Niebezpieczna kochanka/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.
Hrabia.

Rychło znaleźli się w gabinecie.
Panował tam zwykły półmrok, gdyż nawet w dzień, pod pozorem osłabionego wzroku hrabiego, Orzelska kazała zapuszczać sztory. Na tyle wszakże było widno, że rozróżnić się dawały twarz i postać paralityka, a również swobodnie można było podpisać papier, przy ustawionem w pobliżu okna biurku.
Zosieńka wpiła się niespokojnym wzrokiem, w znajdującą się w fotelu, nieruchomą figurę. Hrabia spał, opuściwszy nisko, swoim zwyczajem, na piersi głowę i do złudzenia przypominał nieżywą, woskową figurę.
— Pragniesz, aby wszystko odbyło się formalnie? — zapytała Tamara, spoglądając na Zosieńkę, całkowicie pewna zwycięstwa, — Ty, czy ja mamy zadawać pytania?
— Zapytuj, Tamaro!
— Więc, dobrze! — oświadczyła, zbliżając się do chorego i kładąc na jego ramieniu rękę — Rodrygu! Obudź się Rodrygu! Przyszliśmy do ciebie w ważnej sprawie!
Nie drgnął nawet, choć widać było, że Orzelska potrząsa nim mocno.
— Przekonałaś się, Zosieńko! — wyrzekła — Ale to nic!... Skoro tak chcesz, moją misję spełnię do końca.
Panienka skinęła głową.
— Posłuchaj, Rodrygu! — mówiła do męża, niby zwracając się do przytomnego człowieka — Przyszliśmy tutaj. Twoja córka, Zosieńka, chce w twej obecności tylko podpisać plenipotencję...
Milczenie.
— Plenipotencja ta jest sporządzona na moje nazwisko! Na jej zasadzie podejmę pewną sumkę pieniężną, którą przekażę Zosieńce! Potrzebne są jej pieniądze na przedślubne wydatki... Wychodzi przecież za mąż za Boba Szareckiego.
Znów milczenie.
— A wraz z nami przybył tu jako świadek, baron Raźnia-Raźniewski! Stary nasz przyjaciel... Mój i twój przyjaciel....
Chory nawet nie otworzył oczu.
— Wystarczy, Zosieńko? — rzekła, zwracając się do panienki. — Przestały cię już dręczyć skrupuły? Ojciec się nie zbudzi, a mnie sprawia przykrość ta scena!
Panna odwróciła się powoli od chorego i podeszła do okna, przy którem znajdowało się biurko. Wślad za nią Tamara. Tam, złożywszy na stole, wciąż dotychczas trzymaną w ręku plenipotencję, i wskazując na nią, zapytała:
— Teraz chyba podpiszesz?
Panienka, bez słowa, siadła na krześle, za biurkiem, a ręka jej wyciągnęła się po pióro.
Raźnia-Raźniewski cicho zbliżył się na palcach i zerknął na kochankę z triumfem. Ta, wsparta lekko o krzesło i niby duch ciemności pochylona nad Zosieńką, swą ofiarą, wodziła palcem po papierze.
— O... tu położysz podpis, Zosieńko!
Palce panny pochwyciły pióro i zatrzymało się ono na wskazanem miejscu. Jeszcze sekunda, a będzie po wszystkiem.
— Nie podpisuj! — rozległ się nagle w pokoju ostry wykrzyknik.
Tamara i Raźnia-Raźniewski odskoczyli gwałtownie od krzesła, na którem siedziała Zosieńka, jakby grom niespodziewanie u ich stóp uderzył
— Nie podpisuj! — znów zabrzmiał głos.
To Orzelski siedział w swym fotelu wyprostowany, z szeroko rozwartemi z gniewu oczami, a dokoła ust rysowała się mu groźna zmarszczka.
Zosieńce pióro wypadło z dłoni, a twarzyczkę jej rozjaśnił dziwny wyraz. Uniosła się z miejsca.
— Nareszcie!
Tymczasem hrabia, wyciągnąwszy w stronę Tamary i Raźnia-Raźniewskiego rękę, wskazywał na nich, niby srogi sędzia na winowajców.
