Przejdź do zawartości

Niewolnicy słońca/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Niewolnicy słońca
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
PRÓBA TRUJĄCA.

Pewnego razu — zaczął opowiadać mój znajomy, — przybył do naszego portu statek z Marsylji. Jedna tylko pasażerka wysiadła w przystani i natychmiast udała się do rezydencji gubernatorskiej.
Zgłosiwszy się do dyżurnego urzędnika, pokazała paszport i oznajmiła, że jest żoną kaprala pułku strzelców senegalskich, Moriba Diallo, który jest... synem króla szczepu Malinké.
— Ależ my tu nie mamy żadnego króla! — zaprotestował urzędnik.
— Wiem o tem! — odparła kobieta z godnością. — Mój mąż uskarżał się właśnie na władze francuskie, że znoszą do szczętu wpływy i aureolę dawnych rodów królewskich, że nasza administracja działa wbrew tradycjom ludności i mimowoli dopomaga do szerzenia się śród tubylców islamu, który zawsze opiera się na panujących i wpływowych rodzinach.
Urzędnik ze zdziwieniem spojrzał na mówiącą, bo to samo zdanie czytał w dziełach różnych poważnych autorów i w raportach wyższych urzędników. Po chwili ochłonął i rzekł:
— Być może, być może, droga pani, że wszystko to jest tak, lecz twierdzę z całą stanowczością, że o „królu“, noszącym nazwisko Diallo, nigdy nikt nie słyszał w kolonjach!
Kobieta opuściła oczy i zacisnęła usta, nieprzejednana i nieprzekonana.
— Czego pani sobie życzy od administracji? — pytał tymczasem urzędnik.
— Chcę odnaleźć swego męża i przy nim zamieszkać! — objaśniła, podnosząc niebieskie, smutne oczy.
— Nie łatwem będzie zadanie wyszukania Moriba Diallo, bo prawdopodobnie wielu murzynów nosi to samo imię i nazwisko... — zauważył urzędnik. — Poproszę panią teraz o kilka informacyj, które muszę wnieść do protokołu. Imię pani?
— Magdalena.
— Panieńskie nazwisko?
— Truot.
— Lata i wyznanie?
— Dwadzieścia siedem. Rzymsko-katolickie.
— Wykształcenie? Zawód?
— Skończyłam szkołę rękodzielniczą. Jestem z zawodu hafciarką.
— W jakim kościele odbył się ślub pani z kapralem Diallo?
— W kościele katolickim przy szpitalu św. Rocha w M., gdzie po bitwie nad Marną mój obecny mąż leżał ranny.
— Więc Moriba Diallo był chrześcijaninem?
— Tak powiedział księdzu...
— Dlaczego pani nie przyjechała tu razem z mężem?
— Gdy go wysyłano ze szpitala do Afryki jako inwalidę, nie miałam pieniędzy na podróż.
— Rząd niezawodnie wydałby pani bilet wolnej jazdy i pewną sumę pieniężną — zauważył urzędnik.
— Dlaczego pani nie zwróciła się do władz?
— Moriba Diallo powiedział mi, że jemu, królewskiemu synowi, nie wypada korzystać z zapomogi rządu, i obiecał przysłać mi pieniędzy z domu — odpowiedziała pani Magdalena z pewną dumą w głosie.
— Więc on przysłał pani nareszcie potrzebne pieniądze?
— Nie! Przyjechałam na swój koszt.
— Czy kapral Diallo pisał do pani listy?
— Nie...
— Czyż pani nie rozumie, że kapral Diallo jest zwykłym łobuzem, który wykorzystał niedoświadczenie pani, jej naiwność? — wybuchnął urzędnik.
