Najnowsze tajemnice Paryża/Część pierwsza/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aurélien Scholl
Tytuł Najnowsze tajemnice Paryża
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1869
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les nouveaux mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
W którym się zjawia poeta.

Było to 15 Stycznia o pierwszéj godzinie po północy. Mróz trwał trzaskający; płaty śniegu i gołoledź bruk pokryły. Ludwika biegła w kierunku pól Elizejskich. Szła ona jeszcze pod wrażeniem snu magnetycznego, ślizgając się po gładkiéj powierzchni ulicy. Drobne gwiazdeczki drgały na sklepieniu niebios, na około niéj suche gałęzie czarnych drzew wyciągały swe ramiona. Ludwika biegła nieustannie, za nią dwa cienie migały. Jeden z nich padał od osoby wysokiéj i chudéj, drugi od megery w łachmanach, niosącej na plecach kosz, a w ręku kij z haczykiem. Te dwie osoby które zdawały się krążyć przed pałacem baronowej Remeney, poszły krok w krok za biegnącą Ludwiką. Mężczyzną nie był kto inny tylko Poeta, którego już poznaliśmy w oberży Karapatów, kobieta przyczepiwszy się doń, szła z nim razem.
— Trzeba zadać cios stanowczy rzekł poeta, nim dojdzie do placu Zgody, skoro tam dobiegnie, nie będzie z niéj ni dymu ni popiołu.
— Idź naprzód, powiedziała gałganiarka, przetniesz jéj drogę.
— Prześcignąć ją w tém, odrzekł poeta wskazując na buty, to bardzo wygodnie; upadłem już dwa razy i mam nogi zmarznięte.
— Oho, patrzcie jaka jego miłość, boi się zabić, mówiła z ironią gałganiarka i dodała: pan Combalou słusznie powiada żeś do niczego!
Poeta dotknięty w swéj miłości własnej, wyprzedził o kilka kroków Ludwikę i zwracając się nagle, schwycił ją za ramię. Ludwika zbudzona ze snu magnetycznego, krzyknęła z przestrachu, upadając zemdlona; dziecię które niosła potoczyło się przy jéj boku.
— Weź malca, rzekł poeta.
Gałganiarka porwała dziecię i obwinąwszy szmatami schowała go do kosza.
— Zapakuj dobrze tego pajacyka, dodał poeta, może nam zmarznąć, bo słyszysz jak piszczy bęben od zimna.
Widzimy że uczeń muz uczęszczając do szynków, przejął język motłochu, który tak bardzo różnił się od mowy bogów.
— Jeżeli zdechnie, odparła megera, znajdziemy drugie gdzieindziej i powiemy że to jest toż samo.
— Zrobiliby nam z tego powodu kłopotliwą scenkę, lepiej więc pilnować znalezionego dzisiaj.
— Ho, ho! krzyknęła gałganiarka, tego towaru nie zabraknie w Paryżu.... dzieci! one wyrastają pod każdem drzewem jak grzyby....
— Opatrzemy ją? zapytał poeta.
— Przetrząś kieszenie kwoczki, rzekła szydersko megera.
Poeta zagłębił swe dłonie w kieszenie biednéj Ludwiki, zdjął z jéj ramion szal, lecz w kieszonce sukni znalazł tylko naparstek do szycia i sztukę 50 centymową, którą sobie przywłaszczył, poczem przeszedłszy szosę wraz ze swą wspólniczką, skierował się ku wybrzeżu.
W kilka minut późniéj, dwóch sierżantów miejskich patrolując, spostrzegli ciało Ludwiki.
— Kobieta! rzekł jeden.
— Umarła ze zimna, odrzekł drugi schyliwszy się nad leżącą.
— Nie, ona jeszcze oddycha i dodał, to nie jest włóczęga.
— Ogień ją odżywi, weź pod boki dziewczynę i idźmy.
Podnieśli więc nieszczęśliwą Ludwikę i odstawili ją ze wszelką ostrożnością do najbliższego posterunku na St. Honoré.
Nazajutrz czytano w dziennikach wieczornych:
„Dwóch ajentów policyjnych znalazło nocy poprzedniéj w alejach na polach Elizejskich, młodą kobietę zemgloną. Nieszczęśliwa ta na czynione jéj pytania, odpowiadała tak bez związku, że zaczęto się domniemywać, czy ona nie dostała pomięszania zmysłów, będąc świadkiem jakiéj zbrodni dotąd nie odkrytéj. Młoda owa kobieta rzadkiej urody, oddaną jest do rozporządzenia p. Kommisarza policyi, który w własnym interesie, postąpił z nią według przepisów.”
Co znaczy w dobréj francuzczyźnie, że Ludwika Deslions została zamknięta w Salpetriere.
