Niewidzialni (Le Rouge)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Niewidzialni
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. La Guerre des vampires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.   Roślinotwory

Budziłem się tej nocy niejednokrotnie, napastowany przez widziadła senne, które powstawały zapewne wskutek przebytych wzruszeń i zmęczenia, lecz, co dziwniejsza, powtarzały się z identyczną dokładnością po każdem zaśnięciu na nowo.
Widziałem wtedy Erloora, który mi kolanem gniótł piersi a ręką dusił za gardło, lub też czułem, jak potworny wąż owija mię i miażdży swemi kręgami. Budziłem się, oblany zimnym potem i dopiero widok spokojnego obozowiska, ognia i czuwających Marsjan uspokajał moje nerwy.
W dali, na tle nieba, widać było jakby wielką, ciemną chmurę.
To nieprzyjaciele nasi, drobni rozmiarami, lecz przerażający swą nieogarnioną ilością! Usypiałem po niejakiej chwili, aby znów we śnie męczyć się jak poprzednio...
Nareszcie dzień zaświtał i dałem znak obudzenia mojej drużyny. Eoja, przyszedłszy mię pocałować na dzień dobry, jak to zwykle robiła, opowiedziała mi, że i ją trapiły sny przykre, zupełnie do moich podobne. Udawałem, że nie przywiązuję do tego żadnej wagi, jednak wytworzyło to we mnie niepokój, będący także następstwem zmęczenia i bezsenności. Uderzyło mię to, iż Eoja była ciągle smutną i zamyśloną: pomimo usilnych starań, nie mogłem rozproszyć obaw mojej małej przyjaciółki.
— Napróżno mię uspokajasz — szepnęła, poruszając przecząco swoją zgrabną główką — czuję, że grozi nam niebezpieczeństwo! Przeczuwam, że nie zobaczę już mego ojca... Źle zrobiłeś, chcąc przeniknąć tajemnicę tych krajów zakazanych! Ojcowie nasi zapewniali zawsze, iż taka niewczesna ciekawość tylko nieszczęście przynieść może!
Podzielałem mimowoli jej obawy, lecz starałem się nie okazywać tego.
— Jesteś małym tchórzem! — rzekłem, usiłując się uśmiechnąć — masz zasępioną minkę dziecka, które się jeszcze nie wyspało! Kiedy się rozbudzisz zupełnie, przestaniesz zważać na te dziecinne historje... Mamy do roboty coś ważniejszego: chodzi o przebicie się przez ten wał roślinny.
— Cóż myślisz z tem zrobić? Nie widzę na to żadnego sposobu!
— Zdaje mi się, że go już znalazłem. Jestem pewien, że te małe roślinki, których wrażliwość jest tak rozwinięta, muszą się obawiać dymu: więc za pomocą ognia z wilgotnych traw i świeżych gałęzi otworzymy sobie drogę!
Nie byłem całkiem pewnym skuteczności tego środka, ale na razie nie miałem lepszej broni pod ręką przeciw tym przeklętym roślinotworom.
Na mój rozkaz wkrótce zwinięto obóz i zbliżyliśmy się do złowrogiej łąki.
Wiatr nam sprzyjał, niosąc w kierunku chmury roślinnej całe kłęby dymu. Na razie wszystko szło tak, jak to przewidziałem: rośliny objęte dymem, natychmiast puszczały w ruch skrzydełkowy swoje małe listki, usuwając się coraz dalej i w przeciągu kwadransa mieliśmy przed sobą znaczną przestrzeń zupełnie wolną.
Na prawo i na lewo cała ta roślinność falowała, jak morze podczas burzy. Na ten widok, Marsjanie zaczęli wydawać radosne okrzyki i weszli w otwarte przed nimi przejście. Byłem mocno zdziwiony łatwością, z jaką ta przeszkoda, na pozór nieprzebyta, usunęła się nam z drogi.
Dziś gorzko sobie wyrzucam tę lekkomyślność, z jaką wtedy postąpiłem!
Zaledwie uszliśmy ze sto kroków między temi zielonemi ścianami, kiedy posłyszałem za sobą syczenie, jakie wydaje woda wylana na żarzące węgle. Odwróciłem się: cóż za widok uderzył moje oczy! Ogień nasz zbawczy był zagaszony, a paliwo rozrzucone na wszystkie strony...
Stałem bez ruchu, zdumiony i zaniepokojony.