— Nie, panie! — zawołała kobieta, podnosząc smutne oczy. — Myślę, że Moriba jest chory po tych strasznych ranach, które odniósł, walcząc za Francję, więc nie mógł ani pisać, ani przysłać mi pieniędzy. O! Ja widziałam te rany, gdy przychodziłam do szpitala, aby szyć dla rannych bohaterów bieliznę, zwijać bandaże... Co noc przychodziłam, aby czemkolwiek służyć Francji w ciężkiej chwili potrzeby i niebezpieczeństwa. On z pewnością jest bardzo chory, może, nawet już nie żyje. W takim wypadku chcę chociażby pomodlić się na jego mogile i krzyż nad nią postawić...
Złożyła ręce, jak do modlitwy, i błagalnie spoglądała w oczy urzędnikowi.
Ten chciał jeszcze o coś pytać, lecz nagle zmienił postanowienie i rzekł cichym głosem:
— Każę panią ulokować w gościnnych pokojach przy oficerskich koszarach i natychmiast rozpocznę poszukiwanie kaprala.
Napisał kilka słów na kartce, zawołał woźnego i kazał zaprowadzić panią Magdalenę Diallo do koszar.
Tegoż dnia rozpoczęły się poszukiwania Moriba Diallo, a że kaprali strzelców senegalskich nie było zbyt wielu w kolonji, a straszliwie poranionych w bitwie na Marnie — jeszcze mniej, więc wkrótce odnaleziono murzyna i w towarzystwie żołnierza wyprawiono go do biura gubernatora.
Urzędnik kazał go wprowadzić do swego gabinetu, spodziewając się ujrzeć inwalidę, pokaleczonego, chorego i znękanego.
Do biura wszedł olbrzymi, tęgi, jak dąb, murzyn, z charakterystycznemi dla szczepu Malinké tatuowanemi bliznami, idącemi przez policzki, od kącików oczu aż do ust. Był nagi, czerwona przepaska otaczała mu biodra. Urzędnik przyjrzał się uważnie tubylcowi. Istotnie, murzyn miał na brzuchu, piersiach i boku straszliwe ślady ran, lecz ciało czarnego człowieka po powrocie na rodzinną ziemię zwalczyło wszystko i powróciło do zdrowia.
— Te blizny otrzymałeś na wojnie? — zapytał urzędnik.
Murzyn wyszczerzył ogromne, białe, jak u pantery, kły i zaśmiał się bezczelnie i głucho.
— No, tak, mussu! Na wojnie! To wrogowie Francji tak mnie pięknie wytatuowali — wykrzyknął chrapliwym głosem.
— Moriba Diallo! — zaczął urzędnik. — We Francji ożeniłeś się z panną Magdaleną Truot?
— Dlaczego nie miałem się żenić, gdy białe kobiety same wieszały mi się na szyi! — odparł, bezczelnie mrużąc oczy.
— Jakto? — zapytał urzędnik.
— Ożeniłem się tam kilkakrotnie! — śmiał się kapral. — Przecież my, murzyni, możemy mieć po kilka żon. W Darghay pozostawiłem pięć, dlaczego we Francji nie miałem pozostawić trzech? Same chciały, abym się z niemi ożenił. No, więc się i ożeniłem! Niech choć coś mam za przelaną krew na wojnie. Poznałem białe kobiety, ciekawe miłości murzyńskiej! Cha! cha! cha!
Śmiał się długo i bezczelnie, ale urzędnik podniósł głos, więc kapral umilkł, prostując się po wojskowemu.
— Za te twoje sztuki możesz się dostać do więzienia, łobuzie! — groźnym głosem rzucił urzędnik. — Dlaczego podawałeś się tym kobietom za królewskiego syna i za chrześcijanina?
Murzyn nie wytrzymał i znowu parsknął śmiechem.
— Robiłem tak, jak robili moi biali koledzy ze szpitala. Każdy z nich, przymilając się kobietom, twierdził, że jest synem hrabiego. Ja swego ojca uczciłem tytułem królewskim... przez miłość synowską... A co do chrześcijaństwa, no, to, przecież biali mówią, że wszyscy ludzie są braćmi, ja chciałem mieć białe siostry, które, jak tylko co, zaraz ciągną do kościoła. A mnie to nie robiło różnicy! Chrześcijanin, to chrześcijanin! U siebie, w dżungli, zlezie to odrazu z człowieka, jak połysk z lufy karabinu... W 25-ym pułku jadłem polewkę z kartofli i kapusty, a przecież tu o tej strawie zapomniałem... Tak i z tym Bogiem białych!