Tego samego dnia dopełniony był tkliwy akt w merostwie IX okręgu. Wicehrabia Jan-Edme-Gaston de Floustignac przybył do bióra urzędnika stanu cywilnego. P. Floustignac pragnąc naprawić błąd swéj młodości, uznał iż jest ojcem dziecięcia płci żeńskiéj, zapisanego w księgach pod imieniem Karoliny Jadwigi. Dwóch świadków wraz z nim akt ten podpisało, który wciągnięty i poświadczony, w danym czasie za opłatą 7 franków 50 centimów, przez wicehrabiego odebranym został, a tém samem formalnie uznano go ojcem panny, której nigdy w życiu nie widział.
P. Floustignac złożył akt uznania w gabinecie p. Combalou ajenta utrzymującego kantor na ulicy Meslay, który zacierając ręce rzekł:
— Będziem mieli piękną gratkę!
— Powiedz mi panie Combalou, czybym nie mógł dostać jakiego zaliczenia na ten interesik?
— Jesteś nienasycony! zawołał Combalou. Lubię się dzielić korzyściami, lecz nie mam zwyczaju dawać naprzód.
— Nie mam gdzie spać mruknął wicehrabia. Kamieniołamy amerykańskie są niebezpieczne, policya dwa razy je w miesiąc rewiduje.
— Patrz, rzekł Combalou, oto jajko na talerzu. To znaczy luidor na sztuce srebrnéj pięciofrankowej, który dobrze przedstawia żółte na białem.
Wicehrabia skrzywił się niemiłosiernie i rzekł:
— Ani jednego świstka 6 miesięcznego?
Oto jest próbka wyrażeń w języku złoczyńców: Bilet 1,000 frankowy nazywa się fafiot męzki, 500 fr. — fafiot żeński, fafiot sześcio miesięczny 100 fr.
— Oto masz fafiot martwy (50 franków.) odezwał się z humorem Combalou i dodał: tylko niech moja uczynność nie będzie dla ciebie regułą.
Floustignac skłonił się, a wychodząc powiedział:
— Na szczęście, stałem się roztropniejszym.
Na bulwarach Ś-go Marcina, kupił różę którą zatknął w dziurkę od guzika, kazał odprasować swój kapelusz, oczyścić buty i nareszcie mamże dodać, kupił parę żółtych rękawiczek!
Biedny wicehrabia! zdawało się mu, że wróciły dlań przeszłe czasy. Jeździec w tej chwili przed nim defilował, bezwątpienia jaki mastalerz lub żokiej cyrkowy. Floustignac stanął dla zbadania konia, jakby to zrobił każdy znawca.
— Cienkie nogi, szepnął, płynie w nim bezwątpienia krew arabska.
Mało trzeba było, a wicehrabia pociągnąłby swój book i założył się o 25 luidorów.
Lecz porzućmy Floustignac’a z jego wspomnieniami i jego żalami na los zawistny, a wróćmy się do Jana Deslions, którego zostawiliśmy leżącego bez znaku życia w jaskini na ulicy Ś-go Ludwika.
Jak długo leżał bez przytomności, z tego Jan nie mógł sobie zdać rachunku. Kiedy odzyskał zmysły, wtedy uczuł mocny ból w głowie i wkrótce przekonał się, że krew płynie z odniesionéj rany. Chociaż z upadku mocno był cierpiący, jednak zdołał usiąść i obwiązać głowę dla zatamowania krwi upływu. W tym stanie jeszcze pewien czas pozostał, aby odzyskać przytomność. Ciemność najmocniejsza go otaczała, nie wiedział przeto czy noc czy dzień panował na świecie, mniemał jednak że jeszcze cienie nocy ziemię pokrywały. Spodziewał się, iż mu błyśnie jakie światełko w przepaści w któréj był żywcem zagrzebany. Zbyt jeszcze bezsilny aby mógł wstać, na czworakach potykając, starał się zbadać swoje więzienie. Była to jama cztery łokcie kwadratowe trzymająca, a w niej nie znalazł ani garści słomy.
W jednym kącie jednakże namacał jakiś przedmiot zimny i okrągły. Chcąc przekonać się co to za rzecz była, przesunął rękę po jéj powierzchni, lecz cofnął się z przerażeniem, bo natrafił na trupią głowę.... Daléj o krok, znalazł nogi, potem zdoławszy powstać, macając od nóg doszedł do kadłuba i szyi; tam dotknął się czegoś zimniejszego od trupa i Jan przekonał się że to była obrączka żelazna przymocowana do muru łańcuchem. Tym sposobem ten człowiek, przykuty został za szyję, po jego zaś śmierci, głowa oderwawszy się od kadłuba, w jednym kącie utkwiła na ziemi.
Oparty o mur, Jan długo rozmyślał nad swem położeniem. Umrzeć tu w 25 roku życia, o kilka kroków od niezmiernych bogactw, które odkrył niedawno!.... umrzeć bez zemsty!.... bez ujrzenia swoich, zostawiwszy siostrę na pastwę wszelkich cierpień nędzy, utratę czci, ach to okropnie!
Ale co przedsięwziąść wypada? Jan powiedział sobie, że potrzeba trzech dni aby umrzeć z głodu... miał więc trzy dni przed sobą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aurélien Scholl i tłumacza: anonimowy.