Przejdź do zawartości

Nabob/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
Posiedzenie.

Dnia tego nie było wyjątkowo żadnego zebrania na śniadaniu pod Nr. 32 na placu Vendôme. — Nie widziano również kręcącego się pana Barreau w otoczeniu kuchcików biało ubranych w czapkach szkockich, co w zwykłych warunkach robiło dom ten podobny do hotelu zajezdnego dla podróżujących. Dziś to podobieństwo przedstawiało się w inny sposób. Przed domem stał fiaker, który zdejmował z kozła kufer staroświecki kryty skórą — podczas gdy w podeszłym wieku kobieta, ubrana żółto — trzymająca się prosto — w zielony szal otulona, drepciła po trotuarze trzymając koszyk w ręku. Szukała numeru domu, przypatrywała się bacznie czy się nie myli — wreszcie poszła zapytać służbę, czy tu rzeczywiście mieszka pan Bernard Jansoulet.
— Tak pani tu — odpowiedziano — ale pana nie ma w domu.
— To nic nie szkodzi — odpowiedziała staruszka spokojnie.
Powróciła do furmana — nakazując, by postawił kufer — i wyjęła pugilares by mu zapłacić. — następnie schowała pieniądze szybko, okazując niedowierzanie, właściwe ludziom z prowincji przybywającym do miasta.
Nie dziwiono się w hotelu temu zjawisku nieznanej osoby. — Odkąd Jansoulet został mianowany deputowanym z Korsyki — widziano niejednokrotnie postacie dość dziwaczne, zajeżdżające do hotelu. Służba przeto patrzyła obojętnie na nowoprzybyłą.
— Jak to, więc pana nie ma? rzuciła pytanie jakby prostym całkiem, pospolitym czeladnikom — a nie fagasom wygalonowanym, wytwornego domu paryskiego.
— Nie... niema pana — powtórzono.
— A dzieci?
— Uczą się — nie można się teraz z niemi widzieć?
— A pani?
— E pani śpi — przed trzecią nie można wejść do jej pokoju.
To zadziwiło prostego stanu kobietę, żeby kto tak długo leżał w łóżku. Ale zdrowy rozum, który niekiedy bardzo dobrze zastępuje wykształcenie — podyktował jej, że przed sługami nic się nie mówi osobistego — zapytała tylko jeszcze o Pawła Géry, z którym chciałaby się widzieć.
— Ten jest w podróży...
— A Bompein Jan-Baptiste? gdzie jest?
— Z panem na posiedzeniu.
Zmarszczyła grube brwi.
— To wszystko jedno... proszę wynieść mój kufer na górę.
I z filuterną miną — jakby się zemścić chciała, zuchwałą postawę sług — rzekła:
— Ja jestem matką waszego pana.
Kuchciki i furmani rozstąpili się natychmiast, pan Barreau zdjął czapkę.
— Mnie się też dobrze zdawało, że gdzieś widziałem szanowną panię.
— Tak się mnie coś przypomniało mój chłopcze, odpowiedziała matka Jansouleta — i odrazu stanęły jej przed oczyma smutne uroczystości u Beya — i serce jej zadrżało na te wspomnienia.
Mój chłopcze!... te słowa zrobiły silne wrażenie na umysłach służby — mój chłopcze powiedzieć panu Borreau — takiemu znakomitemu człowiekowi. — A to chyba samemu trzeba być czemś niezwykłem u licha!
Wielkości, i błyskotki, nie robiły najlżejsze wrażenia na poważnej i poważnie myślącej kobiecie — i mimo zbytku bijącego w oczy na każdym kroku — mimo pysznych koszów z kwiatami — i figur brązowych podtrzymywających lampy.
Zauważyła, że było na palec kurzu na poręczach i że dywan na tych paradnych schodach był w kilku miejscach podarty.
Zaprowadzono ją do pokoi na drugim piętrze zamieszkałych przeważnie przez synowę jej i dzieci i tam w garderobie obok dzieci, czekała, trzymając koszyk na kolanach — przysłuchiwała się, miłym dla niej dziecinnym głosikom swych wnuków — myśląc o ukochanym Bernardzie — i o tem nieskończenie długiem spaniu synowej — gdzie okiem rzuciła widziała nieład powstały z lenistwa pani, nie doglądającej sług, którym powierzono zarząd domu.
W ogromnych otwartych szafach widziała porozrzucaną bieliznę wytworną, haftowaną, oszytą drogiemi koronkami — niektóre kawałki leżały na ziemi — pomimo że służące przechodziły nieustannie koło tych poniewierających się przedmiotów. Murzynki poubierane w żółte tkaniny wschodnie — przychodziły do szaf — wyciągały — to serwety, to fartuszek, a roboty ich włóczyły się po ziemi, wraz z naparstkami i nożyczkami — i żadnej ani na myśl nie przyszło pozbierać to wszystko.
Oszczędna pracowita kobieta, gorszyła się tem strasznym nieładem i marnotrawstwem jaki panował tu na każdym kroku — szczególnie bielizna ten artykuł tak drogi, stanowiący w niższych klasach majątek — ją niepokoiła — przypominała sobie, jak to dawniej pilnowała porządek — wyrabiania płótna — i bielenia takowego — co to pracy kosztowało, zapobiegliwości, to grube płótno, a cóż dopiero — tak cieniutki wyrób jak batyst.
Nie mogła dłużej wytrzymać tego nieporządku — i przechodząc z obserwacyjnego, w stan czynny — schyliła się — i jęła składać, rozprostowywać tę zmiętą bieliznę i układać w szafach — i znowu przy tem zajęciu przyszło jej na myśl, wielkie pranie w Seint-Romans jak do tego najmowała dwadzieścia ludzi — jak to prześcieradła, przed powieszeniem na sznurach, wyciągały się i trzepały mocno, aż ostatnie krople wody pryskały w oczy.
Tak była zatopiona w robocie — że gotowa była zapomnieć, że jest w podróży — że się znajduje w Paryżu — w domu syna — gdyby nie posłyszała nagle głosu czyjegoś za plecami. Odwróciła głowę i zobaczyła człowieka, krępego, z kędzierzawym włosem, brodą, w surducie aksamitnym, lakierowanych butach — z budową wołowatą.
— Ach to wy Cabassu?
— Pani Franciszka w Paryżu? To doprawdy niespodzianka — przy tych słowach zrobił ogromne okrągłe oczy.
