Na wysokościach/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na wysokościach
Pochodzenie Męczennicy
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MĘCZENNICY.
CZĘŚĆ PIERWSZA.
NA WYSOKOŚCIACH.
OBRAZY ŻYCIA WSPÓŁCZESNEGO
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1886.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Ноября 1885 года.




Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr. 26.







W salonie księżny Eufrezyi miano podawać herbatę. Był to wieczór czerwcowy, dosyć gorący — okna wychodzące na cienisty ogród stary stały pootwierane. Z dala przytłumiony słychać było gwar miasta; ale stare drzewa tak osłaniały pałacyk z tej strony, iż tylko z odgłosu można się było domyślać stolicy. Rozrosłe ich konary zielonem sklepieniem pokrywały trochę wilgotny i smutny ogródek, któremu mury ze wszech stron go otaczające, kradły powietrze i słońce...
Jak on tak i pałacyk miał pozór dobrze zachowanej pamiątki, niezbyt już dla nowszych życia wymagań dogodnej. Wiek musiał co najmniej upłynąć jak po raz ostatni mury tego gmachu ustroiły się i odmłodziły. Nosił on wybitny charakter końca XVIII w., w którym był przerobiony.
Teraźniejsza właścicielka czy przez poszanowanie, czy dla fantazyi jakiejś nic tu odmieniać i odnawiać nie chciała, choć złocenia były poczerniałe, białe malowania zbrukane, a stare obicia wyblakłe.
Zdawało się jej może, iż nie przystało starej rodzinie walczyć o lepszą z młodym zbytkiem naszych czasów. Salon biały ze złotem, z malowanemi nadedrzwiami, ze zwierciadłami w ramach ozdobnych, ze swym adamaszkiem niegdyś amarantowym, kilkunastu obrazami flamandzkiej i włoskiej szkoły, ze sprzętem staroświeckim, z mnóztwem fraszek, w których się dawniej kochano, a które dziś stały się osobliwościami kosztownemi — tak był w sobie cały i harmonijny, iż mimo śladów, jakie czas na nim zostawił, znawcy się nad nim unosili...
Księżna Eufrezya, będąc zmuszona zamieszkać tu dla wychowania córki jedynaczki, gdy raz postanowiła utrzymać pałacyk jakim był, starała się aby nic w nim nie stanowiło dyssonansu.
Więcej może kosztowała ta fantazya pańska niżby restauracya była wyniosła — lecz znajdowano to powszechnie bardzo dystyngowanem. Księżna matka, z domu hrabianka*** pochodziła z rodziny, która swego czasu wsławiła się swą ekscentrycznością. Było to już we krwi jej i obyczaju... Za młodu niezmiernie żywa, wrażliwa, namiętna, cierpiała z tego powodu wiele... Pozostało jej nawet teraz blizko sześćdziesiątletniej dosyć jeszcze imaginacyi, życia, fantazyi, aby się nie nudzić na starość. Szczęściem dla niej wszystkie wybryki, do jakichby ją mogła krew gorąca doprowadzić — stłumiło jedno uczucie, które nad innemi wzięło górę.
Z drugiego małżeństwa, spóźnionego, miała córkę, do której się przywiązała ślepo, namiętnie, gorąco tak, że dla niej i nią tylko żyła...
Przyczyniało się może do tego, iż księżniczka Jadwiga przyszła na świat tak wątła, tak biedna, iż z początku wątpiono o utrzymaniu jej przy życiu. Z nadzwyczajnemi staraniami i kosztem udało się dziecię to, bezsilne, trochę ułomne, wychować. Wożono ją do piasków nadmorskich, do powietrza odżywiającego, na słońce życiodawcze, na mleko karmiące po całym świecie, i księżniczka Jadwiga nareszcie rozwinęła się choć słabiutka, delikatna, wątła, bezkrwista, rozpieszczona, z jednem ramieniem nieco od drugiego wyższem, — obiecując już zdaniem doktorów i wypięknieć i sił nabrać, byleby się jej w niczem nie sprzeciwiano, — bo najmniejszego nie znosiła podraźnienia, a mała nieprzyjemność oddziaływała zaraz na stan jej zdrowia i stawała się groźną następstwy.
Staraniem matki nieustannem było czuwać, ażeby uśmiech nie schodził z jej bladej twarzyczki, by miała wszystko czego tylko zażądać mogła. Dziecię tak na ręku noszone, osłaniane, chuchane, musiało uczuć się panią, i mimo przywiązania do matki, wyrosnąć na tyrana.
Oczekiwano na herbatę.... W salonie lampa z zieloną osłonką paliła się już na stoliku, chociaż przez okna wpadał jeszcze blask dnia schyłku, o ile go drzewa osłaniające okna dopuszczały.
W fotelu siedziała księżna matka, na której, mimo bardzo starannego stroju i troskliwości o powierzchowność, mało znać było dawniej sławioną piękność.
Pomarszczona i zżółkła twarz, straciła rysy odznaczające ją, i oczy tylko czarne i żywe, mówiące, nie postradały blasku. Usta ginęły w fałdach, a policzki chudość zeszpeciła. Małego wzrostu, prosto się trzymająca, ze zbyt młodemi do swej twarzy ruchami, księżna matka była ruiną, która się kazała burzliwej przeszłości domyślać. — Trudno jej było długo spokojnie w jednem miejscu usiedzieć, poruszała się ciągle, rzucała rękami, sobą, trzęsła głową... a oczy jej biegając do koła, wracały co chwila ku córce. Śledziła w niej najmniejsze wrażenia, usiłując odgadnąć, co je spowodowało, i nieustanne rzucając pytania.
Księżniczka Jadwiga siedziała na kanapie wsparta na rączce białej, trochę długiej, chudawej, nieładnej lecz wypieszczonej jak one... Nie była piękną, ale właśnie znajdowała się w tej, często prędko przemijającej życia chwilce, gdy młodość opromienia i wdziękiem swym złoci nawet to, co pięknem być nie może.
Twarzyczka blada, żółtawa, przezroczystej cery, trochę za nadto przedłużona, z czołem zbyt wysokiem, z noskiem kształtnym, — wydawała się starszą niż miała prawo. Usta szerokie, zaciśnięte, odznaczał wyraz energiczny, samowolny, despotyczny niemal. Oczy w pięknej oprawie, ciemne, nieoznaczonej barwy patrzały razem śmiało jakoś i smętnie. Kształty postaci nie wypełniły się jeszcze, bo może się nigdy zaokrąglić nie miały, lecz okrywała je skóra delikatna, a maleńkiej ułomności, dzięki sukienkom i różnym środkom dopełniającym, wcale widać nie było. Średniego wzrostu, słuszniejsza od matki, księżniczka Jadwiga miała wiele dystynkcyi w ruchach, i choć niepiękna, czyniła wrażenie oryginalnym twarzy wyrazem. Młodziuchna zdawała się niemal starą, tak siebie była pewna i odważnie w świat i na ludzi spoglądała...
Własne upodobanie i troskliwość matki czyniły ją elegantką, a strój powszedni i domowy był tak wykwintny, iż dla jej wieku zdawał się niestosownym. I on czynił ją starszą niż była.
Księżniczka nie miała lat dwudziestu. Ubranie domowe było jedwabne, obszywane koronkami, przystrojone do zbytku, na szyi łańcuszek i medalion, na chudych rękach bransolety, na palcach dużo rozmaitych pierścieni, wreszcie utrefienie włosów dosyć ubogo rosnących — mogło na pierwszy rzut oka omylić i kazać się domyślać młodej mężatki. Śmiałość też i swoboda, których obecność matki nie hamowała, przyczyniały się do złudzenia.
Oprócz dwóch pań, z których rzeczywiście nie wiedzieć którą było nazywać gospodynią — mężczyzna w wieku znajdował się w salonie, i młodzieniec, którego zaraz zaprezentujemy.
Starszy, książę Marcin, zupełnie siwy, trochę łysy, miał fizyognomię przyjemną i łagodną, nic nieznaczącą; oczy piwne niewielkie, usta wygięte stereotypowym uśmiechem, wąsik mały na zwierzchniej wardze, który był przeznaczony aby twarzy dodał energii i powagi, bo na tych jej zbywało. Ubrany mimo wieku starannie, czysto, nie bez smaku, figurką swą i całą osóbką miłe czynił wrażenie. Z tytułem czy bez niego każdy w nim czuł jedną z tych istot biernych, które w wielki rachunek życia społecznego nie wchodzą, nie dobijają się stanowisk i zaspakajają tem, co im Bóg dał, kupując powolnością dla wszystkich, nad wszystko im miły spokój.
Był to jakiś stryj księżniczki, wybrany dla tych swych ujemnych przymiotów na opiekuna przez księżnę Eufrezyę, ażeby jak najmniej jej zawadzał.
Pierwszy to raz ktoś księcia Marcina brał tak na seryo i podnosił go do godności, o którą się nigdy nie dobijał. Dziwił się wyborowi kuzynki, lecz odrzucić go nie mógł, a obowiązki swe spełniał z takiem zaparciem się własnych przekonań, iż księżna matka odchwalić się go nie mogła.
Książę Marcin nie był może umysłowo tak upośledzony jak się wydawał, lecz po żwawo spędzonej młodości i różnych przejściach doszedł do tej zasady, że z ludźmi o nic się spierać nie warto, najwygodniej jest potakiwać, uśmiechać się i żadnej nigdy walki nie rozpoczynać.
Książę Marcin też milczał najczęściej, miał dar słuchania wielki, słuchał inteligientnie i potakiwał w miejscu, trafnie, z rozmaitemi stopniowaniami, co gadułów uszczęśliwiało. Nazywano go skąpym, w istocie był oszczędny, a próżności miał tak mało, że nigdy dla niej grosza nie poświęcał. W chwili gdy go w salonie znajdujemy oczekującego z innymi na herbatę, — siedział twarzą zwrócony do starej księżny z attencyą wielką i obrachowanym kierunkiem oczu, które z największą łatwością mogły się przenieść ku księżniczce Jadwidze.
Czwartym i ostatnim w salonie był młodzieniec tak piękny, że gdyby nawet oblicze jego nie miało na sobie dobitnie wyciśniętego piętna intelligencyi rozwiniętej szczęśliwie — musiałby zwrócić oczy na siebie. Słuszny, brunet, zbudowany jak posąg Apollina, kształtny, z wyrazem wielkiej, arystokratycznej dystynkcyi — nie miał skazy, nie miał jednego rysu dysharmonijnego. Natura tworząc nawet takie arcydzieła bardzo często, przez ironię jakąś czemś oznacza ułomność ludzką. Niekiedy jest to plamka zaledwie dostrzeżona, a jednak wielkiego znaczenia. W siedzącym skromnie na trochę w cień odsuniętem krzesełku młodzieńca, najbystrzejsze oko nie mogłoby było dostrzedz nic, coby od niego zrażało i rozczarowywało.
Do tej piękności fizycznej, nadzwyczajnej, uderzającej, którą podnosiło to, że właściciel nie zdawał się do niej przywiązywać wagi, — dodać potrzeba ten promyk na czole, ten ogień w oczach, który piękności dodaje blasku i wdzięku.
Chłopak ubrany był bardzo skromnie, czysto, z angielską prostotą, lecz smakownie. Suknie miał czarne, bieliznę niepokalanej świeżości, i najmniejszej błyskotki na sobie. Z miejsca, jakie zajmował opodal nieco od trzech osób składających kółko zawarte, wnosić było można, iż do niego właściwie nie należał, i zajmował tu podrzędne jakieś stanowisko...
Pomimo oznajmionej herbaty, na jednej ręce miał już włożoną rękawiczkę i trzymał kapelusz, jakby się gotował do wyjścia.
Nikt na niego nie patrzał, ani wyzywał do rozmowy, która się toczyła tak swobodnie, jak gdyby go tu nie było. Księżna matka opowiadała coś kuzynowi, księżniczka Jadwiga pogrążona była w jakiemś dumaniu, przerywanem niekiedy dodatkami, które dorzucała do powieści matki; książę Marcin cały był zatopiony w słuchaniu, uśmiechał się i poruszał dowodząc, że pilno zwraca uwagę i nadzwyczaj się bawi tem czem go częstowano.
Jedna tylko księżniczka Jadwiga kiedy niekiedy, nieznacznie oczkami biegała w stronę młodzieńca, zatrzymywała na nim wzrok znacząco, i jakby sama na siebie gniewna, odwracała go szybko, by po chwilce znowu spojrzeć na milczącego gościa.
Czy oczy i wejrzenia ich się spotykały, trudno było odgadnąć — księżniczka wyraźnie strzegła się, by nie być wyśledzoną i pochwyconą na uczynku. Młodzieniec niekiedy drgał, spuszczał źrenice na kapelusz, podnosił je, toczył oczyma po salonie, zdawał się pomieszany i wprędce odzyskiwał panowanie nad sobą.
Gra ta trwała dosyć długo, gdy wreszcie podniósł się z krzesła, i zdawał chcieć pożegnać. W tej chwili księżniczka postrzegłszy ten ruch, zwróciła się śmiało, i potrząsłszy główką, odezwała się pół głosem.
— Siedź pan!
Posłuszny gość, zarumieniwszy się nieco, usiadł — a księżna, która dosłyszała rozkaz wydany przez córkę, miała sobie za obowiązek urzędownie go potwierdzić i prędko dodała, tonem suchym, prawie niegrzecznym:
— Zostań pan na herbatę.
Na epizod ten podrzędnego znaczenia książę Marcin nie zwrócił uwagi.
Księżniczka jakby chciała wystąpienie swe zagładzić, już ani patrzała na młodzieńca.
W tem drzwi się otwarły do saloniku bocznego, w którym podano herbatę, kamerdyner wszedł, a księżna matka podała z krygiem pociesznym rękę kuzynowi. Księżniczka wstała powoli, ociągając się, niechętnie z kanapy, spojrzała na suknię, poprawiła coś koło niej, rzuciła okiem na powstającego też gościa, i poszła za matką przodem, nie podając mu ręki. O parę kroków dopiero za nią stanął zaproszony, trzymając się umyślnie z dala. Księżniczka szła tak wolno, że matka jej miała czas zasiąść do stolika, gdy ona i idący za nią jeszcze się znajdowali w pierwszym salonie. Parę razy obróciła się panna ku gościowi w milczeniu, wlepiając w niego oczy z wyrazem takim, z taką uporczywością, jakich przy matce nie miały. Ten wzrok pociągający zamiast go ośmielać, zdawał się przestraszać, co widząc księżniczka zatrzymała się, i wciąż patrząc w oczy, rzekła głosem pełnym znaczenia:
— Proszę koniecznie jutro o ten tom Mickiewicza — bardzo proszę.
Skłonił się powołany...
— Pan mnie masz trochę za dziecko i robisz wybór, którego ja nie lubię.
Uśmiechnęła się dziwnie i szepnęła:
— Ja wszystko czytam... wszystko... nawet czego bym nie powinna może... nie cierpię tajemnic — chcę znać życie!!
Przyłożyła rękę do ust, uśmiechnęła się smutnie, lecz spostrzegłszy, że matka od stolika herbacianego niespokojne ku niej rzucała wejrzenia, dała znak głową młodzieńcowi i poszła do herbaty.
Tu ona miejsce swe zajęła przy matce, gdy bardzo zmieszany gość jak najskromniejsze sobie wybrał przy końcu stołu. Matka popatrzała na niego, na córkę, i dalej prowadziła rozmowę z kuzynem, do której wesoło i śmiało przyłączyła się księżniczka Jadwiga.
Przy herbacie gość ów, którego tu zwano panem Celestynem, zachował się milcząco i jak przystało komuś, który jest zaledwie przypuszczony do — wyższego towarzystwa.
Nikt go nie zagadnął, tylko oczy księżniczki Jadwigi ciągle prześladowały, a że siedziała naprzeciw, choć dalej trochę, łatwo jej było niepostrzeżonej przez matkę prowadzić dalej tę niemą rozmowę.
Trwało to dosyć długo, aż wreszcie książę Marcin żegnać się począł, a pan Celestyn wstał także i poszedł za jego przykładem.
Księżniczka zmrużonemi oczyma bardzo znacząco pożegnała go i dała znak głową.
Gdy matka i córka pozostały same, milczenie zapanowało w salonie. Troskliwy wzrok księżny ciągle śledził wyraz twarzy córki, siedzącej w zamyśleniu chmurnem. Widocznem było, że księżna coś powiedzieć chciała, a wstrzymywała się i nie śmiała począć.
— Cóż ci dziś jest Jadziu droga? — odezwała się wreszcie, przykładając jej rękę do czoła...
Czoło to namarszczyło się groźno... Dziecko wiedziało, że najlepszym sposobem oswobodzenia się od pytań natrętnych matki, było — okazać się cierpiącą i nadąsaną.
— Ale cóż mi ma być? odpowiedziała kwaśno... Nic mi nie jest...
— Zmęczona jesteś — dodała wzdychając księżna i poruszając się niespokojnie. Ty wiesz, moje najdroższe, jedyne dziecię, jak ja cię kocham, i że niebabym ci przychyliła... jestem ci posłuszną, wszystkim twym kochanym fantazyjkom dogadzam... ale ty bo... słabowita... delikatna... nadużywasz sił swoich... Te twoje lekcye i lekcye bez końca, to nienasycone nauki pragnienie... Trzeba w niem mieć miarę, jak ja się boję o zdrowie...
Zadumana Jadwinia potrząsała głową...
— Właśnie te jedne lekcye i tę naukę jedną lubię, odezwała się... Pozbawiona ich, umarłabym z nudów. Nie chcę być lalką taką jak inne moje rówieśnice...
Księżna pocałowała ją w czoło i zawołała:
— A! jaka główka gorąca!
Nie było na to odpowiedzi, córka ani oddała pocałowania, ani zmieniła postawy, siedziała smutna z wyrazem zadumy... Matka żywo poczęła się przechadzać po saloniku, coraz to spoglądając na nią.
Trwało milczenie.
— Mnie się zdaje, szepnęła po chwili księżna, stając przed córką — że ten nieznośny Celestyn tobie swemi lekcyami głowę przewraca... Doprawdy! Jabym się go pozbyć chciała...
Spojrzenie na córkę, wywołało z ust księżny okrzyk rozpaczliwy...
Jadzia zbladła, zmieniła się nagle, a niepiękna twarz jej tak się straszliwie wykrzywiła, takie oburzenie odmalowało się na niej, że księżna przerażona, objęła ją rękami, przytuliła do piersi, i cała drżąca poczęła pieścić jak małą dziecinę.
Na pannie Jadwidze to małe sprzeciwienie się matki uczyniło takie wrażenie, iż natychmiast potrzeba było wody, kropel jakichś, i nierychło wyraz twarzy powrócił do zwykłego stanu.
Księżna więcej niż się godziło zaniepokojona tem była... Oczy jej błyskały, usta się wykrzywiały, czoło pomarszczyło.
— Ale Jadziu najdroższa, szepnęła nieśmiało — z tobą nie można doprawdy pomówić nawet... a ja, jabym tak chciała, tak potrzebowała...
Księżniczka jakby nagle męztwo i siła w nią nadzwyczajna wstąpiła, wyprostowała się dumnie i odezwała się głosem podniesionym:
— Niechże mama mówi — proszę, bardzo proszę — bo i ja potrzebuję też tej rozmowy.
Spojrzały na siebie, księżna ją chciała pocałować, córka z lekka odtrąciła ją, powtarzając:
— Więc mówmy, mówmy!
Chwili namysłu potrzebowała matka, nim drżącym głosem się odezwała:
— Jeżeli cię to ma draźnić...
— Ja już jestem podraźniona.
— Czem?
Jadwiga milczała, zacisnąwszy usta.
— Czem?
Nie było odpowiedzi.
— Moja najdroższa — moja najsłodsza, jedyna ty moja, poczęła księżna, ręce załamując... Nie gniewaj się, nie irrytuj, błagam cię. Cóżem ja powiedziała tak strasznego? Poskarżyłam się na tego... Celestyna — nie bierz mi za złe, jestem matką... lękam się go... ty...
— Cóż! ja? co? głośno przerwała księżniczka.
— Wiesz, nieśmiało zniżając głos, szepnęła matka — mogłabym cię posądzić doprawdy o rzecz poczwarną... Cóż cię ten jakiś pan Celestyn tak obchodzi?
— Ja tego jakiegoś pana Celestyna lubię — lubię — odparło dziewczę zuchwale — tak! i z tem się nie kryję.
Księżna oczy sobie zakryła...
— Jadziu moja!
Zamilkły obie; oczy córki rzucały ogniem i płomieniami na matkę, wyzywająco.
— Tak jest — lubię go, dodała, nawet bardzo...
— I dajesz mu to poznać!
— Nie wiem, sucho odrzekła córka.
— Dziecinna fantazya! — poczęła księżna.
— Nie, to fantazyą nie jest — zaprzeczyła Jadzia, patrząc śmiało...
Księżnie na twarz występowały naprzemiany kolory i bladość trupia, usiłowała się poskromić, uspokoić, nie mogła...
— Chodźmy, rzekła zrywając rozmowę, — chodźmy do twojego pokoju... Spocznij...
Księżniczka potrząsnęła głową.
— Kończmy — odezwała się — cośmy poczęły. Ja mamie muszę powiedzieć otwarcie, że jeśli jakimkolwiek sposobem pan Celestyn zostanie oddalony — ja — umrę.
Ostatnie słowo do pół tylko wyrzeczone, matka z krzykiem pocałunkiem zamknęła.
Łzy się jej puściły z oczu...
Pomimo całego przywiązania do obóstwianego dziecka — księżna usłyszawszy to wyznanie, nadto była przelękłą, aby się mogła powstrzymać.
— Jadziu na miłość bożą! przecież wiesz kto on jest, a kto ty! Przepaść was dzieli! To szaleństwo...
Księżniczka usłyszawszy to, wstała nagle z krzesła, i nie odpowiadając już nic, krokiem chwiejnym poczęła iść do pierwszego salonu. Matka wzięła ją niemal przemocą pod rękę i podtrzymując szła razem...
Nie mówiły już do siebie, ale na twarzy księżny Eufrezyi tak rozpaczliwy wyraz się wypiętnował, tak drżała, iż można było równie się o nią jak o córkę obawiać.
Scena ta nie musiała być ani niezwykłą, ani pierwszą, — bo w pogotowiu gdzieś stojąca średnich lat kobieta nadbiegła cichemi krokami, i wyręczając księżnę poprowadziła, coś szepcząc, pannę Jadwigę do jej pokoju.
Matka wlokła się za niemi jak nieprzytomna. Była tak zamyślona, że na zadane pytanie jej przez kamerdynera, po dwakroć powtórzone, odpowiedzi nie dała.
W salonie zatrzymawszy się nieco, księżna kazała sobie podać co potrzeba do pisania, ręką niepewną nakreśliła wyrazów parę i oddała służącemu.
Gdy potem pośpieszyła do pokoju córki, znalazła go zamkniętym, a u progu stojąca służba oznajmiła, że panienkę zaraz do łóżka trzeba było zanieść — i zdawało się, że usnąć miała.




Wyszedłszy z pałacyku, pan Celestyn, gdy za bramę się dostał i znalazł w ulicy, stał długo zbierając myśli, jakby nie wiedział co począć.
Co kilka postąpił kroków, zatrzymał się i dumał znowu. Widocznie nierad był z siebie, znać to było z ruchów wszystkich...
Przechodnie potrącali go, nie zważał... Wreszcie szybko idący naprzeciw mężczyzna otarłszy się prawie o niego, już miał pominąć, gdy rozpoznawszy o mroku Celestyna, pochwycił go za rękę.
— Dobry wieczór! a! to ty!
Celestyn, jakby się dopiero obudził, szepnął:
— Dobry wieczór...
— Idziesz, dokąd? dawnośmy się nie widzieli, począł głos wesoły... Czy powracasz na Pragę do ojca, czy nocujesz w mieście?
Pytającego uderzyło milczenie posępne pana Celestyna. Wziął go pod rękę.
— Co ci jest? znajduję cię w jakiemś niezwyczajnem usposobieniu?
— W istocie — przebąknął zapytany — a nigdy może pożądańszem mi nie było spotkanie z tobą. Jesteśmy przyjaciołmi od szkolnej ławy i nie nazwiskiem tylko...
Tu przerwał i odetchnął mocno.
— Tak, dodał, znajduję się w położeniu dziwnem. Wiele sobie na świecie dotąd jakoś radzić umiałem... a dziś, doprawdy, czuję potrzebę poradzenia się... Chciałbym, ażeby inne zimniejsze niż moje oczy w to wejrzały co się ze mną dzieje.
Przyjaciel słuchał z wielką uwagą.
— Ty — rzekł — tybyś potrzebował czyjejś rady?
Celestyn za całą odpowiedź ścisnął go za rękę.
— Chodźmy — odezwał się — siądźmy gdzie... Wstąpmy...
Po krótkiej naradzie obaj wstąpili do pierwszej lepszej cukierni, która już była pustą. W pierwszym pokoju stary jegomość szklankę dopijał, w drugim było ciemno, przeszli do niego, wołając o światło.
Spotkany w ulicy przyjaciel, jakby się przy niem okazało, był tegoż wieku co Celestyn, zdrowy i silny mężczyzna, twarzy pospolitej, lecz ożywionej wejrzeniem rozumnem. Czoło prawie nizkie, szerokie było i niezwykłej budowy. Wyraz fizyognomii wskazywał chłodnego i praktycznego człowieka.
Siedli, kazawszy dać limonadę. Ale Celestyn, który na tę radę powołał, zadumawszy się, długo nie mógł przyjść do słowa...
Pan Michał wpatrywał się w niego uważnie i czekał.
— Tak — rzekł nareszcie głosem przytłumionym Celestyn — jest to położenie osobliwsze, i tylko takiemu jak ty wypróbowanemu druhowi zwierzyć się mogę z niego. Ojcu nawet mówić o tem nie śmiem...
— Cóż to jest?
Celestyn ręką potarł czoło i począł:
— Wiesz, że mi nastręczono, narzucono dawanie lekcyi historyi, języków, literatury, nie wiem tam czego u księżny Eufrezyi..
Wcale mi to nie było na rękę, bo nie lubię dawać lekcyj panienkom, tembardziej rozpieszczonej księżniczce... Musiałem jednak przyjąć wezwanie.
Westchnął.
— Doznałem przyjemnego bardzo zawodu, ciągnął dalej Celestyn — zbliżywszy się do mej uczennicy. Wydała mi się nieładną, obejście się jej ze mną było w początku dosyć niegrzeczne nawet — ale płaciła za to wcale niepospolita intelligencya, głowa otwarta, pojętność i pamięć nadzwyczajna. Słowem zdumiewać się jej musiałem.
— Cóż dalej? — podchwycił Michał.
— Lekcye te przeszło rok trwają — dodał Celestyn smutnie — i doprowadziły mnie do tego szaleństwa, żem się prawie pokochał w mojej uczennicy. Ale toby niczem jeszcze było — rzekł głosem drżącym, — głupią miłość moją schowałbym tam gdzieby jej ludzkie nie dojrzało oko... gorzej jest, to rozpieszczone, biedne dziecię... ja nie wiem jak ci powiedzieć. Weźmiesz mnie za samochwalca... ona... ona — mam tego dowody... ona...
— Kocha się w tobie! podchwycił śmiejąc się Michał. Ale to było do przewidywania! Bez pochlebstwa nie ma kobiety, któraby się w tobie w końcu nie musiała zakochać. Jesteś przeklęcie piękny.
— Dajże mi pokój! zawołał Celestyn. Jest to sobie fantazya dziecinna młodego dziewczęcia — ale w końcu to upaja... Bądź co bądź — stanowisko, imię, zwyczaje wykwintne — wszystko to ma urok, uderza, chwyta za serce... Niepiękną wydaje mi się dziś — czasem dziwnie zachwycającą! Oczy i serce znałogowały się do niej... Co mam począć? co począć?
Pochwycił się za głowę pan Celestyn, a przyjaciel patrzał na niego z politowaniem.
— Nie brać dzieciństw na seryo! zawołał po chwili. Jeżeli się czujesz słabym — co u licha, uciekaj! Zdradzić położonego w tobie zaufania nie zechcesz... Miłość ta czy fantazya, jak sam wiesz, do niczego nie prowadzi. Ty jesteś chudym pachołkiem, a ona księżniczką. Toby jeszcze było niczem — ale tyś szlachetka sobie — a ona należy do tych rodzin, które mezaliansu nie dopuszczają... Sam wiesz, że z tego nic być może. Kochasz czy nie, kocha się ona w tobie czy ma fantazyę tylko — trzeba z drogi zejść i to co najrychlej!..
Sumienie i rozum tak każą...
Pan Michał dopijając limonadę, dokończył rezolutnie:
— Wiesz, że się dziwuję, iż mogłeś potrzebować rady czyjejkolwiek, i wątpić o tem co masz czynić?
Celestyn westchnął i mały uśmieszek przebiegł po jego ustach.
— Źle się wyraziłem, rzekł; właściwie nie rady potrzebuję, ale pociechy...
Michał realista chłodny odparł trochę ironicznie:
— Na miłosne cierpienia pociechy nie ma! a doprawdy nie pojmuję jak... mogłeś się w twej uczennicy tak rozkochać!
— Jak? podchwycił Celestyn — tego ja ci sam wytłómaczyć nie potrafię. Widziałeś ją pewno nieraz, wszyscy mówią, że nie jest wcale piękna, a dla mnie ma urok i wdzięk niewysłowiony...
W pierwszych tygodniach, gdy do dawania lekcyj zostałem wezwany, były mi one nad wyraz przykre. W kątku pokoju z robótką siedziała nieodstępna stara panna, stara sługa domu, panna Klara. Nie przeszkadzało to księżniczce najswobodniej sobie postępować ze mną. Nie życzyła sobie, abym się z nią obchodził jak z dzieckiem, i zapowiedziała mi z góry, że tylko wyjaśnienia pewnych kwestyj i skazówek wymagać będzie odemnie. Wysypała zaraz cały w istocie zdumiewający zasób wiadomości, ogromnem czytaniem nagromadzony, i odkryła mi niepospolity umysł i zdolności, ale zarazem uparte przekonania pewne, od których odstępować nie chciała...
Kilka tygodni trwały nużące spory o najrozmaitsze kwestye... Byłem zupełnie zimny i trzymałem się w mej roli nauczyciela, professora.
Nie wiem, czy ten chłód i obojętność moja, czy istotnie jakaś budząca się sympatya w tem sercu, niecierpiącem żadnych kajdan i niewoli... wkrótce zmieniły ją zupełnie. Sprzeczała się ze mną zawsze, ale wśród tych rozpraw niekiedy zamyślona, wsparta na ręku, wlepiała we mnie oczy tak dziwnie mówiące, wtrącała takie pytania więcej życia niż literatury tyczące się, żem się mieszać poczynał.
Przedsięwziąłem unikać wejrzeń, nie rozumieć alluzyj — i znowu wejść w ścisłe oznaczone szranki nauczycielskie. Naówczas zaczynała się niecierpliwić, dąsać, przerywała lekcye, odsyłała mnie precz kapryśnie, powoływała ze wschodów... Byłem nad wyraz tem znużony. Lecz razem, przyznać to muszę, ta istota tak młoda, tak pojętna, sięgająca myślami tak daleko i wysoko, zdająca się pragnąć jakiejś duszy bratniej, współczucia... zaczynała we mnie wywoływać politowanie, sympatyę, niepokój jakiś. Nie unikałem już wejrzeń, nie mierzyłem tak troskliwie słów moich...
Księżniczka, którą przytomność panny Klary niecierpliwiła, wymogła na matce, ażeby ona siadała w drugim pokoju, którego drzwi zostawiano otworem.
Stało się według jej woli.
Lekcye literatury, czytanie i kommentowanie poetów szło dalej, ale się odbywało w sposób najfantastyczniejszy. Księżniczka sama wybierała przedmiot, i z powodu jego rozpoczynała rozprawy częstokroć dla mnie tak draźliwe i niezupełnie właściwe żem nie wiedział co począć z sobą. Widząc mnie zakłopotanym, śmiała się i powtarzała ciągle:
— Ale ja nie jestem dziecko!
Z rozmów łatwo mi było odgadnąć, że czytała bez kontrolli co tylko chciała, co jej wpadło w ręce, z tą ciekawością chorobliwą temperamentów pewnych, które granicy żadnej znać nie chcą.
Obejście się ze mną było najdziwaczniejsze. Niekiedy czułe do zbytku, poufałe, to dumne i chłodne. Sam na sam była zupełnie inną, przy matce bardzo ostrożną, jak gdyby się lękała, ażeby jej nie odebrano zabawki.
Tak przeżyłem rok w mękach, mój Michale, ale niekiedy i w marzeniach idealnych. Księżniczka pod pozorem zadań stylowych, dawała mi opracowania, w których odzywały się uczucia, malowało położenie, znajdowały alluzye najwyraźniejsze do nas obojga. Dawała mi je wymagając krytyk, uwag, odpowiedzi...
A przebieg tej choroby — bo inaczej uczucia mego nazwać nie mogę — opisać się nie daje.
Znasz mnie nadto, ażebyś mógł posądzić, żem wyszedł choć na chwilę z mej roli biernej. Nie zapomniałem się — to pewna: nie powiedziałem słowa, nie posunąłem się ani na pół kroku po za granicę mych obowiązków... ale gdy się kocha... miłość tajona i tłumiona zdradza się oczyma, milczeniem, jednem niczem...
P. Michał słuchając tych zeznań więcej okazywał zniecierpliwienia, niż zajęcia niemi. W końcu przystąpił do Celestyna, ręce mu położył na ramionach, wstrząsnął nim i zawołał:
— Dość tych ślamazarnych marzeń! Potrzeba być mężczyzną i uczciwym człowiekiem. Cobyś powiedział o młodym nauczycielu przyjętym do zacnego domu, któryby korzystał ze zbliżenia się do niewinnego a rozpieszczonego dziecięcia i chciał mu zawrócić głowę?
— Potępiłbym go — odparł wstając Celestyn... nie wątpisz o tem.
— No — a zatem nie pozostaje ci nic nad uwolnienie się od lekcyj — rzekł Michał, — i to co najprędzej. Ty weź się do pracy i staraj się o marzeniu zapomnieć...
Celestyn smutny i milczący poczynał się już wybierać z powrotem do domu, widząc przyjaciela prawie nadąsanym. Na stole przy kapeluszu jego leżał tom poezyj Mickiewicza, który właśnie księżniczka mu oddała.
Michał machinalnie wziął go w rękę, a w tej chwili kartka z niego wypadła. Celestyn zarumienił się mocno; spojrzeli na siebie. Podniósł ją drżący, i nie mógł się wstrzymać, mimo przytomności przyjaciela by na nią nie rzucić okiem. Poznał od razu znany mu już charakter księżniczki Jadwigi, pismo jakby pośpiesznie, wielkiemi głoskami, szeroko na papier rzucone.
Był to urywek jakiś bez podpisu, bez końca, myśl niby od niechcenia zanotowana.
„Miłość jest niezwyciężoną, jeśli jest prawdziwą i wielką — czyni cuda... Nie ma dla niej niepodobieństwa... nie ma przepaści, którejby albo skrzydłami lub pełznąc nie przebyła... Tak — choćby pełzać przyszło, i to jej nie zastraszy...
„Miłość potężna jest jak śmierć... Ludzie, imiona, względy wszelkie nikną w jej oczach. Dla dwojga kochających się nie ma świata po za nimi, nie ma prawa oprócz ich uczucia... Lecz czy mężczyzna kiedy kochać tak może? Nie, potrzeba ażeby miłość kobiety oblała go płomieniem, i ogień swój mu wszczepiła. Z posągu tego musi ona stworzyć nową istotę — taką, jaką marzyła...“
W końcu stało po dwakroć coraz większemi głoskami — „Miłość wszystko może! jest niezwyciężoną...“
Gdy Celestyn czytał, Michał mający wzrok dobry, choć stał trochę dalej, rzucił oczyma na kartkę, i burząc się, niespokojny, chmurny przebiegł ją także oczyma.
— Czy to pierwsza podobna włożona do książki podpałka? spytał ironicznie.
Celestyn prędko schował ją do kieszeni i nie odpowiedział nic.
Wyszli z cukierni, a że pierwszy z nich miał się dostać na Pragę, drugi szedł do miasta, musieli się rozejść. Michał ucałował przyjaciela z wielkiem uczuciem.
— Kochany mój — rzekł poważnie, — żal mi cię niewymownie, wpadłeś w niepotrzebną, przykrą, niesmaczną kabałę. Co najrychlej ratuj się heroiczną rejteradą. Innego sposobu nie ma...
Celestyn poszedł zamyślony. Około mostu znalazł jeden z tych lichych wózków, które zwykle Żydkom służą do wycieczek na Pragę, i znajomy woźnica podjął się go odwieźć do rodziców, których dworek stał dosyć daleko na małej uliczce przedmieścia.




Dworek pana Joachima Kormanowskiego, ktoby starego właściciela nie znał, starczył sam, by się w nim domyśleć było można ubogiego ale o dobro swe pieczołowitego człowieka. Była to posiadłość niewielka, nieimponująca — kawał spory ogrodu i drewniany dom porządny z przynależytościami, — ale miło było spojrzeć na to, tak czysto, starannie wszystko było utrzymane, tak wypielęgnowane.
Pewno nie przez próżną chętkę pochwalenia się tem, czuwano nad małą posiadłością, gdyż domowstwo stało z boku, w uliczce bez nazwiska, kędy rzadko kto przechodził.
Pan Joachim Kormanowski, człek nietutejszy, od lat kilkunastu przesiedlił się był z Ukrainy, gdzie wielkiemi dobrami możnej rodziny zawiadował i rządził lat wiele. Majętności te nagle stracili książęta, a stary ich sługa musiał przejść w świat szukać sobie nowej siedziby i chleba.
Chociaż milionami rozporządzał przez czas długi, Kormanowski, gdy przyszło wyrzec się miejsca, które zajmował, zaledwie obliczywszy się tyle znalazł zapasu, aby módz wyżyć bardzo skromnie i wychować dzieci. Ale — był to purytanin, jak go zwali przyjaciele i znajomi, mąż charakteru niezłomnego, odwagi wielkiej, spokoju ducha niezachwianego.
Szło mu głównie o danie synowi i córce jak najlepszego wychowania. Wedle jego zasad była to spuścizna, którą każdy ojciec powinien się był starać dzieciom zostawić, nie zbyt się troszcząc o majątek dla nich...
Pan Joachim dla syna i córki, z Ukrainy, mimo odległości, kosztów, nieznajomości miejsca, przeniósł się odważnie do Warszawy. Tu rozrachowawszy, iż życie najtaniej mu kosztować będzie, gdy kupi grunt i dworek w pobliżu miasta — wybrał sobie grunt na Pradze. Nie było to zbyt dogodnem, ale tańszem niż gdzieindziej w owych czasach.
On i żona jego pani Monika, która w męża wierzyła jak w wyrocznię — osiedli na dość opustoszonej realności, i — Bóg ich pracy poszczęścił.
Dzieci dorosły, wychowały się, ogródek bardzo troskliwie pielęgnowany przynosił jakiś dochód, życie oszczędne i obrachowane dozwalało bez trwogi patrzeć w przyszłość.
Pan Joachim chociaż nierad był nikogo prosić o pomoc, ani się kłaniać nikomu, choć utrzymywał, że człowiek sam powinien był starczyć sobie, a drugim pomagać, od nikogo nic nie żądając — z dawnych swych stosunków ukraińskich pozostał w pamięci wielu znakomitych rodzin, które z jego książęty były w pokrewieństwie i przyjaźni.
Znano go jako człowieka nieposzlakowanej, aż do przesady posuniętej uczciwości, wiele więc osób zgłaszało się do niego to po radę, to dla zobaczenia go, a nawet z ofiarami przyjacielskiemi; wielu go kusiło do objęcia zarządu dóbr, ale p. Joachim czuł się starym, ciężkim i grzecznie odmawiał. Chciał czuwać nad dziećmi.
Bądź co bądź te, stosunki w świecie nie zupełnie mu były bezużyteczne.
Miło było spojrzeć na tego człowieka, który dochodził już lat siedemdziesięciu, ale tak był rzeźwy, zdrów, chodził tak wyprostowany, siły miał tyle, że niejeden cherlawy młodzik mu nie sprostał. Życie pracowite, surowe, czynne zahartowało go potężnie.
P. Joachim krótko niegdyś służył wojskowo, chociaż o tem nie mówił nigdy prawie. Z tych lat nominacyatu militarnego, dawno ubiegłych, zapomnianych, zostało mu coś wyjątkowego w postawie, powaga jakaś i trochę może sztywności.
Piękny to był typ starego szlachcica, bo Kormanowscy Junoszowie byli dawną szlachtą, a choć pan Joachim się tem nie chwalił, nie zaprzeczał też, że miał i kasztelanów w rodzie. Ruszał jednak ramionami pogardliwie, gdy o tem wspomniano.
Ubogim chłopakiem, rzuciwszy służbę wojskową, jak bardzo wielu innych, dostał się na Ukrainę, szukając szczęścia w tym kraju płynącym mlekiem i miodem. Zdaje się, że po krótkiej próbie życia wojskowego, jako officyalista pomieścił się w dobrach książęcych. Stopniami idąc, bardzo rychło oceniony, doszedł do zawiadywania kassy, kontroli, wreszcie do pełnomocnictwa i zarządu dobrami. W tej funkcyi dotrwał on aż do katastrofy, która i książąt i jego z długo zajmowanej rezydencyi precz wyrzuciła.