— Zbrodniarze, przeklęci! Dręczyli... Męczyli... Pastwili się nade mną, żeby zdobyć pieniądze! Nie dałem! Katowano, wówczas, bezbronnego godzinami! Teraz chcą podstępem... Ale, przyszła godzina zapłaty!
Tamara zdążyła ochłodnąć z pierwszego wrażenia. Stało się najgorsze, co się stać mogło. Paralityk niespodzianie oprzytomniał.
— Zwarjował! — zawołała, starając się uratować sytuację. — Nie wie, co mówi, szaleniec...
— Nie zwarjowałem! — odparł ostro. — Choć ty czyniłaś, co było w twej mocy, żeby mnie doprowadzić do tego! Ty... nędznico! Ty...
— Napad furji! Napad furji! — wykrzyknęła, aby przerwać dalsze jego słowa. — Uprzedzam cię, Zosieńko! Tak bywa, gdy go nieoczekiwanie zbudzić i rozdrażnić! Obsypuje mnie wtedy potokiem oskarżeń... i wymysłów... Baron Raźnia-Raźniewski najlepiej powiedzieć to może! Nieraz asystował przy podobnych scenach...
Rzekomy baron skłonił się poważnie, na znak, że potwierdza słowa hrabiny, ale Orzelski już krzyczał dalej:
— Jaki baron Raźnia-Raźniewski! Nigdy nie słyszałem o podobnym baronie! Pewnie zbój, morderca, twój wspólnik...
— Chodźmy! — wyrzekła Tamara, opanowując się z całej mocy. — Gdy odejdziemy, on się uspokoi!
Uczyniła parę kroków, aby pochwycić za rękę Zosieńkę i pociągnąć ją za sobą. Lecz ta, cofnęła się, mierząc ją wzrokiem pełnym wstrętu.
— Precz!
Drgnęła z gniewu. Lecz, jeszcze nie chciała doprowadzić do ostateczności. A nuż, w drugim pokoju podsłuchuje służąca?
— Zosieńko! — wykrzyknęła głosem, rzekłbyś, pełnym żalu. — W ten sposób odzywasz się? Wierzysz nieprzytomnemu człowiekowi! Przyjmujesz za prawdę niepoczytalne słowa, które z jego ust padają? Toć cierpi na manję prześladowczą!... W czasie ataków, zazwyczaj zwie mnie morderczynią...
Groźna zmarszczka nie znikła z czoła panny.
— Bo i jesteś nią, pani! — wyrzekła stanowczo — A raczej podłą i przewrotną kobietą! Hrabia Orzelski oddawna jest przytomny i zdążył powtórzyć mi wszystko! W jaki sposób obchodziłaś się z nim przez lat tyle! Wczoraj wieczór prosiłam go umyślnie, by nadal udawał apatję i senność! Aby was lepiej przyłapać! Nie pomogą dalsze kłamstwa i wykręty...
— Kiedy...
— Zbyt wiele zebrałam o pani danych i znam jej przeszłość! Wiem, również, kim jest wytworny baron Raźnia-Raźniewski! Mam-że powiedzieć? Twoim kochankiem i zbiegłym z więzienia fałszerzem! Dość intryg i obłudy!... Nadszedł czas kary...
— Ach!...
Chrapliwy odgłos wyrwał się z gardła Orzelskiej. Zamieniła błyskawiczne spojrzenie ze wspólnikiem.
Rzekomy baron wypuścił monokl z oka i stał, pozornie, zimny i sztywny, ale, znać było, że nie cofnie się teraz przed niczem.
— Ty żmijo! — zasyczała Tamara, zrzucając maskę — Udawałaś naiwną dziewczynkę, aby nas lepiej szpiegować i podejść! Wybiegłaś rano z domu, żeby nam na kark sprowadzić władzę. O, zanim ci pośpieszą z pomocą, rozprawimy się jeszcze z tobą!... Bierz, smarkatą, Ryszardzie!
— Ratunku! — wrzasnął w tej chwili paralityk, który z natężeniem śledził całą scenę. — Uciekaj!... Oni cię zabiją...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.