— Tak, tak, mój poczciwy Cabassu, to ja — dopiero co przyjechałam — i oto widzisz mnie zaraz przy robocie, nie mogę ścierpieć takiego nieporządku.
— Czy pani przyjechała na posiedzenie?
— Na jakie posiedzenie?
— Ależ na wielkie posiedzenie Ciała prawodawczego...
— Nie wiem o nicze, dalibóg — cóż mi do tego — ja się na takich rzeczach nie rozumiem. Nie, przyjechałam jedynie żeby zobaczyć małych Jansouletów, bo już na prawdę zaczęłam się niepokoić. Kilka razy pisałam i nie miałam żadnej odpowiedzi — to mi wreszcie było zanadto. I różne smutne myśli zaczęły mnie dręczyć — to że dziecko które ciężko chore — to że syn mój w złych bardzo interesach i postanowiłam osobiście o wszystkiem się przekonać. No i dowiedziałam się, że przynajmniej wszyscy zdrowi.
— Bogu dzięki — wszyscy mają się jak najlepiej — pani Franciszko.
— A Bernard? Jego przedsiębiorstwo? jak to tam idzie?
— Oh! pani wie — jeśli kto ma interesa, to ma i kłopoty ale koniec końców, zdaje mi się że nie powinien się skarżyć... Ale czy pani nie głodna? przyszło mi na myśl — możeby co podać.
I chciał zadzwonić, z miną pewną siebie, jakby tu był panem domu. Lecz matka powstrzymała go.
— Nie — nie — mnie niczego nie potrzeba — mam jeszcze zapasy podróżne.
I postawiwszy na rogu stołu swój koszyk — wyjęła dwie figi i kawałek chleba, i zaczęła przekąskę — jedząc rozmawiała:
— A cóż ty mój kochany Cabassu — jakże ci się powo
dzi. Bo jakoś widzę bardzo pięknie koło ciebie odzienie na tobie drogie bielizna cienka — a dawniej to djabelnie kuso było z tobą. Jakiż zawód obrałeś? — Ja pani — jestem profesorem.
— Jakto profesorem? Ty? rzekła pełna zdziwienia — ale nie miała śmiałości zapytać go — czego mianowicie uczył. I Cabassu chcąc czem najprędzej zmienić przedmiot rozmowy — zapytał.
— Czyby pani sobie nie życzyła żebym poszedł po dzieci — prawdopodobnie nie powiedziano im że przyjechała Babunia.
— To ja sama nie pozwoliłam przerywać im lekcyi ale słuchaj — zdaje mi się że już skończono.
Z poza drzwi dawały się słyszeć niecierpliwe tupania nóg — właściwe uczniom chcącym się wydobyć na wolność, z rąk nauczyciela. I staruszka napawała si§ tym hałasem, nie chcąc samej przyspieszyć chwili przywitania... Nareszcie drzwi się rozwarły. Najpierwszy ukazał się profesor.
Ksiądz z szpiczastym nosem — z wystającymi kościami u twarzy. W niełasce u biskupa, zanadto dumny by się upokorzyć — wolał opuścić djecezyją i szukać zajęcia po za sprawami służby kościelnej — był przeto bardzo szczęśliwy gdy dostał posadę nauczyciela u pana Jansouleta.
Z powagą i przejęciem się ważnością powołania tych prałatów co to wychowywali młodych Delfinów Francyi — pan nauczyciel prowadził za sobą trzech chłopaków, nader wymustrowanych, wyfryzowanych — w rękawiczkach, kapelusikach okrągłych — z torebkami skurzanemi z boku — surduciki króciutkie — i pończochy czerwone ogromnie długie opinały się na cieniutkich nóżkach. Wyglądali w tym stroju na welocepedystów mających siadać na siodełka.
— Moje dzieci, rzekł Cabassu jako człowiek domowy — oto jest pani Jansoulet — wasza babka, która przyjechała do Paryża, jedynie, aby was zobaczyć.
Dzieci zaczekały zdziwione, stanąwszy w rzędzie — patrzyły w tę twarz pomarszczoną otoczoną szlarkami — podwiązaną żółtemi wstążkami — niewidziały takiego ubrania głowy. — Babka też czuła się zażenowaną w obec tych paniczów przypominających jej tych hrabiów, prefektów, margrabiów, których jej niekiedy przywoził syn, przejeżdżając przez Saint-Romans.
Na rozkaz nauczyciela „by powitały szanowną babkę“ postąpili nieśmiało kilka kroków naprzód — i jeden po drugim, jak na komendę podawali witając się ręce. — Mieli wrażenie, że mają przed sobą kobietę z tych mansard do których niekiedy prowadzono ich, by ich oswoić z nędzą — i uczyć miłosierdzia, czuli pomiędzy sobą a tą staruszką tęż samą różnicę towarzyską — bo im nikt nigdy nie mówił że mają babkę — a choćby i wiedziały o tem, to by sobie jej nie przedstawiły nigdy w tak prostem, skromnem ubraniu, choć czystem.
Ksiądz odgadł to wszystko — i aby przerwać przykre milczenie odezwał się owym głosem, przypominającym ambonę:
— A więc łaskawa pani — nadszedł wreszcie, ów dzień pożądany w którym pan Jansoulet pokona swych nieprzyjaciół. Confundantur hostes mei, quia injuste iniquitatem facerunt in me, ponieważ mnie niesprawiedliwie prześladowali.
Staruszka pochyliła głowę, przed łaciną której nierozumiała — lecz twarz jej przybrała wyraz największego niepokoju na słowa te groźne: nieprzyjaciele — prześladowanie — ona o tem wszystkiem nie miała pojęcia.
— Ci nieprzyjaciele są mnodzy i potężni, szlachetna pani — lecz nie trzeba się niepokoić zbytecznie. Miejmy ufność w Bozkieh wyrokach, — i w słuszność sprawy. Bóg jest pośrodku nas, nie będziemy uciśnieni. In medio ejus non commovebitur.
Olbrzymi murzyn przerwał tę zagadkową rozmowę — zapowiadając że welocypedy są przygotowane, do zwyczajnej, codziennej lekcyi. Dzieci przed odejściem uścisnęły powtórnie pomarszczoną i szorstką dłoń babki, patrzyła ona za odchodzącemi ze ściśnionem sercem, lecz miała ją niebawem pocieszyć scena wcale nie przewidziana.
