słońca Krystyna była już w Wólce. Nastka i Józik powitali ją w czworaku z krzykami radości. Dała im po groszowym obwarzanku, kupionym dla nich w jednéj z przydrożnych karczem i wnet krzątać się zaczęła około ognia i wieczerzy. Ogarnęła ją teraz wielka wesołość. Wszystko, dziękować Bogu, skończone. Nowobrańcy pojechali, a Pilipek jéj został. Hroszy wprawdzie nie ma już wcale; pusta pończocha za koszulę wsunięta piecze ją trochę przewidywaniem gniewu i skarg Antośka, ale za to zrobiła swoje. Synka uratowała. Tymczasem nie uczyniła tego sama. Hadwokat i Mikołaj dopomogli. Jak będzie miała czas, pójdzie zaraz Mikołajowi podziękować. Teraz, krzątając się około pieca, Jelenie o szczęściu swojém szeroko rozpowiadała. Józik z obwarzankiem wyleciał na dziedziniec, Nastka u pieca siedząc, kartofle obierała, a Jelena skurczona, mizerna, na przypiecku znowu siedziała i powolnym ruchem wychudłéj ręki poruszała kołyskę ze śpiącém najmłodszém dzieckiem. Przerwała wkrótce ożywioną mowę Krystyny i przewlekłym od słabości głosem skarżyć się zaczęła, że bardzo niespokojną jest o Jasiuka. Dowiedział się o tém, że dziadźka do miasta pojechał i domyślił się, że pojechał tam do hadwokata, chcąc go na swoję stronę przekręcić... Poszedł zrana do karczmy, aby rozpytać się o zamiar Pawluka u chłopów i arendarza, na obiad wrócił troszkę pijany i dziadźka klął, na czém świat stoi. Strach, jak on go teraz znienawidził. Żeby Jelena była wiedziała, że go taka nienawiść do dziadźka i ochota do wódki napadnie, nigdyby mu nie doradzała procesu tego rozpoczynać... Ale teraz... to już stało się! Pieniędzy na jenteres wydali dużo i choć zapożyczą się, a na swojém postawić muszą i ziemię od Pawluka odebrać! Na blade jéj policzki wybiły się ostre, suchotnicze rumieńce, a mowa stała się śpieszną, świszczącą. Krystyna zapytała ją, gdzie teraz był Jasiuk.
— A w karczmie! Mówił, że będzie póty siedział w karczmie, aż dziadźkę wracającego od hadwokata dopilnuje...
— A jak dopilnuje, to co?
— Oj, główko moja biedna! — jęknęła Jelena — albo ja wiem, co? Wiadomo pijany i strasznie nienawidzący!
Błękitne oczy szeroko otwierając, szepnęła ciszéj:
— Wiécie, Krystyno? żeby on tylko jakiego broń Boże kryminału nie dopuścił się!
I zakaszlała się tak, że aż oddech traciła. Krystyna przysunęła jéj do ust garnuszek z wodą.
— Napij się — mówiła — napijże się! a to jeszcze w tym kaszlu zamrzesz!
— Oj, zamrę to ci ja, zamrę prędko... — kaszel swój uspokoiwszy nieco, jęczała kobieta — ale co po mnie z tém mizeractwem stanie się... jeżeli Pawluk na swoję stronę hadwokata przekręci i interes wygra... Już my i tak zapożyczyli się...
Wyznała Krystynie, że nietylko posag jéj został już na proces z Pawlukiem wydanym, ale jeszcze u ojca jéj kilkanaście rubli i u arendarza drugie tyle pożyczyli. Okropny niepokój dręczył ją i o los tych wydanych pieniędzy i o to, aby Jasiuk, pijany i zły, nad dziadźkiem swoim nie dopuścił się czego złego. Krystyna uspakajała ją:
Hadwokat dobry człowiek; Pawlukowi nie da się w inną stronę przekręcić. Kiedy przyrzekł, znaczy, dotrzyma. Jéj przyrzekł i dotrzymał. Co zaś do Jasiuka, to co on złego zrobić może? Pawluk z miasta na piechotę idzie, ale idzie z kumem swym, z którym spotkał się w mieście... I biały jeszcze dzień przecież, i karczma pełna ludzi, boć to niedziela...