Nie mogło to być sprawką Erloorów, ponieważ było to w biały dzień, a blask słońca był im wstrętny na równi z ogniem: nie zrobiły tego także Romboo, ponieważ grunt w tem miejscu był skalisty.
Jedna myśl błysnęła mi w mózgu: uciekać!
I krzyknąłem z całej siły:
— Uciekajmy napowrót do lasu!
Niestety! było już zapóźno!
Dwie ściany zielone zaczęły się ku nam zbliżać ruchem szybkim, nieubłaganym... W przeciągu minuty mieliśmy odwrót przecięty i zostaliśmy ze wszystkich stron otoczeni. Chwila jeszcze i zostaliśmy literalnie zasypani, przywaleni całą masą drobnych, przeklętych roślin.
Tamowały mi one oddech, krępowały poruszenia... Słyszałem krzyki rozpaczy, wzywające pomocy — lecz te głosy nieszczęśliwych Marsjan dochodziły do mnie przytłumione, jakby zgłuszone, coraz słabsze i słabsze... Coraz gęstsza nawała roślinna tłumiła ich konanie i jęki, jednak słyszałem jeszcze moje imię...
I to mnie wzywali na pomoc, mnie, którego sami wybawili niedawno z mocy Erloorów!
Skargi te rozdzierały mi serce: wściekłość mię ogarniała na myśl o mojej bezsilności! Gdzież jest Eoja? Od pierwszej chwili katastrofy zginęła mi z oczu, wyrwawszy rękę z mojej dłoni, w mimowolnym odruchu przerażenia.
Wtem usłyszałem głos jej o parę kroków od siebie:
— Robercie! — wołała z rozpaczą — ratuj mnie.... na pomoc!
Rzucałem się jak szalony, robiąc nadludzkie wysiłki, aby się posunąć w stronę, z której dochodził głos nieszczęśliwej, lecz te usiłowania były bezpożyteczne, owszem zdawało się, iż tłocząca mię masa stała się jeszcze gęstszą. Czułem, iż na głowie dźwigam ciężar niezmierny, który mię przytłacza i odejmuje możność ruchów.
Przestałem prawie oddychać: powietrza mi brakło, a natomiast otaczająca mię gęstwina wydzielała zapach mdły, przypominający piżmo; czułem, jak mi się przedostaje do mózgu, wytwarzając nieznośną odrętwiałość. Miałem pewność, że przy dłuższem wdychaniu go, może stać się śmiertelnym, jak zapach wielkiej ilości bzu lub tuberoz.
Otoczył mię mrok, w którym nic już nie widziałem, jakiś pył cierpki zasypywał mi oczy, dusił w gardle...
Nie mogłem zupełnie zdać sobie sprawy z tego, gdzie się znajduję i w którą stronę iść powinienem; czy dążę do miejsca wolnego, czy też się zagłębiam bardziej w tę gęstwinę.
Odwaga, pomysłowość, nawet siła, nie zdały się na nic wobec tej straszliwej plagi!
Przez chwilę myślałem, że moje ruchy gwałtowne przyciągają do mnie większą ilość roślin — postałem więc czas jakiś spokojnie.
Omyliłem się! Nieruchomość moja to tylko sprawiła, iż żywa obręcz jeszcze silniej zacisnęła się wkoło mego ciała. Już teraz słabo tylko się broniłem, będąc przekonanym o bezużyteczności moich usiłowań.
Naraz potknąłem się o kamień i upadłem: myślałem, że już nie powstanę, dokonałem jednak tego z wielkim trudem, a gdy zgarbiony, z wytężeniem się dźwigałem, rozdzierający krzyk Eoji doszedł znów do mnie.
— Robercie! Robercie!..
Głos jej był stłumiony, jakby dochodzący z oddali.
Rozpacz mię ogarnęła na myśl, iż całe moje szamotanie się, zamiast mię do niej zbliżyć, oddaliło znacznie, gdyż poprzednio głos ten słyszałem o wiele wyraźniej.
Z szaloną zaciekłością rzuciłem się głową naprzód, usiłując przebić tę nielitościwą, zwartą zaporę, która pod tym naciskiem uginała się jak materac, lecz straszną była właśnie przez swój bierny opór.
Miażdżyłem i szarpałem w rękach rośliny, gniotąc ich tysiące, lecz to wytwarzało dokoła mnie zaledwie niewielką próżnię, która się wnet zapełniała.