Najmłodszy z chłopców zwrócił się nagle od drzwi, popchnął murzyna i jak mały koziołek uderzył główką biegnąc szybko do kolan babki — kryjąc rumianą twarzyczkę w fałdy jej sukni. Następnie czoło zakryte czarnemi zwojami włosów przysunął do ust rozczulonej staruszki. Może ten mały uczuł brak pieszczoty macierzyńskiej i szukał takowej u tej obcej mu dotąd niewiasty.
— O ty mój maleńki; wołała płacząc babka i okrywała główkę pocałunkami, przypominając sobie w tej dobie, inną przed wielu laty niemniej jej drogą.
Potem chłopak wyrwał się z uścisków i dogonił braci mając włosy mokre od łez.
Matka została obecnie sama w towarzystwie Cabassa — wzmocniona o wiele pieszczotą wnuka, jęła wypytywać się o stosunki syna. A więc on miał tak wielu zaciętych nieprzyjaciół? z kąd się to wzięło?
— Oh! w tem niema nic dziwnego — mówił Cabassu — w jego położeniu.
— Ale bo cóż to ma znaczyć to wielkie posiedzenie — ten dzień stanowczy o którym mi wszyscy mówią.
— Bo przecież dziś się zdecyduje — czy Bernard będzie deputowanym, lub nie.
— Jakto?... więc on nim nie jest jeszcze?.. A ja już wszędzie rozpowiedziałam po kraju — i już temu miesiąc oświecono Saint-Romans. Czyżby mi powiedziano kłamstwo?
Profesor użył całej swej wymowy, by wytłómaczyć jakie są wymogi i zawikłania parlamentarne — i sprawdzanie wniosków, i komentowanie takowych. Lecz matka mało słyszała z tych wywodów — zajęta swemi myślami — i składaniem pośpiesznym bielizny.
— A więc mój Bernard tam jest w tej chwili.
— Tak jest pani.
— A czy to kobietom dozwolono wchodzić do tej Izby? To czegóż Ona tam nie jest wraz z nim... Bo przecież to ważna rzecz dla niego... pewno chciał by mieć przy sobie kogoś przychylnego... Słuchaj mój poczciwy chłopcze — musisz mnie zaprowadzić na to posiedzenie. Czy to daleko z tąd?
— Nie pani — bliziutko. Tylko że to musiało się już zacząć. I obawiam się nadto, że pani mogłaby mnie potrzebować, podczas mej obecności, moja chlebodawczyni.
— Ciebie potrzebować? ale przywiduje ci się.
— Otóż dzwoni — jeśli pani pozwoli pójdę jej powiedzieć o Jej przybyciu.
— Nie... nie... to wcale nie pilne — to jest ważniejsze, iść tam do niego natychmiast.
— Ale czy pani ma kartę wstępu?
— Niemam — ale powiem że jestem matką Jansouleta i że przyjechałam umyślnie by być na posiedzeniu. Chcę słyszeć, jak będą sądzić mego syna.
Biedna kobieta nie rozumiała doniosłość swych własnych słow.
— Niech się pani zatrzyma chwileczka pójdę poszukać kogo — by Ją odprowadził.
— O nie trudź się — sługusy — ty wiesz że ja tego cierpieć nie mogę. Mam język — to się po drodze spytam ludzi, gdzie to jest.
Spróbował jeszcze jednego fortelu, by Ją odwrócić od powziętego zamiaru.
— Strzeż się pani — rzekł — Jego nieprzyjaciele będą mówić przeciw Niemu w Izbie i to będzie dla pani niewypowiedzianie przykre.
Macierzyńskiej dumy uśmiech przebiegł po jej ustach mówiąc:
— A czy ja to nie wiem co mój syn wart, blachy powód nie jest wstanie mnie przekonać przeciw niemu. Trzeba by chyba być niewdzięczną matką.
I poprawiając na sobie ubiór wyszła.
Z głową podniesioną w górę, wyprostowana, szła staruszka odważnie, pod wielkie arkady które jej wskazano. Trochę zaniepokojona turkotem nieustannym powozów — odmiennym od warczenia wrzeciona, jedynego hałasu jaki słyszała od lat piędziesięciu, myślała nieustannie teraz, o tych nieprzyjaciołach, o tem prześladowaniu — o tajemniczych słowach księdza — o uwagach zbyt gorzkich tego Cabassou. Widziała w tem wszystkiem wytłumaczenie, czarnych przeczuć, tak ją męczących, że aż wbrew zwyczajom, opuściła dom, obowiązki — by się przekonać, czy co nie zaszło złego, w życiu jej syna. Rzecz szczególna że odkąd fortuna z rogu obfitości wysypała na nich swe złote dary — nie miała chwili spokojnej, bo wciąż się jej zdawało że nagła zmiana nastąpi — i zniknie ta świetność jak mgła. — Kto wie czy już teraz to nie nastąpi. — Tu dla osłodzenia sobie cierpkich przeczuć — pomyślała o tym wnuku tulącym się do niej — i szepnęła sama do siebie.
— Mój ten pieszczoszek maleńki!
Wspaniały plac, ogromny olśniewający. — Dwa wodotryski wzbijały się w górę srebrnemi wstęgami, i spadały kropelkami w baseny. Dalej most kamienny — a w końcu olbrzymi czworobok — zdobny z frontu figurami rzeźbionemi — opodal podjazd z stojącemi ekwipażami. — Mnóstwo ludzi snujących się tam i na powrót — trochę policyi gdzie niegdzie się grupującej. — To było to miejsce do którego zdążała. — Przeciskała się dzielnie, odpychając tych, co jej tamowali drogę — i stanęła przed oszklonemi drzwiami.
— Proszę o kartę, moja dobra kobieto.
Dobra kobieta nie miała żadnej karty, i nie troszczyła się o takową — rzekła do szwajcara w czerwonych wyłogach, stojącego u wnijścia.
— Jestem matką Bernarda Jansouleta... przychodzę na posiedzenie mego chłopca.
Było to istotnie posiedzenie jej chłopca. Gdyż w tłumie tym oblegającym drzwi, i w innym przepełniającym korytarze — sale, trybuny, pałac cały, jedno imię szeptane słyszeć tylko było można z dodatkiem uśmiechów i komentarzy rozlicznych. Oczekiwano niesłychanego skandalu, odkryć strasznych przez oskarżającego, które ma się rozumieć wywołają okropne protestacye ze strony obwinionego; i tak się tam ciśnięto jakby do sądu, gdzie ma się rozegrać sprawa jakaś grozą przejmująca. Biedna matka nie była by się niezawodnie dostała do tego przybytku gdyby, nie złota potęga Naboba, która jej torowała wszędzie drogę.