Mówił to, zanosząc się od śmiechu i wykręcając białka oczu.
— Czy panna Magdalena pokochała ciebie? — dopytywał się urzędnik, hamując wybuch gniewu.
— Czemu nie miałaby kochać?! — zawołał kapral. — Żaden biały jejby nie pokochał, bo była biedna, blada, nieśmiała, nieładna, smutna, samotna... Mówiła mi, że nie może dłużej żyć sama, że potrzebuje człowieka, który mógłby ją zrozumieć, powiedzieć do niej kilka słów serdecznych! O, one wszystkie takie, te białe kobiety. Na to każdą można wziąć! Nieraz całemi nocami prawiła mi o swojem życiu sierocem, a ja tylko oczy mrużyłem i ustami cmokałem, i to jej już wystarczało. Powiedziała kiedyś felczerowi, że Moriba Diallo jest subtelny. Cha! cha! cha! Nie wiem, co to znaczy, ale pewno coś dobrego, bo felczer od tej pory kazał dawać mi podwójną porcję wiktu.
Dziki, czarny człowiek, bezczelny, już zepsuty w Europie nicpoń, nieświadomie ujął w swojem szyderczem opowiadaniu dramat samotnych kobiet, tych coraz liczniejszych ofiar współczesnych warunków życia i form społecznych.
Urzędnik to zrozumiał i kazał woźnemu powiadomić panią Magdalenę Diallo, że jej mąż przybył.
Zjawiła się wkrótce. Nic nie mówiąc, objęła murzyna za szyję i przytuliła się do niego, jak małe, skrzywdzone dziecko.
W duszy urzędnika zaczęły walczyć dwa różne uczucia — wrażenie wstrętu, rozgoryczenia na widok „upadku“ białej kobiety i głębokie współczucie dla istoty brzydkiej, bladej i tak samotnej, tak potrzebującej miłości i przyjaźni, że nawet w tym nagim, dzikim kapralu strzelców senegalskich odczuła ślady subtelności, której śród białych mężczyzn, niestety, znaleźć nie mogła. Urzędnik wprost ze strachem oczekiwał jakiegoś brutalnego ruchu, czy drwiącego słowa ze strony murzyna. Kapral jednak nagle spoważniał, stał sztywny i zamyślony, a po chwili położył na głowie kobiety swoją potężną dłoń.
Zapanowało milczenie. Przerwał je urzędnik zapytaniem:
— Czy pani i teraz chce zamieszkać przy mężu?
— O, tak, panie! — zawołała kobieta, tuląc się do szerokiej piersi murzyna.
— Kapralu Moriba Diallo! — zwrócił się do tubylca urzędnik. — Czy słyszałeś?
— Słyszałem, mussu! — brzmiała cicha odpowiedź.
— Czy możesz utrzymać białą żonę własną pracą?
Murzyn wzruszył ramionami i mruknął:
— W zagrodzie starczy dla wszystkich prosa, fonio, bobów i oleju. Trzeba tylko więcej pracować...
— Będę pracowała bez wytchnienia! — wybuchnęła biała kobieta.
Urzędnik zamyślił się na chwilę, potarł czoło i zimnym głosem oznajmił:
— Skoro jest to życzeniem i postanowieniem pani, nie mogę mu stawać na przeszkodzie. Muszę tylko uprzedzić panią, że klimat Afryki i warunki życia tubylców są dla białych kobiet zabójcze.
— Ja wytrzymam wszystko! — rzekła, patrząc mu w oczy, kobieta. — Wolę śmierć, niż powrót do dawnego życia bez radości i przyjaźni... Nigdy! Nigdy!