Wdzięczna rodzina pańska byłaby pewnie staremu, zacnemu człowiekowi wynagrodziła poświęcenie jego dla siebie — ale ona sama została rozproszona, straciła wszystko, nie przez swą winę.
Cios ten, który i ukochanych mu ludzi i jego samego dotknął, zniósł pan Joachim ze stoicyzmem chrześcianina, którego w nim nic zachwiać nie mogło.
Z twarzy jego poznać nie było można, że ten piorun weń uderzył. Zdał majętności, zebrał szczupłe swe mienie, i z męztwem a wiarą w siłę własną, pociągnął do Warszawy.
On i żona zarówno, nie myśląc o sobie — chcieli dzieci przygotować do życia — dla nich gotowi byli wszystko poświęcić.
Syn Celestyn, o parę lat starszy od córki Leokadyi, od młodu okazywał zdolności wielkie. Skończył szkoły bardzo świetnie, uniwersytet ze wszystkiemi honorami, jakiemi on mógł obdarzyć. Niezupełnie jednak w myśl ojca poszedł pan Celestyn. Stary rad był go widzieć prawnikiem, a bodaj lekarzem, ale człowiekiem, któremuby nauka dawała chleb łatwy i sposób do życia zapewniony.
Tymczasem okazało się, że Celestyn nie miał ani powołania, ani ochoty do nauk prawnych i przyrodzonych. Zajmowała go literatura, języki, słowem właśnie te przedmioty, których praktyczne zastosowanie do życia, dla chleba — jest najtrudniejsze.
Rad nie rad ojciec zgodzić się musiał na to, by syn szedł za wskazówką własnego ducha. Celestyn więc wyuczył się języków, historyi, literatury, wielu pięknych rzeczy bardzo miłych dla niego, kształcących, lecz nieotwierających innego pola nad skromne powołanie nauczycielskie.
Trochę pieszczony przez matkę, przez siostrę, a nawet przez ojca, który się do tego nie przyznawał, że dla chłopca miał słabość wielką, Celestyn wyrósł na prześlicznego młodzieńca, którego sama powierzchowność ściągała oczy i budziła sympatyę, — ale na chudego pachołka miał nadto pańską postawę, do zbytku może lubił elegancyę dobrego smaku i przy spartańskim ojcu dziwnie jakoś się wydawał.
Matka i siostra napatrzyć się nań nie mogły; cieszył się nim stary pan Joachim. Pochlebiał mu może ten ładny paniczyk ze krwi jego; a jednak czasem poglądając na niego, chmurą zachodziło mu czoło.
W istocie na dwoje dzieci, ów dworek na Pradze i bardzo mały kapitalik były wielce skromną spuścizną — a samemu Celestynowi potrzeba było dużo — i dotąd nie szczęściło mu się w znalezieniu trwałego, przyszłość zapewniającego zajęcia...
Nie zagrażał niedostatek, ale widoków pewnych na jutro nie było.
Celestyn pragnąc rodzicom nie być ciężarem, starał się o rozmaite posady, lecz wszędzie prawie kandydatów było niż miejsc więcej. W tych czasach gdy się to działo, literatura, kto się jej poświęcał, wymagała ofiar, a nic nie przynosiła oprócz trochy rozgłosu i zaproszeń na obiady do generała hrabi Wincentego.
Młodzieniec więc musiał tymczasowo szukać sobie po prostu lekcyj języków, dozoru nad młodszymi — nimby różne plany osnowane na przyszłość ziścić się mogły.
Od roku przeszło znajomy z dawnych czasów panu Joachimowi, hrabia M., przyjaciel księżny Eufrezyi, niemal gwałtem skłonił ojca i syna, aby Celestyn podjął się dawania lekcyj historyi i literatury księżniczce...
Celestyn nie zawsze na noc do rodziców powracał. Jeżeli go zajęcie jakie do późna wstrzymało, zostawał u Michała lub u którego z dawnych kollegów uniwersyteckich...
Rodzice nie mieli najmniejszego powodu niepokojenia się o niego, znali go bowiem jako zbyt szanującego się, zbyt chłodnego, aby się mógł jakiegoś wybryku młodzieńczego dopuścić. Nie lubił nigdy ani zabaw hałaśliwych, ani biesiadowania, ani gry, ani hulanek w podejrzanem towarzystwie. Ojciec znajdował go na swój wiek może nadto sensatem, i to go niepokoiło tylko, że jak wszyscy ludzie za młodu do zbytku wstrzemięźliwi — mógł później szałem to jakimś przypłacić. I tego dnia gdy minęła godzina o której zwyczajnie Celestyn przybywał, stary pan Joachim stojący w oknie na zwiadach, odezwał się do żony, że z wieczerzą na syna chyba już czekać nie ma potrzeby.
Dworek prazki, który zewnątrz tak schludnie, czysto i ładnie wyglądał, niemniej starannie wewnątrz był utrzymywany, ale z prostotą nadzwyczajną. Sprzęty, które sobie państwo Joachimowstwo przybywszy tu nabyli, niezmienione dotąd trwały. Z lepszych czasów małe pamiątki po książętach, kosztowniejsze fraszki trochę pokoiki przyozdabiały. Lecz najbardziej stroiła je wykwintna, wyszukana czystość, do której tu już wszyscy byli nawykli. W największym pokoju gościnnym, w którym się wszyscy znajdowali wieczorem, oczekując na Celestyna, paliła się staroświecka lampka z umbrelką na stole, przy którym pani Monika, w białym czepeczku, z gładko przyczesanemi włosami siwemi robiła pończochę. Trochę opodal stała siostra Celestyna panna Leokadya, dziewczę rysami przypominające trochę brata, ładne, ze smutnym twarzy wyrazem, lecz niemające tego wdzięku i tej co on dystynkcyi. Były to bliźnięce natury, a jednak różne od siebie... Brat miał coś idealnego, coś prawie niewieściego; siostra powagę ojcowską i męzką energię w obliczu.
Piękność Leokadyi rzeczywista i uderzająca po rozpatrzeniu się, nie czyniła wrażenia na pierwszy rzut oka. Nie była tak promienista, i czuć było, że się ożywiająca ją dusza zamykała cała we wnętrzu, nie chcąc światu okazać.
Panna Leokadya miała w sobie coś tajemniczego, zagadkowego, — chociaż powierzchowność jej przybrana umyślnie, zdawała się pospolitą, i mało znaczącą.
Gdy p. Joachim od okna odezwał się, że już syna się nie spodziewa, matka podniosła oczy na córkę, niemi ją zapytując...
Leokadya nie odpowiedziała nic, ale spojrzała ku oknu.
— Mnie się zdaje — szepnęła po chwili — że Celestyn jeszcze może powrócić. Miał dziś lekcyę popołudniową u księżniczki, która zwykle trwa do herbaty, a księżna go czasem zaprasza...
P. Joachim odwrócił się ku córce i głową potrząsł.
— Tak, zaprasza go, rzekł, ale tylko gdy gości nie ma...
Leokadya zarumieniła się nieco.
— Kochany tatku, odparła z wyrzutem, jużci Celestyn, nie pochlebiając mu, w najlepszem towarzystwie nikomu wstydu nie zrobi.
— Tak — gdyby nie wiedziano, że jest nauczycielem, możnaby go wziąć za panicza — odezwał się ojciec, — i... gdyby nie był daleko przyzwoitszym i lepszego tonu od zwykłych paniątek...
Mówili jeszcze, gdy wózek się zatoczył pod bramę, i ojciec pierwszy postrzegł i poznał ukochanego. Twarz mu się rozjaśniła.
— Otóż i on! o wilku mowa!
Leokadya żywo ku drzwiom podbiegła, które się otwarły i Celestyn wszedł, najprzód witając ją, bo mu podając ręce zastąpiła drogę. Zbliżył się potem do ojca, którego staropolskim obyczajem pocałował w rękę, i pośpieszył do matki...
Pani Monika pocałowała go w głowę, a gospodarz zawołał wesołym głosem:
— Leotko — wieczerza! jam już głodny. Nie wymawiając, czekaliśmy na jegomości.
— Księżna mnie była łaskawa zatrzymać na herbatę — rzekł rumieniąc się Celestyn.
Matka, która z niego nie spuszczała oka, pierwsza dostrzegła, czy poczuła, że syn był w niezwykłem usposobieniu, z chmurą na czole, z troską na licu, z jakimś niepokojem i roztargnieniem, które się ruchami zdradzało.
Nie odpowiedziała jednak nic.
Leokadya miała tę samą intuicyę z pierwszego wejrzenia, i kazawszy dać wieczerzę, wróciła co prędzej, aby się rozpytać brata... Ten siadł milczący, jakby zmęczony, trąc czoło, rzucając oczyma do koła, a że zwykle starał się dla rodziców być wesół i rozrywać ich przynosząc z miasta jakieś wiadomostki, — w końcu i pan Joachim począł się w niego wpatrywać, posądzając o jakiś niesmak przyniesiony z miasta.
W drugim pokoju zastawiona była skromna wieczerza, której nigdy nie odmawiał p. Celestyn. Wstał i teraz idąc razem z rodzicami, ale w progu Leokadyi szepnął, że do wieczerzy nie siądzie, że ma robotę i chce zaraz przejść do swego pokoju.
Dosłyszał to pan Joachim.
— Cóżeś się to tak nasycił książęcą herbatą, że naszemi kluskami pogardzasz? zapytał go.
— Nie mam apetytu — rzekł Celestyn; — w istocie jestem trochę zmęczony.
— Lekcyami? przerwał ojciec, bacznie wpatrując się w niego, bo zawsze posądzał, iż — młodość, która ma swe prawa, musi dać uczuć siłę swą Celestynowi.
Obawiał się, aby ta godzina nie nadeszła, której się lękał.
Syn wydawał mu się dnia tego bardzo podejrzanym.
— Prawdę powiedziawszy... i lekcyami — odpowiedział po małym namyśle Celestyn.
— Sądzę, że też one wprędce się bądź co bądź skończyć muszą, począł jedząc spokojniej już p. Joachim. Twoja uczennica ma, jeśli się nie mylę, ośmnaście czy dziewiętnaście lat; niepodobieństwem jest, aby się dłużej uczyć i udawać chciała wyrostka.
Spojrzał na syna, który stał, sposobiąc się do wyjścia z kapeluszem i książką pod pachą...
— Księżniczka Jadwiga, odezwał się powoli Celestyn — ma zamiłowanie w nauce...
— Powiedz fantazyę czy próżnostkę — przerwał ojciec, — niewinną wprawdzie — ale wątpię, ażeby ona długo trwać mogła. Zresztą i swatać ją już zaczną. Majątek trochę zaszargany, prawda, ale bardzo znaczny... imię piękne. Konkurenci się zjawią. Wieść chodzi, że ją mają wydać za kuzyna Eustaszka.
Podniósł oczy na Celestyna, który zdawał się myśleć o czem innem, i nie rychło zebrawszy myśli rzekł...
— Nie słyszałem nic o tem.
— A nie widać go tam? mówił ojciec, jakby umyślnie wstrzymując syna, by wybadać lepiej.
— W moich godzinach on nie bywa — rzekł Celestyn, — a o innych nie wiem. Księcia Eustachego widywałem gdzieindziej...
Siostra pamiętała o tem zawczasu, ażeby miał lampę przygotowaną na stoliku. Pokój był jeszcze studencki i Celestyn go zajmował od dawna. Półki z książkami na ścianach, łóżeczko, stolik duży zarzucony papierami, i ręką Leokadyi pielęgnowane kwiatki w oknach — były całą jego ozdobą.
Celestyn, który przy rodzicach twarzą swą, choć niebardzo zręcznie kłamał, wstąpiwszy na próg izdebki, w której już mógł zupełnie być swobodnym — niespokojnie rzucił książkę i kapelusz, a sam rękami twarz i czoło tuląc, padł na łóżko. Zamyślił się głęboko. Zapomniał się tak jakoś i stracił czasu rachubę, że wchodząca po skończonej wieczerzy, siostra zastała go w tej postawie desperackiej i z twarzą straszliwie zmienioną. Nim miał czas się opamiętać, podbiegła ku niemu przelękła i ręce mu zarzucając na ramiona, krzyknęła:
— Co tobie jest! Ja od razu postrzegłam, żeś powrócił wzruszony i nieswój! Na Boga! jestem przestraszona... drżę — zlituj się... mów... Nic przecież groźnego... nic takiego, do czego? byś się przyznać nie mógł przedemną...
Z lekka odtrącił ją Celestyn...
— Nie bądźże dzieckiem — zawołał, — nie ma zupełnie nic. Nic! miałem żywą rozmowę z Michałem, posprzeczaliśmy się trochę... To mnie wzburzyło...
Siostra potrząsnęła głową.
— Ty! z Michałem! odpowiedziała... Za kogóż mnie masz, abym ja temu uwierzyła, żeście się wy posprzeczać mogli, i to jeszcze aż do tego stopnia... Mój drogi...
— Wy bo kobiety nie rozumiecie tego, ostro począł się bronić Celestyn, wstając z łóżka i chodząc po izdebce — że się można powaśnić o zasady, o przekonania... o naukowe poglądy... Otóż...
— Ja to rozumiem, zimno wpatrując się w brata rzekła Leokadya, — ale ty — i Michał...
— To chodząca proza... zawołał Celestyn. Najzacniejszy człowiek, ale jak kamień zimny... nierozmniejący nic oprócz... tego... co w pięć palców ująć może...
Siostra słuchała z uwagą, wpatrując się razem w mówiącego, z jego pomieszania i żywości tłómaczenia czyniąc wnioski, które ją doprowadziły do tego, że pocałowawszy brata, szepnęła cicho.
— Kłamiesz, mój najdroższy...
Celestyn zatrzymał wzrok długo na niej, nie odpowiedział nic, i — oparłszy się o stół, począł patrzeć na książki.
— Która godzina? spytał, tłumiąc niby ziewanie.
— Odpędzasz mnie? szepnęła natrętna. Nie mam już twojego zaufania?
Brat spuściwszy oczy milczał. Dumał długo.
— Wierz mi — począł zmienionym cichym głosem, — że są rzeczy, z których się spowiadać i nie godzi i — na nic nie zdało...
— Jak to! jak to! podchwyciła żywo Leokadya — przed siostrą?? przed siostrą, dla której nie miało się tajemnic? Siostra możeby nie pomogła... to prawda, aleby choć podzieliła boleść, bo ta — jest!
Z przyciskiem wymówiła to.
Celestyn, jakby wahając się i namyślając, począł się przechadzać po izdebce, stanął przed nią, zbliżył usta do jej czoła, i rzekł z westchnieniem:
— Idź spać i bądź spokojna... Nie dopuściłem się niczego, czegobym mógł albo się wstydzić, lub żałować... Mam przykrość... to prawda...
Zamilkł... Leokadya nie rusza się z miejsca... Była pewną, że się jej w końcu serce brata otworzy.
Celestyn jakby koniecznie chciał się pozbyć upartej i czekającej na zwierzenie się jakieś siostry, począł wypróżniać kieszenie surduta, wyjął pugilares i razem z nim schowaną kartkę księżniczki, którą nieuważnie na stół rzuciwszy, sam się ku oknu oddalił. Oczy Leokadyi śledziły pilnie każdy ruch jego. Kartka padła otwarta na stolik, i znane zapewne pismo księżniczki Jadwigi zwróciło uwagę Leokadyi, która zbliżywszy się do stołu, zaczęła czytać, zarumieniła się i rzucając papier na stół krzyknęła.
Celestyn zapatrzony w okno, dopiero teraz zobaczywszy co się stało, podbiegł za późno, zdradzając się i papier chwytając nagle.
Leokadya, której twarz po rumieńcu szkarłatnym skryła bladość trupia — stała osłupiała i osłabła...
W milczeniu załamała ręce przed bratem, zdawała się błagać go i czynić wyrzuty...
— Tak! tak — ozwała się cicho ze łkaniem w głosie — nie mówiłam ci nigdy o tem, alem miała trwogę i przeczucie nieszczęścia tego! O! bo to jest największe nieszczęście jakie spotkać nas mogło!
Byłam pewną, że ona nie potrafi widywać cię, żyć, mówić, uczyć się od ciebie i — nie rozmiłować się w tobie!
Celestyn milczał z głową spuszczoną. Chciał skłamać.
— Zkądże znowu to przypuszczenie. To jest wyjątek z jakiejś książki...
— Doskonale wybrany! zawołała Leokadya — i — dla czegożeś tak chciał się z nim ukryć przedemną?
— Właśnie dla tego, abyś dziwacznych z niego nie robiła wniosków...
Leokadya poczuła się w końcu obrażoną.
— Niech tak będzie — odpowiedziała z goryczą — odtrącasz mnie, nie będę ci się narzucała — czyń jak ci się podoba, ale mi nie odbierzesz tego przekonania, że ona się w tobie kocha...
Większy cios nie mógł nas dotknąć.
Łzy się jej polały z oczów, zakryła je chustką, chciała odejść, gdy Celestyn wzruszony zbliżył się do niej i — szepnął:
— Tak — nieszczęście... mnie spotkało, alem niewinny...
Siedli milczący u stolika. Leokadya ocierała oczy co prędzej...
— Powinieneś się od tych lekcyj uwolnić — poczęła gorączkowo — od jutra! Powiedzieć co chcesz, żeś chory... że wyjeżdżasz...
Co ludzie powiedzą! o mój Boże!
Celestyn milczał wsparty na ręku, ona szeptała wciąż żywo.
— Ojciec i matka niepowinni ani wiedzieć, ani się tego domyślać. Ja znam ojca, jegoby to zabić mogło! Ty musisz się oddalić... Znajdź jaki chcesz powód, skłam, kłamstwo będzie święte. Powiedz, że cię wezwano do Wilna lub do Krzemieńca... Wszak ci tam miejsce obiecywano... Jedź, schowaj się...
Nie mogąc się od brata słowa doczekać, schwyciła go w końcu za rękę...
— A ty? zawołała... ty? nie prawda? ty jej nie kochasz? To zepsute, rozpieszczone dziecko... ty nie mogłeś się do niej przywiązać?
Ja ją widziałam w kościele, nieładna jest... ułomna...
Gdy to mówiła spotkała wejrzenie brata, które jej więcej powiedzieć musiało niż słowa — bo nagle przerwawszy mowę, krzyknęła.
Zaczęła płakać znowu... Celestyn odzyskał trochę krwi chłodnej.
— Uspokój się! zawołał — nie dałem po sobie znać, nie rzekłem słowa....Jestem niewinny...
Lecz, Leokadyo ty moja! ty nie wiesz jaką potęgą jest miłość, która pierwszy raz pada na serce nią nietknięte i wywołuje z niego życie... Oprzeć się było nad siły...
— Milcz... milcz... przerwała siostra — dosyć...
Zerwała się z krzesła, bo w sieni kroki słychać było... Drzwi się uchyliły, i matka w nocnym czepcu, ze świecą w ręku, poczęła wołać od progu:
— Ale dosyćże już tej paplaniny! Spać! spać! Ty bo mu nie dasz nawet spocząć... Chodź bo... proszę ze mną.




Nazajutrz, rano o godzinie, w której księżna gości nie zwykła była przyjmować, nadjechał książę Larbin, a że dane były rozkazy, aby go natychmiast do pani domu zaprowadzono, oczekujący kamerdyner wskazał mu schodki prowadzące do pokojów gościnnych, bo w tych już księżna Eufrezya wyglądała kuzyna.
Wybrała je zapewne dla tego, ażeby rozmowę poufną ukryć przed córką.
Książę już biletem odebranym przestraszony trochę, jeszcze bardziej się uląkł, gdy mu oznajmiono, gdzie nań księżna oczekiwała... Było więc coś ważnego i tajemniczego — coś nadzwyczajnego! Książę Marcin tak dobrze znał słabość swą, nieudolność, łatwe powodowanie się drugim, iż w razach podobnych doznawał niewysłowionej trwogi. Zbliżając się do księżny, która w fotelu u stolika siedziała, a zobaczywszy go zerwała się z niezmierną gorączką i ruchami konwulsyjnemi — książę Marcin stracił zupełnie przytomność.
Twarz, postawa gospodyni domu wprawiły go w większe jeszcze zwątpienie. Nie pojmował co się stać mogło, lecz czuł, że piorun jakiś miał spaść na niego... Szedł jak na ścięcie...
Księżna zaniosła się przy powitaniu spazmatycznem łkaniem.
— Siadaj! słuchaj! poczęła — ale jakże ja ci to opowiedzieć potrafię. Głowę straciłam...
Książę Marcin słowa nie znalazł nawet na ułagodzenie wybuchu... Drżał jak liść.
— Wiesz! zawołała chwytając go za ręce — wiesz — moja Jadzia! Jadzia... zakochana... śmiertelnie w tym podłym Antynousie, którego ja miałam... nierozum wziąć do niej za nauczyciela...
Książę słuchający z największą uwagą, w początku zdawał się nierozumieć... Naprzód Jadzię uważał on dotąd za dziecko... powtóre, jakże mogła osoba tak wysoko urodzona do tego się stopnia zapomnieć...
Po chwili zamyślenia — książę uderzył ręką w stół...
— Więc natychmiast precz z nim! nie dokończył jeszcze, gdy księżna za rękę go drapieżnie szarpać zaczęła i zawołała:
— Ona umrze! ona mi to śmiała powiedzieć! Ja tego nie przeżyję... Dziecko moje jedyne!
Łzy się z oczów puściły, a książę Marcin osłupiał...
Dalej już ani wiedział, ani mógł się domyśleć co począć wypadało...
Wezwany do rady — okazał się tak przygnębionym — tak nieszczęśliwym, że litość brała nań patrzeć.
To, coby był mógł poufnie doradzić, było tak poczwarnem, iż nie śmiał się z tem odezwać. Inszego wyjścia nie widział.
Księżna płakała i spazmowała. Nie było sposobu rozwiązania zadania.
Po raz to pierwszy nieudolność tego opiekuna, którego sobie wybrała z tą myślą, abyjej nie był w niczem przeszkodą; dała się uczuć dotkliwie, książę Marcin był doskonałym i wygodnym do podpisywania, do potakiwania, do pochwalania co księżna Eufrezya mieć chciała — lecz w chwili jak ta na nic się nie zdał.
Ze spazmatycznego łkania i rzucania się księżna przeszła nagle w jakieś usposobienie rozpaczliwe.
— Ale przecież — to nie może być! Jadzia jest nadto rozumną. Ona wie, że taka głupia miłość dziecinna do niczego nie prowadzi...
— Naturalnie — nie prowadzi — potwierdził książę.
— A wczoraj mi wręcz odpowiedziała, że jeśli go odprawię — umrze!
Księżna zakryła sobie oczy, łkanie słyszeć się dało.
Książę Marcin zebrał się przecież na słowo pociechy.
— Kuzynko dobrodziejko, rzekł, — to się tak mówi... Nie zna ani świata, ani własnego serca, nawykła do powolności z twej strony...
— Ale ja ją znam — wtrąciła księżna gwałtownie — uczucia ma nader żywe, przekonać i pokonać ją trudno. A... uchowaj Boże nieszczęścia — ja nie przeżyję tego, ją jedną mam tylko.
— Nie trzeba brać tak na seryo — dodał kuzyn.
Księżna chodziła zamyślona wzdychając i jęcząc, chwytając się za głowę.
Książę Marcin szukał w swojej, coby mógł przecię jako opiekun poradzić łagodzącego, a niezbyt radykalnego. Zebrał się na ciche słowo.
— Wie kuzynka co? rzekł — Jadzia przez osamotnienie wpadła w tę nienaturalną dla młodej panienki fantazyę uczoności. Trzeba ją wprowadzić w świat i świat wpuścić do domu. Rozrywka będzie najlepszem lekarstwem...
Tu książę się zawahał i zarumienił, gdyż był zmuszony dotknąć struny bardzo delikatnej, a lękał się, żeby ona w oczach matki nie zabrzmiała zbyt rażąco. Począł, głos zniżywszy:
— Są, kochana kuzynko takie temperamenta, to rzecz wiadoma... krew... wyobraźnia żywa, które tylko dotknięcie... w rzeczywistości może uspokoić. Najlepiejby było wydać za mąż.
Księżna wykrzykiem zaprotestowała...
— Nieraześmy mówili o tem, dodał nieśmiało ks. Marcin, — że Eustaszek byłby dla niej bardzo stosowną partyą. Kuzynka nie byłaś przeciwko temu... Eustaszek za mało bywa, należałoby go zachęcić, pociągnąć, a ja to z chęcią wezmę na siebie...
Matka słuchając tego wniosku, dała pewny znak przyzwolenia.
— To nie zła rada — odezwała się, — wcale nie zła... Ale Eustaszek jest bałamut, trzpiot, lekki.
— Ale — c’est la coqueluche des toutes ces dames — rzekł kuzyn.
— Jadzia choć młoda jest bardzo seryo — odparła księżna... o ho!
— Ale się jej może podobać, ładny chłopiec...
Księżna westchnęła.
— Tak, ładny, rzekła — prawda, ale ma coś lalkowego, fizyognomia banale, nie wytrzyma porównania z tym łajdakiem panem Celestynem...
Podniosła pięści ściśnięte do góry...
— Nie ma jednak innego ratunku — dodała śpiesznie: — przyprowadź Eustaszka, niech częściej, niech codzień bywa. Przecież krewni jesteśmy... Zrób mu nadzieję...
Zamyśliła się ks. Eufrezya mocno, i mimowolnie wyrwało się jej z ust:
— Gdy za mąż wyjdzie?
Nie kończąc, ręką zamachnęła...
Ks. Marcin, któremu ta mniemana narada ciężyła, chcąc się co rychlej uwolnić, jął się kapelusza — księżna mu go odebrała.
— Na Boga, czegoż bo się tak śpieszysz?...
— Bobym chciał dziś jeszcze przyprowadzić wieczorem Eustaszka, a złapać go i namówić niełatwo. Te panie go psują. Ma zawsze zaproszeń do zbytku.
Księżna nie sprzeciwiała się już odejściu doradcy, lecz przeprowadziła go do drzwi...
— Kochany książę — szepnęła chwytając go za rękę: jesteś człowiekiem honorowym! Zwierzyłam ci się — jest to tajemnica domowa, nie daj poznać po sobie! nie wygadaj się!
Marcin zaprotestował oburzony, pocałował w rękę gospodynię, i co najrychlej oddalił się, winszując sobie, iż mu się tak szczęśliwie i prędko wymknąć udało.
Księżna po tem tajemnem posłuchaniu, które pragnęła przed córką utaić, przemknęła się zaraz do swoich pokojów.
Księżniczka, o którą się wprzódy już matka dowiadywała — i powiedziano jej, że dopiero zasnąwszy nad ranem, odpoczywała jeszcze — już była wstała.
Nie dając po sobie poznać niepokoju, udając jakby zapomniała o tem co wczoraj zaszło, matka z uśmiechem weszła do appartamentu córki.
Był to w istocie cały appartament, jaki rzadko miewają panienki. Pieszczone dziecię urządziło go sobie wedle fantazyi własnej z wielką elegancyą, zbytkiem, z wyszukanemi dogodnościami.
Duży salon zawierał wiele prześlicznych kwiatów, wspaniały fortepian organek, stół okryty ciężkim dywanem i mnóztwem książek. Oprócz tego wspaniała rzeźbiona szafa gdańska stara, przerobiona na rodzaj biblioteczki, zdobiła ścianę jedną. Od ogrodu drzwi łączyły salon z zimową szklarnią, w środku której był mały wodotrysk, i śliczny, choć nieco pospolity posąg wyobrażający milczenie, z palcem na ustach.
Za salonem tym był gabinet jeszcze, w którym zwykle odbywały się lekcye, cały i wyłącznie poświęcony nauce. Ściany jego prawie wszystkie okrywały szafy z książkami, a wielki stół w środku zarzucony był niemi.
Dopiero za nim następowała sypialnia księżniczki, jak gniazdko ptaszyny wysłana kobiercami, osłoniona, ogrzana, z łóżeczkiem pawilonami białemi podbitemi niebiesko osłonionem, z lampą nocną u sufitu, z kominkiem na którym zegar bronzowy stary z przynależytościami, wystawiał jakąś scenę mitologiczną.
Księżniczka miała jeszcze osobną gotowalnię i pokoik, w którym nieodstępna sypiała sługa.
Księżna matka obchodziła się daleko mniejszem mieszkaniem dla siebie, lecz jedynemu dziecięciu chciała by było w domu jak w raju, i — jedno ku czemuś westchnienie starczyło, aby nazajutrz Jadzia miała czego zapragnęła chwilowo, czasem zapomniawszy natychmiast o fantazyi, która jakby cudem natychmiast się ziścić musiała.
Tak powstał przy salonie ten ogródek zimowy z palmami i wellingtonią — i fontanna w nim i biały posąg — tak przybyły tu wszystkie ozdoby, których dziecięciu niekiedy się zachciewało...
Matka zastała swą drogą Jadzię w salonie przy śniadaniu i nad książką, ale bez apetytu do kawy i bez zajęcia lekturą, siedziała bledsza niż zwykle, podparta na ręku, mizerna, z oczami podbitemi, co matkę niewymownie przeraziło, ale postanowiła być wesołą i usiłować ją rozruszać.
Weszła więc żywo, uściskała ją, zaszczebiotała o rzeczach obojętnych, ucałowała powtórnie, spytała czy nie ma ochoty się przejechać?... Czas był piękny bardzo.
Jadzia wzruszyła ramionami obojętnie, i na pytania odpowiadając bardzo chłodno — zaręczyła matce, że woli pozostać w domu, będzie czytała...
— Bylebyś się nie męczyła tem czytaniem do zbytku — rzekła księżna. Ja uwielbiam to twoje pragnienie mądrości, ale młoda, potrzebujesz ruchu, powietrza, rozrywki...
Księżniczka ramionami poruszyła. Matka zagadała o czem innem. Ażeby okazać, że jej rozmowa ta niebardzo była do smaku, Jadzia nie zważając na przytomność księżny, wzięła książkę ze stołu i czytać ją zaczęła...
Było to znakiem dla matki, że — oddalić się może...
W razie gdy do tego była zmuszoną, księżna w dozorze nad ukochaną wyręczała się tą panną Klarą, która i przy lekcyach miała siadywać obowiązek, i nieustannie tuż, pod bokiem czuwała nad księżniczką.
Była to stara... przyjaciółka domu, do którego weszła bardzo za młodu, i w którym zwiędła, przebywszy wiele cichych przygód, zawodów, zakończonych smutnem panieństwem bez nadziei. Milcząca, rozważna, łagodna, doskonale znająca z długiego doświadczenia i samą księżnę i Jadzię, co się przy niej i pod jej dozorem wychowywała, panna Klara była cierpliwością samą. Mówiła mało, umiała znosić wiele i nawet ta straszna niewola, która do późnej nocy rzadko jej na chwilę odetchnąć dozwalała, zdawała się jej nie ciężyć. Zrezygnowana, spokojna, była prawdziwym skarbem dla księżny, która pomimo to wcale dla niej czułości nie okazywała.
Jadzia wprost znajdowała ją — nudną i głupią. Rzadko raczyła się nawet do niej odezwać, ale posługiwała się nią chętnie.
Panna Klara miała ten wzrok bystry starych biednych panien, który wszystko przenika łatwo, i najdoskonalej znała co się działo, co się myślało w domu. Niewyzywana jednak, milczała o tem.
Cały stosunek księżniczki do Celestyna i przebieg tej miłości, która się poczęła od tego, że dziewczę uraziło się obejściem z nim jak z dzieckiem — cały ten romans wywołany przez Jadzię, w którym imaginacya i głowa większą grały rolę niż serce — był pannie Klarze lepiej może znany, z najdrobniejszemi szczegółami, niż obojgu młodym...
Wygnana do salonu w czasie lekcyj, siedząc z dala ze swą robotą, chwytała słowa, wejrzenia, ruchy — i wiedziała za wczasu, iż to się może skończyć czemś dla domu niemiłem.
Dawała nawet pół słówkami do zrozumienia o tem matce, która wcale nie chciała nic podobnego przypuścić.
Spełniwszy obowiązek, panna Klara, westchnęła i — zamilkła.




Teraz dopiero przypomniała sobie księżna ostrożne napomknienia starej sługi. Wygnana grzecznie przez córkę, księżna skinęła na pannę Klarę, aby szła za nią.
W kątku przedpokoju wybadała ją naprzód jak dziecię kochane noc spędziło — potem z westchnieniem poczęła coś szeptać, i ze łzami uścisnęła Klarę.
Dzień szedł jak zwykle. Jadzia spędziła go w swojem mieszkaniu, przechadzając się, nad książkami, które brała i rzucała.
Kilka razy siadała pisać i chowała starannie co na papier rzuciła — parę razy wysunęła się do ogrodu.
W godzinie obiadowej wyszła czarno ubrana do matki, mało mówiąca, zadumana, jadła niewiele, patrzała w sufit — i po kawie cofnęła się znowu do siebie.
Dnia tego lekcyi nie było. W godzinie herbaty, oznajmiono księżniczce, że matka jej prosi do salonu.
Przynoszącą tę wiadomość, pannę Klarę, zapytała, czy są goście?
— Książę Marcin i ks. Eustachy — odpowiedziała panna.
Przy wzmiance o ostatnim brwi księżniczki się ściągnęły i usta pogardliwie skrzywiły. Chociaż matka wyraźnie jej nigdy nie mówiła o swych projektach, bardzo domyślna Jadzia dobrze o nich wiedziała. Było to dostatecznem, aby wstręt powziąć do Eustaszka, którego znajdowała dla siebie — wcale nie stosownym. Jak wielu innych księżniczka i jego nazywała — głuptaskiem.
Wyższość umysłowa w tej dobie życia panny Jadwigi była warunkiem niezbędnym, by zwróciła uwagę na mężczyznę.
Im powszechniej chwalono tego przyjemnego wietrznika, jakim był Eustaszek, tem księżniczka bardziej go lekceważyła.
Dnia tego przybycie jego, po wczorajszym starciu z matką, wydało się jej podejrzanem. Przygotowała się więc za wczasu na przyjęcie tego, którego uważała za pretendenta skrytego, w sposób mający mu obrzydzić konkury i od nich odstręczyć.
Nim wyszła do salonu, twarzyczka jej ożywiła się nadzieją walki, i usta sarkastycznie uśmiechnęły się pewnością zwycięztwa.
Ukazanie się księżniczki zdziwiło matkę, która się spodziewała nadąsania, a niezmiernie ucieszona, znalazła córkę w usposobieniu — prawie wesołem.
Mówiliśmy już o ks. Eustachym. Był to blondynek ładny, zręczny, trochę zaswobodny w salonie, pewien siebie, wesół, umiejący grać ze wszystkich tonów wymaganych i nadzwyczajnej wirtuozyi w towarzystwie. Od bardzo młodego wieku puszczony na ślizkie posadzki salonów, książę nabrał takiej wprawy w obejściu się z ludźmi, szczególniej z kobietami, do których szczęście miał wielkie — iż z najzawikłańszych kollizyj wychodził zawsze zwycięzko...
Twarzyczkę miał mało mówiącą, ale pięknych rysów, jasną, niby dobroduszną, oczy duże niebieskie, usta miłego wyrazu. Tuzinkowy dowcip, który się nabywa kawałkami, a potem składa jak kastecik, służy mu na dni powszednie bardzo wystarczająco.
Książę na prawdę mało się uczył w życiu, a umiał wielce — chwytać w powietrzu ulatającą mądrość, wiadomostki, i cudnie umiał je zużytkowywać...
W istocie był zupełnym nieukiem — lecz i ludzie o tem nie wiedzieli, i on był pewien, że się z tem nie wyda.
Z żywością wielką i grzecznością nadskakującą, Eustaszek zbliżył się do kuzynki. Liczył się bowiem do kuzynów... ale w tym stopniu, który do ołtarza nie jest zawadą.
Panna Jadwiga przyjęła go zrazu tak zdradziecko dobrze — iż nabrał otuchy. Stał się prawie zuchwałym. Księżniczka go wyzywała; wygadywał się nadzwyczaj śmiało i stanowczo...
Już się był tak rozpędził, a matka z rozkoszą przysłuchywała się rozmowie, prowadząc niby po cichu drugą z ks. Marcinem, aby młodym zostawić swobodę jak największą, gdy księżniczka paplaniną zniecierpliwiona; nagle zwróciła zręcznie rozmowę ku przedmiotom naukowym...
Z literatury — Eustaszek znał tylko to co było modnem, leciuchnem i chodziło po salonach...
Były to właśnie lata, gdy we Francyi rozpoczynała się walka szkoły nowej ze zbutwiałym klassycyzmem. Zajmowała ona umysły i u nas, bo się też wkrótce, choć w inny sposób, odbić miała we własnej naszej literaturze.
Panna Jadwiga żwawo poczęła naciskać na księcia pytaniami w przedmiocie, który był dla niego tak jak obcym.
Nawet imiona szermierzy nowych, głośne we Francyi — księciu po większej części były nieznane.
Księżniczka która się przygotowała może za wcześnie z erudycyą nietylko francuzką, ale co gorsza niemiecką, tak poczęła nacierać na kuzynka — iż nie mógł już inaczej się ze swej niewiadomości wytłómaczyć, tylko w żart obracając uczoność.
— Przyznaję się kuzynce — rzekł z uśmiechem wymuszonym, — że w tych przedmiotach mało jestem biegły... Lubię bardzo poezyę i literaturę w ogóle, ale od czasu jak mnie wir życia pochwycił, zajmuję się niemi mało...
— Lecz lubiąc poezyę — odparła Jadwiga, — niepojmuję jak ją można zaniedbać... kuzynek przynajmniej musisz choć nieśmiertelnych klassyków znać dobrze... Co mówisz o Dantem?
Dantego imię zaledwie było znane ks. Eustaszkowi.
— A! podchwycił przypominając coś sobie. Tak! Dante! Piekło!
Jadzia się uśmiechnęła.
— Nietylko Piekło — przerwała patrząc nań z góry. Czyściec i Raj są może piękniejsze jeszcze... Wolisz zepewne Homera?
Kuzyn spojrzał na nią, jakby błagając o litość — nie odpowiedział nic.
Księżniczka była nielitościwą. Poczęła zachwalać Goethe’go i unosić się nad nim; wspomniała o Herderze... przeskoczyła polem do V. Hugona i Lamartine’a...
Szczęściem książę znał Medytacye i coś o nich powiedzieć umiał, pochwyconego od drugich.
Jadzia natarła nań zaraz, i po wymianie kilku słów, zmusiła go do milczenia. Wyczerpał się rychło...
Bardzo prędko pobity — Eustaszek stracił pierwszą swą śmiałość i wpadł w humor niedobry.
Zręcznie dosyć zaczął próbować czy mu się nie uda rozmowy sprowadzić na grunt inny, lecz Jadzia była nieubłagana.
Wszystko to czem zwykle wojował w salonach młody paniczyk, tu na nic mu się przydać nie mogło. Wtrącił coś z plotek miejskich, lecz panna nie dając mu dokończyć oświadczyła, że to jej nie obchodzi wcale.
Matka śledząca nieszczęśliwy przebieg rozmowy uląkłszy się o swego protegowanego, musiała się do niej wmieszać sama, aby go wyratować. Naówczas panna Jadwiga z sarkastycznym uśmiechem, zasunęła się w głąb kanapy, założyła ręce i gryząc kwiatek w ustach, swoim zwyczajem poczęła na sufit spoglądać.
Eustaszek trochę śmiałości odzyskawszy przeszedł do herbaty, lecz w głębi duszy darować nie mógł kuzynce, że się na nim nie poznała i — tak zły smak miała.
Przy herbacianym stole, śmiała panna Jadwiga wystąpiła z formalnym pozwem przeciw młodzieży męzkiej, bawiącej się końmi, tańcem, grą — wszystkiem, oprócz tego co było poważnem i mężczyzny godnem.
Ks. Marcin słuchając truchlał.
Kuzynek pozwolił sobie stanąć w obronie rodzaju męzkiego i swych rówieśników dowodząc, że właściwie nauka, jak inne powołania, jest rzeczą pewnej klassy — a dla ludzi du monde, jest dosyć poloru...
— Za zielone dla was te winogrona — odparła Jadzia — i dla tego gotowiście oddać innym. Ja, przyznaję się — dodała głośno i dobitnie, — nie mogłabym nigdy na seryo wziąść mężczyzny, któregoby zadania wieku najwznioślejsze, zaprzątające umysły wielkie, nie obchodziły i były mu obce...
Zmieszali się tem nietylko książę Eustachy, ale matka, która wymieniała spojrzenia z ks. Marcinem...
Młody gość widząc, że już nie ma nic do stracenia, żartować począł.
— Kochana kuzynko — odpowiedział głowę przed nią skłaniając — przyznaję ci słuszność co do nas biednych nieuków; lecz pozwól sobie powiedzieć, że o ile nauki brak może nam uwłaszczać, o tyle jej zbytek w kobiecie bywa...
Jadzia się zaczerwieniła: książę urwał nagle.
— Miejże odwagę dokończyć, dodała — miałeś ochotę powiedzieć — śmiesznym? Tak?... Więc wolę być śmieszną niż — głupią — dołożyła po fancuzku (J’aime mieux être ridicule que bète).
— Przepraszam, wtrącił już na swoim gruncie będący Eustachy — śmieszność zabija.
— Tak — tych co są słabi jak muchy — odezwała się panna Jadwiga. Wiesz książę que du sublime au ridicule... Śmiać się i wyśmiać się można wszystko, nawet Boga i religię; ale to nic jeszcze gdzie rozumu brakuje...
Zarumienił się kuzynek...
Księżna matka siedziała jak na szpilkach..... Wtem Jadzia, jak gdyby litością tknięta nad gościem, z uśmieszkiem szyderskim rzekła głośno:
— No — kuzynku — dosyć już tej polemiki bardzo nie w miejscu; mów nam o ostatnim balu hr. Krysztofowej, będziesz w swoim żywiole...
Dotknięty do żywego Eustaszek, udając że nie zrozumiał, chwycił temat podany, i z werwą, której mu gniew dostarczył, począł opis komiczny balu, który miał w istocie obfitować w bardzo ciekawe epizody...
Jadzia założywszy ręce, rozparta słuchała z uśmieszkiem pogardliwym.
Kiedy niekiedy Eustaszek rzucał na nią okiem i mieszał się, spotkawszy wejrzenie pełne wyższości, politowania, niesmaku i pogardy.
Krew biła mu do głowy — lecz musiał dotrwać do końca, wysypać co miał rakiet i bukietów, udając jak gdyby wcale się pobitym nie czuł. Jadzia zresztą płacąc za ostre słówka, któremi go skarciła, przysługiwała mu się herbatą, przysuwała ciastka, była grzeczną jak dla dziecięcia.
Znaczenie całej tej utarczki, szczególniej dla matki było wielkie i — bolesne. Zrozumiała ona, że została odgadniętą i — pobitą; że córka tego nic nieznaczącego salonowego panicza odprawiła, aby jej pokazać, że się na podobny lep nie da złapać...
Wieczór skończył się ostygnięciem rozmowy, znużeniem, i ks. Marcin, który, choć niejasno, widział, że się Eustaszkowi nie powiodło, trochę wcześniej niż zwykle go wyciągnął.
Zaledwie znaleźli się w ulicy, gdy Eustaszek ziewnąwszy szeroko, zagadnął opiekuna:
— Z Jadzi zrobiło się coś — prawdziwie politowania godnego!
— Jak to? jak to? przerwał Marcin.
— Pedantka i sawantka! nieznośna...
— W istocie bardzo uczona, ale to nie przeszkadza....
— Owszem to przeszkadza bardzo, aby kto niebiegły w tych wszystkich pięknych rzeczach, które ona udaje, że umie i zgłębia — mógł się do niej posunąć. Kochany kuzynie — gdyby miała nie jeden, ale cztery klucze Zabiskie.
— Och! och! przerwał Marcin...
— Mnie do tego domu ani czterema parami wołów nie wciągniesz... Admiruję ją, ale w tym jej papierowym rozumie nie sposób mi się zakochać...
— Och! och! powtórzył książę.
I tak się rozstali...