Szła więc za przewodnikiem wskazującym jej drogę, przez kurytarze, zakamarki — przez sale zapakowane ludźmi — a wszędzie szmer głosów, jak w ulu, w pewnym kurytarzu zwrócił jej uwagę mały jakiś człowieczek, rozkładający rękami, mówił do swych słuchaczy:
— Powiedzcie panu Jansoulet, że ja jestem wójt z Sarfazaccio — i że mnie — mnie skazano na pięć miesięcy więzienia, z przyczyny tego jegomości. — Dali mi też za to kartę wstępu na posiedzenie. Zarobiłem na to.
Pięć miesięcy więzienia z powodu jej syna... Dla czegóż to? Niespokojna przybyła nareszcie, na miejsce przeznaczenia. W uszach jej szumiało — niepokój ją ogarniał czytała napisy na tablicach — Trybuna Senatu, ciała prawodawczego, deputowanych etc.
Weszła — i nic nie widząc na razie prócz czterech, do pięciu rzędów ławek — i oddalonej od niej, przez całą długość sali, trybuny, oparła się o poręcz galeryi, i oczy wlepiła w ten tłum ludzi, nareszcie zwróciła je na estradę — tam musiał być ten jej syn ukochany. — Oh! jakże chciałaby zobaczyć go. Lecz wzrok niedopisywał staruszce — z takiej odległości nie widziała nic. Postanowiła zejść na salę — i za pomocą swych szpiczastych, kościstych łokci, przecisnęła się jako tako, aż do ławek zasiędzionych przez elegancki świat. Damy w koronkach, i wiosennych szatach, patrzyły na nią z pogardą — i rzucały jej nie zbyt uprzejme uwagi, że im mnie suknie — nie zważała na to, i coraz dalej posuwała się — przechodząc poznała arystokratyczny profil pięknego margrabiego, który odwiedził kiedyś Saint-Romans — ale on, ten wielki pan nie patrzył nawet na nią. Już tylko kilka rzędów oddzielało ją od trybuny, lecz dalej już ani kroku postąpić nie mogła — jakieś potężne plecy stanowiły zaporę niezwyciężoną. Szczęściem, że z miejsca zdobytego z takim trudem widziała całą salę — i te siedzenia w pół kole na których deputowani się mieścili — również w głębi mównicę widziała z której słyszała głos człowieka poważnego łysego — robiącego wrażenia profesora prelegującego uczniom w szkole.
Jedna rzecz ją uderzyła — że wszyscy w jedną tylko stronę zwracali głowy, jakby jeden punkt ich uwagę zwracał — idąc za innymi w kierunku tym, budzącym powszechną ciekawość, zobaczyła nakoniec tego, którego tak skwapliwie szukała — swego własnego syna!...
W miejscu rodzinnem Jensouletów, w pewnym starym kościółku, na chórze w krypcie znajdowała się maleńka budka, przeznaczona do słuchania Mszy św. dla nieszczęśliwego trędowatego, którem u nie wolno było iść między ludzi, z przyczyny zarazy — biedny upośledzony, był również przedmiotem ciekawości, więcej jak litości, i każdy w kościele, chociażby raz w ciągu nabożeństwa musiał popatrzyć na trędowatego, klęczącego w postawie pokurczonej. Franciszka przypominała sobie doskonale że będąc dzieckiem trędowaty budził w niej strach nie do opisania.
Zobaczywszy syna z głową opartą na rękach — samego odosobnionego od innych, obecnych w sali — mimowolnie szepnęła te słowa.
— Możnaby powiedzieć, że tam jest trędowaty.
Byłto niezaprzeczenie rodzaj trędowatego ten biedny Nabob, któremu miliony przywiezione ze wschodu, tak nieposłużyły.
I gdy w czasie posiedzenia wszyscy deputowani rozmawiali pomiędzy sobą — żartowali, robili sobie różne znaki, pobudzające do śmiechu. — On siedział opuszczony, samotny, smutny — zwracający nadto na siebie uwagę całej Izby — manifestującej się dla niego nieprzyjaźnie, nie przychylnie — jakto odgadywała nieszczęsna matka.
Jakby to zrobić, żeby zwrócić jego uwagę na siebie, przemyśliwała kobieta — dać mu poznać, że ma przy sobie serce kochające. Trudne zadanie, bo Nabob nie podniósł głowy ani razu — jakby się lękał popatrzyć na tę wrogą dla siebie publiczność.
Nagle na odgłos dzwonka z estrady prezydjalnej — dreszcz przeszedł wśród zgromadzenia całego — wszystko się zwróciło w stronę, gdzie stanął wysoki, chudy człowiek w okularach — z powagą jaką mu nadawały okoliczności, otworzył zeszyt który trzymał w ręku i zaczął.
— Panowie w imieniu wysokiej Izby, przychodzę przedłożyć wam konieczność zniesienia elekcyi, z departamentu Korsykańskiego.
Wielkie milczenie nastąpiło po wygłoszeniu wyrazu tego — którego matka Jansouleta nie zrozumiała.
Osobistość o szerokich plecach, zaczęła gwałtownie sapać, a z pierwszego rzędu odwróciła się twarzyczka ku sapiącemu, dając mu znaki najwyższego zadowolenia. Czoło białe, usta zaciśnięte — brwi nadto markowane, ten uśmiech na tej twarzyczce kobiecej zdawał się matce Naboba jakby chmurą zapowiadającą na pogodnem niebie zbliżającą się burzę, mającą wybuchnąć piorunem.
Pan Merquier czytał swój raport, głosem spokojnym, obojętnym, monotonnym.
— Na pierwszym planie przedstawiało się expose krytykujące z zasady nieprawidłowość wyboru. Nigdy jeszcze rzecz tak poważna nie była traktowaną w sposób tak barbarzyński, dziki niemal. W Sarlazacio, gdzie kandydat drugi, miał o wiele więcej głosów niż Jansoulet, urna w ciągu nocy została defektowaną i kandydat upadł — też same szacherstwa mniej więcej, nastąpiły w Lévie — w Saint-André i w Avabessa. I to wójtowie sami popełniali podobne oszustwa, zabierając urny do swych mieszkań. Żadnego poszanowania władzy — owszem — zgwałcenie prawa. Wszędzie tylko intryga i gwałt. W Calcatoggio pewien uzbrojony człowiek, stał cały czas z odwiedzionym kurkiem podczas wyborów w oknie oberży, stojącej na wprost ratusza i za każdym głosującym, za Sebastianem przeciwnika Jansouleta, wołał, że strzeli jeśli ten nie zmieni swego głosu, Nareszcie — jeśli się widzi, konieczność policyi, sędziów pokoju, ludzi powołanych do wymiaru sprawiedliwości — podlegających wpływom niegodnym — natenczas, oburzenie nie ma granic.