— W takim razie — powiedział urzędnik — każę napisać dla pani pozwolenie na korzystanie z tragarzy do niesienia hamaku i bagaży. Odbierze to pani w kancelarji. A teraz — szczęśliwej drogi i powodzenia!
Biała kobieta i kapral wyszli. Stojący przy drzwiach woźny zasłaniał dłonią usta i śmiał się. Urzędnik spojrzał na niego i nagle zawołał:
— Przyprowadź mi tu na chwilę Moriba Diallo — samego!
Gdy murzyn wszedł, badawczo patrząc w twarz urzędnika, ten zbliżył się do niego, zajrzał mu w oczy i, nachyliwszy się mu do ucha, szepnął:
— Pamiętaj, kapralu Diallo, że w razie, gdyby coś się przydarzyło tej kobiecie,... pójdziesz na galery, do Kajenny! Pamiętaj!...
Powiedziawszy to, wypchnął go za drzwi i długo chodził po biurze, mrucząc:
— Przeklęte życie! Zbrodnicza cywilizacja! Rewolucji, rewolucji potrzeba, aby wstrząsnęła od dołu do góry wszystkiem — społeczeństwem, prawem, religją, przekonaniami!!...
Nazajutrz po tych wypadkach, wnet po wschodzie słońca, wyruszyła z miasta do dżungli, do dalekiej wioski, mała karawana. Ośmiu murzynów niosło na zmianę hamak z białą kobietą, a ośmiu innych — jej bagaże. Przewodnikiem był sam kapral Diallo. Szedł na czele orszaku, śpiewając ponurym głosem lub gwiżdżąc; do żony wcale się nie zbliżał i nie mówił. Ona też nie zwracała się do niego z pytaniami, pozostając w głębokiej zadumie. Po dwu dniach dopiero murzyn podszedł do hamaku i rozpoczął rozmowę. Przyznał się, że nie jest chrześcijaninem, że posiada pięć innych, czarnych żon, ale obiecał, że będzie dobry dla białej kobiety i będzie się nią opiekował.
— Dziękuję ci, Moriba! — szepnęła kobieta.
— Niema za co! — odparł murzyn. — Boję się tylko tego, jak się zżyjesz z tamtemi żonami... Nie mogę ich przecież wyrzucić z domu?
— Naturalnie! — odpowiedziała kobieta. — Pozostaw to mnie. Ja wszystko załatwię!
Wyrzekła te słowa takim przekonywującym głosem, że murzyn odrazu się uspokoił i poweselał. Znowu zaczął śpiewać i gwizdać. Stał się jednak bardziej troskliwym o panią Magdalenę. W niebezpiecznych miejscach, gdy tragarze schodzili z gór, Moriba podtrzymywał hamak żony, a przy przeprawach przez rzeki sam przenosił ją na rękach; ona zaś łagodnie tuliła się do jego piersi.
Gdy jeden z tragarzy, widząc to, zaśmiał się i rzucił jakiś brutalny frazes, Diallo postawił żonę na kamieniu, wystającym z łożyska rzeki, i, podszedłszy do tragarza, potężnem uderzeniem pięści zbił go z nóg i głową zanurzył go w wodzie.
— Sale négre![1] — mruknął pogardliwie i groźnie kapral. — Spróbuj jeszcze raz powtórzyć, coś powiedział!
Przez cały czas podróży nikt już nie próbował zażartować z Diallo i jego żony.
Po kilku dniach małżeństwo dotarło do zagrody Moriba Diallo. Pięć czarnych żon, otoczonych gromadą dzieciaków w milczeniu i ze zdumieniem przyglądało się białej kobiecie — żonie ich męża i ojca. W chwilę później tłum Malinké otoczył dom Diallo, długo się przypatrywał nowej żonie, a później zaczął rozpytywać, ile za nią Moriba zapłacił jej ojcu i wójtowi jej wsi, ile ma dzieci, jakie przyniosła ze sobą rzeczy. Moriba ze śmiechem tłumaczył pani Magdalenie te pytania. Śmieli się oboje. Murzyni podziwiali każdy przedmiot, wyjmowany z kuferków i koszyków białej kobiety, a czarne żony coraz bardziej ponuremi oczami przyglądały się współzawodniczce.
