Umarł w nocy… umarł nader cicho,
Tak jak cichem było jego życie;
Bez nadziei znalazłem biedaka,
Kiedy-m oczy otworzył o świcie… Snać przed zgonem chciał się zbliżyć do mnie Gdy go nagle śmierć ujęła w drodze, Bo tuż zaraz przy mem łóżku leżał, Rozpostarty, martwy, na podłodze.
Musiał cierpieć… kto to wiedzieć może?
Tylko noc go otaczała głucha,
Ona w przeszłość wzięła tajemnicę
Mąk i zgonu tego — karalucha… Rankiem sługa przyszła pokój zamieść I śród mnóstwa przeróżnych rupieci, Bez łzy żalu, bez słowa modlitwy, Tego trupa wymiotła na śmieci.
I nie przeszło jej nawet przez głowę,
Gdy te czarne zwłoki wyrzuciła,
Że w nich przecie, jak i w niej, taż sama
Tajemnicza pracowała siła. Na śmietniku nieruchomy leżał, Wywrócony był ku górze brzuchem: Muchy, brzęcząc, fruwały w około, Jakby modląc się nad karaluchem!