Trzeciego dnia potem przypadała lekcya pana Celestyna u księżniczki. Przygotowania do niej, nie uszły ani oka matki, ani bystrego wzroku panny Klary. Z wieczoru Jadzia była ożywiona i wesoła, a rano wstawszy nie mówiła o niczem tylko o lekcyi i nauczycielu.
Zdawała się nawet naumyślnie go przypominać przy matce, która zagryzając usta i szarpiąc chusteczkę, milczała.
Tymczasem około południa przyniesiono list do księżny matki, gdy córka była w salonie... Nie zwracała ona na niego uwagi, dopóki nie zobaczyła, że ks. Eufrezya rzuciła się na kanapie, drgnęła, i zerwawszy się z niej żywo — siadła — widocznie rażona odebraną wiadomością.
Przychodziło to tak niespodzianie, tak nieprzygotowanie, iż księżna straciwszy głowę, zawołała głośno:
— Słowo honoru! jam temu niewinna!
Uderzona tym wykrzyknikiem Jadzia, która miała albo raczej przywłaszczała sobie pozwolenie czytania co się jej podobało — pochwyciła list w rękę... zaczęła drżeć, zbladła i z krzykiem dziwnym osunęła się na krzesło zemdlona...
Spostrzegłszy to księżna, o mało nie padła też z przestrachu, chwyciła dzwonek ze stolika, i tak gwałtownie poczęła wołać na pomoc, iż co żyło w domu się zbiegło... Panna Klara, kamerdyner, pokojówki, matka otaczali omdlałą, którą cucić poczęto wszelkiemi środkami zawsze będącemi pod ręką, gdyż księżniczka skłonna była do podobnych wypadków, które przybierały czasem znamiona epileptyczne...
Ks. Eufrezya starała się dla tego zapobiegać wszelkim gwałtowniejszym wzruszeniom dla Jadzi — bo po każdej kryzys tego rodzaju, następowała słabość, której lekarze unikać polecili.
Gdy po długiem odcieraniu, kropieniu, poddawaniu do wciągania różnych trzeźwiących zapachów, księżniczka nareszcie otworzyła oczy — nie mogła się podnieść o swej sile, i kobiety wziąwszy ją na ręce musiały zanieść na łóżko...
Matka we łzach szła za nią... List, na który panna Klara rzucić okiem czas miała, bo leżał na ziemi u nóg omdlałej, zawierał grzeczną wymówkę pana Celestyna, iż z powodów nieprzewidzianych, a od woli jego niezależnych, będzie musiał zaprzestać udzielania lekcyj. Dziękował on za wszystkie względy, jakich doznał w domu księżny, i — polecał się zimno a grzecznie łaskawej pamięci.
Księżniczka chociaż odzyskała przytomność, leżała z oczyma osłupiałemi, bezmowna, blada jak trup; chwilami tylko spazmatyczne drgnienie zdradzało w niej grę myśli... i uczuć. Czoło miała zmarszczone groźnie, usta zacięte, a zwykle starszą się nad wiek swój wydając, teraz coś chorobliwie strasznego miała w rysach zmienionych. Matka i panna Klara, odprawiwszy sług resztę, krzątały się koło niej w milczeniu, bo księżna lada słowem niebacznem obawiała się burzę i nowy attak wywołać.
Lekarz, po którego już dwóch posłańców pobiegło, nie przybywał.
Od dawna w domu tym znany doktór Landler, oswojony był z wypadkami podobnemi, i jemu jednemu biedna matka zwierzyć się mogła poufnie, mówić z nim otwarcie. Był on przyjacielem, dla którego nie miano tajemnic. Jako człowiek ze wszech miar zacny, dr. Landler jako lekarz, nawykły do chorób wielkiego świata, które są w połowie chorobami imaginacyi, miał tę wadę, że je lekceważył. Nie dawał tego znać po sobie; lecz — może miał słuszność w znaczniejszej części — leczył je środkami obojętnemi, dając działać czasowi i tej wyobraźni, która słabości rozpieszczonych tworzyła.
Prawie zawsze pacyenci czynili z nim co chcieli, dozwalał im czego zażądali, sprzeciwiał się jak najmniej. Lubiono go bardzo, gdyż oprócz sławy swej doktorskiej był w towarzystwie człowiekiem miłym, i muzyką się zabawiał, którą namiętnie choć dość nieszczęśliwie uprawiał.
W ciągu dnia trudno było znaleźć dr. Landlera w domu, i tym razem dwaj posłańcy z niczem powrócili.
Panna Jadwiga leżała ciągle w takim stanie osłupienia, gdy nagle jakby rzucona siłą jakąś piorunową, zerwała się, siadła, powstała. Oczy jej zwróciły się ku matce... panna Klara przewidująca scenę, której nie powinna była być świadkiem — wymknęła się natychmiast...
— Mama więc chce, abym umarła! zawołała Jadzia... Rozumiem dobrze co ten list znaczy. Dano odprawę Celestynowi... Mówiłam wczoraj mamie: — jeśli go widzieć nie będę — umrę!
Ze złożonemi rękami ks. Eufrezya stała przed nią.
— Dziecko moje! krzyknęła — słuchaj — przysięgam ci na wszystko, co jest najświętszego — nie jestem winna temu co się stało — nie wiem nic — na Boga! na krzyż, na Ewangelię ci przysięgam!
Jadzia popatrzała na matkę, płacząc rzuciła się na łóżko, odwróciła, zakryła twarz i szlochanie jej tylko słychać było...
Zaczęta rozmowa skończyła się na tem. W chwilę później księżniczka zawołała, aby jej list Celestyna podano... wzięła go w ręce drżące, odczytała milcząc raz i drugi, i potargany rzuciła na ziemię.
Matka płakała...
Sama nie wiedziała jak radzić. Niepodobna jej było posyłać po Celestyna i prosić go, — krok to był upokarzający, kompromitujący, niemożliwy. Sądziła, że może ofiarą tej kryzys i cierpienia pozbędzie się z domu niebezpiecznego gościa. Czekała doktora; książę Marcin, choćby był wezwany, wiedziała, że jej nic oprócz kondolencyi nie przyniesie.
Jadzia pozostała nieruchoma na łóżku, nie chcąc ani spojrzeć, ani się odezwać do matki.
W kilka godzin dopiero nadbiegł niespokojny dr. Landler. Matka wyszła na jego spotkanie do pierwszego pokoju.
— Nowa kryzys — zawołał całując w rękę księżnę Landler, który miał powierzchowność człowieka wielkiego świata i był wcale pięknie zakonserwowanym średnich lat mężczyzną. Nowa kryzys, spowodowana pewnie jakąś fraszką!
Księżna nie chciała się zwierzyć całkowicie.
— Na ten raz, kochany konsyliarzu, nie była to fraszka, ale przykrość — wypadek... fantazya, która boję się aby niełatwą nie była do zwyciężenia.
— Nie mogę wiedzieć co to było! szepnął bacznie wpatrując się w matkę dr. Landler.
Księżna się zamyśliła.
— Doktór, rzekła, jest, tak dobrze jak spowiednik obowiązanym do tajemnicy, szczególniej gdy niebaczne słówko może fałszywe wykłady ściągną...
Landler się skłonił, księżna zbliżyła się do niego.
— Jadzia się po dziecinnemu przywiązała do professora, który dawał jej lekcye — rzekła... Odebraliśmy list, że zmuszony jest się oddalić; to ją tak dotknęło...
Doktór spojrzał bacznie w oczy księżny, która niespokojności swej ukryć nie umiała...
— Fantazya! dziecinna? podchwycił bardzo cicho. Mówmy otwarcie, mościa księżno... panna Jadwiga ma lat ośmnaście...
— Ale jest dziecinną.
— Jest nadzwyczaj na swój wiek rozwiniętą i umysłowo i uczuciowo i... co do temperamentu... mówił doktór. Któryż to professor?
Księżna się zawahała...
Nierychło szepnęła nazwisko jakby zmuszona. Znał go doktór, i poruszył głową marszcząc się.
— Chodźmy do chorej — rzekł sucho. Spodziewali się zastać ją leżącą z głową zakrytą, tak jak ją matka porzuciła. Jadzia siedziała już na łóżku, z włosami rozpuszczonemi, blada, oczy wlepiwszy w podłogę, jakby zdrętwiała. Niezmierna boleść malowała się na jej twarzy...
Wejście doktora, którego kroki posłyszeć i poznać mogła, nie zdawało się na niej żadnego czynić wrażenia — nie poruszyła się nawet. Dr. Landler podszedł bliżej, powoli ujął ją za rękę — lecz księżniczka cofnęła mu ją natychmiast. Siadł poczynając badać łagodnie...
— Znowu jakaś nieostrożność, rzekł do niej...
— Nie — odparła sucho, nie patrząc na niego; ale wielka, bardzo wielka przykrość. Tym razem — dodała — nie tak łatwo mi będzie przyjść do siebie...
Landler pomyślał trochę.
— Ja, po energicznym charakterze pani, który znam dobrze, spodziewam się więcej — rzekł łagodnie. Życie nie może być przy najczulszej opiece zabezpieczone od wypadków, od przykrości... księżniczka wie to dobrze i wymoże na sobie.
— Są boleści silniejsze nad wolę człowieka — rzekła śmiało panna Jadwiga...
Doktór się zdumiał; pojął, że rozmowy dalej niepodobna prowadzić.
— Pozwoli mi pani puls zobaczyć?
Obojętnie księżniczka wyciągnęła rękę — oczy jej ciągle wlepione były w podłogę.
Po chwili Landler wstał, i nic nie mówiąc, poszedł receptę zapisać... Matka i on poszeptali z sobą — oddalił się z grzecznem pożegnaniem.
— Doktorze! szepnęła księżna przy rozstaniu, kładąc palec na ustach — doktorze...
Z uśmiechem przyciskając białą swą rękę do piersi, na znak, że mu zaufać było można, Landler wyszedł z twarzą, która aż do progu zachowała się wypogodzoną... Za drzwiami zachmurzył się i zadumał.
Przyniesionego lekarstwa księżniczka, pomimo zaklęć i próśb matki, brać nie chciała. Próżne były nalegania na klęczkach...
— Żadne lekarstwo mi nie pomoże — odezwała się sucho...
Wieczór i noc przeszły w trwodze, czuwaniu, a stan księżniczki nie zmienił się wcale. Milczała, pokładała się, zadumywała, płakała, a na zapytania i pieszczoty matki odpowiadać nie chciała wcale.
Ponieważ nie pogorszyło się widocznie, księżna nabierać zaczęła otuchy, iż cierpienie samą naturą swą z czasem złagodzi się, i — wielkie zadanie pozbycia się niebezpiecznego dla Jadzi człowieka, okupione kilku dniami trosk, szczęśliwie rozwiązane zostanie.
Doktór, który przybył nazajutrz, nie znalazł nic nowego, nastawał tylko na jakiś środek uspakajający, który zapisał — i odszedł potakując nadziei księżny — iż choroba sama przez się przesili się i przejdzie...
Trzeciego dnia jednak księżniczka z łóżka nie wstała, osłupienie się zwiększyło, przyszła gorączka, doktór zmienił lekarstwo, i — nie taił, że się to przeciągnąć może.
Stanu biednej matki, na przemiany nabierającej nadziei i śmiertelną trwogą drżącej — odmalować niepodobna... Przywiedziona była prawie do rozpaczy; ale jedyny ratunek — przywołanie napowrót nauczyciela — był uznany za niemożliwy.
Wezwany dla roztargnienia raczej, niż dla dorady, ks. Marcin podzielał zdanie matki, iż — bądź co bądź pozbyć się było potrzeba tego człowieka.
Upłynął tydzień. Chociaż choroba rozwijała się powoli, postęp jej jednak był bardzo widoczny; księżniczka nie wstawała z łóżka, chociaż sama kilkakroć próbowała. Siły ją opuszczały, mdlała. Nocami panna Klara słyszała ją płaczącą, mówiącą do siebie i z przerażeniem kilkakroć rozeznała wyrzeczone słowo: — umrzeć.
Doktór Landler tłómaczył się z nieskuteczności swych leków tem, że na cierpienia moralne, na przypadłości nerwowe, medycyna środków nie ma...
Księżna zalewała się łzami...
Jadzi było coraz gorzej.




Po wieczornej z siostrą rozmowie, Celestyn noc całą przesiedział na łóżku, nie kładąc się. Czerwcowy wczesny poranek zastał go przy zgasłej lampce w myślach pogrążonego. Walczył z sobą — cierpiał: lecz obowiązek był tak jasny, tak niewątpliwy, droga tak jedyna i prosta, że wahać się nawet nie godziło. Wiedział co był powinien uczynić.
Pierwsze to serce, które dla niego zabiło tak gwałtownie, rozbudziło w nim uczucie wielkie, jedno z tych, co na całe życie w sercu jak pierwszy odcisk na nietkniętej płycie zostają. Księżniczka była dla niego duszą siostrzaną — bez której życie musiało być wieczną żałobą... Lecz po nad uczuciem stała niezbłagana powinność.
Nawykły dotąd spowiadać się ojcu ze wszystkiego, nie umiejąc kłamać, nie chcąc zbyć go fałszem, Celestyn postanowił w głównych przynajmniej zarysach wyznać ojcu co go zmuszało natychmiast dom księżny opuścić. Miał zamiar, choć bez wielkiej nadziei umieszczenia się, wyjechać do Wilna i starać się o posadę nauczyciela.
Przyznanie się ojcu — tem konieczniejszem mu się zdawało, że zabezpieczało go od słabości własnej, której się lękał...
Przywiązanie do księżniczki już mu poddało sofizmat — by nie rozstając się z nią, starał się uleczyć ją i siebie, z uczucia, które nigdy uprawnionem być nie mogło...
Tak zwana wedle dawnego obyczaju, z czasów rządów na Ukrainie, kancellarya p. Joachima znajdowała się przez ścianę od pokoju syna. Zwykle bardzo rano z sypialnego pokoju przychodził do niej stary, i tu chodząc, pacierze i koronkę pół głosem odmawiał. Celestyn tak był nawykły do regularnego spaceru ojca, do mierzonych kroków jego i przestanków, że mógł niemal przewidzieć z pewnością, kiedy ukończy pacierze...
Czekał tylko na to...
Stary pan Joachim do odwiedzin syna o tej porze nienawykły, zdziwił się trochę, ujrzawszy go nieśmiało przekraczającego próg.
Wczorajsza twarz posępna, dzisiejsze przybycie, zapowiadało ojcu jakiś wypadek niezwyczajny.
Rodzicielskie serce zadrżało: nie mogło to być nic — pomyślnego... Zakłopotanie Celestyna przy powitaniu zwiększyło jeszcze trwogę p. Joachima...
Lecz niedarmo go purytaninem niegdyś zwano.
Wlepił oczy w syna, i westchnąwszy, odezwał się głosem męzkim:
— Mów; od wczoraj widzę, że masz coś na sercu. Mężczyźni jesteśmy, bez przygotowań — śmiało...
Wyciągnął rękę, którą syn ucałował.
— Chciałem tylko uprzedzić kochanego ojca — rzekł Celestyn, — że lekcye u księżny porzucić muszę.
— Z jakiego powodu?
Celestyn się zawahał, pot mu wystąpił na czoło.
— Cóż? uchybiono ci? dodał ojciec.
— Nie — przeciwnie — odezwał się syn. Księżniczka aż nadto jest dla mnie uprzejmą — lękam się abym nie był posądzony, żem się starał pozyskać jej serce. Osoba młoda, żywa...
Zachmurzył się p. Joachim.
— Pokochała się w tobie — rzekł ponuro.
Celestyn nic nie odpowiedział.
— Jeżeli masz najmniejszą oznakę, że księżniczka jakąś fantazyą pańską zaprzątnęła sobie głowę — potrzeba ztamtąd uciekać.
— Z tem postanowieniem tu przyszedłem do ojca, odezwał się Celestyn; ale muszę księżniczkę wytłómaczyć... Jest to zapewne tylko proste nawyknienie do kogoś, co ją umysłowo lepiej mógł ocenić i zrozumieć... Żyje w otoczeniu ludzi tak... pospolitych...
P. Joachim ręką dał znak, aby mówić przestał. Sam zamyślony jak wryty stał długo.
— Zdaje mi się też, kochany ojcze, że najlepiej będzie, gdy usprawiedliwiając moje wyjście z domu księżny, na jakiś czas się oddalę... Chciałbym wyjechać do Wilna; mogę, spodziewam się, otrzymać z czasem posadę choć gimnazyalnego professora...
— Wiesz, że ja cię w niczem nie krępuję, odparł p. Joachim. Radzę, ale już nie rozkazuję. Opieka ojcowska nie ustaje nigdy, lecz w twych latach władza musi ustać. Moje pojęcia o świecie i przyszłości, zastarzałe trochę, fałszywe być mogą. Masz własną wolę, nią się powinieneś kierować.
To mówiąc uścisnął go, oczy miał łzami zaszłe.
— Jedź, rzekł... niech ci Bóg błogosławi! — zacnym jesteś i rozumnym...
Głos mu drżał. Widać było, że zapytać chciał jeszcze nie o jeden szczegół może, ale się wstrzymywał przez uczucie delikatności. Nie miło mu było męczyć syna, w którego twarzy boleść widział. Lękał się za nadto dowiedzieć, nawet odgadnąć.
— Jedź, powtórzył...
Celestyn pocałował go w rękę, odetchnął lżej, — i widząc, że p. Joachim milczy, oddalił się po cichu.
Teraz już cofnąć się z postanowieniem było niepodobieństwem.
Wróciwszy do swojego pokoju, Celestyn, jakby mu brzemieniem ogromnem ciężyło spełnienie ostatniej ofiary, usiadł list pisać natychmiast, aby go wysłać jak najprędzej.
Dzień cały miał wolny — oznajmił matce, iż spędzi go w mieście, i chciał wyjść, siostry nie żegnając, gdy Leokadya zabiegła mu drogę. Spojrzała w oczy i wciągnęła go do swojego pokoiku...
— Byłeś u ojca? spytała głosem drżącym...
Celestyn potwierdził skinieniem głowy i dobywszy list, pokazał adres jego...
Ze łzami w oczach Leokadya rzuciła mu się na szyję.
— Jesteś — moim kochanym, szlachetnym, — moim idealnym Celestynem! kocham cię! zawołała. Wiem wszystko... walczyłeś z sobą — wyspowiadałeś się ojcu, — mosty spalone! Honor ocalał... Bóg ci ofiarę osłodzi!
Celestyn wymknął się, pożegnawszy ją ściśnięciem ręki...
Na Pradze jeszcze znalazłszy posłańca, pozbył się listu, który go palił, i — powlókł się bez żadnego celu do miasta. Wszystko zdawało się skończonem — lecz w istocie od tej chwili dopiero zaczynała się męczarnia, o której Celestyn nie miał wyobrażenia. Napróżno starał się otrząsnąć ze wspomnień natrętnych, z tęsknoty przygniatającej go... Niepokój serca przechodził do myśli, mącił głowę. Usiłował odpędzić naciskające się widma — i z przerażeniem czuł się bezsilnym...
Nie widzieć jej nigdy, nigdy nie słyszeć, nie usiąść już przy tym stoliku, u którego tak długie razem spędzali godziny, być nagle wygnanym z tego raju, w którym tyle było rozkosznych męczarni i rozkoszy dręczących, cała filozofia Celestyna nie starczyła, aby to uczynić obojętnem.
Wiedział dobrze, iż gwałtowne uczucia przechodzą, że owoc zakazany był nie do poścignięcia, że ból ten musiał zwyciężyć — a w tej chwili cierpienie zdawało się nie do pokonania.
Wstydził się słabości swojej.
W tym stanie ducha zdawało mu się najlepszem pójść się pokazać choć pozornym zwycięzcą Michałowi, i w jego chłodnym realizmie, choć on go kaleczył i był mu przykrym — szukać antydotu na truciznę...
P. Michał, syn wysokie w hierarchii urzędniczej zajmującego stanowisko człowieka — szczęśliwszy od Celestyna, miał już posadę w biurze, stał jedną nogą wprawdzie na nizkim szczeblu, ale wiodącym do góry.
Urzędowe jego zajęcia nigdy go z domu nie wywoływały przed dziesiątą; Celestyn spodziewał się więc zastać w domu przyjaciela. Rodzice p. Michała, państwo referendarstwo, mieli własną kamienicę na Nowym-Świecie, a syn zajmował w niej na tyłach kawalerskie mieszkanie.
Sam on dzwoniącemu do drzwi Celestynowi otworzył. Ubierał się właśnie. Przywitali się dosyć chłodno.
— Przychodzę ci oznajmić, mój Michale — rzekł Kormanowski, że alea jacta est — uwolniłem się od lekcyi i w tych dniach wybieram się od Wilna.
Michał pocałował go, twarz mu się rozjaśniła.
— Tak, to dobrze — odezwał się; — wszystko skończone, wolny jesteś i czysty... O twej księżniczce zapomnisz łatwo...
Celestyn głową potrząsł tylko...
— Radziłbym ci jako lekarstwo co najrychlej — rzekł, śmiejąc się Michał, — wejść w towarzystwo niewieście. Nic tak nie pomaga na miłość nieszczęśliwą jak miłość szczęśliwa. Jesteś bardzo przystojny — miły... nie będzie ci zbywało na pokusach...
Śmiał się.
— Jedziesz więc do Wilna — no — tem lepiej! I dodał: — Kiedy?
— To zależy... odparł lakonicznie Celestyn — zawsze jednak jak będę mógł najprędzej.
Rozmowa przybyciem gościa nowego została przerwana. Celestyn, który nie czuł się usposobionym do towarzystwa — wyszedł. Błądził czas jakiś po Saskim ogrodzie, potem po ulicach bezmyślnie. Spotkał kilka osób, z któremi obojętną zawiązywał rozmowę na chwilę — w końcu nie widział sposobu na zabicie czasu, tęsknoty i nudy, nad powrót do domu i zakopanie się w książkach...
Czytał, ale nie rozumiał.
Dzień wlókł się jakby nigdy nie miał się skończyć. Leokadya zaglądała do niego nie wznawiając rozmowy o drażliwym przedmiocie; ojciec chodził posępny, ale nie zagadywał go już o nic więcej; matka, która o wyjeździe do Wilna była zawiadomiona, nie będąc wtajemniczoną w powody, kłopotała się wyprawą. Serce jej coś odgadywało, lecz nawykła była nie pytać i nie badać, przyjmować co los przynosił — modliła się więc po cichu. Mówiła sobie: — Jeśli mi oni nie zwierzają się z tego, widać, żem ja o tem wiedzieć nie powinna... Ale coś w tem jest...
Podróż zapowiedziana do Wilna, nie tak była jednak łatwą do uskutecznienia jak się zdawało. Ówczesne środki komunikacyjne wcale były inne, i podróżny niezamożny czekać musiał na żydowską budę, na towarzyszów podróży, na okazyę. Celestyn sam nająć sobie furmana nie mógł, koszt był wielki.
Ojciec mający znajomości i wielce praktyczny, sam wprawdzie starał się ułatwić podróż synowi, chodził, rozpatrywał, posyłał — lecz jakby na przekorę, okazyi przyzwoitej, bezpiecznej, dogodnej nie było.
Tydzień więc przeciągnęły się te poszukiwania napróżno. Celestyn spędził go już nie mając wcale do miasta ochoty, siedząc w domu i męcząc się pracami, które mu nie smakowały, ani się wiodły.
Nareszcie Leokadya widząc go coraz bardziej smutnym i znękanym, sama zaczęła wypędzać na miasto, do znajomych, dla rozerwania się. Oprzeć się jej nie mógł.
Bez ochoty, z musu poszedł powoli do Warszawy, niedobrze wiedząc co zrobi z sobą. Na Krakowskiem-Przedmieściu, gdy jak najmniej chcąc być spostrzeżonym przemykał się bokiem, sykanie i wołanie, których z początku nie brał do siebie, zmusiło go głowę odwrócić.
Z karetki wysiadał doktor Landler, którego w domu księżny spotkał, ale się z nim znał mało... Z pośpiechem wielkim, grzeczny zawsze lekarz, po bardzo uprzejmem powitaniu i uwadze, że dawno nie miał przyjemności i t. d. szepnął, że miałby parę słów do pomówienia.
— W ulicy, widzi pan — dodał, — niedogodnie jest stać na oczach ludzi... Siadaj pan ze mną na chwilę.
Naleganie to zdziwiło trochę Celestyna, wprawiło go w niepokój — lecz oprzeć się nie miał powodu... Siedli więc razem do powozu, którego firanki ostrożny doktór zapuścił i zwrócił się do Celestyna.
— Bardzo rad jestem, żem pana spotkał — rzekł — bo w nader draźliwej okoliczności potrzebuję od niego objaśnienia.
Pomyślał trochę i wyciągnął do niego rękę.
— Wiem, że pan dobrze życzysz domowi księżny Eufrezyi, znam szlachetny charakter jego... nie potrzebuję go prosić, aby to, co mówimy, zostało pomiędzy nami.
Celestyn zapłonął cały, mrucząc coś niewyraźnego.
— Księżniczka Jadwiga — mówił doktór dalej, — jest chora, jest nawet mocno chora — mogę powiedzieć wreszcie, iż... słabość przybiera charakter ewentualnie życiu zagrażający...
Popatrzał w oczy długo Celestynowi, który zmieszany wzrok spuścił.
— Tak jest — powtórzył — księżniczka niesłychanie nerwowa... temperament żywy, rozpieszczona... Matka i rodzina są w rozpaczy; ja jako lekarz i przyjaciel domu — radbym to biedne dziecię ratował... Ale do tego potrzeba może więcej świadomości położenia niż leków... Mam powody do silnego podejrzenia iż księżniczka Jadwiga... choruje z przyczyny oddalenia się pańskiego od tego domu...
Celestyn chciał zaprzeczyć, doktór mówić mu nie dał.
— To nie ulega wątpliwości — dodał żywo. Kwestya tylko dla mnie, czy tu samowola, czy inne uczucie główną gra rolę. Mogło się jej nie podobać, że się ktoś śmiał uwolnić, chociaż ona go sobie mieć życzyła — i mogła się też... przywiązać. Ostatnie przypuszczenie dla mnie byłoby zupełnie usprawiedliwionem...
Celestyn milczał.
— Tu idzie może o życie księżniczki — dorzucił doktor bardzo poważnie. Daję panu słowo na to, iż — ono jest zagrożone. Ja potrzebuję wiedzieć, jak... blizkie były pańskie z księżniczką stosunki.
Oburzył się Celestyn.
— Stosunki moje ograniczały się do lekcyj obowiązkowych, zawołał. Księżniczka była dla mnie uprzejmą... nic więcej.
Gdy to mówił, twarz mu pałała, głos drżał.
— Lecz — dorzucił mimowolnie — miałżeby stan zdrowia księżniczki istotnie...
— Stan jej zdrowia jest bardzo zły — bardzo groźny. Czas nietylko, nie przynosi ulgi, ale groźne te symptomata potęguje. Nerwy są niekiedy tak rozdraźnione, iż się niemal o umysł lękaćby można.
Wlepił oczy w Celestyna, który drżał z poruszenia.
— Panie konsyliarzu — odezwał się, boleśnieby mi było, gdyby z pozorów sadząc ludzie, rodzina, pan wreszcie na mnie winę składali tego dla mnie niepojętego wypadku. Mogę panu zaręczyć słowem uczciwego człowieka, żem uczucia żadnego ani się starał wywołać, ani był świadom... Jestem zupełnie niewinien.
— A ja o tem najmocniej przekonany, wtrącił doktor kładąc mu dłoń na rękach. Znam Jadzię od dzieciństwa... nikt się jej narzucić nie może, ma fantazye własne, jest samowolna... ale idzie o jej życie... a razem i o matkę... o rodzinę... Mów mi pan otwarcie, ja potrzebuję, ja to wiedzieć muszę... Ona kochała się w panu... dała mu to poznać? Mów pan otwarcie jak na spowiedzi... powtórzył doktor.
— Gdym się mógł — tej fantazyi domyśleć, bo inaczej nazwać nie śmiem tego uczucia — rzekł Celestyn, — natychmiast oddaliłem się.
— To było postępowanie piękne, szlachetne, odezwał się Landler... lecz przebacz mi, że go tak egzaminuję — jest to w obyczaju doktorskim. Panna Jadwiga dała to panu poznać? w jaki sposób?
Celestyn zarumienił się mocno — milczał.
— Powtarzam mu, że tu idzie o życie, o spokój — rzekł żywo Landler, — w jaki sposób?...
— Bardzo nieśmiały i może nawet niewyraźny — począł Celestyn, stając w obronie księżniczki. Ja nawet mam sobie do wyrzucenia, żem to wziął nazbyt seryo... nic w tem nie było...
— Choroba dowodzi, żeś pan się nie mylił, i że uczucie było bardzo... seryo — odparł uśmiechając się doktor, — chociaż wcale za tem nie idzie, aby gwałtowność uczucia, zwłaszcza w tak młodem dziewczęciu, za jego trwałość ręczyła. Dla tego ja jestem tego zdania — mówił lekarz w oczy patrząc Celestynowi, — że zamiast walczyć z tem uczuciem, należało i należy dać się przesilić!
Doktor odchrząknął i począł poprawiać rękawiczki.
— Tak, kochany panie, ciągnął dalej: życie księżniczki jest zagrożone; wszystko co możliwe czynić musimy, aby ją ocalić, aby umysłowi wrażliwemu nie dać dojść do szału i obłąkania — dla tego ja pana widzieć chciałem i na wszelki wypadek go prosić — zaklinać, abyś cofnięcie się swoje sam odwołał... To ją uleczy, jestem pewien, a że później owo gwałtowne uczucie, przy innych wrażeniach, o jakie się matka postara, — osłabnie i rozwieje się... za to prawie ręczyć można. Więc...
Celestyn przerwał żywo:
— Przepraszam doktora, ale ja powrócić do dawania lekcyj nie mogę... Ojciec mój wie dla czego się ich wyrzekłem, on na to nie pozwoli, a ja sam, mimo całego szacunku dla domu księżny, nie mogę być jakąś igraszką w rękach ludzi, chcących się tylko mną posłużyć, aby się mnie pozbyć.
Doktor zagryzł usta. Karetka właśnie się przed jego mieszkaniem zatrzymała w ulicy Bielańskiej. Landler ujął obie ręce Celestyna.
— Zrób mi tę łaskę, rzekł, wstąp do mnie na kieliszek wina i cygaro. Musimy jeszcze pomówić z sobą, nie skończyliśmy.
Kormanowski upierał się trochę, ale doktor był tak zarazem grzeczny i tak napastliwy, że odmówić mu było trudno. Celestyn zaś wolał od razu nieprzyjemną tę rozprawę skończyć, niż mieć w przyszłości obawę nowego jej rozpoczęcia.
Weszli więc na górę do bardzo eleganckiego, wygodnego, wonnego i wytwornie umeblowanego appartamentu. Lokaj w liberyi otworzył im drzwi; zasiedli przy stoliku w salonie, zarzuconym książkami i nutami; Landler się przysunął do Celestyna, który siedział pogrążony w sobie i chmurny.
— Wiedziałem z góry — rzekł, iż ofiary wielkiej wymagam od pana. Jest to myśl moja tylko, matka jeszcze jej nie powzięła, jest w rozpaczy i nie widzi wyjścia... Ja upatruję w tem ratunek... Jakże pan, pan, który nie mogłeś nie powziąć pewnej sympatyi dla uczennicy, bo takie uczucia zawsze ją wywołują, pan nie chciałbyś jej — ocalić życia... przez dumę i — draźliwość miłości własnej?!
— Nie mówmy o tem — przerwał Celestyn — proszę. Jabym chciał się owszem sprzeciwiać szanownemu panu w jego dyagnozie i wyborze lekarstwa... Moja przytomność może raczej podnieść chorobę, jeśli jej źródło jest w tem, co pan wskazujesz. Przykrość chwilowa przejdzie, przesilenie nastąpi, zostanę zapomniany... i — wszystko będzie skończone.
— Wcale nie! sprzeciwił się Landler. Nietylko przesilenie nastąpić nie może, ale choroba wzrasta — nie mamy na nią innego środka...
— Tylko mnie poświęcić! mruknął Celestyn.
— Tak, ale pan masz męzką energię, i to, co dla tego... dziecięcia jest chwili życia osią, dla pana zaledwie ciekawą przygodą. Pan łatwo zapomnisz.
Przyniesiono wino, przerwano na chwilę przykrą rozmowę. Doktór zadumany, namarszczony, przestał nalegać... Zwracając się z powodu nut porozkładanych na stole do swego zamiłowania muzyki, zaczął się sam z niego wyśmiewać.
Jakiś czas mówili o rzeczach obojętnych, choć czuć było, że myśleli o czemś innem. Celestyn wziął kapelusz. Dr. Landler zbliżył się do niego z wielką natarczywością.
— W imię współczucia i litości, jakie pan musisz mieć dla domu księżny, rzekł, o jedno pana proszę tylko — nie oddalaj się, zaczekaj. Będziesz miał na sumieniu, gdy dziewczę dostanie obłąkania, albo umrze... Nie wyjeżdżaj... Wiem i wierzę, żeś pan świadomie nie przyczynił się do rozbudzenia tego uczucia — lecz zawsze byłeś powodem mimowolnie, iż się ono rozwinęło. Wkłada to na pana niejaki obowiązek. Daj mi pan słowo, że nie wyjedziesz...
Celestyn uczuł się wzruszonym, nie odpowiedział nic, ścisnął rękę doktora, dając znak głową, że się zastosuje do jego żądania... Gospodarz odprowadził go aż do wschodów...