Szał mię zaczynał ogarniać: może się do tego przyczyniał i ów zapach mdły a odurzający — gdyż przypominam sobie, że zacząłem gryźć wściekle te djabelskie rośliny.
Nagle uczułem koło nóg leżące ciało.
Schyliłem się z okrzykiem boleści, będąc przekonanym, iż to Eoję tu znajdę: omyliłem się jednak.
Ręce moje dotknęły twarzy, uczułem pod palcami szorstkie wąsy i brodę... Był to jeden z moich nieszczęśliwych wybawców.
Położyłem rękę na jego piersiach; serce już bić przestało, ciało, choć ciepłe, zaczynało już sztywnieć; wreszcie na szyi jego uczułem pod palcami ciepłą wilgoć — była to krew!
W tejże chwili uczułem na nodze ostry ból, jak od sparzenia. Nastąpiłem na naczynie z żarzącemi węglami, które biedny Marsjanin zapewne w chwili upadku wypuścił z ręki.
Nie zastanawiałem się dłużej nad tem, w jaki sposób zginął ten nieszczęśliwy, lecz chwyciwszy naczynie, począłem drżącemi z radości rękami zbierać po omacku rozsypane węgle.
Może one będą mi środkiem ratunku?!
Włożyłem je napowrót w naczynie i zacząłem na nie dmuchać, najprzód lekko, potem coraz mocniej, zwiewając biały popiół, którym były okryte. Nakoniec ukazał się nad niemi niebieskawy płomyczek: wtedy rzuciłem nań kilka roślin i z uczuciem radości patrzyłem, jak się kurczyły na węglach, następnie rzuciłem więcej, dmuchałem zawzięcie, dopóki się nie ukazało ważkie pasemko dymu.
Zacząłem kichać, kaszlać, dusić się prawie, lecz stało się to, czego się spodziewałem: rośliny, ogarnięte dymem, zaczęły się usuwać i oddalać, jak mogły najśpieszniej.
Poruszałem zbawczym garnkiem z węglami jak kadzielnicą, rzucając wciąż weń garście zieleni; dym buchał — i wkrótce miałem dokoła siebie tyle wolnej przestrzeni, że mogłem odetchnąć i ujrzałem, jakby z głębi studni, mały skrawek nieba nad głową.
Byłem bardziej tem uszczęśliwiony, aniżeli najgenjalniejszem odkryciem: byłem pewnym, że ocalę Eoję, a z nią resztę Marsjan. Rzuciłem się naprzód, rozwiewając złowrogie rośliny, tak jak jesienny wicher rozprasza zeschłe liście, lecz za chwilę powróciłem.
Przecież powinienem najprzód ocalić tego, dzięki któremu mam w ręku tak potężny oręż do walki z nieprzyjacielem! Odnalazłem go wkrótce, lecz ciało już było zimne i nie mogłem marzyć o przywróceniu go do życia.
Ze zdumieniem jednak spostrzegłem, iż jest pokrwawiony, a na szyi ma pełno znaków podobnych do ukąszeń Erloorów, lecz drobniejszych i w wielkiej ilości...

(W tem miejscu Lord Frymcock zamienił z Ralfem spojrzenie i mimowolnie dotknął ręki pokrytej jeszcze czerwonemi bąblami. Miss Alberta dostrzegła tę wymianę spojrzeń i ruch, lecz Robert, nie zauważywszy nic, mówił dalej):

— Cała moja radość pierzchła na ten widok. To nie było dziełem Erloorów; jacyż zatem nowi wrogowie kryli się w tej masie zieleni? Zapytywałem sam siebie z trwogą:
— Jakież mię nowe walki czekają?
Uczułem mróz w kościach, a w krtani owo dziwne ściśnienie, jakie przychodzi zwykle w chwilach największego niebezpieczeństwa — a przecież wiedziałem, że nie mogę się poddawać strachowi i muszę zachować całkowitą przytomność umysłu, jeśli chcę się wydostać z tej matni.
Oprzytomniałem więc, nałożyłem na węgle nowy zapas roślin i szedłem prosto, nie oglądając się po za siebie, w obawie zobaczenia jakiego straszydła, czatującego na mnie w gęstwinie. Lecz pomimo, że szedłem prędko, nie posuwałem się prawie wcale. Wązkie przejście, którem szedłem, zamykało się za mną natychmiast i mur żywy, ruchliwy, zielony, zdawał się wciąż jednolitym.
