Nieśmiertelny (Daudet, 1888)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nieśmiertelny
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Immortel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Dziś wieczorem obiad proszony, poczem wieczór w gronie ściśle dobranych osób w pałacu Padovani. Książe Leopold przyjmuje u stołu swej, jak ją zwykle nazywa „dostojnej przyjaciółki“, paru wybranych członków różnych wydziałów Instytutu i w ten sposób wywzajemnia się pięciu Akademiom za uprzejme przyjęcie i pochlebne powitanie prezesa. Jak zawsze, w salonach byłej ambasadorowej, jest dosyć przedstawicieli dyplomacyi, ale Akademia przeważa i nawet z miejsc zajmowanych przy stole przez współbiesiadników, można poznać, w jakim celu obiad został wydanym.
Po prawej stronie księcia, siedzącego naprzeciwko pani domu, zajmuje miejsce pani Astier, po lewej hrabina Poder, żona pierwszego sekretarza ambasady szwedzkiej, pełniącego obowiązki posła. Po prawej stronie księżnej Padovani, siedzi Leonard Astier, po lewej monsignor Adriani, nuncyusz papiezki, następnie przeplatając się kolejno, idą: baron Huchenard z Akademii literackiej, Murad-bej poseł turecki, chemik Delpech z Akademii nauk ścisłych, minister belgijski, Landry, muzyk, członek Akademii sztuk pięknych, Danjou autor dramatyczny, jeden z tych, których Picheral do rzędu komedyantów zaliczał, wreszcie książę d’Athis, który jako minister pełnomocny, a zarazem członek Akademii, podwójne miał prawo wstępu na salony księżnej. Na szarym końcu stołu siedział generał-adjutant księcia, hrabia Adriani, młody gwardzista papież ki, oraz niezbędny uczestnik wszelkich uroczystości Gavaux.
Płeć piękna nie była świetnie przedstawioną. Drobna i ruda, po sam koniec spiczastego noska owinięta w koronki, hrabina Foder, miała minę zakatarzonej wiewiórki. Baronowa Huchenard, wąsata, w nieokreślonym wieku, wyglądała jak stary, tłusty, wygorsowany jegomość. Pani Astier w zaledwo wyciętej aksamitnej sukni, darze księżnej, zrobiła poświęcenie dla swej przyjaciółki i odmówiła sobie przyjemności, ukazania tego, co jej jeszcze z dawnej urody pozostało, — pięknych rąk i ramion. Dzięki jej delikatności, księżna Padovani jedna wygląda rzeczywiście po kobiecemu. Dużego wzrostu, biała, ślicznie ubrana, główka mała, oczy żywe, z wyrazem dumy i dobroci, czułości i gniewu, czarne, wyraźnie zarysowane brwi, prawie złączone ze sobą, nosek niewielki, usta pełne i zmysłowe, przytem cera jak u młodej kobiety, co zawdzięcza swemu zwyczajowi kładzenia się do łóżka na całe poobiedzie przed każdym balem lub wieczorem. Mieszkając długo za granicą, po pierwszorzędnych stolicach europejskich,, przywykła nadawać ton modzie, wskutek czego nabrała profesorskiego sposobu mówienia; paryżanki mają jej to za złe, gdyż objaśniała im zwykle rzeczy dobrze znane, jak gdyby były cudzoziemkami. W salonie swym przy ulicy Poitiers, księżna zdaje się wciąż być przedstawicielką Paryża między dzikimi ludźmi i to jedno tylko można zarzucić tej pięknej i miłej osobie.
Wobec braku jasnych toalet damskich, przerywających jednostajność czarnych fraków, rolę tę spełnia fioletowa jedwabna, z szerokim pasem, suknia nuncyusza. purpurowy kaftan Murad-beja, oraz czerwony mundur gwardzisty papiezkiego, ze złotym kołnierzem, z błękitnemi szaraerowaniami na piersiach, ozdobionych wielkim krzyżem legii honorowej, którą młody włoch dzisiaj rano otrzymał za szczęśliwe wykonanie powierzonej sobie misyi. Przytem zielone, błękitne ic zerwone wstęgi, blask złotych i srebrnych gwiazd i krzyżów, dopełniają obrazu.