— Wygląda to na wstrętną koalicję, do której wciągano nawet osoby duchowne — księży szanowanych i mających nad swemi owieczkami opiekę ojcowską — i ci, formalną missyą podejmowali by przeprowadzić kandydaturę Jansouleta.
Lecz wpływy jeszcze potężniejsze, choć mniej szacunku godne pracowały dla dobrej sprawy. Wpływy bandytów — bandytów, mówię całkiem seryo. Bandytyzm Korsykański a w szczególności rodzina Piedigriggio, uratowała sytuacyę!..
Izba słuchała z uwagą godną lepszej sprawy.
Atakowano obyczaje i sposób ohydny intrygowania w czasie wyborów, tej Korsyki która była kolebką domu obecnie panującego we Francyi. Lecz gdy widziano u szczytu rządu nowego ministra stanu, następcę i człowieka nieprzyjaznego księciu Mora — rozradowanego temi wypadkami dotykającemi w sposób dotkliwy protegowanego nieboszczyka i uśmiechającego się złośliwie w czasie czytania pana Merquier, więc wszelkie skrupuły rozwiały się i uśmiech ministra zaraził trzysta ust, gotowych obecnie śmiać się do rozpuku.
Historyjka o bandytach zabawiła tę publiczność, jak coś niezwykłego i wywarła takie ożywienie w sali, że teraz to już kpiono na dobre — rozmawiano z damami, które chciały być tylko ładnemi i podobać się, gdy przedtem starały się ile możności być poważnemi. Kapelusze jasne poruszały się — rączki zdobne bransoletkami, wysuwały się naprzód, aby być widocznemi. Surowy pan Merquier urządził dziś formalne przedstawienie.
Z urzędową miną, sztywny wobec swego powodzenia, adwokat zaczął czytać dalszy ciąg swego raportu głosem przenikającym do szpiku kości, jak deszcz jesienny.
— A teraz moi panowie wypada nam zastanowić się nad tem, jak człowiek obcy, dopiero co przybyły ze wschodu — nie znający interesów i potrzeb wyspy, w której i przedtem nigdy nie siedział — to jest przed wyborami. — Człowiek że tak rzekę prawdziwy typ tego co to Korsykanie nazywają pogardliwie figurą z kontynentu. Jak taki mógł wzbudzić podobny zapał — entuzjazm graniczący z bałwochwalstwem, ze zbrodnią prawie. Na to nam chyba odpowie jego złoto, rzucane brutalnie w twarz elektorom, wciskane przemocą w ich kieszenie, z cynizmem bezczelnym, jakiego mamy tysiączne dowody. Tu wydobył oskarżenia z podpisami. „Niżej podpisany Antoni Croce, zeznaje w imieniu prawdy, że komisarz policyi był wysłany do nas pewnego wieczora i przybywszy do mnie rzekł: słuchaj Antoni... przysięgam ci na płomień tej lampy, że jeśli będziesz głosował za Jansculetem, dostaniesz jutro rano piędziesiąt franków“. — „Podpisany Lawerzi, Jakób Alfons, zeznaje, iż odmówił z pogardą przyjęcia siedmnastu franków, które mi wsuwał w rękę wójt z Porro-Negro, ażebym głosował przeciw memu krewnemu Sebastianiemu“. — Wysoka Izba w to nie wglądała wcale, że gdyby Jakóbowi Alfonsowi Lawerri dodano w swoim czasie trzy franki więcej — kto wie coby to było z tą jego pogardą.
Oburzenie ogarnęło tę Izbę bez zarzutu. Szemrano — i poruszano się ze zgrozy na aksamitnych czerwonych kanapkach. Zewsząd dawały się słyszeć wykrzykniki „Oh!“ jakby niemi potępić chciano na wieczne czasy ludzkości nizkie popędy — upokarzające człowieczeństwo. Lecz niestety, trzeba nam spuścić zasłonę na to — jaką drogą doszli ci dygnitarze do swych dostojeństw. Ci właśnie krzyczeli najgłośniej, z furją zwracali się ku samotnej ławeczce, na której siedział biedny trędowaty z głową wspartą na rękach i słuchał tych pocisków miotanych nań z zaciekłością.
Był jednak głos przemawiający za tym ogólnie potępionym — był on przygłuszonym, lecz niemniej usiłował przekrzyczeć wszystkich: „Wielkie zasługi oddane ludności Korsykańskiej! Prace nieobliczone! Kasa kredytowa ziemska!“
Śmiałek ten, był to człowieczek mały, nie pokaźny, w białych kamaszach — twarz Albinosa, z rzadkim zarostem. — Wniosek jego nie obronił wiele przyjaciela — pan Merquier nie omieszkał użyć tego właśnie przeciw obwinionemu.
— „Szanowny pan Sarigué mówi nam o kasie kredytowej ziemskiej — będziemy się starać odpowiedzieć na to.
Tu wykazał w wymownych słowach wszystkie wykręty — zastawione sidła, któremi starano się wyzyskać kapitały na korzyść czyją? niewiadomo — a podjęte prace to były te, co pochłonęły dużo grosza publicznego, a ani jedna nie została dokonaną — jako to, kamieniołomy, koleje żelazne, i t. p. Najwięcej zajmujący był opis uczty i ceremonii uorganizowanej przez gubernatora, w celu utworzenia tunelu przez Monte-Botondo. Praca olbrzymia, o której tylko dotąd mówiono, jako o rzeczy potrzebującej milionów i rąk miliony. — Tymczasem ośm dni przed wyborami, z wielką pompą i uroczystością zaczęto tę pracę. Raport opisywał w sposób śmieszny, pierwsze uderzenie motyką, dokonane przez kardynała — aż jęknęła biedna góra pokryta lasem. Następnie mowa prefekta — i pochód z pochodniami z okrzykami „Niech żyje Bernard Jansoulet“ — poczem dwieście robotników, wzięło się natychmiast do kopania, pracując przez tydzień, w dzień i w nocy. — Ale po wyborach zaniechano roboty — i zostawiono tylko w górze wyżłobienia, dla ukrywających się rozbójników. — Takie to były skutki tych nadzwyczajnych robót i prac podjętych rozgłośnie. — A kasa? — Kasa była nader użyteczną do pozyskania wyborców!...