Jelena uspokoiła się trochę i kazała Nastce wyjść na dziedziniec, brata do chaty zwołać. Dziewczynka wybiegła i nieprędko, w kwadrans może, wpadła do izby z wielkim impetem i krzykiem. Krzykliwie, prędko i bardzo niezrozumiale, rozmachując rączynami i w szczególny sposób wykrzywiając usta, opowiadała, że cościś takiego, takiego dzieje się w karczmie, że aż jeden z parobków, który tam był, po pana namiestnika przyleciał, a pan namiestnik do karczmy poleciał, a kole karczmy taki krzyk, że tylko trochę za bramę wyszedłszy, słyszéć go można, a parobki co tam polecieli, mówili, że to chłopi okrutnie biją się, czy co? Nagle, umilkła i ciekawością niesiona, na nic i na nikogo uwagi nie zwracając, znowu z izby wypadła. Jelena załamała chude ręce, aż w stawach zatrzeszczały, a potém za głowę się schwyciła.
— Jasiuk! — jęczała — oj, Jasiuk... Jasiuk...
Krystyna ręce jéj od głowy odjęła i w czoło ją pocałowała. Żałość ją zdjęła nad tą kobietą łagodną, chorą i o męża strwożoną.
— Zbiegam do karczmy, zobaczę co tam takiego dzieje się i duchem powrócę, żeby tobie oznajmić... No, nie frasuj się tak i nie jęcz, bo znów zamrzesz... Ot, żeby Antosiek tut był... a gdzie on?
— Do Leśnéj po ordynaryę poszedł! — ledwie oddychać mogąc, odszepnęła Jelena.
Krystyna biegła już do drzwi, gdy otworzyły się one i z worem, zawierającym ośminę żyta na plecach, wszedł parobczak. Krystyna pomogła mu wór zsunąć na ziemię, a potém za szyję go objęła i w czerstwe, ogorzałe policzki wycałowała. On całował ją także.
— A co słychać, mamo? Pilipek zdrów?
— Zdrów, gołąbku mój, zdrów! — śmiejąc się i białe zęby ukazując, mówiła kobieta. — Sołdaty już pojechali, a on nie pojechał, gdzieściś go pan hadwokat, daj jemu Boże zdrowie, przed rewizorami schował. Znaczy, został się w Ongrodzie i na zimowanie do Hrynek przyjedzie.
Parobczak ucieszył się tą wiadomością.
— Nu, to i dobrze — rzekł — a ja myślał, że on już pojechał...
— A czemuż ty tak myślał? — zapytała Krystyna.
Antosiek za siermięgę sięgnął.
— A bo ot, pismo jest do was... od niego... Jakób Szyłko dzisiejszéj nocy, znaczy, zaraz potém jakeście ztąd poszli, z Ongrodu tędy jechał, do czworaku dostukał się i mnie te pismo oddał. „Do Krystyny, mówi, od Pilipka... onże sam mnie te pisanie oddał, mówi, i powiedział, że pilno!” Ja za nim w dziedziniec, żeby rozpytać się co i jak, a on na wóz siadł, taj pojechał... Do chaty, widać, przed świtem powrócić chciał, bo kobyłę wziął od pługa...
Krystyna stała jak skamieniała, list podany jéj przez syna w ręku obracając. Biedny to był list, na sinym, zgniecionym, poplamionym papierze napisany i niezapieczętowany wcale. Zamierającym w gardle głosem, bystro synowi w oczy patrząc, Krystyna zapytała:
— To i cóż tu stoi?
Antosiek spuścił powieki i z niechętną miną twarz odwróciwszy, bez żadnéj potrzeby nos palcami ucierać zaczął. Potém burkliwie odpowiedział:
— A niewiedaju co tam stoi! Albo to ja pisane umiem czytać!
Krystyna zapłonęła gniewem.
Było do Mikołaja pójść! — krzyknęła.