Godzina dziesiąta: obiad zbliża się ku końcowi, a żaden z kwiatów ubierających stół, nie jest zmiętym, żadne słówko głośniej wymówionem nie zostało. A jednak w pałacu Padovani bywa zazwyczaj doskonała kuchnia i co się coraz rzadziej napotyka w Paryżu, doskonała piwnica.
Widocznie ktoś z domowników musi być smakoszem; nie księżna jednak, bo tej, jak każdej światowej francuzce, obiad zawsze smakuje, gdy ma suknię do twarzy a zastawa jest ładną i wytworną; lecz przyjacielowi jej, księciu d’Athis, wybrednemu smakoszowi, o podniebieniu zepsutem, nie wystarcza widok przepysznej zastawy i galowej liberyi lokajów z łydkami w pończochach nieposzlakowanej białości, dla niego też jedynie piękna Antonia stara się o dobór najsmaczniejszych potraw i najszlachetniejszych gatunków win.
Przy deserze ten sam spokój; zaledwie policzki kobiet zaczerwieniły się nieco. Obiad robił wrażenie obiadu figur woskowych, wspaniałego, oficyalnego obiadu; to samo wrażenie sprawiała obszerna sala, wysokie sufity i rozsunięte krzesła, niedozwalające na poufną między zaproszonymi gawędkę. Pomimo ciepłego, czerwcowego wietrzyka, który przedostawał się przez opuszczone firanki, w sali panował chłód przejmujący.
Rozmawiano ze sobą zdaleka, jakby od niechcenia, z obojętnym, przykutym na ustach uśmiechem: nieledwie każde słowo wymówione, było kłamstwem, a ukryte znaczenie wymienianych zdań, było równie trudno odgadnąć; jak wyraz twarzy zaproszonych. Co za popłoch powstałby w tem dostojnem gronie, gdyby każdy pozwolił otwarcie czytać w swych myślach!
Książe, tęgi człowiek, z bladą, szeroką twarzą, okoloną czarnemi, jak kruk, faworytami, zdawał się rozpytywać ciekawie barona Huchenard o ostatnią jego pracę, myśląc przytem:
— Boże, jakże ten uczony, wraz ze swemi szałasami, nudzi mię okropnie. O ile bym się lepiej bawił na nowym balecie „Roxolana“, w którym występuje śliczna Dea... Podobno jest tutaj autor „Roxolany,“ stary, nudny jegomość.... O! co za nóżki! co za nóżki posiada moja Dea!...
Nuucyusz z dużym nosem i wązkiemi wargami, rozumna twarz rzymianina, o czarnych oczach i żółciowej cerze, słucha także, przychyliwszy się nawet nieco, badacza przedhistorycznych mieszkań i przyglądając się paznokciom swym, połyskującym jak masa perłowa, myśli w duchu:
— Jadłem dziś rano w pałacu poselskim doskonałe misto-frito, ale dotąd je czuję w żołądku.... Grioachimo zanadto ścisnął mi pas.... Wolałbym już wstać od stołu...
Poseł turecki, pękaty, żółty, opasły człowiek, z grubym karkiem i fezem nasuniętym na same oczy, nalewa wino baronowej Huchenard, myśląc:
— Te psy niewierne przyprowadzają na bal kobiety swoje w stanie rozkładu... wolałbym być wbitym na pal, niż być posądzonym o miłość dla takiej kobiety....
W wymuszonyш uśmiechu, z jakim baronowa Huchenard dziękowała Jego Ekscelencji, można było wyczytać:
— Obrzydliwy turek.... wstręt mi sprawia!