W pałacu księżny, od czasu jak choroba księżniczki zaczęła coraz groźniejsze przybierać oznaki, panował niepokój, zamęt, wrzawa, którą księżna matka z nieustannemi, a coraz innemi myślami i środkami, dręczyła siebie i drugich. Jakkolwiek wierzyła w doktora swego, bezskuteczność leków, które wskazywał, przyprowadziła ją do zwątpienia.
Wieść o chorobie rozeszła się była po mieście, łączono do niej kommentarze, ciekawość była do najwyższego stopnia rozbudzona. Przyjaciołki i dalekie krewne księżny pod pozorem troskliwości o jedynaczkę, dowiadywały się nieustannie. Księżna jednym z nich dziękowała przez pannę Klarę, inne przyjmowała sama.
W rozmowach jednak, choć się czasem zdradzała, nie wydała się nigdy wyraźniej z tem co kryzys spowodowało. Skarżyła się na słabowitość córki: przypominała, iż podobnych attaków przebyła już Jadzia wiele...
Do najserdeczniejszych przyjaciołek domu należała tegoż co ks. Eufrezya wieku, od dzieciństwa z nią związana węzłami najczulszemi pani markiza de la Beaume... Była ona z tego samego domu co mąż ks. Eufrezyi, łączyły je więc stosunki familijne, a charaktery i temperamenta zbliżały. Choć już niemłoda, markiza dotąd zwała się i znana była w towarzystwie pod poetycznem imieniem Żuliety.
Z dawnej, podobno piękności, dziś jako ślady pozostały na szerokiej rumianej twarzy, maleńki nosek, ładne jeszcze usteczka i oczy, które z niebieskich wypłowiały na szare. Biała, rumiana, ale do zbytku otyła, zawsze zmęczona najmniejszym ruchem, Żulieta lubiła wesołe towarzystwo, rozrywki wszelkiego rodzaju, swobodę, podróże, co tylko uprzyjemnia życie. Ciekawa, trochę wścibska, nie była złośliwą, choć często drasnęła dowcipem... Owdowiawszy, wychowawszy szczęśliwie syna, który już rozpoczynał karyerę dyplomatyczną, swobodna, należała do tych od Opatrzności ubłogosławionych i wybranych, którym życie płynie tak jakoś równo i gładko, że gdy im palec narwie, lub głowa zaboli, liczą to do wielkich utrapień.
Z ks. Eufrezyą kochały się, znały, zwierzały sobie wszystko; jednakże w pierwszych dniach, gdy Jadzia zachorowała, a Żulieta nadbiegła dowiedzieć się, pocieszać, ofiarując usługi swoje, księżna istotnej przyczyny wypadku nie odkryła przed nią.
Żulieta badać nie miała zwyczaju natarczywie, domyślała się wiele, ale czekała aż ból i potrzeba współczucia skłoni księżnę, by się jej zwierzyła. Bywała codzień, a że miała prawo wnijścia o każdej godzinie, miała też zręczność przypatrzyć się całemu przebiegowi macierzyńskiej rozpaczy i męczarni.
Wreszcie co przewidywała nastąpiło, księżna się jej rzuciła na szyję i wyznała wszystko po cichu. Chciała rady, wzywała ratunku. Żulieta rozpłakała się, załamała ręce, dobyła flaszeczkę wódki kolońskiej, bez której nie wyjeżdżała nigdy z domu, oblała nią głowę, natarła skronie — i siadła obok księżny...
Nastąpiło szczegółowe spowiadanie od pierwszego omdlenia począwszy aż do obecnego stanu, który jak mówił doktor, zagrażać mógł obłąkaniem — a z półsłówek jego domyślać się było można gorzej jeszcze.
Matka miała tylko łzy i rozpacz... ratunku nie widziała...
— Ale, droga moja Freziu! zawołała Żulieta, — ty bo doprawdy tracisz głowę. Najprzód zdaje mi się, że chociaż Landler jest bardzo dobrym doktorem, możnaby wezwać innych do porady...
— Musiałabym wyznać przed nimi przyczynę choroby — przerwała księżna... to niepodobieństwo...
— Landler mylić się może... Tu Żulieta przysiadła się bliżej jeszcze do kuzynki i na ucho szeptała żywo: — Ja wierzę tylko w jednego doktora, pewnie słyszałaś o nim... zowią go dziwakiem, nazywają szarlatanem — jest przykry, jest niemiły — to prawda, ale dokazuje cudów. Domyślasz się, że mówię o Pietraszku...
Ks. Eufrezya obiema rękami strzepnęła i chwyciła się za głowę.
Ten doktor Pietraszek, który od lat kilku osiadł był w Warszawie w małym dworku w Alejach, w istocie nie był podobny do zwyczajnych lekarzy. Posądzano go, że umyślnie ekscentrycznym był, ażeby obudzić ciekawość; ci, co go bliżej znali, utrzymywali, iż dziwactwa jego wypływały z charakteru, a tego znamieniem szczególnem była miłość swobody, niemożność zastosowywania się do ludzi i zupełna form przyjętych pogarda.
Pietraszek zajmował dworek lichy, nabyty przez siebie, sam jeden. Był on oparkaniony wysoko, odosobniony, i niezawsze łatwo się do niego dostać było. Stara kucharka i niemniej stary sługa, gbur jak pan, w długiej kapocie, z krótko postrzyżoną głową, składali cały dwór doktora.
Sam Pietraszek niemłody, średniego wzrostu, mocno przygarbiony mężczyzna, z głową nad miarę wielką, na pół łysą, zawsze brudną czapeczką pokrytą, chodził zwykle w kapocie wytartej, odziany tak, że go za wyrobnika wziąć było można. Zadawano mu w początkach samouctwo i nieznajomość medycyny, lecz się podobno wywiódł dyplomem jakiegoś uniwersytetu.
Mrukliwy był, niegrzeczny, opryskliwy, niekiedy w mowie aż do grubiaństwa weredyk, a miał to do siebie, iż bogatym i wysoko położonym nie folgował, i owszem jak najostrzej się z nimi obchodził. Klientellą jego najulubieńszą byli ubodzy, i gdy go czasem do najznakomitszych domów powoływano, z przekąsem odpowiadał, że wprzódy żebraka musi opatrzyć — bo ten doktorów na zawołanie nie ma.
Jeżeli raczył się udać do którego z pałacowych chorych, szedł zwykle ubrany jak najbrudniej, i zdawał się mieć w tem przyjemność, by nic i nikogo nie poszanować.
Nie powoływano go też, chyba w tych razach zdesperowanych, gdy inni doktorowie opuścili chorego — a cała i jedyna nadzieja pozostała w tym, którego szarlatanem zwano.
Prawdą jednak było, że ten dziwak i grubianin miał oko nadzwyczaj bystre i trafne, i że udawało mu się robić cuda tak małemi i prostemi środkami, iż kompetentni sędziowie z uśmiechem poruszali ramionami.
Bardzo często Pietraszek wprost odmawiał.
— Tak, tak, mówił, przychodzicie do mnie, gdy już wasze Eskulapy chorego lekarstwami otkali, struli, zniszczyli, i chcecie, abym ja naprawił co partacze popsuli. Jam nie Pan Bóg! Niechaj ci sobie kończą co zaczęli...
Gdy się raz dziwak uparł, największym datkiem niepodobna go było skłonić do zmiany postanowienia. Od bogatych żądał dużo, od ubogich nie brał nic, lekarstwa im sam przyprawiał, jadło posyłał. Mówiono, że to było komedyą — o ludzkie języki nie dbał wcale.
Szyderca nielitościwy, nie oszczędzał nikogo. Po całych dniach zajęty z chorymi i około jakichś medykamentów, które przyprawiał, doktor Pietraszek żył nadzwyczaj prosto, na kuchni chłopskiej, na chlebie razowym, i nie miał innych w życiu przyjemności nad swe powołanie.
Do domu swego mało komu się wcisnąć dozwalał; ci, co bywali dopuszczeni, mówili o oryginalnem urządzeniu wewnętrznem, porozrzucanych książkach, schnących ziołach, butlach i osobliwych apparatach co w mniemaniu powszechnem szarlataństwa dowodziło.
Tego to doktora, wyśmiewanego, ale mającego też namiętnych obrońców, ośmieliła się poradzić przyjaciołce Żulieta. Widząc jak rada ta była źle przyjęta, dodała żywo
— Proszęż cię, gdzie o dziecko idzie, a doktor napróżno wszystkie środki wyczerpuje i choroba się powiększa — trzeba się chwytać jak mówi przysłowie, choć brzytwy.
Księżna słuchać nie chciała.
Nazajutrz jednak, po namyśle oświadczyła Żuliecie z wahaniem jeszcze, że — gdyby nikt o tem nie wiedział, a można potajemnie uprosić Pietraszka... gotowaby się zgodzić na to.
Markiza wzięła na siebie przywiezienie dziwaka. Była z nim znajoma, bo raz zagrożona chorobą gardła, w której ją lekarze odstąpili, winna była Pietraszkowi cudowne ocalenie. Odtąd odwiedzała go, posyłała mu kwiaty, które lubił i stała się jego wielbicielką. Stary dziwak oswoił się z nią, mniej dla niej niż dla innych był niegrzeczny, czasem kwadrans jaki z nią pogawędził, słowem — wedle wyrażenia Żuliety miał słabość dla niej.
Z tej słabości markiza postanowiła korzystać, i nazajutrz rano pojechała w Aleje. Sługa pana konsyliarza, którego zwano Tymczą, hojnie obdarzany przez markizę, chętnie jej wyrabiał audyencyę. Chociaż to była najniewłaściwsza godzina, bo poświęcona chorym ubogim, a tych u wrot ścisk był wielki, Żulieta umiała wpłynąć tak na Tymczę, że panu ją oznajmił i zaprowadził do izby, w której na krótko oświadczył się ją przyjąć.
Niepiękna była powierzchowność p. Pietraszka, który dnia tego miał jeszcze od pół tygodnia nieogoloną brodę, a przyodziany był w kapotę ranną i pantofle z obciętych bótów zrobione, na bose włożone nogi. W rękach zasmolonych doktor trzymał nasmarowany właśnie plaster, którego woń aromatyczna rozchodziła się po izdebce, gdy Żulieta wesoło weszła pozdrawiając go...
W pokoiku zarzuconym gratami siąść nawet nie było na czem.
Był tu rodzaj laboratoryum czy apteczki... Na oknach, na półkach, na podłodze pełno było garnków, flaszeczek i słoików... Papier, sznurki, korki stolik niewielki okrywały.
— Konsyliarzu, jeśli kiedy miałam u was odrobinę łaski — poczęła markiza — ja, com ci winna życia...
— Ale ba! mruknął doktor, patrząc na nią; nie mnie, ale naturze. Innąby po tych lekach, jakie jej dawali, dyabli wzięni... O cóż idzie?
— Jakby o moje własne dziecię, jakby o mnie samą! zawołała Żulieta.
— A siła tam już tych trutniów było przedemną? zapytał.
— Jeden tylko...
— Choroba trwa od dawna?
— Dni z dziesięć.
— Cóż to jest?
Na to ostatnie pytanie zmieszana Żulieta odparła, że nie wie, i że księżniczka...
— E! e! księżniczka! krzyknął doktór, ręką wywijając w powietrzu — a dajże mi acani pokój! Ja jestem doktor dla chłopów nie dla książąt. Na ich chorobach ja się nie znam...
Lecz Żulieta nie zważając na odmowę, zaczęła gwałtownie prosić, modlić, zaklinać, i doktor zniecierpliwiony jęknął:
— No, to muszę uledz... bobym się jej ani dziś, ani jutro nie pozbył. Zapowiadam jednak wcześnie, że ja będę ją kurował jak chłopkę... Dla umie nie ma książąt, tylko wątroby i kiszki takie same jak u chamów.
Sprzeciwiać się dziwakowi nie było sposobu, markiza musiała podziękować, umówiła się o popołudniową godzinę, i wprost pojechała do księżny upewnić się, aby dr. Pietraszek nie spotkał się z Landlerem, coby nieprzyjemną kollizyę sprowadziło.
Jadzia dnia tego była gorzej jeszcze, miała spazmatyczne płacze i śmiechy, rzucała się, nie dawała matce nawet zbliżyć się do siebie, księżna przelękła godziła się na wszystko byle dziecię ratować.
O umówionej godzinie, karetka markizowej przywiozła Pietraszka, który ranny swój strój zmienił tylko o tyle, iż wdział bóty długie i rodzaj czarnej chustki skręconej jak sznurek na szyję.
Na witającą go grzecznie w saloniku księżnę matkę ledwie spojrzawszy, rzekł gburowato, iż na komplementa nie ma czasu, i kazał się prowadzić do chorej. Obawiano się, aby na Jadzi ta postać obca nie uczyniła zbytniego wrażenia; musiała więc matka pójść jej wprzód oznajmić tego doktora, o którym ona dawniej słyszała.
Zmieniona strasznie, żółta, z oczyma zaczerwienionemi, z włosem potarganym leżała księżniczka na łóżku, na przekorę pannie Klarze, zrzucając z siebie czem ją okrywano. Brwi jej zmarszczyły się groźno, gdy zobaczyła wchodzącego, który krokiem powolnym zbliżał się, wlepiwszy w nią oczy.
Wzrok ten siłą jakąś magnetyczną podziałał na chorą, twarz jej odbiła wrażenie...
Krzesło stało w nogach, Pietraszek zajął je spokojnie, wciąż przypatrując się księżniczce...
— Co to panience jest? hm? zapytał głosem chłodnym...
Nie było z początku odpowiedzi. Oczekując na nią, Pietraszek przypatrywał się bacznie pacyentce, twarzy, rękom, najmniejszym szczegółom, które organizm wewnętrzny zdradzić mogły. Potrząsał głową.
— Cóż spowodowało chorobę? zapytał łagodniej.
Jadzia milczała jeszcze, lecz równie bacznie wpatrywała się w doktora jak on w nią, i zdawała się łagodnieć... uspakajać. Machinalnie podciągnęła kołdrę i zakryła się nią aż do twarzy.
— Co pannę boli? odezwał się Pietraszek.
— Serce! szepnęła księżniczka.
Doktor się uśmiechnął z lekka...
W pokoju panowało milczenie dziwne i straszne, matka sobie oczy zakryła...
— Doktorowi potrzeba się spowiadać jak księdzu — z wolna odezwał się Pietraszek. Proszę mi mówić co się to tam temu sercu stało...
I nie czekając odpowiedzi, Pietraszek wtrącił pytanie:
— Ile lat?
Matka odpowiedziała trwożliwie i z daleka, a doktor głową pokiwał.
— No, rzekł — jeśli lat aż tyle ma panna, to łatwo zgadnąć, że się może serce ozwało o swe prawa!... Jakże tam?
Spojrzał na Jadzię, — która głową dała znak potwierdzający...
— I serce pewno nie po książęcemu lecz po ludzku musiało zrobić wybór, który się nie podobał, i tam dalej.
Doktor wstał z krzesła.
— Ja na takie choroby nie leczę... tu ani mięta, ani rumianek, ani naparstnik nie pomoże... Pani matka niech nie dziwaczy — a córka będzie zdrowa... Dać sercu czego chce — prosta rzecz...
Jadzia słysząc to, rozpromieniona powstała na łóżku, wlepiając oczy w matkę, która stała z twarzą zakrytą. Pietraszek podszedł do niej.
— Po co tu leki? rzekł; na co doktor? Co asińdźka wolisz, czy żeby ona księżniczką, czy kobietą jak inne żyła? masz do wyboru... Darmo dziewczyny nie męczcie. Wychowaliście ją tak, że nawykła czynić po swej woli, wojować z sobą i sercem nie umie. To darmo... Daliście jej takie serce, teraz go słuchajcie... Nie dziwaczcie — jutro wstanie!
To mówiąc uśmiechnął się Pietraszek, zabierając do wyjścia.
— Lekarstwami ją strują i zamęczą — dodał... belladonę, morfinę, laurowe krople będą dawali — darmo. Tu co innego potrzeba...
Skinął głową sympatycznie księżniczce i posunął się do progu. Żulieta i ks. Eufrezya ciągnęły za nim. Zatrzymał się w salonie.
— Czy w istocie grozi jej niebezpieczeństwo takie? zawołała matka...
— A, grozi, odparł doktor. Z zapaleniem bodaj mózgu czy płuc my sobie rady dajemy, ale kiedy na młody organizm padnie wielkie uczucie — zabić może... Oszaleje albo... zamęczy się...
Nie chciał już więcej mówić Pietraszek, powtarzał tylko:
— Samiście tego piwa nawarzyli: dziecko pieszczone być musiało. Nie odmawialiście jej nigdy nic, teraz się sprzeciwiać za późno.
Z tem wyszedł w dziedziniec, i podziękowawszy markizie za karetkę, pieszo się powlókł do domu...
Księżna matka wypłakała się, nagniewała, lecz ostatecznie zawyrokowała, że to był bezwstydny cynik i szarlatan... Chodziła jednak pod wrażeniem jego wyroku jak w gorączce, gdy dr. Landler z wieczorną zwykłą wizytą się zjawił.
Miał minę nasępioną bardzo i smętną. Zwyczajem swoim, gdyż pilnował form wszelkich nałogowo, pośpieszył najprzód do księżniczki, w milczeniu obejrzał chorą, która na pytanie mu odpowiadać nie chciała, i wyszedł z twarzą jeszcze bardziej zasępioną do księżny.
Przysiadł do niej w sposób taki, iż się kazał domyśleć jakiejś niezbyt pomyślnej nowiny. Znano go z tego, iż pragnął zawsze osłodzić, gdy miał co gorzkiego do wypowiedzenia.
— Jakże pan dziś znalazłeś Jadzie? spytała dość obojętna księżna, przygnębiona wyrokiem Pietraszka.
— Hm — odparł doktor — polepszenia nie widzę, gorzej nie jest, choroba się wprawdzie nie zwiększa ale kryzys przeciąga. Medycyna niewiele tu uczynić może. Nie będę taił iż — zdawałoby mi się — że w interesie zdrowia... należy pewne uczynić ustępstwa...
Matka spojrzała na niego, wyzywając go do jaśniejszego tłómaczenia.
— Tak, mościa księżno, dokończył doktór po cichu — tak... ośmielam się wnieść co mi sumienie nakazuje... Należałoby w jakikolwiek sposób powołać odprawionego nauczyciela... Wszak-ci to żadnych za sobą następstw nie ciągnie. Mnie się zdaje, iż księżniczka, gdy się jej sprzeciwiać nie będziemy, sama spostrzeże... iż to było fantazyą dziecinną. Nie widzę innej rady... Trzeba jej dać tę zabawkę, którą ona sama może potem połamie i na świat nizko wyrzuci.
Księżnę Eufrezyę słuchającą z uwagą uderzyło to głównie, iż dwaj doradcy, nieznani sobie, zgadzali się na jedno. Było to dowodem, iż w istocie nie miała nic innego do czynienia.
Załamała rękę w milczeniu.
— Mościa księżno — dodał Landler, — gdyby nie szło o zdrowie, a może o życie — nigdybym tak heroicznego nie przepisał lekarstwa... ale... ja z moją medycyną jestem bezsilny.
Rozpostarł ręce.
Nastąpiło milczenie długie.
— Jeżeli to wyrok ostateczny, rzekła matka głosem osłabłym, dla ocalenia dziecka...
Spuściła głowę.
— Lecz mówiono mi, dodała żywo, że ten... pan miał wyjechać. Jeśli go nie ma już w Warszawie.
Doktor nie wydał się ani ze swą rozmową, ani z wiadomością o Celestynie, szepnął tylko, iż mu się zdaje, iż jest prawie pewien, iż widział go w ulicy... Spojrzał na zegarek i pożegnał księżnę.




Gdy się to działo w pałacu, prawdziwie nieszczęśliwy Celestyn męczył się myślami, które musiał przed wszystkimi ukrywać. Siostra, która go znała jak siebie samą i czytała w nim każde wrażenie, postrzegła zmianę, pogorszenie, którego przyczyny nie umiała odgadnąć, próbowała go badać i nic się nie dowiedziała.
— Cóż ty chcesz? rzekł jej smutnie — wiesz, żem się do niej przywiązał, tęsknię, walczę — odbija się to na mojej twarzy... Słyszałem, że jest mocno chora.
Leokadya, która nienawidziła tej nieznajomej sobie istoty, co niepokój wyniosła do serca ukochanego jej brata — nie chciała uwierzyć w chorobę.
— Kaprysi tylko! zawołała...
Ze swej strony ojciec, któremu pilno było syna wyprawić, bo zmianę atmosfery, otoczenia i stosunków uważał za uzdrawiającą — dręczył się, że okazyi do Wilna wynaleźć nie mógł. Wyszukał jedną, wprawdzie niebardzo dogodną, ale w towarzystwie starego znajomego profesora, przynaglał mocno syna, aby z niej korzystał. Celestyn już po rozmowie z doktorem, wymówił się błahym pozorem. Uderzyło to pana Joachima. Starał się i on wybadać go — lecz nie dowiedział się nic, oprócz że syn widocznie się ociągał.
Znając jego pracowitość, p. Joachim spodziewał się, że dni teraz niezajęte niczem zechce Celestyn poświęcić nauce... Nie mieszał on się do spraw jego, lecz miał nadzór nad niemi, przekonał się, że po całych dniach biedny chłopak lub w domu chodził zadumany po swym pokoiku, lub spędzał je na przechadzkach...
Tembardziej więc pragnął go wyprawić z domu, czując, że tu powietrze wspomnieniami przesiąkłe nie jest dla niego zdrowe...
Tak upływały dni — tygodnie, gdy jednego wieczoru, w czasie niebytności Celestyna, list nadszedł do niego. Dostał się on w ręce ojcu, który korrespondencyj dzieci swych nie zwykł był tykać i szanował jej tajemnice. Położył więc go na stole w bawialnej izbie — ale uderzyła go pieczęć książęca na nim, którą znał i charakter, w którym się domyślał — ks. Marcina.
Czekał z niecierpliwością powrotu syna, który nadszedł późnym wieczorem. Wszyscy byli zebrani około starego okrągłego stolika, a Leokadya gorączkowo robiła pończochę swą, ciągle się na drzwi oglądając, bo ją ten list więcej niż ojca niepokoił, — gdy wolnym krokiem, opieszale wchodzący ukazał się Celestyn.
— Jest list do ciebie — rzekł znacząco podając mu go ojciec.
Dla oka ojca i siostry dość było spojrzenia na zmienionego i drżącego Celestyna — by poznać, jak go widok listu tego poruszył. Wahając się, wziął go do rąk, nie śpiesząc z otwarciem, jakby się czytać obawiał, spoglądał błędnym wzrokiem do koła — słowem widać było, iż trwoga i niepewność go ogarnęła.
Zwłoka ta i wahanie się najbardziej uderzyły ojca. Nie śmiał naglić — ale stał się niespokojnym.
Celestyn trzymał kopertę w ręku, patrzał na nią, zmieszany był i musiał usiąść na krześle, bo nogi pod nim drżały... Leokadya bladła, serce jej biło i z rozpaczą powtarzała sobie:
— On ją kocha...
Matka wielbiąca syna, nieświadoma tej historyi jego serca, w prostocie ducha spoglądała po twarzach męża, córki, Celestyna, i nie wiedziała co to jakieś ich zakłopotanie znaczyć miało.
Wreszcie Celestyn długo list wytrzymawszy w ręku, musiał go rozpieczętować, rzucił na niego okiem, i ze spuszczoną nad nim głową pozostał dłużej niż czytanie wymagało. Myślał co ma uczynić, jak postąpić... List był od księcia Marcina.
„Pupilla moja księżniczka Jadwiga, po cierpieniu, które nieostrożne zaziębienie spowodowało, z rady doktorów potrzebuje rozrywki. Znane jest panu jej zamiłowanie w literaturze, nic więc pożądańszem dla niej i dla nas być nie może nad to, byś pan był łaskaw czas jakiś jeszcze lekcye swe przedłużać. Prosimy o to najmocniej w interesie jej zdrowia, i ona sama łączy prośby swe z naszemi. Wiemy, że pan dobr. znajdujesz się w mieście, i spodziewamy się, że nam tego nie odmówisz. Gdyby zaś nawet miało to go narazić na jakie straty — będziemy się czuli w obowiązku wynagrodzenia ich.
„Ufamy więc, iż przez życzliwość dla domu naszego, zechcesz w najbliższym czasie odwiedzić swą uczennicę i t. d.“
Księżna dodała przypisek własnoręczny:
„Proszę pana bardzo, abyś był u nas koniecznie jutro, i oczekuję na niego. Bez żadnej wymówki.“
Celestyn odczytawszy raz i drugi list cały, w milczeniu położył go otwartym na stoliku, naprzeciw ojca.
P. Joachim dobył okulary, i z widoczną obawą zabrał się do czytania. Zmarszczyła mu się brew, zagryzł wąsy, stał długo z listem w ręku...
Zwrócił się potem do syna, z niemem zapytaniem. Celestyn nie odzywał się.
— Co to jest? igraszki jakieś? mruknął. Masz zabawiać rekonwalescentkę?
Ruszył ramionami.
— Potrzeba było zawczasu do Wilna wyjechać, bylibyśmy nieprzyjemnej tej korrespondencyi i niemiłej odmowy uniknęli.
Matka, która także list sobie przysunęła i przeczytała go, odezwała się ze zwykłą prostodusznością:
— Dla czegoż odmowy? To biedactwo przywiązało się widać do swojego professora... tęskni — dla czegoż Celestyn ma odtrącać? Oni płacą dobrze...
— Biedactwo! wtrącił p. Joachim, patrząc na żonę — biedactwo to, co się do jejmościnego syna przywiązało, także po nim tęskni, ma lat ośmnaście czy dziewiętnaście, Celestyn dwadzieścia kilka...
Zarumieniła się pani Monika.
— Cóż bo znowu jegomość takie jakieś niedorzeczne robisz przypuszczenia!!
Leokadya jak w tęczę patrzała na brata, który siedział zdrętwiały. Ojciec także zwrócił wejrzenie na niego, domagając się, aby wypowiedział myśl swoją. Celestyn bladł, rumienił się, nie mógł zebrać się na słowo. Nagle powstał z krzesła, potarł ręką po czole, i rzekł:
— Zdaje mi się, że odmówić byłoby niewłaściwem...
P. Joachim głowę podniósł.
— Tak, zawołał — tak asindziej sądzisz — a ja, ja sądzę, że te stosunki fałszywe co prędzej należy zerwać. Masz swój rozum, nie narzucam ci mojego, ale powiadam, że to do niczego dobrego nie prowadzi... Jeśli kaprys, zabawką być poważnemu człowiekowi nie przystoi; jeśli co więcej — sumienie nie pozwala narażać się na jakieś przyjaźni, które do niczego oprócz kalumnij ludzkich nie prowadzą. Wolno księżnie matce pobłażać zepsutemu dziecięciu — ale cóż za rola dla waćpana?
Leokadya oczyma potakiwała ojcu, matka ramionami ruszała, ale przeciw zdaniu jegomości odzywać się nie śmiała. Milczała więc. Celestyn zdawał się niepewien co pocznie.
— Bądź co bądź — rzekł po namyśle, — zamiast na list odpowiadać, będę sam jutro, i postaram się o to, aby mnie uwolniono...
— Jabym list wolał — odparł ojciec. Ty, mój Celestynie, nie masz dosyć energii, miękki jesteś...
Syn potrząsł głową.
— Byłoby niegrzecznością nie stawić się — odparł — muszę pójść.
P. Joachim usłyszawszy to — zamilkł, ręce założył na piersiach i zaczął chodzić po pokoju.
Tak rozmowa się skończyła, ale po niej pozostało coś jakby oczadzenie. Wszyscy czuli się skłopotani. Leokadyi łzy się w oczach kręciły. Nie miała ona nadziei nawrócenia brata, a jednak chciała choć spróbować jeszcze skłonić go, by zmienił zdanie i poszedł za radą ojca.
Po wieczerzy, gdy się wszyscy porozchodzili — siostra wbiegła do pokoju brata, który się jej spodziewał i był do walki przygotowany. Od pierwszego spojrzenia na ten list, lice Leokadyi gorzało, i można było zaręczyć, że gdyby on jej pierwszej wpadł w ręce, byłaby go nieochybnie zniszczyła.
— A zatem — odezwała się porywczo — idziesz z wizytą do księżny?... To postanowione?
— Muszę — rzekł Celestyn lakonicznie.
— Nie widzę musu — przerwała — widzę tylko chęć wielką zobaczenia... ideału... i wielką słabość w mężczyźnie... Pfe!
Celestyn syknął.
— Masz słabość dla niej — dodała — wiem o tem; dla tego właśnie powinieneś unikać jej... Idziesz w ogień! po co? aby więcej cierpieć!
— Czy zawsze tylko własnem cierpieniem mają się mierzyć czynności? Może też i cudze cierpienie wzywać na nie!
Leokadya siadła przy stole, podpierając się na rękach obu i rozrzucając piękne swe włosy ruchami które zdradzały jak była poruszona.
— Nie rozumiem tych ludzi! wykrzyknęła — matki, opiekuna! Widzą, bo nie ślepi, że ona jest zakochana, i zamiast wybić jej to z głowy, w najśmieszniejszy sposób podsycać chcą jej kaprys — który... na który nazwiska nie ma. Bo juścić, nie mogą pomyśleć nawet, aby ją wydać za ciebie! Ściągają na tę biedną istotę potwarze... na ciebie — ohydę... W przyszłości gotują...
Z bólu i gniewu dziewczę płakać zaczęło. Wszystko to nie trafiało do przekonania Celestyna, który słuchał wcale nieporuszony.
Napróżno siostra ze wzrastającą gwałtownością malowała mu następstwo, oburzał się; przemawiała do niego w imię wszystkich uczuć, które musiał szanować — Celestyn nie spierając się z nią, trwał przy swojem...
Rozpłakana wreszcie i zrozpaczona, po próżnych usiłowaniach opuściła izdebkę brata! przy rozstaniu uściskawszy go, jakby żegnała — na zawsze...
Nazajutrz rano Celestyn z nikim się nie widząc, wyszedł z dworku na Pradze. Potrzebował być sam z sobą i do południa przesiedział w ciemnym kącie kawiarni, otaczając się obłokiem dymu.
Dwunasta biła, gdy w przedpokoju oczekujący kamerdyner wprowadził go do salonu.
Widocznie oczekujący tu na niego książę Marcin, który niby siedział nad książką rozłożoną, nie wiedząc nawet jaką, zobaczywszy go powstał żywo i przywitał z przesadzoną grzecznością wielkiego pana, który nią płaci często za niechęć, jaką czuje w sercu dla — plebejusza.
— Nieskończenie — nieskończenie jesteśmy kochanemu panu obowiązani, począł jąkając się aż z pośpiechu — że byłeś tak grzeczny... Księżniczka była nam mocno, mocno chora! Doktór polecił rozerwać się... a jej podobna niczem zabawić... Ona tak lubiła rozmowę seryo z panem...
Celestyn chciał wtrącić coś, tłómaczyć się, gdy książę zagadał natychmiast, umyślnie mu nie dając się odezwać, a tu już żywy, popędliwy krok i szelest sukni księżny matki słychać było, która wbiegła jak burza, wprost się rzucając na swą ofiarę. Przywiązanie do córki czyniło ją nieopatrzną. Nie mogła ukryć radości, z jaką widziała Celestyna, bo od wczoraj dręczyła się tem, że odmową zimną zbyć ich może, i że ona narażona będzie na upokarzające błaganie tego człowieka...
Podała rękę Celestynowi nic nie mówiąc, ścisnęła ją i natychmiast zwróciła się ku pokojom córki.
— Jadzia jest ubrana... czeka na professora... Proszę ze mną. Była bardzo chora — a! com się ja nadręczyła!... Zmiłuj się, miej litość nad tem dzieckiem. Coś wesołego... czytaj... potrzebuje rozrywki... roztargnienia... Doktor zalecił... Umysł potrzeba oderwać, zająć...
Księżna mówiła zdyszana, urywanemi wyrazami, i nie słuchając Celestyna, który ciągle chciał wcisnąć słówko jakieś, ciągnęła go do pokoju chorej, do sypialni jej, gdyż Jadzia wstać jeszcze z łóżka nie miała siły...
Z dala przez otwarte drzwi widać już ją było, siedzącą, ubraną całą w czerni, bladą, zmienioną, z oczyma powiększonemi, błyszczącemi... Stoliczek z książkami, który panna Klara własnym domysłem przysunęła do łóżka... dziwnie się tu jakoś wydawał...
Na Celestynie ta twarzyczka znana, której on nigdy jeszcze nie widział tak zoranej boleścią, tak znękanej i litość obudzającej, uczyniła wrażenie niezmierne. Zbladł i on, i zmieszał się przystępując drżący ku niej. Jadzia wyciągnęła do niego rękę. Rumieniec chorobliwy, gorączkowy wystąpił na jej lica... uśmiechnęła się z jakąś gorączką i z uczuciem odniesionego zwycięztwa...
Czuła się teraz tu panią.
— Siadaj pan — zawołała nakazująco. — Tu, przy mnie... Proszę mamy, aby nam nie przeszkadzano. Panna Klara może sobie siedzieć w saloniku jeśli chce... a my ciągniemy dalej czytania nasze... Proszę o sonety Mickiewicza — ale — nie Krymskie...
Celestyn nie mógł się nawet odezwać; matka uradowana dawała mu znaki, aby był posłuszny. Pocałowała córkę w czoło — obejrzała się po pokoju — i — wyszła natychmiast.
Jadzia wlepiła oczy w siedzącą naprzeciw ofiarę swoją. Milczała długo; ale przyśpieszony oddech, ręce drżące — wzrok śmielszy niż kiedykolwiek mówiły za nią. Powtórnie bladą, długą, chudą swą rączkę wyciągnęła do Celestyna, ścisnęła jego dłoń silnie, i głosem niepewnym, ale zdobywającym się na energię, mówić poczęła...
— O małoś mnie pan nie zabił... Tak jest... Ale teraz — wszystko skończone... Mama wie, że ja... pana kocham...
Celestyn przestraszony, oczyma wskazał jej drzwi, przy których siedziała panna Klara.
— Może słuchać kto chce — dodała śmielej jeszcze — ja z tego nie robię tajemnicy... Oddałam serce — i...
Nie kończąc rękę wyciągnęła znowu... Professor był jak piorunem rażony...
— A! zapewne, poczęła mówić z pośpiechem i ironią — skandal będzie ogromny! księżniczka wyjdzie za professora... Ale mają do wyboru lub to, albo moją śmierć!
Oczy jej pałały...
— Pan nie wierzysz temu? wtrąciła.
Celestyn nie mógł ust otworzyć.
— Kochasz mnie czy nie? dodała.
I nie doczekawszy odpowiedzi zawołała:
— Ja wiem, że kochasz, ja to czuję; mam dosyć energii, aby przeciwko wszystkim pójść za sercem...
Był to jakby sen jakiś dziwny, nieprawdopodobny, straszny, dla nieszczęśliwego i szczęśliwego razem młodzieńca, który przewidywał jakieś straszliwe przebudzenie, katastrofę... Jadzia nie puszczała jego ręki... lice się jej rozjaśniało...
— Wiem, rzekła nie mierząc głosu wcale, że będę miała do zwalczenia wiele jeszcze; ale mama mnie zna — ja nie ustąpię. Choroba moja dała mi siłę. Wiem czego chcę, a to czego chcę, spełnić się musi... Serca się nasze rozumieją, — o resztę nie dbam...
W samym początku tego wybuchu, do którego księżniczka się przygotowała zapewne, panna Klara posłyszawszy co Jadzia mówiła, rzuciła się za odchodzącą księżną i zmusiła ją — wysłuchać, co córka podniesionym głosem z energią ciągle wzrastającą, wywoływała. Księżna chociaż znała Jadzię, do takiego wystąpienia nie była wcale przygotowana. Chciała krzyknąć rozpaczliwie, lecz sił jej zabrakło, i padła podtrzymywana przez pannę Klarę na krzesło — prawie bezprzytomna.
W sam czas zjawił się doktór w progu, aby ją ratować.
Księżniczka tak była zajęta sobą i Celestynem, że nie postrzegła przesuwającego się Landlera, a gdyby go była zobaczyła, może nie byłoby to jej powstrzymało od wyznań, które jak najgłośniejszemi uczynić chciała.
Celestyn potrzebował całej siły ducha, aby nie być ogarnięty tym szałem... od którego serce mu biło... Ile razy usiłował powstrzymać Jadzię, stawała się gwałtowniejszą jeszcze... Widocznie chciała być nieodwołalnie skompromitowaną.
Scena ta przeciągała się jeszcze, gdy popchnięty przez matkę doktór, wszedł do sypialni. Zdawało się księżnie, iż przytomność jego, córkę potrafi powstrzymać...
— Cieszę się, że panią widzę dziś lepiej.
— A! rozśmiała się Jadzia, wskazując na Celestyna... Znajdujesz mnie pan w tej chwili nawet szczęśliwą... Oto jest mój wybawca, któremum winna tyle, że chyba... ofiarą samej siebie potrafię mu się wywdzięczyć...
Doktór stanął, udając niezmiernie zdziwionego...
— Pan mi dopomożesz do przekonania mamy, że — albo zgadzając się na to, co ma moje szczęście stanowić, ocali mnie, — lub sprzeciwiając się, zabije...
Matka, która słuchała — łkała i płakała tak, że jęk jej dochodził aż tutaj.
Księżniczka chwyciła za dzwonek stojący przy niej i poruszyła nim gwałtownie. Wbiegła panna Klara blada i przelękła.
— Proszę do mnie wezwać mamę i ks. Marcina, odezwała się Jadzia...
Wymówiła to tonem nakazującym, a panna Klara zawahawszy się nieco — wyszła... Księżna otarłszy łzy, sama wybiegła jak na w pół obłąkana do salonu, w którym na nią książę Marcin oczekiwał. Ujrzawszy ją, biedny opiekun, nie wiedząc co się stało, krzyknął z przerażenia...
— Wiesz! zawołała podbiegając i chwytając go za rękę, głosem przerywanym szlochaniem — wiesz! Ona w głos powiedziała mu, że bez niego żyć nie może! O! ja nieszczęśliwa! Co my poczniemy! Książę — ratuj! Dziecko moje! obłąkana — ja nie wiem...
W tem krokiem śpiesznym nadążył doktór do salonu.
— Co się jej stało! zwróciła się do niego matka; szał — obłąkanie!...
— Księżniczka jest najzupełniej przytomna — odrzekł Landler. To było do przewidzenia. Ma energię niezmierną — nie ma sposobu, trzeba się zgodzić z położeniem, dziś już nie do zmienienia... Niech się księżna uspokoi...
Ks. Marcin stał jak słup.
— Szlachcic? czy choć szlachcic? począł bełkotać...
Na to odpowiedzi nie było...
— Księżniczka się domaga matki i opiekuna — dodał doktór — idźcie państwo do niej...
Książę się wahał — matka płakała ręce łamiąc, gdy powtórnie panna Klara wpadła z żądaniem koniecznem, aby księżna przybywała.
— Jadzia! o nieszczęsne dziecko moje!
Opiekun opierał się nie uważając przytomności swej za potrzebną — obawiał się odpowiedzialności przed rodziną — drżał cały. Lecz matka nie chciała iść sama, a wołaniu córki oprzeć się już nie mogła, chwyciła go za rękę i pociągnęła z sobą.
Jadzia miała czas ochłonąć trochę do przybycia matki i opiekuna, nie tracąc wcale energii. Widząc matkę i bladego jak ściana ks. Marcina, z powagą wskazała na — ofiarę swą...
— Oto jest narzeczony mój, rzekła, którego wybrałam sobie... Tak, kochana mamo. Ten lub żaden... Wiem, że się to dziwnie wydawać może, ale moje serce mu oddałam, rękę muszę... Inaczej żyć nie chcę...
— Jadziu! Jadziu! poczęła matka — unosisz się.
— Tak — unoszę się, bo go kocham — odparła księżniczka... Jeśli się nie zgodzicie na to... ja potrafię umrzeć — ale com postanowiła dotrzymam: albo za niego lub za nikogo...
Trącony ręką przez księżnę opiekun, otworzył usta i zaczął coś bełkotać tak niewyraźnie, iż nikt go zrozumieć nie mógł.
W obec matki i jego, księżniczka zdjęła z palca przygotowany pierścionek i wyciągnęła już rękę z nim ku Celestynowi, gdy myśl jej jakaś przyszła dziwna. Spojrzała wyraziście na matkę i wskazała jej wolę swą, aby ona zaręczynną obrączkę sama oddała narzeczonemu. Niepodobna było dalej despotyzmu rozpieszczonego dziecka posunąć. Księżna błagała ją wzrokiem, aby jej tego upokorzenia oszczędziła, nie pomogło nic. Jadzia trzymała pierścionek uporczywie, marszcząc brwi, i biedna matka poddać się musiała.
Celestyn stał jak na mękach, pojmując dobrze, ile ta miłość Jadzi nienawiści zrodzić musi, ilu męczarniami w przyszłości odpokutować przyjdzie za nią. Uciekłby był gdyby mógł, ale dziewczę rozgorączkowane i jego trzymało wzrokiem nakazującym.
Z jakiem uczuciem wreszcie księżna zbliżyła się do Celestyna, oddając mu pierścionek córki, opisać trudno. Ks. Marcin stał wryty, czując, że sama przytomność jego czyni go świadkiem wypadku, którego wina spadała w części na niego... Jadzia, która od dawna upatrzyła bardzo prostą obrączkę z niezapominajką na ręku Celestyna, darowaną mu przez siostrę, upomniała się o nią — i natychmiast na palec włożyła...
Dopiero gdy się to wszystko dopełniło, obie ręce swe chude wyciągnęła ku matce, wołając:
— Chodź! chodź!
I z namiętnością rzuciła się jej na szyję, ściskając, całując, pieszcząc, chcąc jej nagrodzić wszystko co ucierpiała. Serce macierzyńskie tak było spragnione tej czułości dziecka, której ono najmniejszej oznaki nie dało jej w przeciągu choroby, iż — na chwilę księżna zapomniała o wszystkiem, rozpłakała się szczęściem, przebaczyła i okrywała pocałunkami gorącemi swą jedynaczkę.
Ks. Marcin stojący w pośrodku pokoju, z chustką od nosa w ręku, nie wiedział ani co z sobą, ani co zrobić z oczyma, bał się spojrzeć na Celestyna, nie śmiał na Jadzię, i przypatrywał się tymczasowo końcom butów swoich, wcale nie uroczym...
To, co się tu w tej chwili stało, było niczem — następstwa... jak chmura piorunami brzemienna wisiały przed oczyma jego, a głos jakby z górnych stref wołał mu do uszu:
— Opiekunie! co zrobiłeś z wychowanicą swoją?
Położenie wszystkich osób biorących udział w tej scenie, jakby z dramatu francuzkiego wydartej, było przykre, lecz w najprzykrzejszem może znajdował się Celestyn.
Jadzia zapanowała tak nad nim wybuchem miłości, której się oprzeć nie umiał, że zapomniał o swem stanowisku, o rodzicach, o przyszłości, jaką gotował sobie, o godności własnej. Teraz dopiero z wolna przychodził do siebie, i zimny pot go oblewał.
Jadzia uściskawszy matkę, szepnęła jej na ucho, żeby jej pozwolono jeszcze chwilę z narzeczonym pozostać. Miała z nim wiele do mówienia. Po tem, co się już stało, nie ulegało to trudności żadnej. Księżna ułagodzona znacznie wzięła pod rękę kuzyna, uśmiechnęła się Celestynowi, krzesło mu wskazując — i wyszli.
Wiedzą to wszyscy z doświadczenia, jak twarze osób nerwowych nadzwyczajnym, szybkim ulegają zmianom pod wrażeniem tego, co przygnębia i draźni lub rozwesela.
Księżniczka niemal w oczach ze szczęścia czy z odniesionego zwycięztwa stała się znowu odmłodzoną, promieniejącą. Życie jej powracało, siły się wzmagały. Skinęła na Celestyna, aby się ku niej przybliżył.
— Proszę mnie słuchać — rzekła... Walną bitwę wygrałam wprawdzie, zaskoczywszy nieprzyjaciela, gdy się nie spodziewał napaści; ale wiem dobrze, iż na tem nie koniec jeszcze. Ja dotrwam do końca — ale proszę, abym w was pomoc miała. Będziesz wiele pewnie znieść musiał... ale szczęście coś warto...
Odetchnęła nieco.
— Najprzód proszę codzień i to najmniej raz, koniecznie mnie odwiedzać. Powtóre, wcale się nie zrażać tem, że kochana rodzina krzywo na nas, na was i na mnie, patrzeć będzie. Co się tycze wszystkich drobnych szczegółów, ja biorę je na siebie...
Szybko zaczęła szeptać różne przestrogi i rady, tak jak jej na myśl przychodziły, — śmiała się głośno, i — na ostatek kazała Celestynowi odejść, bo czuła się już tak silną, że wstawać chciała.
Nazajutrz miał się stawić. Gdy odchodząc całował ją w rękę, pochyliła się i na czole gorący złożyła pocałunek.
Upojony wyszedł od niej Celestyn. Niemałym nabawiało go strachem spotkanie w salonie matki i ks. Marcina. Zdaje się, iż za wczasu unikając tego przykrego zetknięcia się, uciekli do bocznego gabinetu, którego drzwi były zamknięte. Tak więc Kormanowski mógł się wysunąć nie widząc nikogo, i odetchnął swobodniej, gdy się znalazł w ulicy.
Lecz co go czekało w domu?