— To nie ja jej sprawiłem, to należy do niej, bo sama sobie kupiła te rzeczy we Francji — objaśniał Diallo, rozumiejąc, co się dzieje w głowach czarnych kobiet, zazdrośnych nie o niego, lecz o jego szczodrość. — Słuchajcie! Jeżeli która z was zrobi jej coś złego — biada wam!
Mówiąc to, schylił się i podniósł z ziemi dużą, ciężką maczetę do rąbania mięsa i drzewa.
Była w tym ruchu niema groźba. Zrozumieli to wszyscy — i czarne żony, i dzieci i tłum sąsiadów, a że kaprala obawiano się i szanowano, jako bywalca i mówiącego po francusku, stanowisko pani Magdaleny odrazu stało się uprzywilejowanem i mocnem.
Już tego samego wieczoru biała kobieta wraz z innemi żonami pracowała w zagrodzie, przygotowując strawę dla całej rodziny.
— Długo możnaby opowiadać, jak się ułożyło życie europejskiej kobiety w zagrodzie męża-murzyna! — mówił mój znajomy. — Tysiące szczegółów, tysiące drobnych przykrości, kompromisów, rozczarowań, a poza wszystkiem — ciężka, nad siły praca i jeszcze cięższa i nieprzerwana walka z klimatem, ze zwiększającą się z dnia na dzień słabością, atakami febry, wreszcie przerażający panią Magdalenę zbliżający się termin narodzin dziecka. Przerażało ją to nie tylko dlatego, że nie miałaby żadnej pomocy lekarskiej, lecz najbardziej dlatego, że teraz po raz pierwszy przyszła jej myśl, dręcząca ją niepokojem i strachem. Jakie ona urodzi dziecię? Czy będzie ono białe, czy czarne? Na myśl, że wyda na świat istotę o czarnej skórze, pod którą będzie płynęła jej krew — rumieniec wstydu i hańby, tego uczucia, odziedziczonego po białej rasie, oblewał bladą, wycieńczoną twarz kobiety. Kochała swego czarnego męża i nie wstydziła się go. Bała się, nienawidziła i już naprzód czuła wstręt nieprzezwyciężony do czarnego dziecka, które wkrótce miało się urodzić! Czuła podświadomie, że byłoby to ciosem dla aureoli i honoru białej rasy; czuła to od pierwszych dni poczęcia dziecka całym swoim instynktem, nie myśląc nawet o tem i, być może, nie umiejąc nawet wyrazić słowami miotających nią uczuć...
Moriba Diallo tymczasem bardzo przywiązał się do białej żony; był z niej dumny, bo ona potrafiła podnieść dobrobyt w domu i otoczyć go szacunkiem; Diallo czuł się szczęśliwy w oczekiwaniu potomka, a w jego dziecinnej głowie pierwotnego człowieka błyskać zaczęła myśl:
— Gdyby to był syn!... Gdyby się urodził mały, biały człowiek!...
Kapral żył teraz tą nadzieją, lecz nikomu z tem się nie zwierzał.
Wypadło mu opuścić dom na kilka dni, gdyż musiał przyjąć udział w wielkiem polowaniu, urządzanem raz w roku przez ludność całego obwodu.
We wsi pozostały tylko kobiety i dzieci.
Podczas nieobecności kaprala zawitała do wioski mała karawana.
Byli to francuzi. Jeden z nich był urzędnikiem z sąsiedniej dużej osady, drugi — agronomem rządowym. Agronom zażądał odrazu, aby mu pokazano zagrodę Moriba Diallo.