Na koniec Panowie! ostatnia uwaga, od której powinien byłem zacząć, oszczędzając wam opisów tych brudów ohydnych. Dowiaduję się, że bank Korsykański jest obecnie pod władzą sądową — i że lada dzień ogłoszą bankructwo — będzie to nowy skandal finansowy, niestety za często powtarzający się w tych czasach. Dla honoru Izby, byłoby do życzenia, wycofanie się szanownych członków, jeśliby kto czuł się być zaplątanym w te interesa niefortunne.“
Na tem niespodziewanem powiedzeniu, zatrzymał się mówca — i jak aktor spoglądnął do koła, by zbadać czy osiągnął pożądany efekt. Była chwila ciszy — wśród której posłyszano stuknięcie lekkie drzwiami. — Gubernator Paganetti opuścił pośpiesznie trybunę — z twarzą śmiertelnie bladą — oczami okrągłemi na wierzchu — również rażony Montpawon; nie ruszył się wszelako z miejsca, tylko sapał jak miech kowalski, tak że kwiaty na białym kapeluszu żony poruszały się jak pod wpływem wiatru.
Matka Jansouleta, nie spuszczała z oka swego syna.
— Mówiłem o honorze Izby moi panowie! i jeszcze o tym mówić dalej zamierzam“.
Teraz nie czytał już pan Merquier. — Obecnie mówca miał wystąpić z całym zapasem swej wymowy. Wzrok nic nie mówiący, twarz bez wyrazu — nic nie żyło nic się nie poruszało w tym długim ciele, tylko ręka prawa, z tym samym krótkim wiecznie rękawem, wznosiła się w górę i opadała automatycznie. — Mówca pomijał niektóre szczegóły o życiu Jansouleta — również jak tajemniczy wyjazd tegoż w dalekie odległe kraje — i ten majątek olbrzymi nabyty bez żadnych dochodzeń z niczyjej strony. To pomijał — lecz były pewne cienie, pewne plamy na tej postaci kandydata, nie dające się niczem usprawiedliwić... Tu się zatrzymywał, zdawał się zbierać myśli.
— Mówmy otwarcie moi panowie — nie obwijajmy nic w bawełnę... Rozumiecie mnie, wiecie o czem chcę mówić... nadmienię tylko, że gdy pan Jansoulet został wezwany przez wysoką Izbę do wytłumaczenia się z niektórych skandalicznych zarzutów ciążących na nim, pan Jansoulet nic nie umiał powiedzieć na swoją obronę. Panowie człowiek ten jest niegodzien być między wami. Cóż by on tu wreszcie robił?... Zamieszkały przez dłuższy czas na Wschodzie, zapomniał obyczaje, prawa swego kraju, a przejął się zasadami dla nas obcemi przejął się nikczemną podłością zniewieściałych mieszkańców południa — i sądzi że i u nas wszystkiego dostanie za pomocą przekupstwa — że i tu frymarczy się głosami wyborców i nawet sumieniami swych kolegów.
Trzeba było widzieć jakie wrażenie zrobiły te słowa, na słuchaczach — odbijała się ona na ich twarzach — uwielbienie dla mówcy nie miało granic. — Asceta ten przypominał inne wieki — podobien do jakiegoś wielkiego Świętego przybywającego, by słowem gromiącem poprawiać złe obyczaje. — Ach! teraz tem lepiej pojmowano przydomek mu nadany przez współziomków Moje sumienie.
Na trybunach toż samo uniesienie — ładne główki pań szukały go by go widzieć, by upoić się temi wzniosłemi słowami. Pewien głosik kobiecy wołał akcentem obcym, zagranicznym „brawo... brawo!...“
A matka?
Stała nieporuszona — cała skupiona, by cośkolwiek zrozumieć z tego zawikłania wyrazów — była jak głuchoniema co tylko domyśla się wszystkiego po poruszeniu ust lub gestykulacyi rąk. — Wystarczało jej spojrzeć raz na syna to znów na pana Merquier, aby nabyć pewność i że mówca krzywdzi tam tego że go robi nieszczęśliwym. O! ona to przeczuwała — że z tego długiego kazania wynikały same potępienia, same obelżywości dla tego biedaka, ze spuszczoną głową — którego można by wziąść za śpiącego, gdyby nie drżenie tych barczystych ramion i gdyby nie poruszanie rąk któremi poprawił spadające mu na twarz włosy. Och! gdyby ona mogła mu powiedzieć „nie bój się mój synu. Jeśli oni tobą pogardzają — to twoja matka cię szanuje i kocha! Chodź ze mną — czy my ich łaski potrzebujemy? O! nie.“ I była chwila, iż się jej zdawało, że to co mówiła do niego z głębi serca, doszło do niego — bo powstał — wstrząsnął głową o krętych włosach — krew mu uderzyła do twarzy — usta drgały jak kiedy małym dzieckiem na płacz mu się zbierało. Ale zamiast opuścić miejsce gdzie siedział — stał jak przykuty trzymając się pulpitu.
— Panowie — rzekł nareszcie.
Teraz była jego kolej — tamten skończył — on miał teraz odpowiadać.
Zatrzymał się przestraszony swym własnym głosem przygłuszonym, jakby ochrypłym — chciał nabrał sił do obrony — szamotał się w duchu — gdyby był zobaczył matkę po za sobą — byłby nabył odwagi — lecz odwrócony w ten sposób nie mógł jej widzieć — lecz duch jej pracował dla niego, siła jej wzroku, magnetyzowała go i jakby cudem zaczął mówić płynnie:
— Przedewszystkiem oświadczam Panowie! że nie przychodzę bronić mego wyboru... Jeśli sądzicie że zwyczaje przedwyborcze w Korsyce zmieniły się w czemkolwiek bądź dla mnie, jeśli przypuszczacie tylko, że moje złoto wpłynęło na temperament gwałtowny tej ludności, znany zresztą całemu światu — to proszę was znieście moją kandydaturę — a ja podam się wyrokowi bez szemrania. Lecz tu nie o to idzie. Tu nastają na mój honor — szarpią moją dobrą sławę — to mnie jedynie dotyka i tego bronić przychodzę — i na zarzuty mi uczynione odpowiedzieć mam zamiar.