— Albo to ja czas miał! — odrzucił parobek.
Kobieta porwała się z miejsca i syna za siermięgę pociągnęła. Twarz jéj znowu stanęła w ogniu i zmarszczki na twarzy drgały, jak targane struny. Do Mikołaja biegła i syna za sobą wołała. Mikołaj wszystkim prawie okolicznym chłopom czytywał otrzymywane przez nich listy. Funkcya ta, co prawda, nie przysparzała mu wiele roboty, niemniéj, była jedną z przyczyn, budzących dla niego szacunek i ufność. O kilkadziesiąt kroków od zabudowań folwarcznych, do uszu matki i syna, spiesznie idących drogą, doleciały od strony karczmy wielkie krzyki i gwary.
— A tamże co takiego? — mruknął Antosiek.
Krystyna nie odpowiedziała. Co ją już teraz bijący się w karczmie chłopi obchodzić mogli? List od Pilipka w ręku trzymała, a nie wiedziała jeszcze, co w nim stoi. Wtém, zbliżając się do chaty Mikołaja, ujrzeli gromadę ludzi, w stronę folwarku zdążającą. Wkrótce rozpoznali kilku parobków folwarcznych, szamocących się z człowiekiem jakimś, którego przemocą prowadzili i który wydzierał się im, wykrzykując zmieszane straszliwe przekleństwa. Prowadzonym tym człowiekiem był Jasiuk. Wyglądał strasznie. Pijany, bez czapki, z rozczochraną czupryną, twarz miał okrytą sinemi plamami od otrzymanych razów i podartą w kilku miejscach siermięgę. Miotał się, wrzeszczał, klął okropnie, oczy krwią a usta pianą mu zachodziły. Aniby w nim poznać można było spokojnego i rozważnego przed miesiącami kilku, zawsze trochę ponurego parobka. Miał teraz pozór zwierzęcia, którego rozniecona i rozdrażniona namiętność jakaś, we wściekłość wprawiała. Prowadzący go parobcy, ze swéj strony krzyczeli także i brzegiem drogi idący namiestnik krzyczał, i spieszące za tą gromadką dziesiątki bab i dzieci wiejskich krzyczały, śmiały się, podskakiwały. Cała ta wrzawa niesforna i dzika rozbrzmiewała w czystém powietrzu sierpniowego wieczora, leciała daleko na szerokie, żółte ścierniska i wysoko, pod blade, różowemi obłokami wysadzone błękity nieba... Antosiek jednego z parobków zagabnąwszy, ciekawie rozpytywać zaczął, co to się stało z Jasiukiem i za co go tak, jak winowajcę do folwarku ciągną.
— Na dziadźkę swego po pijanemu napadł i zbił go strasznie; po stanowego posłali... — odparł parobek.
Antosiek stał z otwartemi ustami.
— A! — dziwił się — taki porządny człowiek był i nie pijący! No! tak się już jemu Pawlukowéj ziemi zachciało, czy co?
Z progu Mikołajowéj chaty nagląco wołała go Krystyna. Jéj co było do Jasiuka i jego szaleństwa, i jego nieszczęścia? Ona chciała wiedziéć, co w liście Pilipka stało.
Wchodząc do Mikołajowéj chaty, pokłoniła się i wyrzekła:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wiekow! — odpowiedziały dwa głosy. Były to głosy Mikołaja i córki jego Ulany.