Rozmowa pani Astier także nie ma nic wspólnego z jej ukrytemi myślami:
Żeby tylko Paweł nie zapomniał przyprowadzić dziadka... sprawi to wielkie wrażenie! dziad wsparty na ramieniu prawnuka.... Gdyby się tak dało uzyskać jaki obstalunek od księcia... — i spojrzawszy czule na księżnę — ślicznie dzisiaj wygląda, musi mieć pomyślne nowiny o swojem poselstwie. Goń resztkami, kochaneczko! Samy ożeni się za miesiąc!
Pani Astier nie myliła się. Książe zaraz po przybyciu oznajmił dostojnej swej przyjaciółce o mającej za dni parę spełnić się obietnicy, danej w ministeryum.
Księżna mało nie szaleje z radości, którą ukrywa z trudnością; blask bije z jej rozpromienionego oblicza. O!! co zrobiła, do czego doprowadziła ukochanego mężczyznę. Teraz już myśli o przeniesieniu się do obcej stolicy i zamieszkaniu w pobliżu księcia.
Książe d’Athis, blady, ze zmęczoną twarzą, z nieruchomym wzrokiem, którego siły nawet Bismark znieść nie może, z pogardliwym uśmiechem, łączącym powagę Akademii z tajemniczością dyplomacji, także jest pogrążony w myślach:
— Teraz Koletta powinnaby się ostatecznie zdecydować... mogłaby tam przyjechać, pobraliby się cicho, bez hałasu, w dworskiej kaplicy, — zanim księżna się dowie, będzie już po wszystkiem,...
Na każdym z zaproszonych gości, znać to samo oderwanie się myślą od reszty współbiesiadników.
Widać to także po zadowolonej twarzy Leonarda Astier, który otrzymał dziś od księcia wysoki order, w zamian za list własnoręczny Krystyny, przypięty na pierwszej stronicy egzemplarza mowy powitalnej.
Listem tym zajmowano się na posiedzeniu, piszą o nim w gazetach, rozgłaszają sławę nazwiska Astier po całej Europie, opowiadając o jego dziełach i ciekawych zbiorach.
Teraz baron Huchenard może go gryźć i szarpać wiele zechce: słodkim swym głosem może powtarzać: „Zwracam uwagę szanownego kolegi“.... nikt go już słuchać nie będzie. Czuje też to doskonale książę autografilów i wściekłe spojrzenia rzuca na swego współzawodnika, ciągnie dalej naukowy wykład, wykrzywiając ze złości swą twarz pomarszczoną, podobną do kawałka pumeksu.
Piękny Danjou wścieka się także, ale ten z innego niż baron powodu. Księżna nie zaprosiła jego żony. To wyłączenie zraniło boleśnie jego miłość własną i pomimo chęci pokazania się w najlepszem świetle księciu, cały zapas świeżych, nie znanych dotąd dowcipów, uwiązł mu w gardle.
Jest jeszcze niezadowolony: chemik Delpech, któremu książę w chwili przedstawiania, winszował powodzenia w badaniu pisma ćwiekowego, wziął go bowiem za imiennika i kolegę, filologa z Akademii nadpisów. Trzeba bowiem wiedzieć, że prócz Danjou, którego komedye znane są za granicą książę nie znał ani jednego z zaproszonych akademików. Tego samego dnia rano, Gavaux przy pomocy adjutanta przygotował całą seryę karteczek; na każdej wypisane było nazwisko oraz wymienione tytuły główniejszych prac każdej ze znakomitości. Jeżeli książę nie poplątał się w powiedzeniu każdemu komplementu, który mu się należał, dowodzi to tylko, że posiadał znakomitą pamięć i przytomność umysłu. Ale na szczęście wieczór nie skończył się jeszcze, nowe znakomitości przybędą! książę będzie mógł pomylić się jeszcze; słychać już turkot powozów i trzaskanie drzwiczek w bramie.
Tymczasem grubym, nosowym głosem, dobierając z trudnością słów, których połowa ginie w bujnych wąsach, książę dyskutuje z Astier-Réhu o jakiejś zawiłej kwestyi historycznej, z powodu listu królowej Krystyny. Oddawna podano już płukanki z wodą, nikt nie je i nie pije, nie oddycha nawet, bojąc się przerwać dostojnemu gościowi, wszyscy zahypnotyzowni, uniósłszy się trochę z siedzeń, zawiśli prawie na ustach książęcych.