Głos jego nabierał pewności, choć czuć w nim było wielkie rozdrażnienie mówiącego.
Bardzo pobieżnie opowiedział swe życie — swój wyjazd na Wschód — swoje zajęcia.
Wyglądało to na opis jaki z ośmnastego wieku, gdzie jest mowa o korsarzach dzikich — rzucających się w otchłań niebezpieczeństw — przebywających morza bez namysłu i kończących na tem że porywają sułtankę i przywdziewają turban.
— Ja — mówił Nabob z swoją zwykłą miną dobroduszną — ani nie wykradałem sułtanki — ani też nie przywdziałem turbanu by się zbogacić. Tylko do tego kraju, gdzie przeważnie panuje niedołęztwo i gnuśność przywiozłem żywość i czynność niespożytą Francuza, południowca — i w kilku latach udało się mi zebrać majątek, z szybkością klimatyczną tego gorącego kraju — w którym kwiaty wyrastają i okwitają w jednej nocy — a z drzewa jednego tworzą się lasy — lecz jestem pewny że żaden wybraniec losu tak nie użył grosza, jak ja — powinni mi byli przeto darować i nie zazdrościć tego powodzenia — skoro wielu korzystało z takowego. — Lecz przeciwnie świat nie dał się niczem przebłagać. — Dzika zawiść ścigała mnie wszędzie.
Tak — miał słuszność... Za tyle złota rozrzuconego na wszystkie strony — zamiast wdzięczności, płacono mu jedynie wzgardą i nienawiścią. Nienawiścią! i za co? Za to, że był bogatym tylko — innego powodu nie było, lecz ten wystarczał za wszystkie winy za wszystkie zbrodnie.
— Panowie! krzyczał Nabob z zaciśniętemi pięściami — znałem ja nędzę — toczyłem z nią walkę — szedłem z nią w zapasy — i zaiste straszna to walka przysięgam wam. — Lecz bronić się bogactwu — osłaniać swój honor — swój spokój przed gniotącą zewsząd zazdrością, spowodowaną nagromadzonem złotem. — To gorszem jest jeszcze — stokroć dotkliwszem wierzcie mi! To jest wstręt budzące! Nigdy za czasów mej niedoli — niedostatku w jakim żyłem — nie miałem tyle zgryzot — tyle troski, tyle nocy bezsennych, jak teraz gdy mnie fortuna przygniata — ta straszna fortuna której nie cierpię, która tyle mi udręczeń przyniosła ze sobą. Nazywają mnie w Paryżu Nabobem!... ależ nie Nabobem lecz pariasem raczej powinni mnie nazwać wyciągającym ręce do społeczeństwa — lecz odtrąconym.“
Opowiedziane, te słowa mogą, się wydać zimnemi, niedostatecznemi — lecz tam w obec pełnego zebrania — obrona tego człowieka musiała zrobić wrażenie. — Na razie zadziwiła tylko, lecz następnie, wywody przytoczone z taką prostotą — choć niemające formy Parlamentarnej — lecz tak treściwe — tak szczere, że obudziły współczucie u wielu. — Lecz nareszcie gdy ten krzyk wzgardy dla złota, rozbrzmiał po sali — cała Izba powstała by dać dowód szacunku temu nieszczęśliwemu zapoznanemu człowiekowi — ze wszystkich stron posypały się oklaski — podawano mu ręce, by mu dać dowody przychylności za którą tak tęsknił biedny Nabob.
— Te oznaki sympatyi dodały mu otuchy do dalszej obrony: — Powiedziano wam moi panowie, że nie jestem godzien zasiadać razem z wami w Izbie. A ten co to powiedział, był ostatnim od którego byłbym się spodziewał tego słowa — gdyż on jeden wie tajemnicę smutną mego życia; on jeden mógłby był przemówić za mną, usprawiedliwić mnie w waszych oczach — i przekonać was. Lecz nie uczynił tego. A więc ja sam — choć mnie to wiele kosztuje — spróbuję przemówić za sobą... Ohydnie potępiony, winienem to uczynić, nie tylko dla, siebie — lecz dla dzieci moich, które noszą moje nazwiska.
Ruchem gwałtownym zwrócił się natenczas do trybuny — gdzie czuł że nieprzyjaciele czyhają na niego, z rozwartemi ustami do dalszej mowy zatrzymał się nagle, skamieniał, naprost niego obok nienawistnej mu twarzyczki baronowej — zobaczył matkę — matkę, o której myślał, że jest o dwieście mil od tego miejsca, gdzie się rozgrywają takie straszne rzeczy. — Oparta o ścianę stała z twarzą zalaną łzami. — Wzruszona powodzeniem swego Bernarda. — Było to rzeczywiście powodzenie niekłamane, prawdziwe, zasłużone — ogromne — słów jeszcze kilka, a mogło zamienić się w formalny tryumf. — „Mów! mów dalej! krzyczano ze wszech stron w Izbie — lecz Jansoulet nie mówił — wystarczało mu tylko powiedzieć te słów kilka — „Kalumnia pomyliła się umyślnie co do imion, ja nazywam się Bernard Jansoulet. Tamten zwał się Ludwik Jansoulet.“
Lecz tego powiedzieć niemógł w obecności matki, która nic niewiedziała o postępkach starszego syna.
Zdawało się mu w tej chwili, że słyszy głos umierającego ojca: Umieram ze wstydu mój synu. — A kto wie czy i ona by nieumarła gdyby usłyszała coś tak dla niej niespodziewanego...
Uśmiech matki zamknął mu usta.
— Wybaczcie mi panowie — rzekł ze smutkiem w głosie — że tłómaczenie to, jest nad moje siły. Starajcie się, proszę was innemi drogami dojść prawdy — przetrząśnięcie całe życie moje, również jak akta dotyczące mej sprawy, a przekonacie się, że nie znajdziecie żadnej plamki na moim honorze, któraby mnie czyniła niegodnym, do zasiadania razem z wami w Izbie.
Ogólne zdziwienie nastąpiło wśród zebrania, już tak przychylnie usposobionego dla Naboba — milczenie jego, można było wziąść za efronteryą. Zamieszanie, szmer w ławkach, chciano poddać rzecz tę pod głosowanie dla ułatwienia, kto był zatem miał powstać. Nabob patrzył na to wszystko jak skazany, pod pręgierzem chwila długa jak wiek poprzedziła ostateczne orzeczenie. Na koniec prezydent powstał, i rzekł obojętnie:
— Wybór pana Bernarda Jansouleta, jest niniejszym zniesiony.