Ujrzawszy panią Magdalenę, objaśnił, że w biurze gubernatora polecono mu odwiedzić ją, zapytać o stan jej zdrowia i o to, jak się ułożyło jej życie w rodzinie murzyńskiej. Kobieta była bardzo wzruszona dobrocią gubernatora i uprzejmością urzędników, którzy umyślnie zrobili dwa dzienne etapy, aby ją odwiedzić.
Pani Magdalena zakrzątnęła się i wkrótce zaprosiła Francuzów do stołu. Czarne żony gorejącemi, mściwemi oczami śledziły każdy jej ruch; później odeszły i, usiadłszy w cieniu drzew, zaczęły coś szeptać do siebie, śmiać się i wygrażać pięściami w stronę zagrody.
Tymczasem spragniona towarzystwa z równymi sobie ludźmi pani Magdalena szczegółowo opowiadała Francuzom o swem przeszłem, nędznem, samotnem życiu i o teraźniejszości, nie ukrywając, że wkrótce stanie się matką. Męczące ją oddawna troski i obawy ujęła w pytaniu:
— Czy z murzyna i białej kobiety może się urodzić dziecko białe?
— Niestety, nigdy to nie bywa, pani! — odparł urzędnik. — W tem jest całe nieszczęście i hańba kobiety!... O, przepraszam panią! — zawołał, zauważywszy, że pani Magdalena nagle zbladła.
— Nic to... nic! — uspokoiła go kobieta. — Dobrze, że pan to powiedział, bo ja to sama czułam, a nie mogłam wyrazić tego słowami...
Mimo usiłowań Francuzów rozmowa więcej się nie kleiła, więc urzędnicy pożegnali panią Diallo i opuścili wioskę, oświadczając, że się spieszą zpowrotem.
Pani Magdalena pozostała sama. Siedziała nieruchoma, zdruzgotana, pozbawiona już najmniejszej iskierki tlącej w niej dotąd nadziei. Zdawało się jej, że słowo „hańba“ płonie na jej czole palącemi zgłoskami, jak ponure znamię wyklęcia.
Gdyby wiedziała ta religijna francuska kobieta, o prostaczej duszy i o gołębiem sercu, że stała się matką wyklętego przez Boga potomka bratobójcy Kaina, którego czarni ludzie uważają za swego dalekiego praojca, to zbuntowałaby się jej dusza, a serce umarłoby w mękach rozpaczy. Na szczęście żona kaprala Moriba Diallo nic o tem nie wiedziała.
W chwili, gdy zrozpaczona kobieta nie miała sił, aby się podnieść z miejsca, pięć czarnych żon kaprala siedziało przed czarownikiem w jego chacie, ukrytej w gąszczu dżungli.
Nie patrząc w oczy strasznego starca i wciąż przebierając w palcach amulety, chroniące od złych duchów, murzynki opowiadały mu, że ich mąż przyprowadził do zagrody białą kobietę, że woli ją od nich, że wszystko się w domu zmieniło od chwili zjawienia się „białej“, że Moriba Diallo myśli tylko o niej, chociaż ona obraża domowe fetysze, bo kazała wynieść je z chaty i stoją teraz w opuszczonym śpichrzu, a ich miseczki ofiarne oddawna są puste. Opowiadały dalej, mściwe i zazdrosne o względy i dary męża, że słyszały, jak Moriba Diallo opowiadał białej kobiecie o czarownikach, o ich mądrości i sile, jak mówił jej o potędze fetyszów, a biała żona śmiała się i objaśniała mężowi coś, czego one nie mogły zrozumieć.
— Jeżeli tak dalej pójdzie — szeptały złowrogo i namiętnie murzynki — mieszkańcy nie wpuszczą czarownika do wioski, nie będą mu przynosili prosa, ryżu, mięsa i dolo[2], a może przyjść nawet taki dzień, gdy go wydadzą w ręce Francuzów, którzy ścigają „ludzi, działających w cieniu“[3]... Już się na to zanosi, bo dziś właśnie przybyli biali naczelnicy, biała kobieta coś im długo opowiadała...