Naraz książe przestaje mruczeć, i Leonard Astier, który opierał się tylko pozornie, aby tem świetniejszem uczynić zwycięztwo, robi teraz rękami, jak gdyby ciskał broń złamaną i mówi tonem przekonania:
— Jestem pobity! Wasza Książęca Mość!
Czar prysnął, wszyscy powstają wśród szmeru rozmowy, roztwierają drzwi: książę podaje rękę pani domu, Murad-bej — baronowej i podczas gdy reszta towarzystwa z szelestem wychodzi parami, Firmin, marszałek, sztywny i poważny, oblicza:
— U kogo innego, zarobiłbym co najmniej tysiąc franków, na takim obiedzie, a tu... nawet trzystu nie będę miał.... — poczem głośno dodał, jakby chciał splunąć na tren sukni dumnej pani:
— Sknera obrzydła!
— Wasza Książęca Mość, pozwoli sobie przed stawić: dziad mój, Jan Réhu, senior pięciu Akademij, — rozlega się piskliwy głos pani Astier, wśród salonów pustych prawie, bo dopiero najbliżsi znajomi przybyli, pani Astier krzyczy głośno, ażeby dziadek zrozumiał komu jest przedstawianym i odpowiedział stosownie.
Stary Réhu dzielnie jeszcze wyglądający, prosto trzyma głowę, twarz ma poczerniałą od wieku; wsparty jest na ramieniu przystojnego i wytworne go Pawła Astier, córka stoi po drugiej stronie obok męża, — cała rodzina tworzy w ten sposób sentymentalną grupę w rodzaju Greuze’a, godną, by ją pędzel malarza uwiecznił.
Książe poruszony tym widokiem, chciałby powiedzieć coś stosownego, ale autora „Listów do Uranii“, nie zamieszczono na karteczce i książę ratuje się, jak może, paru ogólnikami, na które stary Réhu, przekonany, że jak zwykle, zapytują go o wiek, odpowiada:
— Za dwa tygodnie kończę dziewięćdziesiąt ośm lat, Wasza Ks. Mość, — poczem znowu odpowiada, nie dosłyszawszy powinszowań księcia: — nie byłem od 1803 r., miasto musiało zmienić się bardzo.
Podczas tej dziwnej rozmowy, Paweł szepcze na ucho matce:
— Chyba mama będzie go odprowadzać, bo ja uprzedzam, że się tego nie podejmuję. Jest w okropnie złym humorze!... W powozie całą drogę kopał mię nogami, mówił, że mu to nerwy uspakaja.
Paweł także jest rozdrażniony dzisiejszego wieczoru, głos ma zmieniony i przykry, na twarzy maluje się niezadowolenie, matka zna dobrze ten stan jego humoru i odrazu go dostrzegła. Coby mu się stało? Przygląda mu się bacznie, starając się wyczytać co z jego jasnych o zimnem, ostrem spojrzeniu oczach, które syn odwraca, unikając oczu matki.
Chłód i przymus panują ciągle między zaproszonymi; kobiety siedzą na nizkich taburetach, mężczyźni stoją lub chodzą, udając zajętych po ważną rozmową, a myśląc jedynie o zwróceniu na siebie uwagi księcia.
W tym celu jedynie, muzyk Landry, oparłszy się o kominek, marzy, wzniósłszy do góry genialne czoło i gładząc iście patryarchalną brodę. W tym celu również po drugiej stronie kominka, chemik Delpech stoi zamyślony, oparłszy brodę na ręku i zmarszczywszy brwi, jakby badał jaką mieszaninę piorunująca.
Filozof Laniboire, głośny z podobieństwa do Paskala, przechadza się tam i napowrót przed kanapą, na której książę siedząc, słucha cierpliwie opowiadań starego Réhu; biednego filozofa nie przedstawiono księciu, to też nos nieboraka spuszczony na kwintę, zdaje się mówić: — Przypatrzcie się, czy to nie jest nos Paskala!