Nigdy może spokojniej przyszłość człowieka nie została zwichniętą.
Matka Jansouleta nie wiele z tego zrozumiała, widziała tylko że ludzie zaczęli wychodzić — i pusto się zrobiło w koło niej. Siedział tylko uporczywie krępy człowiek i jego żona w białym kapeluszu — oboje wpatrzeni w Bernarda, który także prawdopodobnie miał wyjść już, bo dużą plikę papierów wsuwał do teki. Po czem powstał z miejsca jak nieprzytomny. Och! ci ludzie goniący za wielkością, mają straszne chwile w życiu! W obec całego zgromadzenia, musiał zejść z tych stopni, które go tak strasznie drogo kosztowały, a z których strącał go fatalizm nieubłagany.
Na tę chwilę właśnie czekali oboje Hemerlingi — śledząc każdy krok odchodzącego — napawali się jego upokorzeniem, aż do sytości — a gdy odszedł zaczęli się śmiać do siebie — i wyszli ze sali.
Matka niewiedziała co ze sobą począć — coś znów zaczęto czytać — niewiedziała, czy to również dotyczy jej syna — słyszała że znów się zajmowano wyborami — poprawiła czepiec zmarszczyła brwi, usiłowała coś zrozumieć — i byłaby do końca wysłuchała raportu z wyborów w Sarigue, gdyby ten sam odźwierny który ją wprowadził, nie był przyszedł zwrócić jej uwagi, że to już wszystko się skończyło — i że może lepiej by zrobiła gdyby już wyszła. Zdawała się mocno zdziwioną.
— Doprawdy? to już koniec?... rzekła wstając z żalem. I nieśmiało zapytała.
— A czy on też... czy on tylko wygrał sprawę...
To pytanie było tak naiwne — tak rzewne, że odźwierny nie miał ochoty się śmiać nawet.
— Niestety szanowna pani — pan Jansoulet przegrał sprawę. — Ale bo czego to było nie powiedzieć prawdy — czego to ukrywać że on nie był nigdy w tym czasie w Paryżu i że to inny Jansoulet nabroił tyle — a jego niesłusznie posądzają. — Już miał powiedzieć i znów się potępił tem milczeniem.
Staruszka strasznie zbladła — oparła się o poręcz schodów by nie upaść — zrozumiała wszystko.
To nagłe przerwanie mowy — to poświęcenie swej osoby — to oszczędzanie brata. Bernard to zrobił dla niej. — Wstyd za starszego syna — potępienie tego — szarpało na przemiany sercem macierzyńskiem. Ale ona nie przyjmuje tej ofiary z jego strony. — On musi powrócić i wytłomaczyć się przed deputowanymi.
— Mój syn! gdzie mój syn?
— Na dole w powozie — to on mnie przysłał po panią.
Wyprzedziła odźwiernego, idąc szybko, mówiła głośno do siebie — popychała ludzi — przechodząc przez kurytarze — wreszcie dotarła do przedpokoju, gdzie było pełno lokai galonowanych — z oszklonych drzwi zobaczyła karetę Naboba i idąc ku niej, po drodze spotkała grubego jegomościa co siedział przy niej, w czasie posiedzenia — i tego drugiego w okularach, co tak potępiał jej syna. Słysząc na kilka zawodów wymówione nazwisko Jansouleta, wśród śmiechów i ironicznych wykrzykników, zwolniła kroku.
— No, ale koniec końców, niczem nie dowiódł, że nasze oskarżenia są niesłuszne.
Mówiący był to młodzieniaszek, z kobiecą twarzą, biały i różowy.
Matka słysząc to przecisnęła się do tej grupy rozmawiającej o jej synie — i stanąwszy w postawie wyzywającej na przeciw Moesarda:
— To czego on wam niepowiedział — to ja wam dopowiem — bo ja jestem matką i to jest moim obowiązkiem wyświecić prawdę.
Przerwała łapiąc za rękaw pana Merquier który chciał uciec:
— Ty najpierwszy zły człowieku musisz mnie wysłuchać... Co ty możesz mieć za urazę do mojego dziecka? Musisz pan chyba niewiedzieć — co to za człowiek — niech no ja pana objaśnię.
I obracając się do dziennikarza:
— Miałam ja mój panie dwóch synów...
Ale Moesard czmychnął — więc powróciła do pana Merquier:
— Dwóch synów mój panie...
Lecz i Merquier wyrwał rękaw z rąk staruszki i uciekł.
— Och! mój Boże, słuchajże mnie kto — wołała biedna matka załamując ręce — słuchajcie ludzie! lecz wszystko pierzchało w około niej.
Łapała przechodniów i chciała im opowiedzieć taką rzecz ciekawą, od której zależało szczęście jej syna — lecz obojętni odchodzili w pół słowa — co ich to mogło obchodzić. — Zmęczona wysileniem — ubiór jej w nieładzie — przedstawiała wzniosłą postać zrospaczonej matki — lecz ludzie pospolitego umysłu, widzieli tylko śmieszną stronę w tej kobiecie krzyczącej o uczciwość syna i pozwalali sobie żartować z niej.
Lecz niebawem śmiechy ustały — Jansoulet niemogąc się doczekać matki poszedł na przeciw niej — i z całą powagą i spokojem rzekł podając jej ramię:
— Chodź ze mną matko — nie trzeba tu stać tak długo.
Rozstępowano się z uszanowaniem przed tą parą. Miliony syna przyćmiły prostactwo matki — jak niekiedy gałganki pozszywane niezgrabnie, okrywają cudną rzeźbę przedstawiającą świętego.
Drzwiczki od karety otworzył lokaj — i oboje wsiedli, do błyszczącej karety. Była to ironija prawdziwa, w obec tego upadku, tej ruiny. — Błyskotki tego rodzaju pokrywają częstokroć najstraszniejszą nędzę, pozornie bogatych.
Matka i syn chwilę milczeli — schowali się w głąb karety przed ciekawymi. — Ale skoro tylko kareta ruszyła z miejsca — i on czuł już, że daleko za nim została ta kalwarya jego życia — z pogrzebaną na zawsze dobrą sławą i honorem tak drogocennym każdemu — puścił wodze łzom powstrzymywanym skwapliwie — oparł głowę na ramieniu matki — i zaszlochał na jej łonie jak za dziecinnych dni swoich — i odnalazł te słowa któremi nie raz skarżył się będąc chłopięciem: Mamo... Mamo...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.