Wieczorem tegoż dnia piorunowa wieść o zaręczynach księżniczki z jakimś guwernerem, synem jakiegoś rządcy, chłopcem ubogim, bez rodziny, bez stosunków, — zgromadziła wszystkich bliżej lub dalej z księżną połączonych w domu markizowej Żuliety...
Wprawdzie rzecz się zdawała nieodwołalnie skończona, uświęcona pośrednictwem matki, przytomnością opiekuna — lecz była tak monstrualną, tak oburzającą, tak upokarzającą dla wszystkich, tyle rachub w niwecz obracała, że począwszy od księżny samej gdy ochłonęła, nikt jeszcze wierzyć nie chciał, aby się to w istocie stać mogło...
Jednozgodnym instynktem familia zbiegła się wieczorem, do przyjaciółki ks. Eufrezyi.
Przez cały dzień szeptano sobie do uszu nieprawdopodobną powieść, którą ks. Marcin wyszedłszy z pałacu, rozniósł po krewnych i powinowatych. Obwiniano matkę, zadawano nieporadność i ciemięgowstwo opiekunowi, gniewano się na księżniczkę — ostatecznie konkludowali najzaciętsi: — nic z tego nie będzie! Od ołtarza się ludzie rozchodzą... Są sposobów tysiące, potrzeba zapobiedz...
Oprócz już nam znanych osób: Żuliety gospodyni domu, — matki, która zostawiwszy na straży pannę Klarę przy córce, zbiegła żalić się, narzekać i tłómaczyć do przyjaciołki, — prócz ks. Marcina obwiniającego teraz wszystkich, aby siebie uniewinnić, ks. Eustachego drwiącego po cichu z tej przygody, którą jak mówił, deliryum tylko tłómaczyć mogło, — salon był pełen dalszych krewnych, rozciekawionych a gniewnych.
Hrabia i hrabina Kozerscy, których księżna wujem i ciocią nazywała, zajmowali tu pierwsze miejsce. Hrabina Róża, osoba sześćdziesięcio-letnia, wyprostowana, wysznurowana, ogromnego wzrostu, majestatycznej postawy, sławną była z rodowej swej dumy, z pretensyj arystokratycznych i niemniejszych do wielkiej wyższości umysłowej. Polegała ona prawie wyłącznie na doborze słów, na pewnej deklamacyi wymuszonej, która ludziom nieanalizującym treści, w istocie imponować mogła. Sam hrabia Tymoleon mąż jej, człek bardzo bogaty i umiejący nietylko robić, ale trzymać fortunę, mówił mało, — również jednak miał się za znakomitość i powagę jak żona.
Oboje oni zawsze mieli za złe kuzynce Eufrezyi, iż się im powodować nie dawała, mało żyła z nimi, i roztrzepana, gorączkowa szła tylko za własnej fantazyi natchnieniem.
Państwo Kozerscy mieli zamiar jednego z synów swych swatać księżniczce. Próbowali się w tym celu zbliżyć do księżny, ale imponująca hrabina Rosa nie mogła znieść tego, że się ks. Eufrezya jej sprzeciwiała, i waśniły się nieustannie. Prorokowali też i jej córce najstraszniejszą przyszłość, a proroctwo to na nieszczęście prawie się teraz ziściło...
Oprócz państwa Kozerskich, stary książę Herman, skąpiec bezdzietny, od stryjecznych stryjeczny jakiś brat nieboszczyka męża ks. Eufrezyi, znajdował się także. Uważano go za głowę domu, a że słynął z nagromadzonych milionów, kłaniali mu się wszyscy...
Powadze jego ujmowało wiele, iż władze umysłowe, które nigdy wielce rozwinięte nie były, teraz pod starość w najopłakańszym były stanie; książę się zapominał, niekiedy bałamucił, mieszał ludzi i sprawy, a że jedni i drugie dość mu były obojętne, nie zadawał sobie pracy długo się zastanawiać nad nimi.
Po upływie tygodnia, mniej znajomi musieli mu się na nowo prezentować i przypominać. Niekiedy najzabawniejsze popełniał omyłki, gdy słabej swej pamięci zawierzył. Dla tego miał zawsze u boku swego nieodstępnego siostrzeńca, bez żadnego tytułu, pana Jerzego Wejdenreicha, młodzieńca zahukanego, znudzonego i zdającego się na tym chlebie męczeńskim oczekiwać — sukcessyi.
Jerzy Wejdenreich należał do tych, którym się śniła księżniczka Jadwiga. Był słuszny, przystojny, prezentował się dobrze, i to jedno mu zarzucano, że choć się taił, miał do kart passyę, a z tego powodu długi utrapione.
Książę Herman co do zasad arystokratycznych nie ustępował nikomu, a akolita jego miał je wpojone głęboko od dzieciństwa.
W jakim stopniu pokrewieństwa po kądzieli był z domem książęcym pan Rymund, Litwin majętny, niepozorny, rubaszny, który drwił sobie ze wszystkich, udając prostaka — nie umiemy powiedzieć; — nie wypierano go się jednak. Pan Rymund miał znaczne majętności na Litwie i wysoki urząd w Warszawie, co go podwójnie poszanowania godnym czyniło, choć nie lubiono go i zżymano się na niego.
Nim jeszcze nadeszła księżna matka, napadli wszyscy zgodnie na ks. Marcina, z taką gwałtownością, że zwykle nieumiejący ani polemizować, ani się obronić, opiekun stracił całkowicie przytomność. Sypały się wymówki, znosił je zżymając ramionami, oczy podnosząc, ręce wyciągając...
Wodzem wszystkich attakujących ks. Marcina była hrabina Rosa... Głową wyższa od niego, wyprostowana, podraźniona, rozpalająca się coraz mocniej hrabina takiemi ruchami kommentowała swój występ, iż zdało się, jakby zamierzała zgnieść w końcu przeciwnika. Dla świadków śmiesznem prawie wydawać się musiało, że każdy gwałtowniejszy ruch tych rąk rozmachanych zmuszał ks. Marcina do wyginania się, jakby uderzenia chciał uniknąć.
— Ale proszę księcia, proszę księcia! wołała deklamując hrabina, — przyjąłeś na siebie obowiązki opiekuna, więc za wszystko jesteś odpowiedzialnym. Cóż? malowany byłeś! Wszakże niemal codzień uczęszczałeś do tego domu, znałeś słabość tej ks. Eufrezyi, która dziecku nie umiała nigdy nic odmówić — patrzałeś na to, gdy przez rok ten jakiś szerepetka sam na sam jej dawał te śliczne lekcye...
— Ale nie sam na sam! zawołał ks. Marcin, którego zagłuszono.
— Co to tam! co to tam! zamruczał tuż siedzący ks. Herman. Winien jesteś! Skandal, ohyda...
— Z tego nic być nie może, wtrącił hrabia Tymoleon... tylko pozostanie właśnie skandal...
— Rzecz monstrualna! odezwała się gospodyni.
— Wprost niemożliwa — rzekł chłodno ks. Eustachy...
— Wszelkiemi środkami familia musi oprzeć się, zapobiedz, zakończyła hr. Rosa.
Wśród tej hałaśliwej rozmowy, drzwi się otworzyły i wbiegła księżna. Milczenie nastało nagłe. Wchodziła upokorzona, czując się obżałowaną, za wczasu szukając oczyma, ktoby jej tu mógł przyjść w pomoc, a znajdując tylko nadąsane dumnie, niechętne twarze i wejrzenia, i ludzi bezlitośnych a szyderskich... Na twarzy jej zawsze dziwacznie się wykrzywiającej, ból był widoczny, oczy miała zapłakane, oddechu jej brakło. Rzuciła się na pierwsze krzesło wolne, a litościwa gospodyni, widząc ją w tym stanie, wódkę kolońską, którą się leczyła sama, pośpieszyła jej podsunąć. Tyle miano tylko litości nad przygnębioną, że długo nikt się nie śmiał odezwać; czekano, ażeby sama niemiłą zagaiła sprawę.
Ks. Herman siedzący naprzeciw, dyszał głośno i wzdychał a marszczył się. Opiekun korzystając z chwilowego milczenia, trochę myśli zebrawszy bąkać coś zaczął. Zwrócił się do przybyłej.
— Niechże kuzynka mnie ratuje, bo tu wszyscy na mnie — rzekł, — jak gdybym ja sam był winien. Com ja winien??
Księżna poruszyła ramionami.
— Nikt nie winien — rzekła, — fatalizm! nieszczęście... Któż mógł coś podobnego przewidzieć, wpaść na myśl tę? Nie posądzałam Jadzi... Do dziś dnia tego sobie wytłómaczyć nie umiem...
Hrabina Rosa zbliżyła się do niej, przypominając postawą i wyrazem twarzy tragiczną królową Elżbietę.
— Moja droga — poczęła — dziś już tłómaczyć za późno i do niczego nie prowadzi. Potrzeba zapobiedz temu szaleństwu!
Stary książę Herman głową kiwnął potakująco...
Hrabia Tymoleon zbliżył się, idąc za żoną i dodał:
— Należy rozerwać... bądź co bądź nie dopuścić...
Ks. Eufrezya, której ta opozycya tak zgodna przekonaniem zachwiała — cicho szepnęła tylko.
— Byle Jadzia nie przypłaciła tego zdrowiem i życiem...
— Moja droga — poczęła hrabina Rosa, dając znaki do koła, aby jej samej głos dano i nieprzerywano, — pozwól sobie powiedzieć, że... z pewnym taktem postępując, są na wszystko sposoby...
Słuchano w milczeniu uroczystem.
— Rozgorączkowane dziecko zamieniło pierścionki — cóż to znaczy?... mówiła oglądając się hrabina. Zostawić należy rzeczy w zawieszeniu — a tymczasem oddziaływać... działać na Jadzię... otworzyć jej oczy... tego jegomości w oczach jej uczynić śmiesznym.
— Tak, potwierdziła Żulieta — bo śmieszność zabija.
— Przepraszam — przerwał ks. Eustachy, — niecierpię tego jegomości, mało go znam, lecz co prawda, prawda — śmiesznym on nie jest, na nieszczęście...
Ks. Eufrezya wtrąciła żywo:
— Wcale nie jest!
— Ale go takim można uczynić — zagrzmiał głos hrabiny, którą małżonek poparł dobitnem:
— Można! zawsze można...
Księżna matka zasunęła się w głąb fotelu, słuchała zrezygnowana.
— Pierwszą rzeczą — mówiła dalej dydaktycznym tonem hr. Rosa — ciągnąć, przeciągać, zwłóczyć... Tymczasem być nie może, aby coś dobrej sprawie w pomoc nie przyszło...
— Ciągnąć! ciągnąć! rzekł z dala z powagą wielką ks. Herman. Mówi rozumnie — słowo daję. Zwrócił się do Wejdenreicha i spojrzał na niego, a ten głową skinął na znak, iż podziela to przekonanie...
— I to sobie powiedzieć potrzeba z góry — ciągnęła dalej hrabina — powiedzieć stanowczo iż z tego nic nie będzie...
— Nie może i nie będzie — zaakompaniował mąż.
— Nie będzie! wtórował ks. Herman...
Wejdenreich głowę spuścił; ks. Eustachy jak znudzony, album na stoliku leżące zaczął przeglądać.
— Kto najwięcej winien, to doktorowie, słowo daję — poczęła żywo księżna. Tak, bo i Pietraszek i Landler napędzili mi strachu, że idzie o życie! zagrozili obłąkaniem! Dwóch, jednego dnia — toż samo, nie znając się i nie znosząc z sobą — powiedzieli mi. Cóż czynić miałam. Tymczasem zaraz po tem nieszczęściu... Jadzia wstała — jest prawie zdrowa, siły powróciły...
Ruszano ramionami.
— Moi państwo — dodała z pośpiechem księżna — jestem matką... kto z was ma dzieci i kocha je, kamieniem na mnie nie rzuci...
Majestatyczna Rosa spojrzała na nią z góry.
— Ja ci tylko to powiem, że gdybym córkę miała, a chciałaby mi iść za ekonomczuka, wolałabym ją widzieć na marach.
Heroiczne to wyrzeczenie powitano uroczystem milczeniem; obejrzała się mówiąca, nikt nie oponował, ale nikt nie przyklaskiwał. Księżna Eufrezya oczy sobie zakryła, a Żulieta litościwa podała jej znów wódkę kolońską.
— Za naszych dawnych czasów, panie tego, począł się jąkać ks. Herman... ja wiem jakby postąpiono... Ekonomczukaby tego sprzątnięto i — koniec...
Środek ten nie znalazł sympatycznego przyjęcia w nikim, oprócz obowiązanego do potakiwania Wejdenreicha. Stary zwrócił się ku niemu, znalazł gotowy uśmiech... i tem się zaspokoił.
Ks. Marcin pot ocierał z czoła.
Popatrzawszy na biedną matkę, stojąca naprzeciw niej hr. Rosa obejrzała się, szukając krzesła, kazała je podać Wejdenreichowi i siadła jak najbliżej obżałowanej... Po cichu zaczęła jej coś kłaść do ucha.
Tymczasem towarzystwo się porozdzielało i zaczęto rozmawiać ciszej. Wszyscy ciekawi byli tego — indywiduum, które nagle z nic nieznaczącego przeistoczyło się w tak groźne dla rodziny.
Ks. Marcin zasłyszawszy o czem była mowa, rad, że się czemś przysłużyć będzie mógł rodzinie, odezwał się z pośpiechem:
— Ja doskonale znam całą ich procedencyę... Za czasów gdy zarządzał dobrami książąt C... Kormanowski...
Imię to pobiegło do ust.
— Kormanowski! Kormanowski! powtarzano z przekąsem, poruszając ramionami.
— Kormanowski, mówił dalej książę, był ulubionym pryncypałowi... Ja go u stołu starego księcia widywałem, i pamiętam, że czasem go nominował: — panie bracie...
— Szlachcic? przerwał ks. Herman.
— Niewątpliwie — dodał Marcin — a i to przypominam sobie, że książę raz, będąc w dobrym humorze, z Paprockiego przypomniał staremu, że Junoszowie Kormanowscy mieli kasztelana w swoim rodzie.
Szmer, szyderskie śmieszki powitały tę powieść ks. Marcina.
— Ale cóż bo znowu! oburzyła się hrabina Rosa.
— Proszęż mi dać dokończyć — szybko rzekł ks. Marcin. — Pamiętam, że stary rządca na to odparł księciu: — Mości książę, wolałbym odziedziczyć wioskę niż tytuł po pra-pradziadzie...
— Przecięż to kasztelaństwo książę stary, który żartobliwym był — przerwała hrabina — musiał skomponować?
— Nie wiem — mówił Marcin dalej, nie dając sobie odebrać raz zabranego głosu. Nie wiem, ale to wiem, że ze starego ojca tego panicza byli kontenci. Jest to bardzo zacny człek.
— A syna wychował na intryganta — wybuchnęła hrabina; — bo że to była rachuba i intryga niecna na fantastyczne usposobienie Jadzi, na ślepe przywiązanie do niej matki — to przecię jawne...
Matka, któraby była mogła stanąć w obronie Celestyna, bo najlepiej wiedziała, iż wcale się nie starał o tę miłość Jadzi — nie śmiała się odezwać. Siedziała w myślach pogrążona. Całe towarzystwo zresztą z nią razem przemyśliwało teraz nad tem tylko, aby nie dopuścić tak dziwnie im na głowy spadłego małżeństwa.
Hrabia Tymoleon spoglądał na żonę, bo w istocie ona tu była główną sprężyną.
— Kochana moja Fraziu, poczęła obracając się do matki. Mogłaś się dać niespodzianemu wybrykowi córki pochwycić — ale teraz, teraz my ci wszyscy pomożemy, wpłyniemy, aby to zerwać.
Zwróciła się do obecnych.
— Słowo sobie dać potrzeba, aby familia, jeżeli się ta plotka rozejdzie po mieście, a rozejść się może, bo ci Kormanowscy umyślnie to rozbębnią — wprost zaprzeczała jak kalumnii, jak bajce!
Wszyscy się zdawali zgodni; jedna matka głęboko zadumana, nie dała życia znaku. Siedziała z głową zwieszoną, z myślami pewnie u łoża córki...
— Jadzia jest jeszcze chora — dodała hrabina, — nie potrzeba do niej puszczać gości, nie dawać jej wychodzić do salonu, dopóki na nią nie wpłyniemy.
Tu się zwróciła nachylając do matki.
— Pozwolisz mi, ja jutro przyjadę. Zostawisz mnie z nią sam na sam, na jakie pół godziny. Jadzia ma bardzo dobrze w główce, niepodobna żeby mnie nie zrozumiała i żeby to na nią nie oddziałało. Nie może dla kaprysu jakiegoś dziecinnego kompromitować całej familii. Cóż za maryaż? Pani Kormanowska? kto to zna?? A przytem już to samo, że był guwernerem, czy profesorem w domu, rzuca cień, każe się domyślać!
Matka podniosła głowę i twarz zmarszczyła groźnie.
— Ludzie są źli, a tu temat bardzo podatny do haftowania na nim...
Uśmiechała się złośliwie, inni panowie robili miny, jak gdyby domyślali się w istocie jakichś okropności.
Hrabina zwróciła się do matki.
— Pozwolisz mi przyjechać jutro? spytała.
— Bardzo cię proszę, odpowiedziała księżna — lecz zdaje mi się, że im energiczniej będziemy występowali... zam Jadzię... tem skutek pewniej będzie przeciwny. Na nią jeden sposób, ażeby sama zmieniła postanowienie... zostawić ją swobodną — a przewlekać...
Ks. Marcin śmiało potwierdził.
— Tak jest! tak! my ją lepiej znamy.
Nikt zresztą nie zdawał się zdania jego podzielać.
Milczano. Księżna, która już niespokojną była, zostawiwszy córkę samą, wstała i chłodno się żegnać poczęła... Nie zatrzymywano jej, wyszła. Żulieta tylko odprowadziła ją do przedpokoju, i chwilę tam na rozmowie pozostała.
Śmielej się teraz odzywać zaczęły głosy. Ks. Eustaszek opowiadał dowcipnie, jak go Jadzia przyjęła ostatnim razem — jego! jego, którego przecię znali wszyscy, że nie był pierwszym lepszym.
Ruszano ramionami.
— Ale proszęż mi powiedzieć, odezwała się hrabina, zwracając do ks. Marcina — cóż ten pan Kormanowski, ekonomczuk, ma oprócz ładnej twarzyczki?
— Uczony! bardzo uczony! śmiał się książę Eustachy... Bardzo seryo!... Doskonały komedyant, bo w salonie z daleka można go wziąć za wcale coś dystyngowanego... Dopiero z blizka poznaje się ciężkiego pedanta...
— Umie języki? pytała Rosa.
— Doskonale i kilka innych — mówił Eustaszek... Oprócz francuzkiego, angielski, włoski, niemiecki...
— Urodził się na pedagoga... mruknęła hrabina.
— A Jadzia na niebieską pończochę — wtrącił Tymoleon...
— Niepojęta rzecz! mruczał ks. Herman... No — książki może lubić — mniejsza o to, ale professora sobie brać na małżonka!
Znaleziono to dowcipnem, a że ks. Hermanowi coś dowcipnego powiedzieć prawie się nie trafiało, milionerowi zaś każdy chciał dworować, podniesiono głośno to wyrażenie. Książę spojrzał na Wejdenreicha, jakby mówił:
— A co?
Akolita aż w ręce klaskał.
Wieczór zszedł na paplaninie, na przypuszczeniach, i w końcu prawie wszyscy, oprócz milczącego opiekuna, zgodzili się na to, że skandal jest przykry — ale do skutku przecię nie przejdzie.
— Namyśli się sama — mówiła hrabina — ja wam ręczę... niech mi tylko matka do pieszczoszki nie broni przystępu... Zobaczycie...
Ks. Marcin nic nie mówiąc, patrzał na nią z pod oka. Zdawał się mówić: — Zobaczysz!!
Nazajutrz hrabina Roza, przygotowana już do rozmowy z Jadzią, zajechała przed ganek pałacowy. Księżna czekała na nią w salonie, z twarzą bladą i pomieszaną. Uściskała ją bardzo czule.
— Moja droga Rozo, szepnęła: błagam cię, proszę — Jadzia jeszcze bardzo osłabiona... nie... rozdraźniaj jej, bądź łagodną...
— Proszę cię, bądź spokojna — wiesz, że mi na takcie nie zbywa. Oznajmiłaś jej o mnie? zapytała hrabina.
— Nie — cicho szepnęła matka...
— To lepiej — odezwała się Roza — i nie siadając nawet, pokazała na drzwi, tak jej do Jadwigi pilno było.
Księżniczka siedziała w swoim saloniku na kanapie, blada jeszcze, ale z twarzyczką już ożywioną, wesołą prawie, strojna z wielką elegancyą. Spodziewała się może kogo innego, bo zobaczywszy w progu hrabinę, której nie lubiła, skrzywiła się i na matkę popatrzała z wyrzutem. Roza zbliżała się tymczasem, okazując czułość wielką.
— Słyszałam, kochane dziecię — poczęła — że byłaś ciężko chora... Wszyscyśmy dzielili twej matki cierpienie... lecz, dzięki Bogu, widzę, że już wszystko szczęśliwie przeszło...
Jadzia witała zimno natrętną — kuzynkę.
— Tak, w istocie jest mi nieco lepiej.
Hrabina zabrała przy niej miejsce na kanapie, rozsiadła się szeroko, i poczynała mrugać na matkę, aby je same zostawiła. Księżna znalazła pozór jakiś, i ociągając się wyszła. Wzrok córki ścigał ją wymówką, że sam na sam zostawiała ofiarę z tą nieznośną kaznodziejką.
Jak tylko matka znikła za drzwiami, hrabina przysunęła się do Jadzi, usiłując ująć jej rękę... co się nie udało.
— Moja droga kuzyneczko... proszę cię — zamruczała, głos łagodząc — jakieś plotki — ja nie chcę im wierzyć... Co to jest?
Zarumieniło się samowolne dziewczę.
— Cóż to za plotki? przerwała.
— Ludzie mówią o głupiem jakiemś... zamążpójściu? ale to nie ma sensu... temu nikt nie wierzy.
Jadzia oczy ciągle trzymała spuszczone, słuchała cierpliwie, na twarz jej tylko wystąpił silny rumieniec gniewu, który tamowała.
Z wolna poczęła podnosić powieki, wpatrzyła się śmiało w hrabinę, i zimno przemówiła:
— Nie wiem o plotkach żadnych — ale w istocie wychodzę za mąż. Jestem zaręczona. Zrobiłam wybór, który się dziwnym wydać może, lecz jest to razem serca i rozumu wyborem.
Uśmiechnęła się z dumą i ironią.
— Cóżem winna, że z tych paniczów z mitrami i bez mitr, których mi pokazywano, żaden się nie podobał? Z żadnym z nich rozmowy poprowadzić niepodobna... tak są dziecinni!
Hrabina marszczyć się zaczynała.
Ma chère! przerwała — można lubić ludzi bardziej seryo, chociaż są okrutnie nudni, gdy się ich ma dłużej — ale nie wychodzi się za mąż za człowieka... nie naszej kondycyi...
— Hrabina znajduje? odparła Jadzia. Ja jestem innego przekonania. Prawa nie ma żadnego...
— Pisanego nie ma, ale są tradycye, zwyczaje, konwenanse przyjęte w świecie, do których należymy, a te szanować musimy...
— Hrabina znajduje! powtórzyła księżniczka ze wzrastającym wyrazem szyderstwa... Ja jestem innego zdania. Mój narzeczony jest człowiek bardzo przyzwoity, miły...
— Proszęż cię, ekonomczuk! zawołała hrabina oburzona.
— Szlachcic — odparła księżniczka zimno. Lecz gdyby nim nie był, ponieważ teraz i szlachectwa i hrabstwa się kupują... kupiłabym mu co potrzeba!
Hrabina, której męża ojciec w istocie kupnym był hrabią, rzuciła się na kanapie... Powstrzymała jednak wzruszenie.
— Jadziu, kochanie moje... rzekła — zastanów się nad tym krokiem... Ani dla ciebie on, ani dla niego nie przyniesie szczęścia; pierwsza ta namiętność czy szał przejdzie... a zostanie żal, zgryzoty...
— Kochana kuzynko — przerwała księżniczka, — wiem bardzo dobrze, choć nie z własnego doświadczenia, że miłość przechodzi i ostyga; ale chcę mieć jej choć jedną chwilkę w życiu...
Hrabina Roza tak była oburzoną i zdumioną śmiałością dziewczęcia, że się już nie mogła odezwać. Załamała ręce...
— Nie! nie — poczęła niewyraźnie, mieszając się i plącząc — to być nie może! My nie wierzymy w to — niepodobna, abyś się wyrzekła rodziny, stosunków... bo...
— Ale, kochana hrabino — odezwała się Jadzia, nabierając śmiałości coraz większej — rodzina! rodzina! wiem to — nadąsa się, a potem, gdy dom otworzymy, przejedna... Mój Celestyn będzie miał za sobą ludzi rozumnych...
Merci! zawołała wzburzona, podnosząc się z kanapy Roza. Prawdziwie to nie do pojęcia!
Jadwiga nie spuszczając oczu, patrzała na gniewną z chłodem nad wiek i temperament. Nie gniewała się już, i nie myślała nawet unikać rozmowy. Czekała cierpliwie.
— Nie! nie! to prawdziwy szał jakiś, to coś tak poczwarnego... wtrąciła zapominając o zwykłej powadze i deklamacyi hrabina, — że... uwierzyć temu trudno... Nie widziszże tego, iż kompromitujesz siebie, i matkę, i dom? Cóż ludzie powiedzą?...
Księżniczka potrząsnęła głową.
— Ludzieby zawsze coś mówili — rzekła Jadzia. Gdybym naprzykład wyszła za ks. Eustachego, którego mi zalecano, a musiała z nudów zapraszać dawnego profesora — mówionoby jeszcze gorzej.
Hrabina się zarumieniła.
— A toby ci w oczach świata mniej uwłaczało niż takie — małżeństwo.
— Ale w moich własnych — daleko więcej! zakończyła Jadwiga...
Popatrzały na siebie dwie zapaśnice, z których jedna miała już po za sobą młodość i długie doświadczenie, druga była młodziuchnem stworzeniem — i hrabina Roza przekonała się teraz dopiero, że z całą swą powagą i wymową nie sprostała energicznemu wyrostkowi.
— Niech się kuzynka uspokoi — dodała z sarkazmem księżniczka. Wypadek ten bezprzykładnym nie jest... mogłabym na wytłómaczenie mnie przypomnieć mezalianse...
— Na których żadna z kobiet, co się zapomniała, nigdy dobrze nie wyszła...
— Więc — i ja z rezygnacyą czekać będę przeznaczenia... dokończyła Jadzia...
To mówiąc, potarła ręką po czole i zadzwoniła.
Weszła nieśmiało panna Klara.
— Proszę się dowiedzieć, czy pana Celestyna nie ma w salonie, rzekła, — i zwracając się z uśmiechem do kuzynki szepnęła: — Chciałam go zaprezentować!
Hrabina, która była przysiadła na kanapie, zerwała się żywo, chcąc ją pożegnać, gdy panna Klara powróciła i oznajmiła chłodno, iż — pana Celestyna nie ma dotąd jeszcze.
Mimo wielkiej chęci dalszego nawracania i przekonywania, hrabina, która tak z niczem przecie odjechać nie chciała i siedziała jeszcze — szukała nadaremnie w głowie nowych argumentów.
— A! zakrwawiłaś nam wszystkim serca — odezwała się. Nie masz wyobrażenia, jakie ta wiadomość uczyniła — wstrząśnienie, przerażenie, żal... Ty, ty, która mogłaś aspirować do najświetniejszych partyj, rodem, tytułem, rozumem, młodością — ty! — ale to nie do uwierzenia!!
— Być może — ale dzieją się cuda i trafiają się szały... śmiejąc się obojętnie rzekła Jadzia. Zakochałam się... Gdyby hrabina bliżej go poznała możeby mnie uniewinniła. Jest w nim coś tak szlachetnego, iż mu żaden z naszych paniczów nie dorówna... Nie brak mu nic, oprócz tytułu, a ten... kupimy!
Kupnym tym tytułem doprowadziła hrabinę do ostatniej niecierpliwości. Wstała z zagryzionemi ustami.
— Ponieważ ten pan lada chwila spodziewany, a tak bardzo jest uroczy, rzekła — pozwolisz mi się pożegnać. Niebezpieczny człowiek: mimo wieku mojego, lękałabym się zbliżyć do takiego... ideału.
I skłoniwszy się Jadzi, która ją żegnała zimno, z uśmieszkiem na ustach, zasapana poszła do drzwi.
Tu niedaleko — oczekiwała na nią księżna. Zmierzyła ją ciekawemi oczyma; nie potrzebowała pytać: gniewna, zarumieniona twarz wydawała tajemnicę niepowodzenia. Wracała pobita na głowę.
— A co? spytała księżna.
Roza nie chciała się przyznać do klęski, jaka ją spotkała.
— Miałaś słuszność — rzekła, — nie pora jest jeszcze z nią mówić — nadto rozgorączkowana. Lecz, to nic nie dowodzi — to przejdzie.
— Sądzisz? szepnęła matka.
Hrabina nie umiała inaczej się wywinąć, tylko zużytym frazesem:
Tout passe, tout casse, tout lasse!
I pochyliwszy się do uścisku, prędko wprost podbiegła do przedpokoju... Rzuciła się do karety, i zawołała:
— Do domu!