Ku księciu też, pani Ewiza z pod powiek na wpół przymkniętych ciska spojrzenia, które obiecują wszystko, co tylko Jego Książęca Mość ze chce, jak zechce i kiedy zechce, byle tylko Jego Ks. Mość raczył ukazać się na jej poniedziałkowem przyjęciu.
O! dekoracye mogą się zmieniać, ale treść sztuki zawsze taką samą pozostanie: próżność i podłość, płaszczenie się i dworacka chęć upodlenia. Dostojni goście mogą przybywać, w składzie naszym znajdziemy dosyć zasobów, aby godnie ich przyjąć!
— Generale!
— Co Wasza Książęca Mość rozkaże?
— Spóźnię się na balet!
— Dla czego więc Wasza Książęca Mość pozostaje tu tak długo?
— Ma być jakaś niespodzianka podobno... Czekają tylko aż nuncyusz odjedzie...
Te słów parę zamieniają półgłosem, nie patrząc na siebie, w ich urzędowych obliczach ani jeden muskuł nie drgnie. Adjutant, wyprostowany, jak gdyby na paradzie lub w loży królewskiej, siedzi z ręką opartą na biodrze, obok swego pana, którego sposób mówienia przez nos, oraz sztywną i uroczystą postawę naśladuje.
Stary Réhu stoi przed kanapą i nie chce usiąść, ani przestać mówić i poruszać swych wspomnień stuletnich. Znał tylu ludzi, w tak różny sposób się ubierał! Im dawniej się coś działo, tem lepiej to pamięta. — „Widziałem to sam, na własne oczy“ — ze wzrokiem w przestrzeń wlepionym, zatrzymuje się chwilkę, skończywszy opowiada nie, poczem nową anegdotkę rozpoczyna. Bywał u Taimy w Brunoy i w buduarze Józefiny, pełnym szkatułek grających, lub brylantowych kolibrów śpiewających i trzepoczących skrzydłami. Opowiada jak jadł śniadanie z panią Tallien, opisuje ją jak przyjmowała gości, wpół naga, w długiej kaszmirowej zarzutce, spadającej aż do stóp, obutych w koturny, z włosami rozpuszczonemu Widział piękne ciało hiszpanki, pulchne i białe, karmione słodyczami i na to wspomnienie, jego drobne, bez rzęs oczki błyszczą z pod powiek zapadłych.
Na dworze noc ciepła: w ogrodzie, na balkonie, rozmawiają półgłosem, tłumione śmiechy przerywają ciszę, w ciemności widać błyszczące punkciki tlejących cygar.
Gavaux, dla zabawienia Danjou i Pawła Astier, rozpytuje młodego gwardzistę o historyę z kapeluszem kardynalskim.
— Monsignor powiada do mnie: Pepino....
— A ta dziewczyna, hrabio, ta dziewczyna na kolei?
— Cristo! jaka była śliczna! — wykrzykuje stłumionym głosem włoch i w tej chwili, nie chcąc by zachwyt jego wydał się zbyt zmysłowym, dodaje słodkim głosem: — i sympatyczna, głównie sympatyczna. Wszystkie paryżanki wydają mu się piękne i sympatyczne. Ah! gdyby nie jego służba... I rozgrzany szlachetnemi winami Francyi, opowiada o życiu gwardzistów papiezkioh, widokach, jakie służba przedstawia, o nadziei, którą wszyscy żywią: bogatego ożenienia się, lub oczarowania kiedykolwiek podczas pontyfikalnej audyencyi, bogatej angielki katoliczki, lub fanatycznej hiszpanki, przybyłej z południowej Ameryki z darami dla papieża.
— Mundur, uważacie panowie, bardzo ładny, a przytem nieszczęścia ojca świętego, nadają nam, jego żołnierzom, jakąś cechę rycerską, romantyczną, coś, co się kobietom wogóle podoba.