Czarne żony Moriba Diallo do północy szeptały, łgały i miotały słowa nienawiści, aż czarownikowi płonąć zaczęły oczy, zadrżały grube wargi, odsłaniając duże, żółte zęby.
— Milczcie! — rzekł chrapliwym głosem. — Będę naradzał się z duchami dżungli...
Długo siedział zadumany nad małem ogniskiem, rzucając na węgle zioła i kawałki kory, aż się cały szałas zapełnił dymem.
— Zbliżcie się do mnie! — rzekł nareszcie. — Duchy nauczyły mnie, co mamy zrobić z białą kobietą. Słuchajcie uważnie, a pamiętajcie, że, jeżeli powiecie komuś, że to ja was nauczyłem, duchy zaduszą was i wasze dzieci...
Sześć czarnych, ciemnych głów schyliło się nad ogniskiem i naradzało się długo... długo.
W tydzień później przybiegł do wsi młody tubylec, oznajmiając, że tegoż wieczoru powrócą myśliwi. Gdy ta wieść doszła do zagrody Moriba Diallo, jedna z czarnych żon natychmiast wysunęła się z domu i jęła przedzierać się przez dżungle, aż wyszła na ścieżkę, którą mieli powracać mężczyźni. Tu ukryła się w krzakach i cierpliwie czekała.
Już po zachodzie słońca wynurzył się z dżungli tłum mężczyzn z kapralem na czele. Czarna żona wybiegła mu na spotkanie i, odprowadziwszy na stronę, szeptała mu coś natarczywie, aż odepchnął ją i wielkim krokiem podążył do wsi.
Gdy Moriba Diallo zjawił się w chacie, był mroczny i groźny.
Podejrzliwie spojrzał na smutną twarz białej kobiety i, parsknąwszy nozdrzami, rzucił pytanie:
— Już zaczynasz przyjmować w tajemnicy białych?
Pani Magdalena spokojnie zaczęła mu tłumaczyć przyczynę przybycia urzędników, lecz Moriba Diallo, podbudzony przez czarną żonę, stawał się coraz brutalniejszy i zasypywał kobietę obrażającemi ją zarzutami.
Zaczęła płakać cicho, bezradnie.
Widząc to, Moriba kopnął ją nogą i rzucił żonie obelżywe, najbardziej hańbiące słowo, jakie słyszał za czasów, gdy razem z kolegami odwiedzał w miastach francuskich małe domki o czerwonych latarniach i zamkniętych zawsze okiennicach.
— Nie wierzę ci! — ryknął. — Musisz dowieść, że jesteś niewinna!
— Uczynię wszystko, co zechcesz — odparła, łkając, kobieta, przerażona wściekłością czarnego olbrzyma.
— Dobrze! Jutro poddasz się próbie czarownika... ty... — i znowu padło ohydne, hańbiące słowo.
— Jestem gotowa na wszystko! — szepnęła biała kobieta, nie rozumiejąc zamiaru męża.
Moriba Diallo wybiegł z domu i pędził do czarownika. Przesiedział z nim całą noc, pomagając mu w jego ponurych czynnościach. Czarownik utłukł na proszek suchej kory drzewa „teli“, skropił wszystko musującem „dolo“ i, umieściwszy w małej miseczce, nakrył grubemi szmatami. Gdy się proszek zagrzał, wsypał go do innej miseczki ze świeżem piwem, wrzucił szczyptę jakichś ziół, wyszeptał zaklęcia i dopiero wtedy podniósł oczy ku pułapowi. Ujrzał wdzierające się przez szpary szare światło przedświtu.
— Czas już! Chodźmy! — rzekł, wstając.
Ostrożnie, niosąc na zmianę miseczkę z napojem, szli przez brussę.
— Jeżeli jest niewinna — trujący napój „teli“ nie zaszkodzi jej; jeżeli zdradziła — zginie, nim wyschną resztki płynu w miseczce — mruczał czarownik.
— A jeżeli jest niewinna, a „teli“ zabije ją... zaczął Moriba Diallo, wyrażając nurtujące go zwątpienie.