Gdy Celestyn po tem upojeniu, w jakie go scena niespodziana z księżniczką wprawiła, znalazł się sam z sobą — długo nie mógł zebrać myśli i rozplątać tysiąca węzłów, któremi uczuł się skrępowany... Szedł, stawał, powracał, chciał zaraz biedz do domu i brakło mu odwagi — przedewszystkiem potrzebował ochłonąć...
Gdy taki piorun uderzy w człowieka i zwichnie mu życie, chociażby otwierał przed nim jasne niebiosa — istota słaba, nawykła iść krokiem powolnym, trwożąca się każdą zmianą gwałtowną — przeraża się szczęściem nawet.
Celestyn więcej był przelękły, niż szczęśliwy... Spoglądał na pierścionek, który miał na palcu, przypominał sobie brzmiące jeszcze w uszach jego wyrazy Jadzi, widział ją przed sobą z tą potęgą uczucia do szału posuniętą — i w rzeczywistość wierzyć mu się nie chciało.
Wyrzucał sobie słabość — nie miał siły oprzeć się jej, wymódz cierpliwość, czas do przygotowania... Teraz wszystko było skończone. Pierścionek dany w imieniu córki przez matkę, w obec opiekuna, czuł na palcu... Miał jej słowo...
Cóż na to powiedzą rodzice, a szczególniej ten ojciec Spartanin, o którego oporze z góry był przeświadczony? Co będzie, jeżeli ojciec wyrzecze się go, opuści, nie zechce znać!
W głowie kołowały mu myśli dziwne — upokorzony, przygnębiony, machinalnie siadł do dorożki i kazał jechać do p. Michała.
Nie był pewien czy go zastanie, lecz szło mu o zyskanie na czasie — powrót do domu był dla niego tak strasznym, iż chciał go przynajmniej przeciągnąć.
Trafem, któremu niezupełnie rad był może, pana Michała zastał powracającego z biura i wybierającego się na obiad do rodziców.
Spojrzawszy na niego przyjaciel — zakrzyknął:
— Co ci jest? przypadek jaki? chory jesteś?
Celestyn podążył do krzesła, wsparł głowę na ręku.
— Daj mi odetchnąć — rzekł słabym głosem.
Michał ze swą energią, której nigdy nie tracił, stał nad nim z wyrazem politowania.
— Na Boga! — rzekł — baba z ciebie. Co ci jest?
Wyrzut ten dotknął żywo Celestyna, zerwał się z krzesła...
— Mam prawo być jak mnie widzisz, pijanym, rzekł — każdy inny w mojem położeniu...
— Cóż się stało?
Celestyn podniósł rękę, ukazując mu pierścień na niej.
— Jest to przed chwilą mi dany zaręczynny pierścionek księżniczki, który matka mi wręczyła w przytomności opiekuna.
Michał osłupiał.
— Pft! — zawołał po chwilowem milczeniu — żartujesz! czyś oszalał?
— Słowo uczciwego człowieka. Tak jest...
— Przyznam ci się, kochany Celestynie — odparł Michał chłodno, — że gdybyś tę rękę, którą mi pokazujesz złamał, mniejbym był przerażony, niżeli żeś na nią pozwolił włożyć to ogniwo łańcucha... który cię czyni na całe życie niewolnikiem. Winszuję — ale nie zazdroszczę...
Celestyn stał z wyrazem twarzy w istocie więcej zbolałym niż szczęśliwym...
— Ponieważ rzecz jest dokonana — odezwał się Michał — po harapie trudno już nawoływać... na nic się nie zdało czynić ci uwagi. Ale mi cię z duszy żal... Piekło cię czeka...
Westchnął...
— Księżniczka kocha cię — to rzecz jawna; o niej nie ma co mówić, choć tak gwałtowna miłość jest bardzo, bardzo podejrzaną, czy potrwa... księżniczka to najmniejsza rzecz, ale żenisz się ty — sztachetka drobny, bez majątku, z całą tą rodziną, z matką, z ks. Marcinem, Hieronimem et tutti quanti... Nie potrzebuję ci mówić, że to nieprzejednani wrogowie twoi... że dzień ślubu będzie dniem wypowiedzenia ci nieskończonej nigdy wojny...
— Wszystko to jam już sobie powiedział — odparł Celestyn. Na wytłómaczenie moje mam jedno, słuchaj wiernej powieści jak się to stało, i osądź czym mógł postąpić inaczej...
Marcin usiadł, Celestyn ze szczegółami rozpoczął opowiadanie... Miłość księżniczki, jej chorobę, jej niezłomne postanowienie... wszystko żywo odmalował przyjacielowi, który wsparty na ręku, słuchał w milczeniu pogrążony.
— Gdybym cię nie znał — rzekł wysłuchawszy — posądziłbym, że kłamiesz. Wypadek jest nieprawdopodobny... położenie było w istocie trudne, a mimo to...
— Lecz chodziło o życie! przerwał Celestyn. Michał zrobił minę niedowierzającą.
— Gdybyś ty był miał siłę powstrzymania jej, rzekł, mogłoby się to wcale inaczej skończyć. Byłaby ochłonęła... i —
— Ale ja ją kocham! zakrzyknął Celestyn.
— Otóż właśnie — to nieszczęście! rzekł Michał. Skończona rzecz, nie mówmy o tem.
Pomimo tak zamkniętej rozmowy, Celestyn chciał rady, jak miał z ojcem postąpić...
Michał byłby się może zebrał na nią, lecz służący wszedł, wzywając go na obiad na górę. Czekano na niego.
Celestyn prosił, aby mógł pozostać w mieszkaniu i spocząć trochę, a wychodzącemu Michałowi szepnął na ucho:
— Błagam cię — nikomu ani słowa!
Po wyjściu przyjaciela jak skamieniały pozostał w fotelu.
Wracający Michał znalazł go nieporuszonym, tak jak porzucił. Obudzał w nim litość. Szczęście jego miało wszystkie oznaki boleści i przygnębienia. Nie odezwał się litościwy Michał z niczem, coby go bardziej jeszcze rozdraźnić mogło. Mówili o rzeczach zupełnie obojętnych. Dopiero nierychło, gdy Celestyn powtórzył prośbę o zachowanie tajemnicy, Michał poruszył głową i rzekł cicho:
— Jakże tu z tego czynić tajemnicę, o czem już mówi miasto całe?.. Mój ojciec przy obiedzie zagadnął mnie o to pierwszy. Złożyłem się niewiadomością. Opowiadał, że w tych kołach, do których należy księżna i jej rodzina, oburzenie jest posunięte do najwyższego stopnia — i wszyscy twierdzą, że — to zerwanem być musi...
Celestyn pogrążony nie odpowiedział nic... Im bardziej się zbliżała godzina, w której musiał nareszcie powrócić do domu, tem większa go porywała obawa o spotkanie z ojcem... Radby był ciężką tę chwilę odciągnąć — przewlec jak najdłużej... Michał mu się nie sprzeciwiał, i z chęcią pozwolił u siebie pozostać do zmroku.
Pan Joachim bardzo rzadko widywał kogo, i do Warszawy nie chodził, chyba zmuszony jakim interesem. Z dawnych stosunków pozostało mu wielu znajomych, których prawie unikał teraz, nie chcąc się narzucać nikomu. Byli to po większej części ludzie możni, a stary miał dumę ubogiego, który lęka się być posądzonym o to, że kogoś potrzebować może.
Dnia tego, szczególnym wypadkiem, musiał pan Joachim iść do adwokata dla uregulowania małego jakiegoś interesu tyczącego się zastarzałego długu. Wybrał się więc za wczasu do miasta, a Żydek z Pragi podwiózł go przez grzeczność aż na drugą stronę Wisły. Tu p. Joachim zsiadłszy pieszo dalej szedł na Krakowskie.
Było około dziesiątej, gdy się znalazł przed znaną kamienicą. Prawnik kazał mu trochę czekać na siebie, sprawa potem zajęła blizko godziny, tak, że gdy p. Joachim się uwolnił, była już owa hora canonica, o której do kieliszka wódki nawykły uczuł robaka w żołądku...
Znalazła się cukiernia blizko.
Wchodząc do niej, p. Joachim spostrzegł dawniej sobie znanego Rymunda, owego krewnego księżny, o którym wspomnieliśmy, iż się na naradzie familijnej znajdował, chociaż mało w niej brał udziału.
Rymund miał litewską naturę rubaszną, i choć pan całą gębą, obyczaj i prostotę zachowywał szlachecką, a w kołach panów braci czuł się swobodniejszym niż między jaśnie oświeconymi kolligatami.
P. Joachim chciał uniknąć przypominania się p. Rymundowi, który sam przyszedł do niego i jak najserdeczniej go pozdrowił. Żartowniś wesoły. Litwin rozpoczął rozmowę przy kieliszku, która i starego rozruszała.
Rymund w tej godzinie jeszcze nie był uwiadomiony o scenie, jaka się właśnie odegrywała w pałacu, ale wiedział, że syn p. Joachima dawał lekcye księżniczce i był bardzo ceniony w tym domu. Chcąc staruszkowi powiedzieć rzecz przyjemną, zaczął po szlachecku zagadywać, że piękny chłopiec gotów jeszcze kuzynkę zbałamucić.
Zamiast wziąć to za żart, p. Joachim nasrożył się mocno.
— Wierz mi pan dobrodziej, odparł, że mój syn nadto ma dumy, poczucia godności, a i rozumu wreszcie, żeby o czemś podobnem pomyślał.
Rymund uściskał go i na tem się skończyło.
Ktoś inny ze znajomych pochwycił starego z kolei, i po wyjściu Rymunda p. Joachim usiadłszy, wdał się w długą rozmowę z nim. Zagajona rzecz o książętach tych, u których był rządcą, a których kochał bardzo, rozwiązała mu usta. Nie postrzegli się jak dobrą godzinę przegawędzili, bo Joachim gorliwie bronił sławy tych, których chleb jadł, w najmniejszej rzeczy. Już spojrzawszy na zegarek miał się stary wybierać, gdy tylko co widziany Rymund, zamaszysto wpadł do cukierni, a postrzegłszy p. Joachima, chwycił go pod rękę i prawie gwałtem pociągnął z sobą do bocznego pokoiku, którego drzwi zamknął...
Stary pochwycony tak impetycznie, nie mógł zrozumieć czego Rymund chciał od niego, gdy ten obejrzawszy się, zdyszany krzyknął:
— A cóż? nie mówiłem! nie mówiłem!
Litwin był w uniesieniu, trząsł się, choć niepodobna poznać było czy z przestrachu, zdziwienia, gniewu czy złośliwej uciechy.
— Cóż? co? zapytał wyrywając mu się i odstępując na krok p. Joachim.
— Wyszedłszy ztąd, spotkałem w ulicy ks. Marcina, bladego jak trup... Waćpana syn zaręczony z księżniczką!!
Stary oburzył się z takim gniewem, iż Litwin na krok się cofnął.
— Co to są za żarty! krzyknął...
— Ba! żarty! nie żarty to są, ale najprawdziwsza prawda. Księżniczka virago, zmusiła matkę i opiekuna. Tenże mi sam opowiadał całą scenę zamiany pierścionków...
Rymund podparł się w boki.
— Tak jak mnie żywego widzisz, mówię prawdę! Mdlała moja szanowna kuzynka, ks. Marcin nieochybnie to odchoruje... Lękam się! aby ks. Hermana nie tknął paraliż, a hrabina Roza... krew pewnie puści... ale co się stało — consummatum est!!
Litwin śmiał się ironicznie.
P. Joachim skamieniały patrzał na niego, a wargi mu się trzęsły i pot okrywał czoło.
— Boże — szepnął cicho — odwróć ten kielich odemnie.
Postawa starca, który naprzód o stół się musiał oprzeć, aby nie paść, a potem runął na krzesło, obudziła politowanie w Rymundzie.
— Czegoż znowu tak desperujecie! zawołał zbliżając się: — ani to pierwszy casus podobny, ani ostatni... Nie ma w tem nieszczęścia...
— Owszem, jeśli to prawdą jest — przerwał wybuchając z całą siłą stary — nieszczęście to jest dla nas takie, że większe nas spotkać nie mogło... Mój syn — mój poczciwy Celestyn posądzony będzie... oczerniony... on, który się o to ani starał, ani marzył o tem. Ale któż uwierzy!...
— Słuchaj asindziej — zawołał Rymund biorąc go za rękę — ja com znał księżniczkę i jej matkę, ja pierwszy wierzę, że nie on się starał o to, ale Jadzia go pociągnęła...
— Nie powinien się dać był pociągnąć — krzyknął p. Joachim. Nie rozumiem wcale tych zaręczyn, o których mi pan mówisz tak seryo... że w końcu nie wiem co trzymać o tem... ale mój syn nie mógł rozporządzać sobą — bezemnie i mojego błogosławieństwa... Z tego nic nie będzie.
Rymund się uśmiechnął dziwnie.
— Daj pokój stary — rzekł, — za daleko zaszło... nie mieszaj się do tego... Niepotrzebniem ci może pośpieszył to zwiastować, alem wytrzymać nie mógł.
To mówiąc milczącego poklepał po ramieniu, popatrzał na niego z politowaniem, ścisnął jego rękę jak martwą leżącą na stole i wyszedł.
P. Joachim chciał co najprędzej powracać do domu, spodziewając się tam znaleźć Celestyna — burzył się cały i buchał gniewem... O piechotnej wędrówce na Pragę mowy być nie mogło: choć nie miał zwyczaju tego, musiał posłać po dorożkę, i z ciężkością wsiadłszy do niej, ruszył do domu...
Dorożka zajeżdżająca przed dworek była rzeczą tak niezwykłą, że Leokadya wybiegła przelękła naprzeciw ojca, domyślając się przypadku czy choroby. P. Joachim siedział w niej tak blady i zesłabły, że na zapytanie córki, przyznał się, iż mu się źle zrobiło...
Nie chciał wyznać co go tak przygnębiło. Z pomocą córki powoli wszedł do dworku, na którego progu już i żona stała, niespokojnie pytając i ręce łamiąc.
Stary miał oblicze człowieka w istocie chorego, zmienił się strasznie. Zaprowadzono go do pokoju, w którym dwie troskliwe kobiety wymogły, aby się położył. Skarżył się przed niemi na zawrót głowy...
Spytał cicho i nieśmiało o Celestyna; odpowiedziano, że dotąd nie powrócił...
Pani Monika wierząca w rumianek, natychmiast poszła gotować, a Leokadya przy ojcu została.
P. Joachim choć się starał uspokoić i nie dać poznać nic po sobie, zdradzał się oglądaniem ku oknom i pytaniem o syna.
Uderzyło to Leokadyę.
Jeść nie chciał nic. Im dłużej się przeciągało oczekiwanie, a zbliżał się bardziej wieczór, tem stary niespokojniejszym się stawał. Córka napróżno mu tłómaczyła, że Celestyn często się spóźnia, i że w tem nic tak nadzwyczajnego nie ma...
Pani Monika już gotowa była, widząc ten niepokój mężowski, wyjść szukać syna; ale Leokadya przekonała ją, że to byłoby próżno, bo nie mieli żadnej wskazówki, gdzieby znaleźć go można.
Zmierzchać zaczęło, a Celestyna nie było jeszcze; stał się wieczór, nadeszła noc prawie, ucichło przedmieście, ruch ustał... Leokadya wybiegała ciągle na próg, — nie można się go było doczekać. I ją już trwoga ogarniać zaczynała. Wychodziła aż w ulicę sama, nie wiedząc czemu strwożona i drżąca... Opóźnienie Celestyna właśnie dnia tego dawało jej wiele do myślenia.
Już zrozpaczyła prawie czy powróci, gdy usłyszała w dali turkot wózka, a potem szybkie kroki. Po chodzie poznała brata, i aby go uprzedzić, daleko wybiegła naprzeciw. W istocie on to szedł krokiem powolnym, opieszałym — przystając. Zobaczywszy siostrę, jakby zawstydzony zbliżył się do niej.
— Ojciec chory powrócił z miasta — zawołała rzucając mu się na szyję. Nie pamiętam go tak niespokojnym jak dziś; jesteśmy przerażeni — dopytuje ciągle o ciebie...
Celestyn stanął.
— O mnie? wyjąknął trwożnie.
Siostra, która twarzy jego po nocy nie mogła widzieć, strwożyła się głosem, jakim to wymówił. Domyślała się już czegoś.
Celestyn zamiast śpieszyć — stał wryty.
— Chodźże chodź! zawołała Leokadya...
Brat ociągał się jeszcze...
— Celestynie — odezwała się nagle — w tem wszystkiem ja coś przeczuwam, widzę. Mów mi, co się stało? Ojciec musiał jakąś wiadomość przywieźć z miasta.
— Jak to? ojciec miałby już wiedzieć! zawołał brat...
— Ale o czemże na Boga! krzyknęła Leokadya i ręce załamała.
Milczał, nic nie odpowiadając Celestyn.
— Nie róbże przedemną tajemnic... nagliła.
Ociągającego się jeszcze pociągnęła gwałtem ku dworkowi.
W sieni zaledwie dały się słyszeć kroki, gdy ze swej izby p. Joachim donośnym głosem zawołał:
— Celestyn...
Zadrżeli oboje. Wyraz, z jakim wymówił to ojciec, był nakazujący i groźny... Leokadya zmiarkowała, że musi brata wpuścić samego, i pokornie została u drzwi.
Gdy się one otworzyły, spostrzegła starca siedzącego na łóżku, z oczyma wlepionemi we wchodzącego brata. Tem podobien był do winowajcy, który przed sędzią ma stanąć.
Ojciec zmierzył go wzrokiem sięgającym do głębi duszy...
— Celestynie — odezwał się — tłómacz mi się... objaśnij.. głupią jakąś wieścią zabito mnie w mieście. Co to za plotki? jaką to potwarz rzucono na ciebie?... Ty — zaręczony z księżniczką? Ty? Co to jest! Celestynie... mów... patrz co się ze mną dzieje?
Widok drżącego starca z razu Celestynowi odjął mowę... Powoli potrzebował zebrać myśli...
Zbliżył się ku niemu, i rękę jego ująwszy, pocałował ją.
— Posłuchaj mnie, rzekł, nie sądź i nie potępiaj. Nie jestem winien, choć ci się takim wydam. Wysłuchaj i zrozumiej, bądź cierpliwy; zawyrokujesz później, czy syn twój jest występnym — czy ofiarą jakiejś fatalności niepojętej.
Starzec nic nie odpowiedział.
Głosem słabym z początku, Celestyn począł od pierwszych swych lekcyj w domu księżny i pierwocin tego stosunku, w który go niepohamowana w swych fantazyach księżniczka wciągnęła... Nie taił nic... aż do ostatniego swojego kroku, o którym ojciec był uwiadomiony; naostatek z największemi szczegółami opisał mu tę scenę — w której odegrał rolę tak bierną na inną się zdobyć nie mogąc.
— Cóżem miał uczynić? Przyznaję się — dodał — kochałem ją i kocham, alem ani jej, ani nikomu w świecie nie dał tego poznać. Zobaczywszy ją chorą, wymizerowaną, bladą, nieszczęśliwą, nie mogłem zdobyć się na opór, obawiając się najgorszych skutków... Jeżelim winien... to winna natura moja, która mi siły nie dała do tak strasznej walki z sercem kobiety... Odepchnąć jej nie umiałem.
Spuścił głowę — głos mu osłabł.
Stary słuchał pogrążony, i począł płakać, żywo ocierając łzy... Nie mówił nic długo... Skinął ręką...
— Byłeś moją jedyną nadzieją i chlubą — odezwał się nareszcie, — a dziś — jesteś straconym dla mnie, dla nas, dla siebie... Nie chcę cię sądzić, ani starym obyczajem klątwą cię moją przestraszać. Potępić nie miałbym siły — przekląć nie potrafię; a jednak, Celestynie — między tobą a nami przepaść staje od dziś dnia. Jesteś mi prawie obcy... Boleję nad tobą — a pobłażać ci równie jak potępiać nie godzi mi się...
Oderwałeś się od nas, albo raczej obca zuchwała dłoń oderwała cię od łona naszego... A co za losy cię czekają!
Zamilkł, jęknąwszy.
— Miłość! miłość! — dodał — to dla was młodych owa ultima ratio, którą gdy postawicie naprzeciw światu, prawu, rodzinie, — wszystko musi przed nią skłonić głowę... Miłość! Tak potężne to uczucie — ależ nie starczy na życie całe... a wy za nią oddajecie wszystko...
Celestyn stał już się nie tłumacząc...
— Co dalej będzie — odezwał się p. Joachim — ja ani wiem, ani przewidzieć mogę. Stanie się to, czego ta nieszczęsna zwodnica chciała: będziesz męczennikiem, a dla mnie, powtarzam, tyś stracony... Zerwie się ten związek, bo o to rodzina starać się musi wszelkiemi siłami, a siły jej są wielkie i rozliczne — zostanie plama niezasłużona.
— Zakończył wykrzykiem: O! nieszczęsna godzina, gdyś wstąpił na próg tego domu!...
Celestyn, chociaż znał ojca, obawiał się więcej wybuchu gniewu jego niż takiego końca...
Padł na kolana przed starym...
— Przebacz mi.
P. Joachim w głowę go pocałował.
— Idź — rzekł...
Posłuszny już miał odejść — gdy niewyraźny głos ze łkaniem pomieszany usłyszał. Stary wyciągał ręce do syna, aby go raz jeszcze uścisnąć i pożegnać. Twarz jego zmieniona boleścią, gwałtownym woli wysiłkiem przybierała wyraz powagi surowej, która jej była zwykłą.
Przycisnąwszy do piersi syna, p. Joachim odtrącił go z lekka:
— Uczyniłeś po dobrej woli, czy zmuszony, bez rady mej i zgody — to, na co ja ani zezwolić nie mogę, ani pobłogosławić... Nie moja wina, ale rozstać się musimy, bo przyszłości tej nie wierzę i protestować muszę.
Pomilczawszy stary dodał:
— Musimy się rozstać; o tem co się stało ja wiedzieć nie chcę... bądź swobodny...
Znowu słów mu zabrakło.
— Miałem zawsze zamiar wyposażyć cię, dodał — dziś staje się to koniecznością... Cały, jedyny fundusz przeznaczony dla ciebie, składa się z tysiąca dukatów... Leżą one od niedawna w gotówce, bo traf chciał, żem je podniósł na Ś. Jan, a umieścić nie miałem czasu jeszcze. Weź je sobie... W dzisiejszem twem położeniu bez grosza być — upokorzenie większe jeszcze; tego ci oszczędzić muszę. Przepadnie ten grosz ciężką pracą uciułany — mniejsza o to, gdyby nim swobodę i cześć okupić można. Być może, iż familia postara się was rozerwać jeszcze... Natenczas powrócisz do nas... Oby się to stało!
Celestyn przeciwko zabraniu przeznaczonego mu kapitału, zaprotestował gorąco. — Ojca twarz się zarumieniła gniewnie.
— Pod błogosławieństwem ci nakazuję wziąć — zawołał — inaczej byłbyś na łasce ich... tego ja znieść nie mogę... Z głodu nie umrzemy... trzeba ci męczarni oszczędzić. Lecz — dodał z rosnącą energią — widywać się nie możemy i nie będziemy, aż dopóki wszystko się nie skończy...
To mówiąc wstał p. Joachim, dobył kluczy i powtórzył głosem poruszonym: — Pod błogosławieństwem! pod błogosławieństwem! Bierz i — niech Bóg ma miłosierdzie nad tobą, biedna ofiaro...
Drżącemi rękami dobył stary pieniędzy i gwałtem je wcisnął Celestynowi, — łzy mu się zakręciły w oczach, wskazał na drzwi...
Tu więcej wzburzona niż rozczulona czekała Leokadya... Drzwi niedomknięte pozwoliły jej całą wysłuchać rozmowę. Zdumiona była postępowaniem ojca, a niemal gniewna na brata, nad którym nawet litość jej osłabła bardzo... Obwiniała go o nieprzebaczoną słabość...
Gdy Celestyn krokiem niepewnym, przygnębiony wysunął się od ojca, Leokadya przyjęła go, z dala stojąc, surowem wejrzeniem wymówek pełnem. Z dala poczęła iść za nim do jego izdebki.
Tu stanęła w progu — nie cisnąc się jak dawniej do Celestyna.
Poznać mógł, że w sercu jej zaszła zmiana uczuć dla niego.
— Tak więc — odezwała się ponuro — poświęciłeś jej wszystko... Ojca, matkę, — o sobie nie mówię, bo ja czemże dla ciebie jestem?.. Poświęciłeś siebie, przyszłość... Wszystko to dla zdziwaczałego dziewczęcia, któremu w chwili fantazyi zachciało się postawić na przekór całej rodzinie, a ciebie uczynić męczennikiem! Wszystko dla niej! Wszystko dla tej...
Nie dokończyła Leokadya, patrzała potrząsając głową. Celestyn nie miał odpowiedzieć czasu, gdy matka niespokojna, domyślająca się już czegoś, weszła do pokoju syna, a znalazłszy córkę z tak zmienionym wyrazem twarzy, syna z głową w rękach zwieszoną nad stołem... podbiegła ku Celestynowi, dopominając się z niezwykłą sobie energią, aby przed nią tajemnic nie czyniono.
— Mówcież mi przecież zaraz, co się tu dzieje? poczęła. Jakieś tajemnice przedemną robicie wszyscy, nie wyjmując jegomości! Przecież ja wiedzieć powinnam, czego płaczecie i co was boli!
Ręce łamiąc stała nad synem, który począł od uspakajania:
— Niech się mama nie trwoży — rzekł... ja winienem wszystkiemu temu i ja jeden odpokutuję. Ja...
Pani Monika odwróciła się do Leokadyi.
— Gadajcież mi co to jest? na rany Chrystusowe! Zagadki, zagadki... a ja ich rozwiązywać nie umiem.
Leokadyi oczy były oschły — ale gniew nią miotał!
— Mama się mogła domyśleć — rzekła, — że tu idzie o tę nieszczęsną księżniczkę i Celestyna... Oto rozpieszczone dziewczę pokochało się w panu professorze — i — nie wiem — podobno myśli go obdarzyć swą rączką...
Leokadya mówiła szydersko i namiętnie, spodziewając się, że to na matce uczyni takie wrażenie jak na ojcu i na niej. Zdziwiła się, widząc niemal radość tylko niespokojną w twarzy matki, która się zwróciła do Celestyna.
— No, to cóż znowu w tem tak strasznego i osobliwszego widzicie? odparła. A to mi się podoba? Cóż to? Celestyn nasz nie wart choćby i księżniczki, albo nie może ona wyjść za niego! A to — dobrze! Czegoż znowu desperować!
To mówiąc pani Monika zbliżyła się do syna i ściskać go zaczęła...
— Dajcież bo pokój tym fochom i dąsom — dodała żywo... Wszystko to egoizm, egoizm... Zdaje się wam, że Celestyna wam odbiorą i on się nas wyrzec będzie musiał dla niej... Najprzód wierzę, że poczciwe dziecko nas nie porzuci i nie zapomni, a potem choćby i siebie poświęcić dla niego przyszło?
Ruszyła ramionami.
— Duma i egoizm! dodała.
Obróciła się znów do syna przybliżając:
— Mów że ty? prawda to? jakże się to stało?
Zamiast odpowiedzi, Celestyn jakby mimowoli pokazał matce pierścionek, a ta w ręce uderzyła:
— Więc zaręczeni jesteście!
Lice się jej uradowało. Leokadya z politowaniem i gniewem spoglądała na matkę.
— Niech mama lepiej pójdzie ojca pocieszyć... rzekła... Biedny ojciec!
— Ale bo wszyscy, nie wyjmując jegomości, który tyle ma rozumu, potraciliście głowy, jakby się nie wiem co stało nadzwyczajnego. Toż prosta rzecz! mruknęła pani Monika, i po namyśle niewielkim wymknęła się, śpiesząc do męża...




U pani Żuliety wieczorem w kilka tygodni po opisanych wypadkach zgromadzeni byli znowu wszyscy ci członkowie rodziny, których tu widzieliśmy pierwszym razem naradzających się i narzekających na niepojęty wybryk księżniczki Jadwigi. Stanęło naówczas na tem, iż wszelkiemi możliwemi środkami familia starać się miała o rozerwanie małżeństwa projektowanego które jako poczwarne i niemożliwe jednozgodnie obwołano.
W środkach tych w ciągu upłynionego czasu nie przebierano zapewne, jednakże po twarzach osób zebranych nie widać było najmniejszej oznaki zwycięztwa ani jego nadziei. Lica były chmurne, nadąsane, smutne; milczenie długie świadczyło, że rozmowa się wyczerpała, zostawując po sobie kwasy i wzajemne urazy.
Nawet łagodny zwykle i akkomodujący się ks. Marcin, gotowy do największych ofiar dla miłego spokoju, chodził wzburzony po salonie, trąc włosy niecierpliwie, i wzdychając jakby wzywał Niebios pomocy.
Książę Herman, który mówić nie umiał i nie lubił, razem z Rymundem i akolitą swym Jerzym, siedzieli posępni przy stoliku whista, nad grą rozpoczętą, do której on jeden tylko zdał się większą przywiązywać wagę. Rymund złośliwie spoglądał po przytomnych. Jerzy ciekawie podsłuchywał, azali się kto z czem nie wyrwie.
Lecz milczenie ciężkie trwało długo uparte, przerywane tylko westchnieniami nietłumionemi ks. Marcina. A nad tym nietylko się nikt nie litował, ale na niego z pewnem szyderstwem spoglądano...
Księżny matki nie było... Ks. Eustachy uśmiechał się z porozumieniem jakiemś do gospodyni domu, zakrapiającej się wódką kolońską i ocierającej pot z czoła. Była uznojona i podraźniona. Nowym w salonie był syn gospodyni, młody dyplomata przybyły chwilowo do matki — pono w interesie kieszeni, gdyż życie w Brukselli, gdzie nowicyat odbywał, kosztowało dużo, a pokusy małego tego Paryża były zbyt nęcące, aby się im dwudziestoletni młodzieniec mógł oprzeć zwycięzko.
Był to młody, ładny chłopak, nieco znudzonej twarzy, kosmopolitycznej powierzchowności, elegant, trochę dumny i najmniej się pono interesujący tem, co tu wszystkie umysły i serca poruszało. Nawet go to rozerwać nie mogło...
Po dość długiem milczeniu, ponury głos siedzącego z kartami w ręku ks. Hermana zamruczał:
— Widziałeś przecię, że inwitowałem w piki?
Rymund, do którego się stosowała ta wymówka, uśmiechnął się.
— Nie zrozumiałem inwitacyi, odparł, — i godzi mi się to przebaczyć, bom cały był sercem i duszą w kondolencyach nad naszą familijną katastrofą!
Szydersko naśladując wzdychania ks. Marcina, Rymund także tchnął i prychnął śmiechem...
— Nie o naszego robra tu chodzi, któryśmy na głowę przegrali — dodał, ale o klęskę poniesioną na innem polu... Mieliśmy viribus unitis murem stanąć przeciwko księżniczce Jadwidze i jej nieszczęśliwej matce, przeciw temu obrzydłemu p. Celestynowi, mieliśmy poruszyć wszystkie sprężyny, ruszyliśmy je, i tak się nam nie powiodła kampania... Pobici! pobici na głowę!
Mówił niby podzielając uczucia rodziny, lecz w istocie z nich szydził. Ale znano go jako człowieka wszystko w świecie, nawet własne nieprzyjemności, nawykłego w żart obracać — i nie miał mu nikt tego za złe.
— Księżniczce Jadwidze — wtrącił głośno Eustaszek — potrzeba przyznać siłę woli i wytrwałość doprawdy godną lepszej sprawy...
— Przepraszam, że ja moje zdanie powtórzę — rzekł stając książę Marcin.
— Moje! z przyciskiem szepnął Eustaszek, spoglądając na gospodynię.
— Ja zawsze mówiłem, ciągnął dalej opiekun — bom znał pupillę moją, że opór w niej wywoła tylko upór... To było do przewidzenia... Tymczasem starano się ją draźnić, i stało się com przepowiadał: spotęgowano w niej tylko samowolę!
— Dziewczyna bo wprost oszalała, poczęła siedząca na kanapie hrabina Roza. Mówić z nią rozsądnie nie można. Rozkochana jest w nim tak, że, słowo daję, wiem to od panny Klary i od matki — ona! ona go po rękach całuje! Ktoż to coś podobnego widział przed ślubem!...
— Ja znajduję, że to bardzo dobry znak — rzekł szydersko książę Eustaszek... Po ślubie wprędce się jej sprzykrzy. I dziś — jak się mnie zdaje — już potrzeba z rezygnacyą patrzeć na ten maryaż, starając się tylko, aby go później jak najrychlej rozbić...
— No — nie wiem — odezwała się Żulieta. Prawda, że te gwałtowne przywiązania z natury swej są krótko trwałe — ale pierwsza miłość... no! i także ładny chłopiec...
— Co za ładny? mruknął ks. Herman, oczu od kart nie odrywając... Lalka sztywna... lalka...
— A no, rzekł Rymund — piękności mu zaprzeczyć niepodobna — no — i nie głupi — i w salonie jakby się do niego rodził.
— Bardzo przepraszam — wtrącił żywo ks. Eustachy. Są pewne odcienie, które tylko bystrzejszy wzrok chwyta...
— A ja go nie mam? zapytał Rymund.
— Nie, szanowny Litwin go nie masz — odparł śmiejąc się Eustaszek... Dla nas zaś ów pan Celestyn, mimo że gra nieźle swą rolę, na pierwszym kroku zdradza się jako intruz. Uważałem — dodał z uśmiechem — że narzeczona, której bardzo idzie o to, aby wyglądał dystyngowanym, ciągle po trosze musztrować musi...
Ks. Herman, który słuchał trochę, trzymając karty do zadania w reku — spytał chodzącego Marcina:
— No, więc kiedyż wesele? kiedy?
Opiekun stanął, z lekka potrząsając ramionami...
— Indult się wyrabia — rzekł...
— Toć przecię indultowi mogliście przeszkodzić — dodał Herman.
— A mogli, zamruczał mąż hrabiny Rozy — pewnie że mogli.
— Zwlec mogliśmy — rzekł ks. Marcin, — a przeszkodzić nie było sposobu. Zresztą matka płacze i powiada, że już dłużej Jadzi się sprzeciwiać nie może, — a dziewczyna gotowa na wszystko...
— Wszystko!! powtórzył ks. Herman. — Waćpan bijesz moje kiery?
— Biję, bo słucham o indulcie! odparł Rymund.
— Dzisiejsza taktyka — począł Eustaszek, — powinna się ograniczyć do tego, by nieunikniony ów maryaż przyśpieszyć, a potem go jak najrychlej doprowadzić do absurdum....
Rymund głośno się rozśmiał.
— A potem z rozwódką w. książęca mość gotów się jesteś ożenić? zapytał.
Eustaszek ruszył ramionami...
— Więc kiedyż, gdzie i jak ten ślub? pytał z oburzeniem hr. Tymoleon.
— Wprędce — wprędce — westchnął ks. Marcin; — ja tam nie wiem, ks. Jadwiga stanowi o tem, a matka na wszystko się zgadza... W początkach, dodał, moja pupilka życzyła sobie na złość nam wszystkim ślub i wesele jak najświetniej obchodzić; teraz, podobno za wpływem pana młodego, zmieniło się to, i ślub mają brać rano w kapliczce pałacowej, w przytomności nie wielu zaproszonych świadków, a potem zaraz wyjeżdżają — nie wiem dokąd...
— Otóż — zawołał hr. Tymoleon, — ci, których uparta księżniczka zechce powołać na świadków i raczy ich zaprosić, powinni się zdobyć na cywilną odwagę — i — nie przybyć...
— A! rozśmiał się Rymund, to będzie jak z ucztą ewangeliczną: panna gotowa z ulicy sprowadzić sobie pierwszych lepszych...
— Jakie małżeństwo, tacy świadkowie, z przekąsem dokończył hrabia Tymoleon.
Ks. Herman grający ciągle, lecz ciekawy tego dnia wyjątkowo, począł się jąkać, zwróciwszy do Marcina...
— A! tego? jak się zowie? cóż z majątkiem księżny? jakie rozporządzenia? Opiekun... więc...
Kiwnął głową, nie kończąc.
Verbum personale! zamruczał uśmiechnięty Rymund. To, w istocie ciekawe...
— Księżna matka, odezwał się opiekun, ma, jak wiadomo, dożywocie na całym majątku, może więc wydzielić dziś co zechce... ale słabość jej dla córki...
— Cóż jej da? co? podchwycił hr. Tymoleon...
— Klucz Zbiski to już nie ma wątpliwości — rzekł ks. Marcin — zupełnie się go chce zrzec, sobie zostawując tylko Niedzielice i Pachnówkę...
— Prawie połowę — odparł świadomy wartości Rymund...
— Toby było niczem, ale księżniczka co narzeczonego po rękach całuje, wtrąciła hrabina Roza, nie ma wątpliwości, że mężowi porobi zapisy... Nie oparliście się jej w jednem, to i w tem nie potraficie.
— Ja sądzę, że on by ich nie przyjął! rzekł ks. Marcin.
Śmiech wybuchł i zmieszał go; tylko Rymund namarszczony, potwierdził zdanie opiekuna.
— I ja jestem tego zdania!...
Ruszano ramionami...
— Zagarnie on wszystko — dodał cicho książę Herman...
— A gdyby i prawnie się nic nie zrobiło — począł ks. Eustachy — to! to! księżniczka ma gusta i fantazye pańskie, a ten chłystek głodny wszystkiego czego nie kosztował, pewnie jej prędzej dopomoże do trwonienia niż powstrzyma...
— A pałacyk w Warszawie? zapytał Tymoleon, — czy księżna sobie ekscypowała?
— Zdaje się, że nie... rzekł opiekun. Jak tylko z wycieczki powróci małżeństwo, księżna chce mieszkać z nimi...
Spoglądano po sobie...
— Ja tylko za to ręczę i gotowem zakład trzymać — wstając z krzesła, zaintonował Eustaszek — że wszystko to nie potrwa długo... Romans to wcale co innego, można go jakiś czas prowadzić bez wstrętu z ładną garderobianą i z przystojnym pisarzem prowentowym, ale pożycie rzecz różna; w niem występują dopiero sprzeczności obyczaju, pojęć, i ktoś taki jak księżniczka Jadwiga rychło się przesyci Antinousem — zapragnie...
Rymund milcząco wskazał na mówiącego, który udał, że tego nie widzi...
— Wszystko to, z politowaniem poczęła gospodyni domu — są przypuszczenia... domysły... Wszakżeśmy długo w rzeczywistość tego związku uwierzyć nie chcieli... Tymczasem ona postawiła na swojem.
— Ale jeszcze bo nie — przerwał hr. Tymoleon. — Ba! ludzie się od ołtarza rozchodzą...
Uwadze tej towarzyszyła mina tak znacząca i tajemnicza, iż wszyscy się zwrócili ku mówiącemu, spodziewając się posłyszeć coś więcej.
Hrabia chrząknął i zamilkł.
— A o tem żeście państwo słyszeli — ozwał się ks. Marcin, który tego dnia dziwnie był gadatliwy, — że księżniczka powołała sama kogoś z heroldyi i kazała formalną genealogię Kormanowskich wygotować!!
Ks. Eustachy zrobił minę szyderską.
— Cóż tedy? doszli do tego bajecznego pana kasztelana?... spytał.
— Doszli — doszli — jest i jeden ks. officyał, i urzędników różnych co niemiara...
— Cóż to kosztowało? wtrącił złośliwie hrabia Tymoleon... boć genealogie takie darmo nie przychodzą?
Rymund z pewną złośliwością od kart się odwrócił do pytającego i potwierdził.
— Pewno — hrabia to wiesz dobrze! Żona zagadniętego tak niegrzecznie, zarumieniła się; on sam udał, że nie rozumie.
— Ja, powtarzam — dokończył ks. Eustachy, — że istotnie z uwielbieniem jestem dla tej Jadzi... Proszę, gdyby to inaczej było pokierowane, co za determinacya, jaka siła postanowienia, co za przytomność umysłu!!
— Przymioty cenne bardzo — zapewne, pośpiesznie zawołała hr. Roza, — tylko dla męża niewygodne... Rola jego w przyszłości nie do pozazdroszczenia...
— Ale hrabina sama powiadasz, że go po rękach całuje! odparł Eustaszek.
— I będzie go całowała po rękach, a za nos prowadziła...
— Innej też roli taki jegomość się spodziewać nie mógł — rzekł hr. Tymoleon; — miejsce jego pod pantoflem...
Gospodyni powąchała wody kolońskiej; spojrzała na syna znacząco i z czułością szepnęła:
— My biedne matki, co kochamy nasze dzieci... — uczymy je za wczasu... być despotami...
Dyplomata w uśmiechu ukrył ziewanie. Wszystkie te sprawy familijne mało go obchodziły.
Rozmowa po raz wtóry wyczerpana byłaby może zmieniła kierunek, gdyby w tej chwili nie zaszeleściało we drzwiach i księżna Eufrezya z pośpiechem nie wkroczyła do salonu. Biedna ta zawojowana matka, miała twarz tak wesołą, ożywioną, jakiej od dawna u niej nie widywano...
Dla niej wszystko już było zwyciężone i skończone, ofiara miłości własnej dokonana. Widziała córkę szczęśliwą, karmiona była codzień wdzięcznemi jej uściskami — nie pragnęła więcej. Rada była przyśpieszyć rozwiązanie, podróż poweselną, aby te swoje, jak je nazywała, dzieci, widzieć co prędzej z powrotem. Krzątała się więc niezmiernie około przygotowań, i opór rodziny już ją tylko niecierpliwił.
Gospodyni z pośpiechem podeszła na jej powitanie, ks. Marcin także zbliżył się dla ucałowania rączek. Reszta towarzystwa z podbudzoną ciekawością, ale chłodno ją przyjęła...
— Jeżeliście państwo nas ogadywali, śmiejąc się poczęła wchodząca, — niechże nie przeszkadzam. Wiem, że na mnie i na tę biedną Jadzię rzucacie pioruny, ale myśmy się już z tem oswoiły...
Obejrzała się księżna dokoła i siadła.
— Ja już tylko pana Boga proszę, mówiła żywo, — aby co rychlej wszystko się skończyło. Doktór Landler podróż na południe dla Jadzi znajduje bardzo pożądaną i potrzebną. Dziecko temi wszystkiemi historyami tak jest znękane...
Wyzywała oczyma księżna odpowiedź jakąś, ale Roza zacinała wargi, ks. Herman patrzał i głową kiwał, ks. Eustaszek śmiał się złośliwie.
— Dzieci wyjadą do Włoch, ciągnęła dalej, — a ja tymczasem skończę im dom urządzić na wsi, bo podobno Jadzia w mieście nie myśli mieszkać, a ja za nimi też pociągnę... Dom stary, obszerny, ale musi być bardzo opuszczony, będę miała dużo do czynienia, to mnie rozerwie..
Nikt nic nie odpowiadał.
— Żulieta, co ma tyle gustu, dodała księżna — a zajęcie jej tu żadne nie trzyma — powinnaby jak tylko syn wyjedzie, ulitować się nademną i towarzyszyć mi na wieś.
Słuchano z ciekawością księżny, która mówiła tak jakby uniknąć chciała jakiejś niemiłej zaczepki od familii. Ks. Herman patrzał na nią pilno, żując coś i przygotowując się do zagadnięcia.
— A to prawda — podniósł głos, — że księżna córce klucz Zbiski oddajesz? hę?
— Choćby wszystko co mam! zawołała wyzwana. Miłości Jadzi dla mnie jestem pewna... nie zabraknie mi przy niej nic — niechże sobie gospodarują.
— Tak — i tracą! dodał niegrzeczny milioner...
— Dla czegoż mają tracić?
— Bo, mościa księżno, kto się w pocie czoła nie dorabiał grosza, a cudzy pochwyci, uszanować go nie umie... Hołyszowi gdy się co dostanie...
Zarumieniła się mocno ks. Eufrezya.
— Ja o moim przyszłym zięciu trzymam lepiej — rzekła sucho.
— Ona już w nim rozkochana jak córka — szepnęła hr. Roza mężowi do ucha... Trudno jej perswadować.
W istocie żywa i podraźniona matka, stając w obronie córki, gotowa była i przyszłego zięcia bronić. Miała do niego żal wielki, nie cierpiała go, — ale przed obcymi musiała brać stronę znienawidzonego. I jej cała milcząca nadzieja na tem polegała, że małżeństwo to rozwieść potrafi.
Krótko zabawiwszy u Żuliety, bo czuła, że była otoczona ludźmi nieprzyjaznymi, księżna okazując im, że małą do tego przywiązuje wagę, prawie nie przemówiwszy do hrabiny Rozy, z daleka głową ledwie pożegnawszy resztę gości — wyszła gniewna.