Ex-sołdata ciekawość zobaczenia tego, co się dziś w karczmie działo, nie wywabiła z chaty. Dowiedział się od kogoś przechodzącego drogą, że biją się tam Jasiuk z Pawlukiem, i nie poszedł. Ulanka biedz chciała: rozkazał jéj pozostać. Syn starszy nie wrócił jeszcze od Dzielskich, do których posłał go z interesem. To i dobrze. Ani on, ani nikt z familii jego nie wda się w tę sprawę pomiędzy stryjem i synowcem. Teraz to już pomiędzy nimi i do kryminału dojść może, tak się obaj na siebie rozjedli. A jemu, Mikołajowi, zdala od tych kłótni i bitew! On tu ni przyczém! Siedział sobie na ławce i trąbę mosiężną czyścił szmatką płótna, umaczaną w miałkiéj kredzie. Ta towarzyszka jego włóczęgi po świecie błyszczéć musiała zawsze, jak złoto. Usłyszawszy prośbę Krystyny o przeczytanie listu, wstał, ze staréj, podartéj i zatłuszczonéj książki do nabożeństwa wyjął ogromne okulary, a umieściwszy je na długim, spiczastym nosie, przy oknie siadł i siny, zgnieciony, poplamiony papier rozwinął. Ulanka, drewniany stołek fartuchem otarłszy, przysunęła go ku Krystynie i zwyczajem dziewcząt wiejskich, starszą od siebie kobietę tytułem ciotki obdarzając, grzecznie zaprosiła.
— Siadajcie, ciotko.
Potém u pieca na ziemi przysiadła i na jasnowłosego parobka z ukosa zerkała. Ale ani Krystyna, ani syn jéj na przysadzistą, czerwoną dziewkę nie zwrócili żadnéj uwagi. Oboje utonęli oczyma w twarzy Mikołaja, i ta tylko pomiędzy nimi zachodziła różnica, że parobczak dość żywo zaciekawiony, zupełnie prawie był spokojnym, a kobieta dyszała prędko i ciężko, w źrenicach mając trwożne błyski i namiętne ognie. Mikołaj sztywną i cienką postać w tył nieco podał i kawałek sinego papieru w wyprężonych ramionach zdala od twarzy trzymając, bardzo powoli, z wielką trudnością czytać zaczął:
„Przez Jakóba Szyłkę, tego, co to jego chata przy Hrabarowéj stoi, posyłam wam, mameńko, to pisanie, a jeżeli nie przyjdziecie do mnie, jak tylko przeczytacie, to już i nigdy mnie na tym świecie nie zobaczycie. Wczoraj do naszego komandira przyszło predpisanie, żeby wszyscy nowobrańcy wyjeżdżali tam, gdzie im przykazano. Oj, dalekoż, dalekoż im być przykazano! Już nas tut nikoli ani oko nie zobaczy, ani ucho nie posłyszy. Nie wszyscy my odrazu pojedziem. Rotam wyjeżdżać prykazano, a ta rota, do któréj ja czyślę się, piérwsza wyjeżdża. Jutro ja, mameńko, jutro ja na skraj świata już pojadę...”
Tu w izbie rozległ się i zająkliwe czytanie Mikołaja zagłuszył krzyk straszny. Lecz z czyjéj-że wyszedł on piersi? Niktby nie przypuścił, że wydała go Krystyna, tak stała wciąż prosto i sztywnie, jakby w ziemię wrosła, jakby wszystko życie z niéj uciekło. Tylko policzki, wprzódy czerwone od płomieni rumieńców, stały się bardzo żółte i drgały, drgały tak, że aż zęby uderzać o siebie i dzwonić zaczęły. Ulanka nic prawie nie rozumiejąc, o co szło, zerwała się jednak z ziemi i stanęła, plecami do pieca przyparta, a Antosiek zlekka matkę łokciem trącił i szypiącym szeptem wymówił:
— Cicho, mamo, cicho!