Ogarnął mię strach obłędny, szalony... Dwa razy już zatliłem swoje ubranie z piór, nie wiedząc wcale o tem. Ach! czyż mi się nigdy nie uda wyjść z tego oceanu zdradliwej zieloności?

(Tu Robert Darvel zbladł, na jego wynędzniałej twarzy odbiła się taka zgroza, jak gdyby znów doświadczał tych strasznych wrażeń. Robiąc nad sobą widoczny wysiłek, mówił po krótkim odpoczynku):

— Udało mi się jednak. W chwili, gdy się tego nie spodziewałem, kiedy się miałem za otoczonego nieprzebytą gęstwą roślin, naraz znalazłem się nazewnątrz tej potwornej pułapki — światło i powietrze objęły mię — byłem wolny!
Z rozkoszą wciągałem w płuca zapach łąki kwiecistej, lecz gdy rzuciłem wzrokiem po za siebie, nie ujrzałem już w zielonym pagórku ani śladu miejsca, skąd wyszedłem. Zielona fala zamknęła się po mojem wyjściu, jak się zamykają fale wody po przejściu statku.
Przez parę minut byłem oszołomiony, zdumiony swojem oswobodzeniem się, tak, że kilkakrotnie zmieniałem kierunek swojej drogi.
Było o wiele prawdopodobniejszem, że zginę w tej gęstej chmurze, aniżeli to, że się z niej wydobędę.
O kilka kroków ujrzałem szczątki ogniska, rozrzuconego jakąś niewidzialną ręką i natychmiast przyszła mi na myśl Eoja.
Byłbym ostatnim z ludzi, gdybym ją opuścił!.. Jakże mogłem zapomnieć o niej, nawet w szale trwogi?
Bez namysłu zagłębiłem się napowrót w tę roślinną matnię, ale tym razem postanowiłem iść wprost, aby módz wyjść z powrotem.
Zacząłem krzyczeć z całego gardła, nikt jednak nie odpowiadał — śmiertelna cisza panowała wkoło.
Uszedłszy z dziesięć kroków, uczułem przy nogach ciało ludzkie: był to trup jednego z Marsjan: na jego szyi znalazłem również świeże ranki.
Szedłem dalej z okropnem przeczuciem w duszy.
Wkrótce napotkałem drugie ciało: to była moja biedna dzieweczka!
Oddychała jeszcze, lecz była już naznaczoną krwawem piętnem śmierci. Zacząłem dmuchać na ogień, rośliny rozsunęły się nieco i wtedy zobaczyła mię, a chwyciwszy za rękę i suknię, przytuliła się jak tonący do swego wybawcy.
Jej jasne oczy wyrażały bezmierną trwogę, a czerwone włosy zjeżyły się ze strachu.
— Ratuj mię — szepnęła — zabierz mię stąd! Zamordowali mię!
Dopiero wtedy zobaczyłem jej twarz trupio-bladą, jak gdyby wszystka krew z jej żył uciekła podczas naszej krótkiej rozłąki.
Ogarnęło mię wzburzenie, rozpacz i żal na widok tego biednego dziecka.
— O tak, wyratuję cię, bądź spokojną! — zawołałem.
Podniosłem ją i wziąłem na lewą rękę, jak dziecko, a ona mi położyła główkę na ramię. Prawą ręką poruszałem naczynie z węglami i zacząłem iść z powrotem.
Nieszczęściem, będąc tak wzruszonym i przerażonym, zapomniałem, w którą stronę iść powinienem: straciłem drogę, a z nią i panowanie nad sobą.
Przechodziłem męczarnie, wiedząc, jak mało życia zostaje biednej istocie, jak go ubywa z każdą chwilą — i nie mogłem znaleźć drogi do powietrza i słońca, które wróciłyby jej może siły.
Naraz uczułem lekki pocałunek na czole, ciałem jej wstrząsnął dreszcz długi, konwulsyjny, ręce zaciśnięte wkoło mej szyi rozsunęły się i opadły.
Biedna Eoja skończyła swe cierpienia!
Byłem jak oszalały z bólu: przemawiałem do niej, całując ją, próbując ożywić swoim oddechem, jak cudotwórcy starożytni...
Wszystko napróżno! Żadnej oznaki życia.