Smutno było we dworku na Pradze, smutno jak w grobie od czasu jak Celestyn do miasta się wynieść był zmuszony. Ojciec widywać go nie chciał; matka stęskniona narzekając na to zalewała się łzami, lecz wolę męża nawykła była szanować. Leokadya w początku rozgniewana na brata i biorąc stronę ojca zrzekła się była zupełnie nadziei widywania się z Celestynem...
Postanowienie to jednak niedługo trwało. Wypłakawszy się przez dni kilka, zaczęła tęsknić i niepokoić się tak, iż w końcu zwierzyła się matce i uprosiła u niej pozwolenie, aby mogła czasem choć w tajemnicy przed ojcem mieć o bracie wiadomość.
Trafiło się dawniej, że Leokadya wyręczając matkę jeździła do miasta, biorąc z sobą starą sługę. Wycieczka jej kilkugodzinna nie mogła na pozór oburzać podejrzenia w ojcu — można mu ją było wytłómaczyć. Stary domyślać się i posądzać mógł córkę, lecz i jego bolało serce — surowym do zbytku być nie chciał. Wszyscy byli ciekawi, jak ten nieszczęśliwy Celestyn da sobie rady w położeniu przykrem, draźliwem, wymagającem wielkiej energii, na której mu właśnie zbywało.
W istocie, byłby może nie umiał sam wydołać temu, gdyby zaraz w pierwszych dniach księżniczka nie opanowała go i nie wzięła pod swe rozkazy. Z dziwną świadomością albo raczej przeczuciem tego; co Celestyn powinien był czynić, czego unikać, młoda panienka dawała mu wskazówki bardzo trafne. Nie miał dla niej tajemnic, bo gdyby nawet chciał w sobie zachować, umiała z niego wydobyć wszystko. Kazała mu po wyniesieniu się od rodziców, nająć mieszkanie w blizkości pałacu. Nie pytając go o środki, przepisała nawet jakie ono być miało, — wchodziła w najmniejsze szczegóły.
Z rana Celestyn musiał się stawić, jak tylko była ubrana.
Przychodził tu na śniadanie, po którem wyprawiano go z najrozmaitszemi poleceniami. Czasem księżniczka jadąc z matką, zabierała go z sobą, afiszując się, jak mówiła ze śmiechem — naumyślnie.
Przygotowania do wesela całą ją zaprzątały... Matka jak we wszystkich jej zachciankach tak i w tem ulegała pieszczoszce, ciesząc się, że Jadzia pod ciepłym promieniem szczęścia odzyskiwała zdrowie, siły, świeżość, jakich nigdy nie miała. Wypiękniała nawet, tak, iż wszyscy przyznawali to z przekąsem, mówiąc o cudownem uleczeniu...
Celestyn mało godzin miał wolnych, bo księżniczka ciągle go mieć chciała przy sobie; a dość się jej było zmarszczyć, aby matkę protestującą czasem nieśmiało, zmusić do milczenia.
Siadywali więc narzeczeni po całych dniach z sobą, a nic im tej miłej samotności nie przerywało, bo goście prawie zupełnie bywać u księżny przestali. Obcy przychodzili rzadko z ceremonialnemi wizytami, familia ostentacyjnie usunęła się oprócz jednej pani Żuliety... I ta nawet bywając prawie codzień, zdawała się z tem ukrywać; przychodziła do księżny, rzadko widywała Jadzię, unikała spotkania z Celestynem. Książę Marcin bywał także rzadziej, ale go teraz mniej potrzebowano.
Narzeczony nie mógł togo nie uczuć, iż rodzina cała ignoruje go i nienawidzi.
Jadzia z pogardą o tem mówiąc, dodawała, że potrafi gdy powrócą zmusić rodzinę do zmiany postępowania. Nie chciała dopuścić, aby Celestyn na tem cierpiał, nie dawała mu się poskarżyć, wyśmiewała się i odgrażała.
Wielka tylko miłość mogła nieszczęśliwemu osłodzić położenie w istocie nieznośne, upokarzające — okropne. Jadzia też przywiązaniem namiętnem płaciła mu i wszystkie wrażenia przykre zacierała. Dziwić się musiał osobliwej dojrzałości tej młodziuchnej istoty, która zdała się mieć doświadczenie długiego życia. Charakter jej nad wiek rozwinięty odbijał się i w twarzy starszej niż lata jakie przeżyła...
Celestyn tchnąć, pomyśleć, zaboleć prawie nie miał czasu: albo go powoływano do pałacu, lub posłańcy biegali z listami, których Jadzia po kilka na dzień pisała.
Leokadya wiedziała adres brata; uzyskawszy więc ciche matki przyzwolenie, pojechała do niego i — nie zastała. Kilka godzin bawiąc w mieście dla innych sprawunków, powróciła powtórnie i nie znalazła go w domu. Służący, którego Celestyn z rozkazu narzeczonej przyjąć musiał, oznajmił pannie Leokadyi, że pan rzadko siaduje w domu, wychodzi rano bez śniadania, a powraca często około północy. Na niczem więc spełzły odwiedziny, i Leokadya zostawiła kartkę do Celestyna, prosząc aby jej jaką innego dnia wyznaczył godzinę... Leokadyi nie wypadało codziennie się wymykać do Warszawy; upłynął więc tydzień nim się mogła zobaczyć z bratem, i musiała przybyć tak rano — aby mu nie przeszkodzić stawić się na zwykłe śniadanie do pałacu.
Z płaczem rzuciła mu się siostra na szyję, a gdy oczy podniosła i wpatrzyła się w niego, nie mogła wstrzymać się od lekkiego wykrzyku, tak go znalazła zmienionym. Nieustanne wzruszenia, wrażenia, niepokój, codzienne prawie upokorzenia, które potrzeba było znosić w milczeniu — podziałały tak na Celestyna, iż zdawał się chorym prawie. Piękna twarz jego zbladła była, oczy zapadły, ruchy stały się jakieś gorączkowe i niepewne...
Celestyn zapytał najprzód o ojca i matkę... Leokadya uspokoić go chciała, lecz mimowolnie w uniesieniu wydała się z tym smutkiem, który z domu przyniosła. Nawzajem zaczęła go rozpytywać o niego, o księżnę, o rodzinę, a Celestyn pokrył wszystko, unosząc się nad sercem Jadzi, nad jej przywiązaniem, nad ofiarami, jakie dla miłości jego czyniła.
W pokoju, w którym siedzieli, na biurku stała piękna akwarella wyobrażająca Jadzię, niezmiernie do niej podobna, choć trochę wyidealizowana. Leokadya nie mogła się powstrzymać, aby nie zbliżyć się do niej, nie wpatrzyć — i nie ukryła wrażenia wstrętu, z jakim się odwróciła wprędce od kobiety, której przebaczyć nie mogła, że jej odebrała brata. Rodzeństwo niedawno połączone z sobą tak blizko i serdecznie, teraz stało przy sobie obce, nie rozumiejąc się już i zbliżyć nie mogąc... Celestyn milczał, gdy mu siostra opowiadała o rodzicach, Leokadya chłodno i z widoczną niechęcią słuchała o księżniczce...
— Nigdyż ona nie pomyślała, odezwała się po cichu do brata, że tobie błogosławieństwo rodziców jest potrzebne, że wam obojgu ono na drogę życia należy?
— Widzisz, Leokadyo, moja, rzekł Celestyn, jak względem niej jesteś niesprawiedliwą. Ona sama mi to zaproponowała, ażebyśmy po ślubie natychmiast, nim wyjedziemy za granicę, udali się do ojca... Chciałem właśnie powiedzieć ci o tem, abyś go wybadała i przygotowała...
— Po ślubie! szepnęła siostra — tak! i to jest zapewne z jej strony ustępstwo wielkie, jeżeli nie przekora tylko względem własnej familii.
— Przed ślubem ona samowolną nie jest — dodał Celestyn... matkaby nie dopuściła.
Zamilkła siostra. Celestyn gorąco stawał w obronie narzeczonej, wynosząc jej serce, szlachetność charakteru, dobroć, wyrozumiałość — lecz z wejrzeń Leokadyi mógł się przekonać, iż się nawrócić nie dawała...
Spytała z cicha o dzień ślubu... Ten jeszcze naznaczony nie był. Wiedział tylko Celestyn, że jak skoro indult uzyskają, natychmiast obrząd się odbędzie prywatnie w kaplicy...
— A my — dodało dziewczę z wymówką bolesną, — my, cośmy ci najbliżsi, może nawet wiedzieć nie będziemy, kiedy się to odbędzie, aby do kogo westchnąć za tobą.
— Za nami! poprawił Celestyn...
Leokadya zamilkła.
Rozmowa zbliżała się do końca, bo Celestyn zmuszony stawić się do narzeczonej, spoglądał na zegarek niespokojnie. Siostra spostrzegłszy to, pożegnała go urażona, zimniejsza niż przyszła, i na wschodach łzy się jej puściły znowu.
— A! nie nasz to już Celestyn, wołała w duszy, nie ten, któregośmy kochali i który był tak kochania godzien! Jak ta niegodziwa kobieta zmienić go i ostudzić potrafiła...
Tak myślała biedna, lecz nim dojechała na Pragę, wymogła na sobie, by nie dać poznać matce smutku, jakiego doznała. Litościwe dziecko zamknęło w sobie boleść, postanawiając przynieść strapionej matce choć kłamaną pociechę...




Jednego z pierwszych dni sierpniowych, rodzina wielce rozgałęziona księżny Eufrezyi, bliżsi i dalsi powinowaci, znajomi, przyjaciele odebrali sztychowane zawiadomienie urzędowe o mającym się nazajutrz odbyć ślubie księżniczki Jadwigi z panem Celestynem Junoszą Kormanowskim, a razem zaproszenie, aby bytnością swą obrzęd ten zaszczycić raczyli.
Mówiliśmy już, że familia najuroczyściej się zobowiązała wskazać nieobecnością swą, jak dalece wyboru nie pochwalała. Jeden tylko ks. Marcin jako opiekun nie mógł uwolnić się od assystowania ślubowi. Za to rodzina wszelkiemi możliwemi środkami starała się podziałać na obcych i wciągnąć ich w ten rodzaj manifestacyi, jaką Jadzię i jej matkę ukarać chciała...
Wiedziano więc w mieście o ślubie, ale słowo sobie dali wszyscy, nie znajdować się na nim. Księżna się po trosze tego spodziewała, nie przypuszczała jednak tak wielkiej solidarności wszystkich członków rodziny, a najmocniej dotknęło ją, iż w wigilią grzecznym listem wymówiła się składając chorobą, nawet przyjaciołka Żulieta.
Księżna nie mogła jej tego przebaczyć; córka uśmiechała się tylko, a każdy nowy dowód niechęci familii podnosił w niej dumę milczącą. Gdy matka odgrażała się i narzekała, ona starała się uniknąć nawet wspomnienia o tem, co ją najboleśniej dotykało, a im ludzie więcej okazywali wstrętu dla wybranego przez nią, tem ona czulszą się stawała dla niego..
W ciągu tego dosyć krótkiego stosunkowo czasu, panna Jadwiga rozwinęła się, dojrzała, spoważniała, zmieniła się przybierając już wszystkie formy, które miały jej na całe życie pozostać.
Było w niej coś z tego owocu nadgryzionego przez robaka, który wcześniej niż inne, zarumienia się, dojrzewa i łudzi barwami, będącemi oznaką wewnętrznego bolu, choć zdają się zdrowia i świeżości dowodem...
Nadszedł nareszcie dzień naznaczony. Księżniczka nie chciała być bardzo przystrojoną do ślubu, ubrała się biało, ale skromnie, a że obrząd odbyć się miał po mszy rannej, toaleta zastosowała się do dnia i godziny...
Matka we łzach od rana, to z gniewu przestawała płakać na chwilę, to wybuchała jękiem i rzucała się na szyję córce, zupełnie spokojnej, z twarzą wypogodzoną, uśmiechającej się do niej i do narzeczonego, który blady i poruszony, równie cierpiał jak księżna.
Ks. Marcin wedle wydanych rozkazów zjawił się rano, lecz grał rolę bierną i milczącą. Zabawiał nie mając co robić w salonie starego kanonika Zamulskiego, przyjaciela rodziny, który państwu młodym ślub miał dawać. Obaj oni po cichu ubolewali nad tym wypadkiem, a staruszek pocieszał się tylko wolą Bożą i niedościgłemi widokami Opatrzności...
Chociaż łudzić się już nie było można, iż z familii ktokolwiek przybędzie, księżna rozkazała małą kapliczkę przystroić w kwiaty i zieleń, obwieszać wieńcami, zasypać różami... Domownicy, ile ich było, zapełniali wcześnie korytarz prowadzący do niej i przed sienie...
Księżniczka była jeszcze w swoich pokojach, Celestyn siedział sam w jej saloniku. Nie spodziewano się już nikogo, gdy ks. Marcin ujrzał z podziwieniem otwierające się drzwi i Rymund we fraku i białych rękawiczkach, z rumianą swą pucołowatą uśmiechniętą twarzą zjawił się, witając wesoło opiekuna i kanonika.
Księżna, której o tem donieść pośpieszono, wybiegła naprzeciw niemu, obie ręce wyciągając, z uniesieniem wdzięczności najżywszem.
— A! ten Rymund poczciwy! wołała. Bóg ci to nagrodzi!
— Mościa księżno! odezwał się Litwin rubasznie; nie będzie mnie pan Bóg miał za co płacić, bom dopełnił obowiązku — bardzo miłego dla mnie!
Rymund wniósł do smutnego domu trochę wesela, które go nigdy nie opuszczało... Dano o nim znać księżniczce, a ta kazała go prosić do siebie i już w bieli, z wieńcem pomarańczowych kwiatów na skroni, wybiegła ścisnąć jego rękę.
— Nigdy ci tego nie zapomnę! rzekła poważnie.
Nie oczekiwano już nikogo, i w salonie narzeczeni, wedle obyczaju przyszli prosić o błogosławieństwo najprzód matki, opiekuna, potem wszystkich przytomnych... Księżniczka podała wprost rękę narzeczonemu i w parze z nim, z główką podniesioną, śmiała, majestatyczna wkroczyła do kaplicy, gdzie klęczniki dla obojga były przygotowane.
Ks. Eufrezya nie mogąc się w płaczu utulić, przez całą mszę z zakrytą twarzą, schylona łzy ocierała. Ciche jej szlochanie słychać było ciągle, przerywające szeptanie kanonika i szmer zebranego u drzwi dworu. Z tą samą energią nieopuszczającą jej na chwilę, księżniczka postąpiła do ołtarza z Celestynem... Przysięga jej brzmiała głośno i wyraźnie, tak, że wszyscy słyszeć ją mogli...
Kanonik był poruszony i drżący...
Po krótkiej modlitwie wszyscy się udali na przygotowane śniadanie. Młoda pani zatrzymała się tylko chwilkę w korytarzu i zadysponowała, aby za parę godzin konie były gotowe gdyż potrzebowała z mężem wyjechać na miasto...
Matka dosłyszawszy wydany rozkaz, zbladła i zmieszała się.
— Dokądże chcesz jechać? szepnęła przysuwając się do córki — dokąd?
Jadwiga zaczęła odpowiedź od pocałunku.
— Mamciu kochana — rzekła, — dosyć już wymęczyłam mojego Celestyna, i dla niego coś uczynić potrzeba. Pojedziemy do rodziców jego po błogosławieństwo. Winnam to mojemu mężowi.
Księżna nie śmiejąc się sprzeciwiać, spojrzała na córkę błagająco.
— Ale dla czegóż dziś? i to tak jawnie, tak głośno? spytała.
— Dla tego, aby to nie pozostało tajemnicą dla rodziny — odparła pani młoda. Poczciwy Rymund, który zna starego ojca i jest z nim dobrze, nie odmówi nam i towarzyszyć będzie...
Litwin dosłyszawszy, głośno potwierdził:
— Jadę i cieszę się z tej myśli.
Nie mogła więc księżna sprzeciwiać się, westchnęła tylko...
Przy śniadaniu Jadzia była w jak najlepszym humorze, ożywiona, roztrzepana prawie i szczęśliwa. Nieśmiałego Celestyna podbudzała ciągle żartobliwie, aby już grał rolę gospodarza.
— Jesteś tu panem, mówiła głośno: mama dziś biedna głowę traci, ja nie mam pamięci na nic, bom szczęśliwa, ty powinieneś zastąpić nas wszystkich.
Pomimo usiłowań pani młodej, towarzystwo ożywić się i rozchmurzyć nie mogło, i jeden tylko Rymund zabawiał je żarcikami... On też jeden miał, apetyt szlachecki, w każdej godzinie gotowy do półmiska i kieliszka, nabierał sobie, rozdawał drugim, nalewał, i pierwszy wniósł zdrowie państwa młodych. Ks. Marcin czując się słabszym niż kiedykolwiek, skłopotanym, zbiedzonym, nie znalazł na to innej rady nad wzmocnienie się winem. Rymund pilnował go i napełniał kieliszek, a wyzywał do spełniania go z sobą, i skutkiem tych libacyj w końcu opiekun zarumieniony, uczuł wstępujące w siebie męztwo i determinacyę. Zdawało mu się na chwilę, że gotówby był stawić czoło choćby całej sprzymierzonej przeciw sobie klice, a w duchu powtarzał ciągle: — Pal ich dyabli!!
Śniadanie przedłużyło się więcej niż obrachowano. Pani młoda szepnąwszy coś mężowi i matce, wstała, prosząc, aby wszyscy zostali u stołu, póki ona nie powróci. Szła się przebrać. Przed wieczorem chciała koniecznie być na Pradze, nazajutrz wyjeżdżali za granicę...
Gdy się to działo w pałacu, na Pradze od powrotu Leokadyi, ojciec stary ciągle nieswój i uskarżający się na ból głowy, coraz się czuł gorzej. Rumianek pani Moniki nie pomagał, zawezwano doktora Maniszewskiego, staruszka, który z p. Joachimem był od dawna w stosunkach... Ten nieprędko przybywszy, zastał starego w łóżku, z gorączką silną, i choć pocieszał, że ona prędko przejdzie, a składał ją na gastritę, przed panną Leokadyą na osobności wyznał, że go za późno wezwano.
— To bo się już dawniej począć musiało — rzekł, — ale stary, silny, choć się powinien był położyć, włóczył się i dźwigał — a teraz... choroba górę wzięła...
Na zapytanie czy nie ma niebezpieczeństwa? Maniszewski odparł, że sumienny doktór nigdy nie może za nic ręczyć.
— Ojciec asindźki niemłody jest, a choć krzepki, ale to z temi naturami silnemi nam najgorzej. Ze słabowitemi, co nawykli kawęczeć, da sobie człowiek radę; a to są dęby, co długo stoją, lecz gdy przyjdzie burza, jednym zamachem je obala...
Zlękła się panna Leokadya, a stary doktor ramionami poruszył. Kazał po swój worek podróżny posłać do domu i ulokował się już stale we dworku, w dawnym pokoju Celestyna. Ażeby pani Moniki nie przestraszać, wytłómaczył jej to tem, iż więcej dla zabawienia i dystrakcyi przyjaciela, niż dla leczenia go chciał być przy nim. Choroba szła bardzo szybkim krokiem — i mimo wszystkich środków, jakie Maniszewski wspólnie z zawezwanym kollegą przepisywał, powstrzymać jej w biegu nie było podobna... W kilka dni stracono nadzieję...
Jedna pani Monika, nawykła w długiem życiu widywać męża zawsze wychodzącego zwycięzko ze wszystkich cierpień, nie przypuszczała, aby mu co mogło zagrażać. Poiła go ziółkami, okrywała, i widząc załzawione oczy córki, pocieszała ją upartem:
— Przesili się to lada godzina, zobaczysz.
Leokadya wiedziała już od lekarzy, że wszelka nadzieja stracona była. Zdaje się, że i p. Joachim miał poczucie stanu swojego, gdyż po cichu prosił córki, aby mu księdza sprowadziła w takiej godzinie, w której p. Monika odpoczywała, ażeby jej nadaremnie nie trwożyć. Stało się jak pragnął.
Córka z męztwem heroicznem, od wielu dni nie kładąc się, nie spoczywając, starcząc za wszystkich, musiała oszczędzać matkę, służyć choremu, i połykać łzy, aby boleści nie zdradzały.
Chciała ona posłać po Celestyna koniecznie, lecz ojciec jakby się tego domyślał, powiedział jej, aby się nie ważyła go niepokoić.
— Wiem, szepnął po cichu, iż w tych dniach ślub jego się odbędzie — niechże mu moja choroba nie zatruwa tych chwil. Ja go z daleka błogosławiłem i błogosławię. Zakazuję ci mu oznajmować.
Córka musiała się do tego zastosować. W samą wigilię wesela, wieczorem stary p. Joachim ująwszy w zimne dłonie rękę żony, która przy nim siedziała, spojrzawszy na stojącą tuż córkę, spokojnem westchnieniom żywot poczciwy zakończył...
Niechcącą wierzyć w ten zgon, biedną staruszkę musiano gwałtem od zwłok oderwać, a doktór poszedł czuwać nad nią. Starania wszelkie o pogrzeb i przygotowania do niego spadły teraz na Leokadyę, która miała jeszcze dość siły, aby obowiązkom tym podołać.
Nie miała nikogo coby ją wyręczył; a bratu — nie chciała śpieszyć z oznajmieniem o nieszczęściu...
W tym samym pokoiku, w którym niegdyś p. Joachim pacierze odmawiał, na skromnym tarczanie złożone były zwłoki jego, gorejącemi otoczone świecami. Kilka wazonów ustawiła przy nich córka własnemi rękami... Zapłakana klęczała, patrząc na wypogodzone ojca oblicze i modliła się — gdy pod wieczór drugiego dnia, właśnie gdy trumna była spodziewana, w spokojnej uliczce dał się słyszeć turkot powozu...
Cała w myślach swych i cierpieniu, Leokadya nie byłaby zwróciła na to uwagi, gdyby sługa nie przyszła jej oznajmić, iż — jacyś państwo do dworku zajechali.... W chwili gdy pan Celestyn drżący wysiadał z powozu i miał rękę podać żonie, oczy jego padły na otwarte okna pokoiku ojca, spostrzegł gorejące światła u katafalku i — osłupiał... Jadwiga już mająca wysiadać rzuciła wejrzenie na domek — serce jej uderzyło przeczuciem jakiemś. Doszedł ją głos posępny wikarego, który nucił powolnie modlitwę nad umarłym...
Rażona tym widokiem pani młoda, niewiele potrzebowała czasu, aby oprzytomnieć. Mąż jej stał blady i osłabły; wyskoczyła z powozu i schwyciła go za rękę...
Nie mówiąc słowa, skierowała się z nim razem do sieni, i weszła na próg izby, w której ciało było złożone... Uklękli u zwłok oboje... Leokadya, która powstała przestraszona, pierwszy raz w życiu oko w oko spotkała się z wejrzeniem tej — którą za nieprzyjaciołkę swą i wroga rodziny miała...
Boleść czyniła Leokadyę tak piękną, tak wyszlachetnioną, tak dumną — nadawała jej taką wyższość nad tą drugą niewiastą samowolną, rozpieszczoną, a teraz zawstydzoną i przygnębioną, iż młoda pani wzroku jej wytrzymać nie mogła. Zwyciężona spuściła oczy, lecz zarazem uczucie gniewu jakiegoś sercem jej poruszyło... Pierwszy raz widziała na jakie ofiary serca naraziła nietylko własną rodzinę, ale tego, którego kochała... Los rzucał jej na progu nowego życia tego trupa, którego może cichy żal po synu wiódł do grobu...
Celestyn płakał, padłszy na kolana, i drżał... Leokadya usunęła się na bok dumnie. Wśród ciszy głos tylko śpiewającego psałterz kapłana brzmiał jednostajnym stłumionym jękiem...
Długą chwilę Jadwiga przebyła, to chwytając męża za rękę, to oczyma przestraszonemi oglądając się dokoła, po tym dworku ubogim, w którym uczuła dopiero, jaka przestrzeń dzieliła ją od wybranego.
Ludzie właśnie do sieni przychodzili z trumną, gdy Jadzia, na której ten widok coraz przykrzejsze czynił wrażenie, wstała nie mogąc już wytrwać dłużej. Dusiło ją to powietrze grobowe, kadzidłem i wonią świec katafalkowych przejęte... Celestyn ocucony jakby ze snu okropnego, podniósł się wodząc oczyma obłąkanemi do koła. Siostra stała o kilka kroków nie zbliżając się do niego, żona wołała na niego błagając litości.
— Na miłość Boga, jedźmy — słabo mi — nie mogę dłużej.
Twarz jej okrywała bladość śmiertelna, znamionująca jedno z tych przesileń, w które niekiedy księżniczka wpadała. Celestyn zapominając o wszystkiem, musiał ją na ręce pochwycić, i co prędzej wyjść, a bardziej wynieść na świeże powietrze. W sieni drogę im zapierała trumna, ludzie coprędzej usunęli ją, aby przejść mogli. Celestyn oglądał się za siostrą, ale ta już oczy zakrywszy, klęczała u katafalku...
Nie mógł nawet zapytać o matkę: księżniczka głosem słabym, coraz bardziej naglącym, powtarzała: — Jedźmy — umieram! jedźmy...
Z pomocą służącego dźwignięto ją osłabłą napowrot do powozu, a Celestyn samej nie mogąc pozostawić, musiał siąść razem i towarzyszyć do pałacu, do którego przywiózł ją na pół omdlałą...

KONIEC TOMU PIERWSZEGO


Wiosną następnego roku ks. Eufrezya w parku starym rezydencyi swej, w Zbyszewie, pewnego pięknego poranku majowego siedziała pod starą lipą rozłożystą, na ławce kamiennej, list otwarty trzymając w ręku. Była nim tak zajęta, tak wczytana weń, tak myślami gdzieś daleko, iż nietylko nie słyszała pewnie wywodzącego miłosne trele słowika, ale nie widziała już od kilku minut stojącego przed sobą niemłodego mężczyzny, który w postawie pełnej uszanowania, oczekiwał cierpliwie końca czytania i miłościwego wejrzenia.
Oczekującym był pan Podroba, od lat trzydziestu zarządzający dobrami książęcemi, siwiejący już, ale zdrów i silny, z policzkami rumianemi, zażywny, krzepki zresztą, na pierwsze wejrzenie jedna z tych postaci, które nie uderzają niczem i nie czynią wielkiego wrażenia. Nic pospolitszego nad tego człowieka niepozornego wystawić sobie nie można.
Ani twarz, ani postawa, ani strój bardzo prosty i prawie zaniedbany, nie ściągnęłyby na niego oka...
Wśród zaokrąglonych policzków, niegdyś przebytą ospą naznaczonych pstremi plamkami, siedziało oczek dwoje, małych, bystrych, rozumnych, lecz tak powiekami się zasłaniających, że ich najczęściej dostrzedz było trudno. Może też unikały tego, by się im pilniej przypatrywano. Nos nie miał wyrazistego kształtu, usta małe, nic nie mówiły. Twarz wygolona czysto świeciła zdrowiem. Czoło dość nizkie, ale wypukłe, pokrywało wydatnemi skrońmi oczy, które się pod niemi tuliły... Ani zbytniej intelligencyi, ani wielkiego życia zasobu nie zdradzała fizyognomia, zdająca się dobroduszną i spokojną.
Wejrzenie tylko niekiedy wymykające się z pod powiek, wydawało bystrym połyskiem, że w tym niepozornym jegomości wewnątrz się coś ukrywało. Pan Podroba z obawy zapewne, aby go ono nie zdradziło, rzadko kiedy dawał sobie spojrzeć w te oczy...
I teraz trzymał je spuszczone w ziemię. Dostatni surdut szaraczkowy i podobneż ubranie całe, buty grube, kij w ręku prosty, czapka z daszkiem dużym od słońca, piętnowały go dobrze na wiejskiego officyalistę, a wyglądał tak niepocześnie, że się prędzej w nim ekonoma niż pełnomocnego rządcy było można domyślać. O pozory nie szło mu wcale... był to człek stateczny a nieuganiający się za niemi. Postawa wielce pokorna, w której oczekiwał na księżny zmiłowanie, malowała stosunek, w jakim z nią zostawał.
Ks. Eufrezya czytała jeszcze, a twarz jej wielce zmienna i ruchoma, wyrażała coraz nowemi grymasami wrażenia, jakie list czynił na niej. Podnosiły się brwi, kurczyły usta, otwierały do uśmiechu, zaciskały. Oczy to się mrużyły, to rozszerzały do zbytku, a głową potrząsała dziwnie, i ramiona a ręce na chwilę nie mogły wytrwać spokojnie. Jednakże ogólne wrażenie, jakie czytanie sprawiało, wesołem być musiało... List charakterem szerokim i dużym pisany, zajmował cztery ogromne stronnice, a na ostatniej w poprzek jeszcze raz był podkreślony dodatkami...
Koperta na ławce leżąca, miała na sobie pocztowe oznaki pochodzenia z zagranicy.
W ciągu kilku miesięcy tych, księżna matka niewiele się zmieniła, powietrze tylko wiejskie trochę zwiędłą twarz jej odżywiło...
Odczytawszy, a raczej pożarłszy list córki, księżna wróciła znowu do początku jego, ciągle jeszcze nie widząc Podroby, który w milczeniu spoglądał na swą panią i zdawał się pilno ją studyować. Słowik tymczasem wyśpiewywał, i lekkim poruszane wietrzykiem, gałęzie lip szemrały.
W dali widać było z po za starych drzew różne części ogromnego ogrodu i parku zbyszewskiego. Cale pańska to była rezydencya, choć z drugiej strony stojący dwór powierzchowność miał staroświecką i niewspaniałą. Drewniana, długa, z wysokim dachem budowa, niejednego planu i pokroju, była dziełem różnych czasów zlepionem dosyć nieforemnie. Z jednego tylko końca po za klombami wystawało skrzydło piętrowe rozpoczęte, mieszkalne, niby projekt nowego pałacu, który nie przyszedł do skutku. Łączyło się ono ze starym dworem, zapowiadając mu ruinę. Tymczasem jednak przybysz ten i dawny gmach żyli z sobą w zgodzie...
Ogród też nie był jednolity. Część jego bliższa dworu składała się ze szpalerów starych, prosto wysadzanych ulic, kondygnacyj kilku, po za któremi w dali dzika promenada angielska szeroko się rozpościerała...
Równie w ogrodzie już koło domu widać teraz było wielkie staranie o utrzymanie troskliwe. Ulice wiły się żółtym powysypywane żwirem, stare szpalery ostrzyżone były świeżo, trawniki pokoszone, a rabaty kwiatów lśniły się mieszaniną najbujniej rozwiniętych dzieci wiosny...
Księżna już powtórnie dokończyła czytanie, gdy chcąc spojrzeć na kopertę i szukając jej, zobaczyła stojącego Podrobę.
Twarz jej się rozjaśniła...
— A to ty, kochany mój panie Adamie — nie postrzegłam cię... przepraszam...
Podroba się nizko ukłonił i jeszcze pokorniejszą przybrał minę...
— Jaśnie pani miała, chwalić Boga, wiadomość od księżniczki...
Rządca dotąd panią Kormanowską tak nazywał.
— Widzisz! podnosząc kopertę do góry rozśmiała się ks. Eufrezya... Dzieci wracają nareszcie! A! już też marłam z niecierpliwości widzenia ich... Jadzia pisze, że zdrowa, rada ze swej podróży, ze wszystkiego szczęśliwa!
Księżna westchnęła. Podroba dziękczynne wejrzenie wzniósł ku niebiosom.
— Pisałam już do niej, mówiła dalej księżna powolnym krokiem zaczynając iść ku pałacowi i wiodąc za sobą w pewnej odległości idącego rządcę, ku któremu oglądała się, napróżno go ośmielając, aby się przybliżył — pisałam, aby zaraz, nie zatrzymując się w Warszawie, przybywali tu na wieś... Będą mogli spocząć trochę, odetchnąć tem powietrzem balsamicznem, a ja się nacieszyć niemi, bo tu nam nikt nie przeszkodzi.
Myśl jakaś musiała przebiedz księżnie przez głowę, gdy to mówiła, bo twarz jej namarszczyła się, ale natychmiast wyjaśniła znowu.
— Mój kochany panie Podroba — dodała, — przygotujże się do tego, żeby przyjąć nowego pana, bo ja, jak wiesz, klucz ten oddałam Jadzi, a ona chce, aby mąż miał zajęcie, i zapowiada, że wszystko poruczy jemu...
Podroba się uśmiechnął, kłaniając.
— Rozumie się, rzekł chłodno, iż wszystkie rozkazy W. Ks. Mości i wola jej będzie spełniona — ale nierychło nowy pan da tu sobie radę i będzie mógł się rozpatrzyć. Księżna pani wie najlepiej co to tu za interesa poplątane, jakie ciężkie gospodarstwo, i co ja miałem biedy nim się jaki taki ład wprowadziło... Chociaż nie mam szczęścia znać JW. Kormanowskiego, a jużci jak najlepiej trzymam o nim, ale to pono człowiek książkowy, a rozum największy nie zastąpi doświadczenia, i kto gospodarstwa i interesów nie tykał...
— Ależ poczciwy stary Podroba pomagać mu będzie! dorzuciła księżna wesoło.
— Z duszy i serca, jak na wiernego sługę domu Jaśnie Oświeconego przystało... rzekł z pokorą, uginając się Podroba...
— Byle się im po tych Włoszech i zagranicy u nas podobało! zawołała księżna, ręce składając. Ty najlepiej wiesz, boś mi w tem był prawą ręką, co ja tu miałam biedy, żeby Zbyszew wypiękniał... tyle lat nie mieszkaliśmy, dużo się zapuściło...
— Niech mnie Bóg skarze, przerwał żywo rządca, że w tem winy mojej nie było. Nie mogłem na wszystko starczyć, nie chcąc nadaremnie ani pieniędzmi, ani robotnikiem szafować kiedy to pustką stało...
— Ja cię też wcale nie obwiniam — dodała księżna. Teraz, chwała Bogu, wszystko w porządku...
— A co to kosztowało! westchnął Podroba.
— Byle tylko kontenci byli...
— To jest, nasza księżniczka, dodał rządca, boć JW. Kormanowski nie będzie pewnie wymyślał.
Było złośliwości trochę w tej uwadze, lecz widać, że stary znał księżny usposobienie lub je odgadywał, gdy sobie mógł to pozwolić.
Księżna zagadała o czem innem.
Szli tak z wolna ku dworowi, który dziwnie trochę wyglądał, ale był oryginalny. Widać na nim było starą jego budowę i nowe przerabiania. Okna nierówne, drzwi różnej wielkości, wschodki, galeryjki, pięterka przybierały kwiaty, powoje i różne rzeźby z drzewa, które zakrywały niepiękne i poczerniałe ściany. Z wielkiem staraniem pozasmakowywano nie tak brzydotę jak trywialną powierzchowność budowy, która miała w sobie coś fantastycznego. Księżna sama z pomocą architekta wykonała te upiększenia, jedyne, jakie były możliwe... Murowane skrzydło odbijało od starego domostwa dosyć niesmaczną architekturą, a ta się zmienić na prędce nie dała.
Wewnątrz dwór był niemal wspaniale urządzony i z wielkim smakiem, bo na tym ks. Eufrezyi nie zbywało.
Kilka dużych sal trochę nizkich, mnóztwo pokojów i pokoików, a w murowanej części appartamenta mieszkalne dla państwa młodych — stały wyświeżone, czekając na ich przybycie. Naturalnie pokoje Jadzi były najbardziej wypieszczone i najwygodniejsze. Obok przeznaczone dla p. Celestyna wydawały się nieco szczupłe i ciemne, ale czyż mógł wymagać i potrzebować więcej?
Pan Podroba znajdował, że dla takiego Kormanowskiego i tego było za wiele; księżna zaś tłómaczyła się, iż małżeństwo, które się tak kocha, prawie zawsze razem być musi — więc po cóż osobne dla pana pokoje?
Jeszcze raz z rządcą księżna obeszła dom cały, niektóre sprzęty rozkazując przestawiać, inne przynosić, co rządca znajdował zawsze nadzwyczaj genialnem...
Uwielbienie jego dla księżny nie miało granic, ale też mu je ona spłacała równie nieograniczoną ufnością i mnogiemi dowodami, że zasługi jego oceniać umiała. Tyle lat strawił, życie całe prawie poświęciwszy książęcemu domowi!
Prawda, że dwie córki wyposażył sowicie stary i wydał za zamożnych panków, że syn miał wioskę i że — fama chodziła o bardzo znacznych kapitałach, z któremi się Podroba nie wydawał. Owszem opowiadał się zawsze ubogim — a wioskę syna tłómaczył jego ożenieniem. Człeczyna był skromny, jeździł bryczką na ressorach, a w domu nie widać było wielkiego dostatku. Jejmość prosta kobiecina, gospodyni zawołana, chodziła w sukniach perkalowych, w fartuchu, i niktby jej nie wziął za żonę rządcy, gdyby nie to, że głos jej trwogą napełniał żeńskich i męzkich officyalistów. Zwano ją Herodem babą a sam Podroba lękał się jejmości, chociaż cenić ją umiał. Bez niej, powiadał, poszedłby dawno z torbami.
Folwark położony tuż przy parku pałacowym, mający ogród osobny, z którego fórta do niego prowadziła, wygodny był, czysty, ale wcale niewykwintnie zbudowany przez samego już Podrobę. Otaczały go pomniejsze budowy gospodarskie, gdyż rządca konie, bydło i różne stworzenia hodował. Tu po staroświecku uwijały się z wiejska poubierane, parobcy i chłopięta bosonogie, wśród mnogich kur, gęsi, indyków, gołębi i czworonożnego dobytku. Czuć było gospodarną i zabiegliwą panią Podrobinę, a często i słyszeć się też dawała, zawsze poczynając od jednej formuły: — Ażeby cię jasne pioruny zatrzasły! — której w pomoc przychodzi tylko waryant: — Bodaj cię dyabli wzięli!
W chwili gdy sam rządca z księżną obchodził dwór odnowiony, przed folwark zajechał koczyk bardzo elegancki czterma końmi: z niego wysiadła młoda i piękna, zręczna, wiotka z twarzyczką smętną i wdzięczną osóbka, której w ganku wybiegłszy pani rządczyni o mało nie udusiła ściskając.
Niktby w tej istocie idealnie prawie pięknej, wątłej, powietrznej, z oczyma czarnemi jakby we łzach pływającemi nie domyślił córki rodziców tak realistycznie krzepkich, wypasionych i prozaicznych... A jednak była to rodzona ich pani Kamilla z Podrobów Zastawska... ukochane dziecię obojga...
Miłość rodziców dla niej nic nie przeszkodziła im przecież wydać ją za dziedzica wioski pana Emmanuela zwanego Manciem Zastawskiego, który lepiej do rodziców był dobrany niż do żony. Szlachcic rubacha, wesół, któryby był ani prochu nie wymyślił nigdy, ani rękawiczek na dzień powszedni. Doskonały człek, hreczkosiej, myśliwiec, w męzkiem towarzystwie nieoceniony, dla trochę sentymentalnej, delikatnej, wykształconej Milki był za szorstkim i za pospolitym. Ale miał wioskę, miał sperandy na stryju, i choć Milka płakała bardzo, choć wstręt miała do niego, rękę mu oddać musiała. Nie był on złym mężem, ale dobrym po swojemu, tak, że czułości jego biedną istotę zamęczały... Życie się wlokło jakoś, a Milka raz za mąż poszedłszy, nie skarżyła się już na nic. Na nicby się to nie przydało.
Milka wśród ludzi, co ją otaczali, była prawdziwą pustelnicą, nikt tu jej, ona nikogo zrozumieć nie mogła. Rodzice starając się ją wychować jak najlepiej, zrobili z niej nieszczęśliwą prawdziwie istotę. Rozwinął się jej umysł, uderzyło serce, wzrok uleciał w wyższe strefy, a żyć potrzeba było albo na tym folwarku z rodzicami lub potem z Manciem, dla którego wszystkie przymioty żony były księgą na siedm pieczęci zawartą.
Myliłby się jednak, ktoby wnosząc z powyższego zarysu, o sentymentalizm chorobliwy panią Kamillę posądził. Była naturalną, miała nawet usposobienie wesołe — lecz los ją postawił wśród ludzi daleko od niej umysłowo niższych, z którymi kilku słów zamienić było trudno. Milka lubiła czytać, miała talenta, wszystko to ją w oczach męża i rodziców niemal czyniło śmieszną. Ojciec i matka utrzymywali, że pannie te rzeczy były potrzebne, ale gdy raz za mąż wyszła po co się to wszystko zdało?
Najczęściej sama jedna zostając w domu, pani Zastawska, której mąż polował, bawił się i kręcił nieustannie po sąsiadach, nudziła się biedna i — odwiedzała rodziców, ażeby się odżywić trochę widokiem ich dobrego bytu i szczęścia domowego.
Uściskawszy córkę, pani Podrobina wprowadziła ją do pokoju bawialnego, zaczynając już kląć męża, że nie przybywa.
— Poszedł do tej księżny, odezwała się, ocierając twarz fartuchem, zasapana z radości jejmość — a jak pójdzie do niej, to przepadnie. Ja nie wiem co ona tam z nim ma do gadania... A to wszystko dla tego przeklętego dworu, który przerabiają i cackają dla księżniczki... Końca, powiadam ci, temu nie ma. Już mi ona kością w gardle siedzi — ot, tu! Co ona wymyśla, czego jej tam potrzeba, ot włosy na głowie wstają. A jak czego zażąda! rozstąp się ziemio, musi być!!
— A młodzi państwo? jeszcze nie przyjechali? zapytała córka głosem, który słodyczą od krzykliwego matczynego dziwnie odbijał.
— Chwała Bogu, że ich jeszcze nie ma! składając ręce zawołała rządczyni. Dosyć już z tą starą kłopotu; dopiero jak te gagatki zjadą, ja powiadam, choć ztąd uciekaj!!
Na te słowa nadszedł pan Podroba, i gdy zobaczył córkę, twarz mu pojaśniała...
— Ja tu Milce opowiadam — odezwała się jejmość do męża, — co my za biedę mamy z temi księżny wymysłami! A co to dopiero będzie gdy młodzi nadjadą!
Podroba westchnął kręcąc głową. Twarz mu się wykrzywiła znacząco. Obejrzał się dokoła jakby mu nieraźno mówić było.
— A no! rzekł cicho — jakoś to będzie, przy łasce bożej. Zobaczymy! zobaczymy! Zapowiada się nowy regiment, bo księżna dobra wszystkie córce oddaje. Imci pan Kormanowski ma się sam zajmować gospodarstwem i interesami.
— A po cóż ty? krzyknęła jejmość.
— Jeszcze niewiadomo, co z nami będzie — cicho, odchrząkując i oczy spuszczając, odparł Podroba. A nuż nie będę miał szczęścia się podobać jaśnie panu? No, to pójdziemy sobie innego szukać chleba.
Mówił to z taką rezygnacyą, jakby nie bardzo wierzył we własny prognostyk.
— A niedoczekanie jego! tego jakiegoś przybłędy! podniosła głos Podrobina — prędzej on ztąd jeszcze wyniesie się niż my!!
Rządca znacząco chrząknął, dając znać żonie, aby tak głośno nie wywoływała myśli swoich. Zbliżył się do stolika i począł cicho:
— Bóg-ci to tam święty wiedzieć raczy co z tego wyrośnie — ale jabym w jego skórze być sobie nie życzył. Stara go po dziś dzień nienawidzi, a gdy się pozbyć będzie mogła... da na wotywę! Familia tylko czeka ich powrotu, aby na niego ze wszech stron uderzyć; bo powiedziano jest, że oni nienawistne i małżeństwo rozerwą. Ks. Marcin toż samo mówi. No cóż? uparła się księżniczka, dali jej go, miała się czas nacieszyć... pójdzie intrygant z kwitkiem! O! pójdzie!
— A jeśli ona go kocha? odezwała się Milka.
Jejmość ruszyła ramionami, a Podroba zrobił minę osobliwą.
— To się już nakochała — rzekł. Mówią, że piękny był; ale Grzegorz, co z nimi do Włoch jeździł i co z Medyolanu powrócił, bo jakoś podróży znosić nie mógł, powiada, że się bardzo zmienił. Schudł, zczerwieniał, zbrzydł, a taki chodzi posępny jak struty...
Na twarzy Milki odmalowało się politowanie, a rządczyni uderzyła w stół pięścią ogromną.
— Dobrze mu tak... niechby nie lazł w cudzy groch! zawołała, — dobrze mu tak! Także! przypiął kwiatek do kożucha, było mu sięgać po księżniczkę i to jeszcze w taki sposób, że musieli mu ją dać!!
Milka chciała zaprotestować, ojciec przerwał:
— Jak tam było to było — rzekł — a no dopiero teraz pocznie się heca!! No! no!... Niech popróbuje tylko wścibić w co nosa... my mu pokażemy! Daj Boże tylko, aby prędzej począł się jak szara gęś rządzić! Czekamy na jegomości! Prosimy!
Podroba się uśmiechał...
— Ja moją starą księżnę znam, dodał, jak kieszeń własną. Ona jest w spisku, — byle przybyli, powiadam, zacznie się heca...
Milka nie odpowiedziała nic; ale widać było, że się jej żal kogoś, księżniczki czy skazanego jej męża, zrobiło...
Stara jejmość klęła po cichu na zapas... Podroba był w usposobieniu gadatliwem, a między swymi wstrzymywać się nie potrzebował. Szepnął więc córce na ucho:
— Ks. Eustaszek, którego dawniej do naszej panny prowadzili, hulał, i słyszę z kretesem wszystko utracił. Otóż teraz forsa cała pono, aby wyforować intruza, a ją za niego wydać. Rzecz napięta, i księżna choć milczy, ale wie o tem i sprzyja projektowi... Niech tylko przyjadą! dodał rządca zacierając ręce — czekamy!!