Mikołaj czytał daléj:
„Gadają ludzie, żebym ja nie smucił się, bo jadą inni na skraj świata i wracają. Ale nie mnie już jeździć i wracać się na tym świecie. W żywocie żadnéj siły nie czuję i hrudzi bolą a bolą. W łazarecie miesiąc przebyłem i lepiéj mnie stało, ale teraz od wielkiego smutku znów gorzéj. Jeżeli chcecie mnie, mameńko, jeszcze jeden razik na tym świecie widziéć, przyjdźcie do miasta, jak tylko pismo to przeczytacie. Niech ja jeszcze razik na twoję główkę popatrzę. I przynieście mnie z tych pieniędzy, któreście dla mnie przeznaczyli, choć pięć rubli na drogę, żebym ja sobie za nich co kupił, kiedy mnie trzeba będzie, żeby żywot swój czém posilić, i na tytuń takoż, i na uszycie butów z téj skóry, co sołdatom rozdają, a ja sam szyć nie umiem, to jest tu taki wojenny, co szyje buty sołdatom, a jemu trzeba co dać, żeby uszył. To wy mnie, mameńko, pięć rubli przynieście, albo może i dziesięć, z tych, coście dla mnie przeznaczyli. Zlitujcie się i ratujcie. Przyjdźcie na pożegnanie i pieniędzy przynieście. Już ja jutro pojadę, bo ta rota, do któréj ja czyślę się, piérwsza wyjeżdża. A teraz, kłaniajcie się odemnie Antośkowi, i Jasiukowi, i Jasiukowéj żonce, i Maksymu, i Maksymowéj, i Fiedoru Korbutu, córce Fiedorowéj, Ewce, i Mikołaju, i synu Mikołaja Handruka, i córce Mikołajowéj, Ulanie, i Pawluku Harbaru, i żonce Harbarowéj, Nastazyi, i Józefu Szyłku, i jego bratu.”
Tu Mikołaj ręce z kawałkiem sinego papieru na kolana opuścił i tak gwałtownie poruszył głową, że aż ogromne szkła okularów zsunęły się na spiczasty koniec nosa. Zląkł się. W izbie brzmiał krzyk długi, przeraźliwy i nizki jéj, czarny sufit, zdawał się prześwidrowywać. Zarazem rozległ się stuk padającego na glinianą podłogę ciała. Ze strasznym krzykiem owym Krystyna na glinianą podłogę upadła, a palce jéj oplotły głowę i paznogciami wpiły się przez gęste włosy w skórę, okrywającą czaszkę. Nie zemdlała jednak, o nie! Alboż to takim, jak ona, mdléć i na kilka choćby minut o nędzach żywota pamięć tracić? I nie płakała także. Ręce od głowy oderwawszy, ramiona na glinianéj podłodze rozpostarła i tak całą sobą do niéj przylgnęła, jakby jedyną jéj w téj chwili żądzą było wgrzebać się w ziemię i schować się pod nią. Przytém z ust jéj wychodził jeden tylko, nieustannie powtarzający się wyraz:
— O, Jezu! Jezu! Jezu! Jezuż mój, Jezu!
Jeden ten nieustannie, nieustannie powtarzany wyraz, rozległ się po izbie gamą najrozmaitszych tonów, od przeraźliwego krzyku rozpaczy, do skargi tak cichéj, jak gdyby wychodziła z konającéj piersi. Z tém obejmowaniem ziemi i rzutami ciała, dążącemi jakby do wgrzebania się w ziemię, z tém nieustanném powtarzaniem na różne tony jednego wyrazu, z roztarganemi włosami i suchemi, rozpłomienionemi oczyma, miała w téj chwili pozór waryatki. Nie zwaryowała jednak, o nie! Owszem, wybornie zrozumiała wszystko. Zrozumiała, że nie uratowała synka i że Pilipek pojechał już w te dalekie kraje, o których tyle okropnych rzeczy opowiadał Mikołaj...
— Jezu! Jezu! Jezuż mój, Jezu!

Pojechał dziś właśnie, wtedy, kiedy ona w mieście była i nie pozwolili jéj pójść do niego i jeszcze razik jeden na niego spojrzéć... Pojechał temi wozami, które tuż, tuż przed nią przeleciały, a ona nie wiedziała, że on tam był, i kiedy twarz jego mignęła jéj w oczach, w wielkiéj gromadzie innych
W chacie Mikołaja.
twarzy, ona myślała, że tak przywidziało się, przyśniło się niby... A on tam był... w tych czarnych wozach...

— Jezu! Jezu! Jezuż mój, Jezu!
Napisał do niéj: „mameńko! ratujcie! przyjdźcie do mnie na pożegnanie!” a ona nie przyszła... tak, jakby nie lubiła jego i nie żałowała; ani pożegnać się z nim, ani macierzyńską ręką pobłogosławić go nie przyszła... Była o kilka kroków od dziecka swego najmilszego i nie objęła go i nie zobaczyła...