— Duchy wiedzą, co jest sprawiedliwe, a co jest niesprawiedliwe! — rzekł stanowczym głosem czarownik, podnosząc rękę nad głowę. — Starzy ludzie znają prawo duchów na ziemi...
Gdy zbliżyli się do domu, słońce już było wysoko, a biała kobieta krzątała się w zagrodzie.
— Chodź tu! — zawołał na nią Moriba.
Podeszła bez wahania, nieświadoma tego, co miało się stać.
— Pij! — rzekł kapral, wyciągając miseczkę z trującym płynem.
Spojrzała w oczy mężowi i, milcząc, wypiła wszystko, do dna. Uczyniwszy to, poszła ku domowi, lecz tuż przy parkanie zaczęła się chylić, uklękła, a po chwili osunęła się twarzą na ziemię.
Czarownik podszedł, przewrócił nieruchome ciało nawznak, ujrzał cienką strugę krwi, wypływającą z ust i szepnął:
— Była winna!... Nikt nie widział... Zanieś ciało do dżungli i zostaw na kamieniach wyschłego potoku!
Moriba Diallo uczynił, jak radził czarownik.
Powracając do wsi, ciągle się oglądał i nadsłuchiwał.
Nagle drgnął i zatrzymał się, utkwiwszy oczy w jasno-niebieskie, rozpalone niebo. Ujrzał tam trzy ruchome, czarne plamki; z każdą chwilą stawały się wyraźniejsze i większe, aż kapral rozejrzał je dokładnie. Były to sępy, a krążyły, kwiląc żałośnie, nad miejscem, gdzie Moriba Diallo zostawił zwłoki białej żony.
Murzyn cały dzień spędził pod parkanem domu, śledząc to, co się działo nad daleką dżunglą. A działy się tam dziwne rzeczy. Całe chmary drapieżnego ptactwa uwijały się, krążyły, spadały na ziemię, biły się w powietrzu, wyrywając sobie zdobycz, kwiląc, kracząc i piszcząc złemi głosami.
Noc zapadła, a Moriba wciąż siedział, patrzał, i słuchał. W mroku znikły sylwetki bijących się ptaków, ale ich głosy rozlegały się jeszcze długo, a umilkły wtedy, gdy od strony wyschłego potoku rozległ się chichot hyjeny i łkające zawodzenie szakala.
Wtedy dopiero podniósł się ze swego miejsca Moriba Diallo, spostrzegł wyglądające z poza płotu głowy swoich czarnych żon, dojrzał ich płonące, pełne ciekawości oczy i nagle usłyszał wyraźnie słowa urzędnika z biura gubernatora:
— Pamiętaj, kapralu Diallo, że w razie, gdyby coś się przydarzyło tej kobiecie,... pójdziesz na galery, do Kajenny! Pamiętaj!...
Niczem niepohamowany strach porwał murzyna i zmusił go do ucieczki przed ścigającem go widmem. Biegł przez dżunglę, sadząc, jak antylopa, przez rowy i kamienie, nieczuły na wpijające się mu w ciało kolce krzaków i ostre kamienie, raniące mu stopy.
Moriba Diallo zanurzał się coraz głębiej w dżunglę, przepływał rzeki i biegł, biegł ku zbawczej granicy angielskiej kolonji, skąd już nigdy nie miał powrócić do swej zagrody, gdyż tam — obok cienia zabitej białej żony stało potworne widmo straszliwej Kajenny.





  1. Brudny murzyn! Głupi murzyn! — są to pospolite wymyślania tubylców, uznających czarnych ludzi za niższą rasę. Takie przekonanie potwierdzają też legendy murzyńskie, mówiące o wyższości białego i czerwonego człowieka. Tę pogardę przynieśli ze sobą zapewne biali przybysze Sussu-Hyksosi i czerwonoskórzy Fut.
  2. Dolo — piwo z prosa.
  3. Tak tubylcy nazywają czarowników.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.