Istotnie, urodziwy mężczyzna w haftowanym złotem mundurze i białych łosiowych rajtuzach, przypominał bohaterów Ariosta lub Tassa.
— Jeżeli o to ci idzie, drogi Pepino, — rzekł Gravaux, zwykłym szyderskim i złośliwym tonem, — znajdziesz to czego szukasz, tutaj, pod ręką....
— Jakto? tu, pod ręką?
Paweł Astier drgnął i uszu nastawił: gdy mowa o bogatem ożenieniu, obawia się, czy czasem jego partyi z przed nosa mu nie sprzątną.
— Do kroćset! przecież jest księżna Padovani... Stary książę umierający....
— No.... a książę d’Athis.
— Książe d’Athis? nigdy się z nią nie ożeni...
— Gravaux można wierzyć: jest przyjacielem księcia, jest także i księżnej przyjacielem, ale przewidując blizkie zerwanie, stanął po stronie, którą czuł silniejszą.
— Bierz się ostro, kochany hrabio. Pieniądze są i nawet grube... przytem stosunki.... baba nie bardzo stara...
— Criste! śliczna kobieta! — westchnął hrabia.
— I sympatyczna, głównie sympatyczna, przekomarza się Danjou.
Gwardzista z początku trochę zadziwiony, rad jest jednak, że tak rozumny akademik jest jednego z nim zdania.
— Tak, tak, sympatyczna, właśnie to samo myślałem...
— A przytem — ciągnie Gavaux — jeżeli pan jesteś amatorem eliksirów, malowania, bandaży i fałszów wszelakich, będziesz pan zadowolony. Księżna, podobno, cała w stal i rzemień zakuta... najlepsza klientka Charriera...
Gavaux mówi głośno, nie krępując się woale; stoi nawprost jadalnego pokoju i w świetle wpadającem przez drzwi, widać jego tłustą, cyniczną twarz wyzwoleńca, pasożyta, który zjadłszy tylko co wspaniały obiad, zwraca go teraz pod postacią niecnych oszczerstw.
Masz za swoje nadziewane trufle i jarząbki! za swoje wino po luidorze kieliszek! On i Danjou, we dwóch bawią się w sposób, najzupełniej w towarzystwie przejęty. A mają co opowiadać. Gavaux powie coś brudnego, Danjou poprawia a naiwny gwardzista, nie wiedząc na pewno czemu ma wierzyć, próbuje się uśmiechać i drży z obawy na myśl, że księżna może ich usłyszeć. Z prawdziwem też zadowoleniem usłyszał; głos wuja, który z drugiego końca tarasu, woła:
— Oh I Pépino!...
W nuncyaturze idą spać wcześnie a za karę, za niepowodzenie z kapeluszem, każą mu teraz prowadzić się przyzwoicie.
— Dobranoc panom!
— Powodzenia, młodzieńcze!
Nuncyusz już poszedł. Teraz... niespodzianka! Na dany przez księżnę znak, autor Roxolany siada do fortepianu i brodą zamiatając klawisze, uderza parę miękkich akordów. W tej chwili rozsuwają się portyery i w głębi salonów widać zachwycającą brunetkę, w trykotach i gazowych spódniczkach, zbliżającą się a raczej biegnącą drobnym truchtem. Prowadzi ją śniady, ponury jegomość, z długiemi włosami i długim czarnym wąsem.
To Dea, Dea, bożyszcze dnia, ulubienica publiczności, a z nią profesor jej, Walery, baletmistrz opery.
Dziś w teatrze dawano po raz pierwszy Roxolanę i odtańczywszy tylko co sarabandę na scenie, Dea śpieszyła popisać się ze swym tańcem przed dostojnym gościem księżny.
Przyjemniejszej niespodzianki, nie można było księciu zrobić.