— O, Jezu!
Mikołaj siedział pod oknem, milczał i tylko wązkie usta jego otworzyły się nieco i zaczerwienił się mocniéj koniec długiego nosa. Ulanka sama nie wiedząc dlaczego, pod piecem szlochać zaczęła, a Antosiek, nad rozpostartą na ziemi matką stał sztywny, jak drąg, i monotonnym, do płaczu nastrojonym głosem, powtarzał:
Hodzi, mamo, hodzi, hodzi, hodzi już, hodzi!
Łzy kręciły się mu w oczach. On także żałował snadź brata, więcéj jeszcze matki, i pocieszał ją, jak umiał.
Hodzi, mameńko, hodzi, hodzi!
Ale Krystyna głośniéj jeszcze, niż wprzódy, straszniéj, przeciągléj krzyknęła:
— Jezu!
Zarazem przednia część jéj ciała podniosła się z ziemi. W klęczącéj postawie ramiona w górę wyprężyła i klasnąwszy w dłonie, że aż się po izbie rozległo, ręce załamała. Przypomniała się jéj teraz jeszcze jedna rzecz straszna.
— A już wszystkie, wszyściuteńkie hrosze im oddała... co ja jemu teraz poszlę, żeby on miał czém żywot swój posilić?... zkąd ja jemu pięć rubli wezmę... a u mnie już hroszyka niéma... ani jednego hroszyka... dla niego niéma... O, Jezuż mój! co ja zrobiła! Żebym ja wprzódy była pod ziemię poszła... żeby mnie wprzódy nogi odjęło, nim ja te hrosze oddała... Oj! Pilipku mój, kwiatku ty mój, słoneczko ty moje bladzieńkie, niéma już u mnie nic do posyłania tobie...
Teraz dopiéro ryknęła płaczem, i Antosiek rozpłakał się także. Pochylił się ku klęczącéj wciąż matce i za ramię targać ją zaczął:
Hodi, mamo — szeptał — hodi! nie desperujcie tak! Weźcie już z moich pieniędzy pięć rublow i Pilipku poszlijcie! Cóż już robić! Już ja jemu tych pięciu rublow nie pożałuję. Czujecie, mamo, co ja mówię? nu, czujecie?
Słyszała. I czuła, że tu już przyszła na nią rzecz najstraszniejsza. Podniosła na syna utopione we łzach oczy, twarz jéj wykrzywiała się spazmami boleści i trwogi. Splecione ręce nad głową znowu wyciągając, zdławionym głosem wyszeptała:
— Synku! oj! synku! nie hniewaj sia, ja i te hrosze... te, co dla ciebie były... oddała!
Parobczak wyprostował się, oczy mu nagle oschły, a krwiste rumieńce do twarzy buchnęły.
— Kiedy? — krzyknął.
— Dziś taki, dziś w mieście, hadwokatu oddała...
Nastąpiła chwila głuchego milczenia. Po twarzy parobka przepływały płomienie gniewu, oczy roziskrzać się zaczęły. Od klęczącéj wciąż kobiety kilka kroków odstąpił, pięście zacisnął i głosem grubym, takim, jakim nigdy dotąd nie mawiał, wybuchnął:
— No, kiedy tak, to ty suka jesteś, nie matka!... Ja tobie tego nigdy nie daruję!
Na ławie pod ścianą usiadł i łokcie wsparłszy na kolanach, twarz w dłoniach ukrył. Zarazem płakać głośno zaczął, a płacząc, wyrzekał. W wyrzekaniu tém zazdrość serdeczna mieszała się z grubijańskim gniewem. Szlochając, mówił:
— Jemu to wszystko, a mnie to nic... jakby ja nie jéj dzieckiem był. Co on lepszego odemnie, żeby jemu wszystko było, a mnie nic... Czy ja tobie kiedy co złego zrobił?... taki sam był ja posłuszny i uważny, jak i on... Oj, żebym wiedział, że mnie Pan Bóg pokarał taką paskudną matką, nie byłbym takim... łajałbym taj, tłukłbym, jak inne chłopy ze swemi matkami robią... łajać ciebie i tłuc, nie słuchać potrzeba... Kiedy ty taka durna, zeuszyćkiem, taki bez rozumu żadnego i taka suka, co jedno dziecko swoje liże, a drugie kąsa...