Ratując ją, przykląkłem, postawiwszy przy sobie naczynie z ogniem, nie troszcząc się o to, że rośliny zaczęły znów mię dusić — kiedy z głębi gęstwiny doszedł uszu moich jakiś śmiech piekielny, urągliwy.
W tejże chwili naczynie z węglami potoczyło się daleko, rozrzucając je na wszystkie strony, zupełnie jakby podrzucone uderzeniem czyjejś niewidzialnej nogi.
Położyłem na ziemi ciało biednej dziewczynki, która tak się dla mnie poświęcała i poskoczyłem, aby ocalić ogień, nie starając się wytłomaczyć sobie dziwnego sposobu, w jaki on oddalił się odemnie. Padłem na ziemię aby go pochwycić, lecz kiedy już dosięgałem naczynia, wyśliznęło mi się z rąk w sposób niepojęty i jak żywe, kręcąc się i wyrzucając z siebie resztę węgli, potoczyło się daleko odemnie.
I znów usłyszałem ów śmiech straszny, rzechotanie jakieś potworne, ale tym razem tuż przy sobie.
Zadrżałem ze zgrozy: byłem teraz w zupełnej ciemności, zasypany roślinami, zduszony prawie... Ogarnęło mię tak wielkie zniechęcenie, iż już nie wstawałem z ziemi, nie myśląc się już bronić śmierci: niechby mię zabrała razem z Eoją...
Czułem, że siły moje się wyczerpują, oddychałem z trudnością, a ciemność mię ogarniała coraz większa. Rośliny, chwilowo zwyciężone, wracały na swe dawne miejsce, ich zapach mdły i odurzający odbierał mi przytomność...
Wtedy ujrzałem całe swe życie dotychczasowe; w jednej chwili przesunęły się przedemną obrazy dzieciństwa, lat młodzieńczych, wszystkie walki, niebezpieczeństwa, nadzieje, tragiczne przejścia, uczucia beznadziejne...
I to wszystko na to przeżyłem, aby ponieść śmierć samotną na planecie nieznanej i dalekiej!
Im dłużej o tem myślałem, tem większy ciężar przytłaczał pierś moją, a jednocześnie coś smukłego jak płaz, a ruchliwego, owijało się dokoła mojej szyi.
— Mój sen dzisiejszej nocy! — krzyknąłem — węże!
Czułem, że dusząca mię zmora jest najzupełniej dotykalną i rzeczywistą, a wyobraźnię moją uderzyło podobieństwo ze snem, który mi się teraz wydał proroczym.
Usiłowałem poruszyć się, powstać, walczyć z temi płazami, skrytemi w roślinach (jak myślałem), przypisując im śmierć mych towarzyszy, lecz nie mogłem zrobić najmniejszego poruszenia.
Przerażony, nawpół uduszony, straciłem przytomność...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Kiedy się ocuciłem, czułem się jak zbity; szalony ból i zmęczenie w całem ciele spowodowały takie osłabienie, iż z trudnością mogłem zebrać myśli.

Nie miałem nawet pewności swego własnego istnienia, bo wszystkie myśli, wszystkie pojęcia i uczucia utworzyły w mej głowie jakiś nierozwikłany chaos. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, kim jestem i gdzie się znajduję...
Nakoniec, po wielu usiłowaniach, zacząłem sobie przypominać ostatnie wydarzenia. Po nich jednakże następowała jakaś przerwa w moich wspomnieniach, jakaś przepaść, niczem nie zapełniona...
Nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć, co się ze mną działo, od chwili, kiedy poczułem się splątanym przez gady, aż do mego przebudzenia.
Spojrzałem dokoła siebie. Znajdowałem się w rodzaju małej celki, czy pudła, najprawidłowiej kwadratowego, bez śladu okien lub drzwi.
Ściany były ze szkła czy kryształu półprzeźroczystego, zawierającego w sobie mnóstwo maleńkich otworków, drobnych jak ukłócie najcieńszej igły, które przepuszczały powietrze, nie dozwalając mi jednakże nic widzieć na zewnątrz.
Lecz najmocniej mię zadziwiło to, iż pośrodku mego więzienia stało wielkie szklane naczynie, rodzaj misy okrągłej, napełnione krwią.

Gubiłem się w domysłach, nie mogąc odgadnąć, gdzie się właściwie znajduję?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.