Mieć tuż przed sobą, wyłącznie dla siebie ten śliczny obłoczek gazy i muślinu, czuć ten oddech gorący, widzieć grę jej muskułów naprężonych i drgających jak struny, co za rozkosz! i nie jeden książę tylko jej doznawał. Od pierwszego piruetu, mężczyźni przybliżyli się, tworząc obręcz czarnych fraków, po za którą zostały nieliczne kobiety. Książe jest ściśnięty i popychany w tym tłoku, w miarę bowiem ożywienia tańca, obręcz ściska się coraz bardziej, tak że wreszcie przeszkadza ruchom tancerki. Pochyleni naprzód, sapiąc głośno, dzwoniąc orderami, cisną się dyplomaci i akademicy; lubieżny grymas zadowolenia odchyla wilgotne ich wargi, ukazując pozbawione dziąseł usta, śmieją się śmiechem do rżenia podobnym. Nawet pogardliwy wyraz twarzy księcia d’Athis złagodniał wobec młodości i wdzięku tancerki, która końcem swej nóżki, zrzuca maski z twarzy światowców; Murad-bej, który przez cały wieczór ani jednego słowa nie wymówił, siedzi w pierwszym rzędzie z rozdętemi nozdrzami i wytrzeszczywszy oczy, gestykuluje żywo, wydając od czasu do czasu okrzyk gardłowy. Wśród frenetycznych wiwatów i oklasków, dziewczyna tańczy i skacze, ukrywając tak znakomicie wysiłek muskułów, że taniec jej wydawałby się łatwą igraszką, fruwaniem motyla, gdyby nie parę kropel potu, który wystąpił na jej pięknem ciele i gdyby nie uśmiech na ustach, uśmiech umyślny, wymuszony, okrutny prawie, w którym znać wysiłek i zmęczenie zachwycającego zwierzątka.
Paweł, który tańców nie lubił, wyszedł na taras wypalić cygaro. Z daleka dochodziły go dźwięki fortepianu i odgłos oklasków; stał oparty o balustradę i myślał... Niełatwo cel zamierzony osięgnąć... trzeba się dobrze namęczyć... czasami się zdaje, że już, już jest się u mety, tymczasem nie... znowu naprzód... znów nowe trudy.
Naprzykład Koletta! nieraz mu się zdaje, że lada chwila padnie mu w objęcia... wraca nazajutrz... wszystko na nowo rozpoczynać trzeba! Można pomyśleć, że podczas jego nieobecności, ktoś całą jego pracę w niwecz obraca... Ale kto? Do dyabła! to ten nieboszczyk, nikt inny, tylko nieboszczyk, bodaj z piekła nie wyjrzał! Należało nie opuszczać jej od rana do nocy... ale tu znowu zajęcie, interesa i tyle biegania zanim się pieniądze potrzebne wynajdzie!...
Usłyszał lekkie kroki i szelest aksamitnej sukni: to matka zaniepokojona jego zniknięciem, szukała go:
— Co mu się stało? dlaczego od ludzi ucieka? — oparła się o poręcz tuż przy nim i wypytywała niespokojnie:
— Co ci się stało?
— Ależ nic... nic ważnego... — wobec natarczywych zapytań matki, począł się przyznawać powoli — stało się to, że już mu zbrzydło takie życie... Ciągle weksle, protesta... Urwać w jednem miejscu, żeby w drugiem załatać.. Już ma tego dosyć, zresztą nie widzi ratunku... Ot! co się stało!...
Z salonu dochodzą śmiechy i odgłos ożywionej rozmowy.
— Wiele ci potrzeba? — szepnęła przestraszonym głosem matka.
Nigdy jeszcze nie widziała go w tym stanie!
— Ale nie! nic na to, matko, nie pomożesz... to za duża suma...
Pani Astier nalegała:
— Wieleż zatem?
— Dwadzieścia tysięcy! i to jutro, o piątej, koniecznie, inaczej komornik, zajęcie i tym podobne rzeczy... — gryzł w rozdrażnieniu cygaro, mrucząc: — tego nie zniosę, prędzej w łeb sobie palnę...
Więcej matce nie było potrzeba.
— Nie mów tego! jutro o piątej... — i gwałtownie rękami zatykała mu usta, nie chcąc dopuścić, ażeby wymówił straszne słowo „śmierć“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.