Potém odkrył twarz i do Mikołaja zwrócony, z gwałtownemi giestami rozpowiadać począł, że jeden z gospodarzy hryneńskich, jedynaczkę córkę mający, chciał go z jego stoma rublami w prymy za zięcia wziąć... Dziewka, Maryanna nazywa się, tęga dziewucha i gospodyni dobra... Za rok jaki, wesele byłoby... W prymyby poszedł i swoje gospodarstwo miał... A teraz, bez niczego, kto go w prymy weźmie? Jakóba Szyłka wezmą, a jemu: wieczne odpoczywanie!
Rzucił się znów ku matce.
— A prosił ja jéj, żeby nie oddawała! Oddała. Szelma ta! Za co mnie ona drogę do szczęścia zagrodziła! Co ja jéj złego zrobił? Czém ja gorszy od tamtego! Świnia ona, nie matka!
I znowu zakrywszy twarz dłońmi, rozpłakał się. Wtedy postać kobieca ku ziemi schylona, pokorna, pełznąć zaczęła po glinianéj podłodze ku téj ławie, na któréj siedział rozżalony i rozwścieczony parobczak. Jedna połowa jéj serca leciała za tamtym, nieszczęsnym, zgubionym, druga rozesłała się do stóp tego biednego, którego skrzywdziła sama. Gdyby w ten sposób wprzódy kiedykolwiek przemówił do niéj, byłaby go skarciła ostro, jak to nieraz za przewinienie każde z nimi obu czyniła. Ale teraz, płakała deszczem łez. Przypełzła ku niemu na klęczkach i ramionami objąć go chciała. Ale on, uczuwszy jéj dotknięcie, zerwał się z ławy i pięścią w pierś pchnął ją tak silnie, że aż zatoczyła się i znowu na podłogę upadła. Podniósł więc na nią rękę!
— O, Jezu! o, Jezu! Jezu!
Nic to. Dźwignęła się z ziemi i cała podała naprzód, z wyciągniątemi rękoma znowu szła ku niemu.
— Nie hniewaj sia, synku, oj, nie hniewaj sia! ty już teraz u mnie jeden jedyny został...
Poszła! Won! ty... — krzyknął i tym razem pięścią ją w zgięte plecy uderzył.
— Jezu! o, Jezu!
Jednego zabrali i pognali daleko... drugi ją wybił... Kiedy raz wybił, to już i zawsze bić będzie. Stracił dla niéj serce i uszanowanie... Jezu!
Mikołaj wtedy z ławki wstał, parobka za rękaw od siermięgi schwycił i zmieszanego nieco tą interwencyą za drzwi wypchnął. Potém zwrócił się do Krystyny:
Hodzi, babo, płakać taj lamentować... pięć rubli pożyczę ci, abyś Pilipku posłała, jak dowiész się, gdzie posyłać potrzeba... Na odrobotek pożyczę... odrobisz!
Bardzo głośno utarł palcami nos i rękawem koszuli długo wąsy ocierał. Był widać wzruszonym silnie.
Krystyna pochwyciła rękę sołdata i całowała ją namiętnie, długo. Będzie mogła pięć rubli posłać Pilipkowi! co za szczęście! Ale wtem rzuciła się ku drzwiom. Gdzie ten drugi? Czy on już z nią nie pogodzi się... ten jeden, jedyny, który jéj pozostał? Dokąd on poszedł? Wybiegła przed chatę i zmartwiałą źrenicą patrzała, patrzała za Antośkiem, który z twarzą zuchwale podniesioną, gwiżdżąc ze złości, spiesznym krokiem ku karczmie szedł... Do karczmy poszedł... a ona, darmoby już odwoływała go z drogi i iść mu tam wzbraniała... Nie posłucha i jeszcze obije...
— O, Jezu!


koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.