Cicho było, smutno we dworku na Pradze od śmierci tego, który wlewał życie we wszystko czego dotknął. Chociaż wdowa i córka starały się utrzymać to, co on stworzył w tym samym porządku i ładzie, znać było, że tu jego ręki pracowitej i czynnego umysłu zabrakło. Dwie sieroty po nim pozostałe, z religijnem poszanowaniem zachowywały co on pielęgnował niegdyś, ale i ogródek i dom nie były już tak świeże i tak rozkwitłe i wesołe jak dawniej. Zajęte smutkiem swym i sieroctwem, nie widziały nawet, że się ich nieszczęście odbijało we wszystkiem, jakiemś zaniedbaniem i żałobą. W przededniu pogrzebu, gdy Celestyn zjawił się tu z żoną i musiał odwieźć ją chorą i przerażoną do pałacu, co struło im wesele i wyjazd przeciągnęło — musiał się pan młody dzielić między żoną, powołującą go nieustannie, a obowiązkami względem rodziny... Nie mogąc sam pozostać przy Leokadyi, której męzka pomoc była potrzebna, Celestyn rozpaczliwym listem wezwał Michała, który nadbiegł natychmiast do dworku i zastąpił tam wdowie syna.
Księżniczka zaledwie dozwoliła Celestynowi pójść za trumną ojcowską, i gniewała się że ją opuszczał na chwilę dla swoich. Pierwszy raz młode małżeństwo w dniu ślubu już musiało się posprzeczać. Celestyn obstał silnie przy obowiązku względem zwłok ojca, i utrzymał się przy swojem, czego mu Jadzia darować nie mogąc, rzuciła w oczy gorzką wymówką, że rodzinę swą więcej od niej kocha, gdy ona — wszystko i wszystkich poświęciła dla niego.
Celestyn zaledwie zdołał ją przebłagać łzami, — lecz w duszy już pozostał zaród żalu, wymówka niewdzięczności. Księżniczka nie zapomniała mu nigdy, iż dla niej nie wyrzekł się przeszłości...
Celestyn musiał się w przeciągu tych pierwszych kilku dni wymykać do matki i siostry niepostrzeżenie, a za każdym powrotem, znosić nieskończone wymówki. Naostatek choć słaba jeszcze, Jadzia zapowiedziała wyjazd natychmiastowy, dla tego tylko, aby męża oderwać od jego rodziny.
To pierwsze zajście małżeńskie, tem pełniejsze było goryczy, że w sumieniu swem zazdrosna księżniczka czuła, iż słuszności za sobą nie ma, i że każdy człowiek z sercem musiał ją przyznać mężowi. Księżna matka była świadkiem tych sporów, i chociaż się zachowała biernie, stawała po stronie córki, a nie bez pewnego wewnętrznego ukontentowania patrzała na to, spodziewając się, iż wypadek ten miłość Jadzi dla męża ostudzi.
Nie dało się to jednak uczuć tak prędko — choć pamięć przykrego wrażenia w Jadzi pozostała. Czuła się obrażoną.
Państwo młodzi wyjechali w żałobie w pierwszą podróż swoją. Włożył ją po ojcu Celestyn nic nie mówiąc żonie, która też wymówek mu nie czyniła za to, ale nie wdziała jej i podzielać z mężem nie chciała. Zabolało go to — lecz żal musiał w sobie pogrzebać. Najniezręczniej potem młoda pani starała się w ciągu podróży rozerwać i rozweselić Celestyna, gniewając się i niecierpliwiąc, gdy się to nieudawało.
Charakter jej despotyczny, dziwactwa chorobliwe, fantazye coraz odmienne, występowały z dniem każdym dobitniej, dając się czuć mężowi. Nie mógł on ani próbować opierać się zachciankom żony, chyba w imię jej zdrowia. Miłość obojga, teraz gdy więcej zbliżeni poznawali się nawzajem coraz lepiej, na straszne próby była narażona. Właściwie księżniczka gdy pokochała swego profesora, Celestyn gdy się do uczennicy przywiązał — znali się tak mało, tak jednostronnie, on ją tak powierzchownie i z dala, że teraz dopiero odkrywali w sobie cechy charakteru, których się ani domyślali.
Do niczyjego przywiązania lepiej niż do gwałtownej miłości Jadzi nie dawała się zastosować francuzka definicya: que l’amour est un égoisme à deux. Jadwiga kochała, jak była nawykła od dzieciństwa matkę i swój dwór — kochać dla siebie. W domu ona była ogniskiem, osią, bóztwem; w małżeństwie też chciała być ołtarzem, do którego na kapłana wybrała Celestyna. Nie mogła pojąć, aby ten człowiek, którego ona do siebie podniosła, śmiał coś samoistnie poczynać, żądać dla siebie...
Celestyn i przez przywiązanie dla żony, i przez wrodzoną łagodność, zastosował się skwapliwie do wszystkich jej kaprysów — lecz zawsze jeszcze poświęcenia się tego było mało. Jadzia zaczynała się skarżyć, że ją nie tak kochał jak się spodziewała... Miłość jej była tak wymagającą, iż nie znosiła nawet różnicy zdań w najmniejszej rzeczy. Celestyn powinien był jej prawdę uważać za jedyną możliwą i to co uznawała pięknem uwielbiać.
Najmniejsza sprzeczka o dzieło sztuki, o książkę, o zdanie jakieś, które Celestyn usiłował sprostować, doprowadzała ją do niecierpliwości i gniewu.
— Ja takiej miłości nie rozumiem, mówiła otwarcie. Tyś powinien poślubić wszystko co ja kocham, pragnąć czego ja żądam, nasze przekonania różnić się nie mogą. Nasze dusze i umysły muszą zlać się w jedno....
Spróbowawszy w początku łagodnie walczyć z tym despotyzmem, któremu ulegał we wszystkiem, oprócz zagadnień wyższych życia i tego co za prawdy zasadnicze uznawał, — Celestyn w końcu przekonawszy się o niemożliwości przezwyciężenia żony, zamknął się w zrezygnowanem milczeniu. Ale to gniewało Jadzię, czyniła mu wyrzuty, że ją nie znajdował godną rozprawiania i walki.
Bystrego pojęcia, odgadująca łatwo co się w duszy męża działo, Jadzia nie pominęła najmniejszej zręczności drobnego prześladowania, mającego prowadzić do zwycięzkiego podboju.
Celestyn słabym był dla niej, kochał tę rozpieszczoną istotę, której umysł daleko był wyższy niż serce — gotów się był poddać jej wszystkim kaprysom powszednim, — ale gdzie szło o prawdę, kłamać nie mógł i nie umiał. Nazywała go nieznośnym i upartym.
Pomimo tych utarczek, które się zaraz od pierwszych dni pożycia rozpoczęły, miłość gwałtowna dla Celestyna nie osłabła w Jadwidze, owszem zdawała się rosnąć aż do namiętności. Miała ona jakiś charakter chorobliwy, dziki, a że piękność męża zwracała na niego oczy, połączyła się jeszcze z zazdrością dziwną, do której on najmniejszego nie dawał powodu. Nie wolno mu się było oddalić krokiem, zająć czemkolwiekbądź, nawet książką. Natychmiast następowały wymówki, że ostyga, że woli czytanie niż rozmowę z nią i jej towarzystwo... Nie dawała mu chwili spoczynku, zamęczała go potem pieszczotami, a wśród nich przychodziły wybuchu gniewu, wyrzuty, kłótnie, pod których ciężarem Celestyn upadał.
Zdrowie księżniczki, mimo tych nieustających draźnień, polepszało się w podróży, sił nabywała, była jakby w swoim żywiole, gdy Celestyn od pogrzebu ojca zacząwszy mizernieć i blednąć, widocznie cierpiał zarówno fizycznie jak moralnie.
Żona i to mu wyrzucała, znajdując, że szczęśliwym nie był, dla tego, że kochać nie umiał. Ona teraz lekarzem dla niego być chciała, karmiła, poiła, narzucała mu swoje gusta, i gniewała się widząc, że ukochany coraz wyglądał smutniej i bardziej bolejąco.
— Masz minę ofiary — a to jest dla mnie upokarzające i nieznośne...
Wszystko to nie przeszkadzało młodemu małżeństwu do przeżycia kilku dni rozkosznych w tych Włoszech, których oboje nie znali i niemi się zachwycali. Jadwiga miała smak wykształcony, wielkie poczucie piękna, wielkie pragnienie nauki; wcale więc zapominała na chwilę o sobie, o swojej miłości, o ofierze, jaką dla niej uczyniła, i całą duszą dawała się unosić wrażeniom. Celestyn naówczas znowu występował jak dawniej w swej roli inicyatora i profesora — słuchała go wdzięczna, oceniała i przywiązywała się duchem spragnionym do niego. Trwało to jednak zwykle krótko. Jedno spojrzenie, jedno słowo wyrywało ją z tego zapomnienia się, a dość było, aby Celestyn tryumfującą Wenecyę Weroneza pochwalił, aby się jej czoło zachmurzyło, a znajdowała w tem wymówkę, że ona równie piękną plastycznie nie była.
W istocie księżniczka, choć chorobliwą fizyognomię swą traciła, choć świeższą była, odmłodzoną i nabierała nowego wyrazu, choć się jej kształty wypełniły, bladość nikła — coraz mniej stawała się uroczą, coraz jednem słowem była pospolitszą. Twarz miała rozumną — lecz poezya dziewicza dawnej twarzyczki starła się z niej zupełnie.
Zdrowszą była — lecz brzydła.
Celestyna zaś piękność klassyczna, trochę dawniej sztywna i zimna, wyrazem skrytego bólu i rezygnacyi nowego nabrała uroku. Gdy szli razem, oczy kobiet zwracały się mimowolnie na ślicznego mężczyznę, przy którym, zwieszona na jego ramieniu, trochę ułomna istota była rażącym kontrastem.
Jadzia postrzegła rychło tę zmianę w sobie i to jej także psuło humor, niecierpliwiło ją. Chciała uciekający wdzięk zastąpić wyszukanym strojem, błyskotkami, toaletą, która tylko uwydatniała czego jej brakło...
Ubrania osobliwe, bijące w oczy, jaskrawe, dziwnego kroju niemal ją czyniły śmieszną.
Chociaż sama zażądała tej podróży tête à tête z mężem, nie pozwalając nawet matce towarzyszyć sobie, Jadzia wprędce się znużyła samotnością we dwoje. Brakło jej słuchaczów potakujących, wielbicieli jej umysłu, admiratorów dowcipu, którego, jak się jej zdawało, Celestyn ocenić nie umiał.
W dalszej po Włoszech podróży kilka pobieżnych znajomości z cudzoziemskimi turystami, rozerwało ją przyjemnie. Żeńskiej tylko znajomości unikała, gdyż coraz bardziej była o męża zazdrosną.
Celestyn, który w pierwszych dniach napróżno usiłował znaleźć jakiś środek porozumienia się z żoną i wyjścia z gorączkowego stanu do spokojnego życia zgodnego — w końcu widząc, że chyba czas i cierpliwość doprowadzą do tego, stał się powolnym, biernym sługą, lecz nie umiał ukryć pognębienia swego i uczucia zawodu, jakiego doznał.
Uśmiechał się smutnie, nadskakiwał jej, lękał objawić woli swej w najmniejszej rzeczy.
Oboje widzieli teraz co chwila wyraźniej, że się na sobie zawiedli. Harmonii tej, jakiej się spodziewali, nie było między nimi.
Księżniczka kochała, i tem mocniej draźniło ją to, że ideał, do którego się tak przywiązała, tracił w jej oczach... Jakkolwiek Celestyn miał obyczaj i zewnętrzne cechy jak najlepiej wychowanego człowieka, w bardzo wielu drobnych odcieniach, które tylko życie wspólne uwydatnia, zdradzał plebejuszowstwo swoje. Ruch jakiś, słowo, nawyknienie prostacze raziły rozpieszczoną księżniczkę.
Jadzia nielitościwie mu to zaraz uczuć dawała.
W podróży on nawykły do oszczędności, pilnował zbytnio, aby próżnych nie czynić wydatków. Księżniczka chciała być panią i sypała pieniędzmi na przekorę. Potrzeba się było poddać jej fantazyi. Wprawdzie było teraz tylko na biletach i w hotelach: Madame Junosza de Kormanowska, ale pod tem nazwiskiem wydatnemi głoskami stało: nèe Princesse de...
Księztwem tem Jadzia chętnie się popisywała. Szyte mitry świeciły na jej wyprawie i wszystkich przyborach...
Do Neapolu dojeżdżając, państwo młodzi oboje byli sobą dosyć znużeni. Pomimo to księżniczka w częstych swych listach do matki, które dla niej stanowiły rozrywkę i potrzebę duszną, opisywała ciągle tylko szczęście, jakiego doznawała.
Nadto była dumną, aby się przyznać do zawodu doznanego, do przychodzącego powoli rozczarowania. Owszem, im ono groźniejszem się stawało, tem Jadzia w listach stawała się weselszą... tem unosiła się bardziej nad dolą swoją i wyborem, jaki uczyniła.
Lecz co człowiek chce pisać, a z czem się mimowoli zdradza, nie uchodzi oka doświadczonego... Księżna matka wyczytywała w listach córki więcej czego w nich brakło, niż co tam stało.
Jadzia pamiętała o tem zawsze, aby mąż się przypisywał do jej korespondencyi. Przypiski te były, choć treść ich często dyktowała żona, suche, zimne jakieś i pełne zawsze zakłopotania, niezręczności, zdradzającej, że pan Celestyn z nowym stanem swym wcale się jeszcze nie obył...
Księżna matka odgadywała pożycie córki, i jeśli się niem nie cieszyła, przynajmniej nabierała nadziei, że rozerwanie związku nienawistnego po pewnym przeciągu czasu możliwem się stanie... Drobniuchne szczegóły zdradzały, w jakiem usposobieniu była pani Jadwiga. Matka cieszyła się głównie tem, że zdrowie jej się polepszyło, reszta była dla niej obojętną; im prędzej miały wystąpić nieporozumienia, doprowadzić mogące do rozwodu, tem ks. Eufrezya szczęśliwsząby była.
Nagliła teraz tylko o powrót do Zbyszewa, — reszta miała się dokonać sama. Celestyn na wsi musiał być narażony na stosunki, starcia, które wedle tajemnej myśli księżny, do reszty miały go uczynić żonie nieznośnym.
Zupełna ruina ks. Eustachego, który zdawał się najwłaściwszym następcą po pierwszym mężu — przypadła i rodzinie i ks. Eufrezyi bardzo w porę. Lew ów salonowy, który miał tyle szczęścia u pięknych pań, nie mógł sobie jednak znaleźć posażnej jedynaczki, któraby go uratowała. Znano jego lekkomyślność — charakter księżniczki Jadwigi dawał pewne rękojmie, iż po smutnych doświadczeniach młodości, w jej ręku miało się ustatkować książątko...
Nie wątpiono bynajmniej, iż teraz jako kontrast po profesorze Celestynie, Eustaszek znudzonej pani podobać się potrafi.
Matka przebiegła czuła i to, że Jadzia niższą umysłowo będąc od Celestyna, podraźniona tem, będzie wolała dowcipną nicość, nad którą łatwo uzyska przewagę. Rachuba nie była zbyt przesadzona.
W jaki sposób miano się pozbyć Celestyna, nie zdawała sobie sprawy matka; lecz pewna była, że on sam broni przeciw sobie dostarczy...
Przed obcymi naturalnie księżna Eufrezya o niczem nie mówiła tylko o szczęściu córki, o zięciu zaś nigdy nie wspomniano, jakby go na świecie nie było. I w listach Jadzi, oprócz przypisków officyalnych, mąż grał bardzo małą i podrzędną rolę. Mówiła o sobie — górowało w nich to „ja,“ które pod różnemi formami stanowi u egoistów punkt wyjścia i cel każdej ich myśli...
W Neapolu tyle było do widzenia, urocze okolice taki obudziły zapał w obojgu podróżujących, iż na chwilę harmonia między nimi zapanowała. Drobne spory ustały jakoś, a Celestyn, doskonały cicerone i tłómacz rzeczy starożytnych, nawet przewagę miał nad żoną, która pragnąc się uczyć, stała się łagodniejszą dla nauczyciela. Trwało to jednak krótko.
W Capri pan Celestyn był tak nieopatrzny, iż stanął zachwycony czternastoletnią dziewczynką, która na wpół naga, niosła bronzowe naczynie na głowie i jak posążek grecki była piękna. Żona obraziła się tym entuzyazmem dla plastycznej piękności, pokłóciła się z mężem i w najgorszym humorze wrócili nazad do Sorrenta...
Skutkiem wycieczki tej burzliwej na Capri, było postanowienie jak najprędszego powrotu do kraju. Jadzia tęskniła do matki, do domu, skarżyła się na znużenie, mówiła, iż Włochy są brudne i że ma ich już dosyć.
Wola jej była naturalnie dla męża rozkazem. W początkach pani chciała jak najprostszą drogą jechać do domu; namyśliła się jednak, aby dla uzupełnienia toalety zwrócić na Paryż i poznać po wielu latach niewidzenia słynną stolicę mody.
Celestynowi była ona zupełnie nieznana. Księżna matka już uwiadomiona o blizkim córki powrocie, z następnym listem dowiedziała się, że ma jeszcze posłać pieniędzy, i że nad Sekwaną Jadzia dni kilka chce zabawić.
Wydatki podróży były już bardzo znaczne i dotkliwe. Skarżył się na nie i Podroba, dając do zrozumienia, że młody pan wcale coś oszczędnym nie jest.
Jemu przypisywano tę rozrzutność, chociaż Celestyn dla siebie nie zażądał nigdy ani wydał grosza. To, co mu z summy przez ojca danej pozostało, służyło na bardzo skromne jego potrzeby. Przywiązana żona nie zwracała uwagi na rachunki, ani się kiedy zajęła tem, aby towarzyszowi uczynić jakąś przyjemność. Sama ona potrzebowała wiele, aby nieustannym fantazyom swoim dogodzić. Celestyn bardzo oszczędnie się obchodził, a pomimo to znacznie ostatki swego mienia nadwerężył. Jadzia albo nie rozumiała tego lub wiedzieć o tem niechciała.
Tymczasem Podroba mruczał, że jużciż dużo ekspensować musiano, kiedy takiego hołysza jak Kormanowski począwszy od koszuli trzeba było oporządzać, a taki panicz co nigdy nic nie kosztował, zawsze najwięcej wymaga i grymasi. Delikatnych tych przymówek słuchając stara księżna, nie protestowała wcale, uśmiechała się i zagadywała czem innem.
Właśnie nadszedł był list Jadzi oznajmujący o zwróceniu na Paryż drogi, przeciwko czemu nic nie miała matka, i chciała korzystając z tego dla siebie żądać małych sprawuneczków. Już zasiadała do odpowiedzi, myśląc jak u Podroby wymoże nową przesyłkę pieniężną, gdy — oznajmiono gościa.
Był to przybywający na zwiady ks. Eustaszek, którego rodzina wysłała do Zbyszewa. Za pretekst mu służyła chęć zwiedzenia rezydencyi, o której wyrestaurowaniu i upięknieniu mówiono wiele...
Nie było znać na nim bynajmniej, że świeżo utracił ostatni majątek, i spadłe z niego długi ciążyły na nim jeszcze. Otaczała go taż sama elegancya, cechowała ta sama co dawniej lekkomyślność.
Gdy go oznajmiono, księżna się uśmiechnęła znacząco, pobiegła poprawić strój i włosy, które z powodu żywości jej zawsze bywały w nieładzie, i pośpieszyła do salonu świeżo pięknym rzeźbionym sufitem przyozdobionego, na powitanie kuzynka.
Eustaszek bardzo zręcznie rozpoczął od uniesień i pochwał nad smakiem nieporównanym, z jakim Zbyszew umiała księżna przystroić. Zachwycało go wszystko. Powiadał, że po całym świecie głoszono już o tem gnieździe, jakie troskliwa macierzyńska ręka dla ukochanego dziecięcia usłała...
— Słyszałem, dodał, że księżniczka (familia inaczej jej dotąd nie nazywała) wkrótce już ma powrócić.
— Spodziewałam się jej w istocie bardzo wprędce, odpowiedziała księżna; ale — nie wiem prawdziwie, czy mąż, czy ona, zażądali po drodze być w Paryżu. Spóźnią się więc o kilka tygodni.
Ks. Eustachy na wspomnienie męża uśmiechnął się.
— Spodziewam się, rzekł, iż szczęśliwy ten pan... przynajmniej w miodowych miesiącach z wolą swoją objawiać się nie będzie.
Księżna tylko spojrzała na niego.
— Przyznam się, odparła, że o tym panu, jak go zowiesz, wiem bardzo mało z listów Jadzi. Może to dowodzić, iż jej przynajmniej nie zawadza... Ona zdaje się szczęśliwą i wszystkie jej korrespondencye tego dowodzą... ale — zobaczymy...
Ks. Eustaszek skłonił głowę.
— Byliśmy wszyscy bardzo radzi, aby istotnie maryaż ten ziścił nadzieje księżniczki, chociaż... chociaż...
— Chociaż!! powtórzyła ks. Eufrezya, i zwróciła na piękny strop uwagę kuzyna.
— To ze wszystkiego najlepsze, dodała, od sufitu zwracając się znowu nagle do Jadzi — że ona zdrowszą się czuje, pokrzepioną, i że jej to powietrze włoskie bardzo dobrze posłużyło...
Usiedli. Rozmowa dziwnie plątana, choć się zwracała do różnych przedmiotów, ciągle potrącała o księżniczkę.
— Niech się księżna nie dziwuje, rzekł w końcu Eustaszek: że ja się tak troskliwie dopytuję o wszystko co się mojej kuzyneczki tycze... Była to zawsze moja potajemna passya... kochałem ją. Nieszczęściem nie mogłem nigdy pozyskać łaski w jej oczach... Westchnął.
— Zdaje mi się, żeś trochę sam winien temu — rzekła matka po cichu. Draźniłeś ją, sprzeciwiałeś się jej, a ona była naówczas w takiem usposobieniu.
I z uśmiechem dodała patrząc na podłogę:
— Któż wie? może teraz będziesz szczęśliwszy?
Lecz wnet w żart to obróciła... ks. Eustaszek wynurzył gorące swe i teraz nawet nie ostudzone uwielbienie dla Jadzi. Znajdował ją genialną, znajdował piękną, wdzięczną — uroczą. Dla niego, jak powiadał, drugiej jej podobnej na świecie nie było...
— Wszystko to trochę po niewczasie uznałeś — gdyśmy ją stracili! westchnęła matka.
Spojrzeniem wszakże żywem zdawała się mówić przeciwnie, że nic jeszcze straconego nie ma...
— Jak tylko ta droga moja Jadzia powróci przyjeżdżaj do nas... Proszę, pewna jestem, że i ona ci będzie rada, bo — zawsze lubiła cię, choć zbliżyć się nie mogliście. Samotność długa z tym mężem, który jest trochę pedant, musiała ją znużyć...
Ks. Eustachy oświadczył się z gotowością przylecenia na skrzydłach, jak tylko księżniczka powróci.
Mówiono o rzeczach wielu. Księżna nawiasowo ubolewała nad niezmierną kosztownością podróży, a choć winy tych nadzwyczajnych wydatków nie przypisywała — „temu panu“ — czuć było, że nie kogo innego tylko jego nią obarczała.
— Jadzia w tem nie miała doświadczenia... a jej towarzysz — mówiła, — trudno by ją w tem zastąpił i umiał powstrzymać. C’etait si neuf pour lui! Mnie Jadzia towarzyszyć sobie nie pozwoliła! Mniejsza jednak o wydatki, byle zdrową nam i silną powróciła...
Ze dworu poprowadziła księżna do ogrodu gościa, pokazując mu i tam wszystkie pomysły swe i wykonane upiększenia.
— Jednego mi żal — dodała — że oprócz Jadzi, która ma jak ja wiele gustu — mało kto się na tem pozna, co ja dla nich zrobiłam... Smak niewszystkim jest dany...
Książę starał się dowieść, iż on przynajmniej był nim obdarzony, ale zarazem dotknął tego, iż ludzie nawet najrozumniejsi, a bez pewnych tradycyj, nabyć go nigdy nie mogą.
Księżna się na to godziła. Gość usilnie się starając przypodobać, pozostał na obiedzie, zabawiał doskonale, dowcipował, badał, i doszedł do tego przekonania, iż — przy szczęśliwym składzie okoliczności — projekta życzliwych mu krewnych u matki nie znajdą oporu...
Po kilkakroć ks. Eufrezya z widoczną niechęcią i wstrętem odzywała się o mężu swej córki...
Ks. Eustaszek niby przypadkiem wspomniał, iż słyszał jakoby rodzona siostra „tego pana“ miała zamiar przyjąć obowiązki guwernantki w domu bogatego bankiera. Nie mogło to być przyjemnem familii.
Księżna usta zagryzła.
— Spodziewam się, że gdy ten pan powróci, a dowie się o tem, potrafi zapobiedz przecię... Jadzia może uczynić jakąś ofiarę, aby tego nie dopuścić. Byłby skandal dla nas wielce nieprzyjemny, a dla naszych nieprzyjaciół zbyt miły...
Mówiono wiele jeszcze o zgubnych skutkach wszelkich mezaliansów, i ks. Eustaszek późnym wieczorem, w najlepszem usposobieniu odjechał...




Pierwszą myślą księżny matki było w Zbyszewie na córkę oczekiwać i tam przyjąć powracającą. Niecierpliwiło ją wyglądanie ciągłe i zwłoki, a że stęsknioną była do swej Jadzi zmieniła wkrótce pierwsze postanowienie i zamierzyła spotkać się z córką w Warszawie, zapowiadając Podrobie, aby wszystko miał w pogotowiu, bo natychmiast razem do Zbyszewa przybędą.
Księżna gdy raz powzięła myśl jakąś, a nic jej do wykonania nie przeszkadzało, niecierpliwiła się i natychmiast przyprowadzała do skutku. Jednego poobiedzia zażądawszy wybiedz do Warszawy, wyprawiła list do córki, a nazajutrz była już w drodze... Tu nudziła się trochę, bo nawet najukochańszej Żuliety nie miała, od czasu wesela przebaczyć jej nie mogąc, że się wymówiła od przybycia. Pierwszego kroku dla przejednania uczynić nie chciała. Z dnia na dzień spodziewani byli państwo Kormanowscy; tymczasem list nadszedł już z drogi, że Jadzia się czuje cokolwiek cierpiącą i zmęczoną, więc podróż musi odbywać powoli i zapewne spocząć jej wypadnie jeszcze we Wrocławiu.
Nie licząc już dni, nie mogąc wytrzymać nowego tego opóźnienia, ks. Eufrezya w kilka godzin po odebraniu wiadomości, ruszyła pocztą do Wrocławia bez odpoczynku. Stanąwszy tam, naturalnie pod Złotą Gęsią, bo wszyscy tam od wieków stawać byli przywykli, nie znalazła córki jeszcze, lecz była pewna, że i ona zajechać tam musi.
Tymczasem drugi już dzień nudziła się, zamówiwszy mieszkanie, posyłając na zwiady, a córki się doczekać nie mogła. Zaczynała się już trwożyć, aby nie zmieniła planu podróży i żeby się nie rozminęły, gdy wieczorem — o radości! — zjawiła się oczekiwana Jadzia, a matka i córka rzuciły się sobie w objęcia z wybuchem czułości, którą księżna Eufrezya oblała łzami.
Odetchnąwszy, dopiero zaczęła się córce przypatrywać. Rok prawie upłynął jak jej niewidziała i nadzwyczajną znalazła w niej zmianę. Jadzia zmężniała, zdawało się, że urosła, twarz jej stała się poważniejszą jeszcze niż była i choć niepiękną, ale pełną życia i wyrazu. Matka napatrzyć się jej, nacieszyć się nią nie mogła, i tak była zajęta ukochaną, że nie uważała nawet, gdy Kormanowski zbliżył się i w rękę ją całował. Dopiero po chwili obejrzała się, szukając go oczyma, i spostrzegła pokornie stojącego, bladego, mizernego, zawsze pięknego mężczyznę, na którego twarzy wypiętnowany był głęboki smutek, źle pokryty pozorną, wymuszoną, fałszywą wesołością.
Jadzia prawie w tejże chwili odwróciła się do niego wydając rozkazy.
— Proszę cię Celestynie, idźże dopilnuj, aby mi moje tłómoki zniesiono wszystkie i aby znowu co nie zginęło... A! moja torebka! poszukajże mi torebki... Zadysponuj herbatę... Gospodaruj — bo ja nie mam ani głowy, ani czasu.
Celestyn spełniając polecenie, ruszył się natychmiast, wyszedł z pokoju i zniknął.
Matka i córka zostały same... Ks. Eufrezya ponawiała uściski i pocałunki, patrzała na córkę, i uradowana nią, powtarzała zachwycona:
— Wiesz, żeś urosła i wyładniała! Słowo ci daję... O! moja Jadziu, jakżem szczęśliwa, że cię mam znowu... No — a ty rada jesteś ze swej podróży?
Nie śmiała zapytać o męża.
Jadzia się zarumieniła.
— Pisałam mamie — zaczęła mówić śmiejąc się — podróż była zachwycająca, nauczająca — i mój dobry Celestyn...
Matka badająco spojrzała na nią.
— O! proszę nie wątpić — dodała córka: Celestyn jest bardzo dobry, łagodny, przywiązany do mnie...
— Niewielka zasługa — rzekła matka, — kto ma taką żonę jak ty... na klęczkach ci służyć powinien.
— O! na klęczkach, to znowu nie! poczęła Jadzia; — sprzeczaliśmy się nieraz — ale zawsze kończąc najlepszą zgodą.
— Sprzeczali? wy?? oburzyła się matka — on śmiał?
— Ale, kochana mamo... w rzeczach naukowych on ma swe zdanie, a nawet bywa uparty... co nie przeszkadza mu kochać mnie.
Ks. Eufrezya gryzła wargi.
— Zdaje mi się, rzekła cicho — że on dawniej jakoś świeżej i lepiej wyglądał... Znalazłam i w nim zmianę.
— Być może — odpowiedziała Jadzia, — zdrowie ma dosyć delikatne...
— Tego przewidzieć było trudno, boć wychowanie pieszczone być nie mogło — dorzuciła księżna.
Córka zaczęła już mówić o czem innem. Tymczasem znoszono niezliczone pakunki, ludzie się kręcili, a wpośród nich przesuwał się Celestyn ciągle zakłopotany, zajęty, nie mając czasu przyłączyć się do towarzystwa.
Parę razy przychodził coś szepnąć żonie, która go natychmiast po coś wysyłała, posługując się nim ciągle.
Kazano podawać herbatę, a że wszystkie drobne takie gospodarskie zajęcia Jadzię nudziły i wcale się do nich wziąć nie umiała, powołany został Celestyn do przygotowania herbaty. Z uśmiechem wyciśniętym na ustach bladych wszedł pośpiesznie spełnić tę funkcyę do której był nawykły, a księżna przez jakieś uczucie politowania czy ciekawości parę razy go zagadnęła. Celestyn silił się na odpowiedzi w myśl żony — co nie zapobiegło temu, iż natychmiast z poprawkami i objaśnieniami przerywała mu prawie mówić nie dając.
Kilka razy tak odprawiony mąż, usiadł trochę z boku do herbaty, ale tej mu Jadzia wypić nie dała, chcąc matce pokazać sprawunki, które dla niej przywiozła.
— Zmiłuj się, idź ty sam i dopilnuj... herbata ci nie uciecze... bo mi służąca wszystko poprzewraca...
Celestyn o tyle tylko się wyemancypował, że spragniony herbaty wziął ją z sobą, a Jadzia pognała go przestrogą, aby nią pudełek nie pooblewał.
To służebnictwo nieme Celestyna, posłuszeństwo jego i zahukanie, nawet księżnę jakoś uderzyło nieprzyjemnie, i szepnęła — że należało mu dać dopić przynajmniej, nie wypędzając go znowu.
Tak zszedł wieczór cały, a że matka i córka bardzo dużo do mówienia z sobą miały, postanowiono, aby nocowały w jednym pokoju. Celestyn zająć miał osobny....
Wkrótce też pożegnał księżnę, która uważała, że dając żonie dobranoc, nie w twarz ale w rękę ją pocałował, ona zaś niby się pochyliła ku niemu, jakby miała zamiar musnąć czoło jego ustami — ale czasu na to nie było...
Najmniejszy ruch, skinienie, słowo nie uszło uwagi matki, która w duszy cieszyła się z tego co widziała... Nie spodziewała się, aby niespełna rok tak tę gwałtowną miłość ostudził. Nazajutrz cały dzień miano pozostać we Wrocławiu, bo księżna płócienne rzeczy kupować zamierzała. Celestyn stawił się do śniadania, a po dniu księżna jeszcze go bardziej zbladłym znalazła.
Miał zamiar korzystając z tego spoczynku obejrzeć miasto, kościoły, ratusz — ale Jadzia się temu oparła.
— Proszę cię — to fantazya, co tu może być godnego widzenia w tym Wrocławiu dla nas, co z Włoch i Paryża powracamy? Powtóre ja ciebie ciągle potrzebuję, i wiesz, że się obejść bez ciebie nie mogę...
Była to jedyna czułość, jaką mu Jadzia powiedziała, ale w obejściu się ani znaku jej nie znalazła matka. Na cichą powtórzoną jej uwagę, że Kormanowski zmizerniał — odpowiedziała:
— Tak się mamie zdaje... a choćby nawet pobladł, trochę, to się będzie wydawał dystyngowanym...
Cały ten więc dzień znowu Celestyn spędził na posługach, a przy obiedzie choć się mieszał dyskretnie do rozmowy — ile razy zdania jego i żony nie zgadzały się, natychmiast ustępował i milczał. Jadzia, jak znajdowała księżna, nabrała pewności siebie, śmiałości, dowcipu, i była tak bujnie rozwiniętą, tak zachwycającą, iż nieustannie matka się dziwiła, ściskała i przyklaskiwała. Mówiła wiele, sądziła zuchwale, nie cierpiała, aby się jej sprzeciwiano, i zdawała się bardzo szczęśliwą z tego co wygłaszała. Celestyn też nie szczędził żonie pochwał, i starał się podnosić każde jej słowo... Księżna matka, która go nienawidziła, zdziwiła się sama sobie, iż teraz — mimo niechęci, litość w niej jakąś obudzał.
Z powodu interesów, o których była wzmianka, Jadzia objawiła zdanie, iż ponieważ mama była łaskawa oddać im klucz Zbyszewski, Celestyn za powrotem zaraz się musi zająć interesami i gospodarstwem.
— Ale najprzód pozwól mi się obeznać z niemi i rozpatrzyć, odparł mąż łagodnie. Zapewne, że to jest moim obowiązkiem być ci pomocą — lecz wprzód nauczyć się muszę tego, o czem nie mam jeszcze wyobrażenia...
— A! to są rzeczy proste — zawołała Jadwiga. Kto tyle co ty umie, a głowę ma otwartą, długo nie potrzebuje studyować.
— Bo... wie mama co? — dodała nieuważnie — ja jestem przekonana, że ten ukochany mamy Podroba, więcej tam o sobie niż o nas pamiętał... A ja — nie chcę być oszukiwaną...
Dotknięta ze słabej strony, księżna mimo całego przywiązania do córki, zaprotestowała...
— Jesteś w błędzie — nie ma uczciwszego człowieka nad niego... On mnie z kłopotów wyprowadził, i pewna jestem, że pan Celestyn się bez niego nie obejdzie...
— Zobaczymy! rzekła Jadzia, nie ustępując.
Po obiedzie wypuszczono pana Celestyna na cygaro, a matka z córką rozpoczęły rozmowę o rodzinie...
— Wiesz, że ten biedny Eustaszek, rzekła księżna, który nawiasem mówiąc, zawsze się w tobie kocha — stracił wszystko... Niezmiernie nam go żal, bo zdaje się, że w tem winy jego nie ma — a chłopak jest zdolny, miły i bardzo dystyngowany...
— Żal mi go — odezwała się Jadzia — chociaż dawniej mnie nudził.
— Tak, kiedy byłaś tym swoim... zajęta i rozgorączkowana — przerwała matka. Teraz, gdyś ostygła, wyda ci się inaczej.
— Mama znajduje, żem ostygła? podchwyciła Jadzia...
— Bo to jest w naturze rzeczy — krótko zakończyła księżna.
Po chwilce milczenia, Jadzia śmiejąc się wtrąciła.
— Zkądże mamie myśl ta przyszła, że Eustaszek kochał się we mnie?
— Wiem to z najlepszego źródła — zagadkowo odparła matka, — i że nawet nie przestał się kochać.
— A! to zabawne, — zawołała Jadzia, — nigdybym tej lekkiej istoty o uczucie żadne nie posądziła...
Na tem się skończyło, bo księżna umyślnie rozmowę odwróciła. Celestyn zaledwie się zjawił, miał sobie polecone przygotować dalszą podróż jutrzejszą i dopilnować pakowania tak, jak czuwał nad rozpakowywaniem.
Matka i córka nazajutrz siadły do jednego powozu, a mąż ze służącą do drugiego. Byłby może uniknął tego rozporządzenia Celestyn, bo żona jeszcze o niego była zazdrosną, ale sługa była stara i brzydka.
W podróży miał czas, sam będąc, zastanowić się nad sobą i swem położeniem. Czuł on dobrze, w jak fałszywem był i przykrem, ale wyjść z niego nie widział sposobu... Zbliżanie się do Warszawy przypomniało mu matkę, ojca, siostrę, i te czasy szczęśliwe, te dni jasne, na pół pracy, na pół życiu z rodziną poświęcone. Jakże one teraz wydawały mu się szczęśliwemi obok tych, które przeżywał w męczarni coraz wzrastającej, której końca przewidywać nie mógł!
Miłość dla Jadzi wprawdzie trwała w sercu jeszcze, były chwile, w których ona odżywała — lecz poznał wszystkie jej słabości, doświadczył okrutnego egoizmu, i uczucie dawne pozostało w nim niemal tylko jako wspomnienie.
Życie z nią za granicą, wśród obcych, stosunkowo było jeszcze stokroć znośniejsze nad to, jakie się im w kraju zapowiadało.
Wprawdzie żona zapewniała go, iż familia musi się przejednać z nimi, że ona potrafi ją zmusić do tego — ale Celestyn wiedział dobrze, iż mu nigdy nie przebaczą. Jeden Rymund na przekorę drugim mógł tę zgodę popierać i dać dobry przykład, ale ten wpływu nie miał i sam ledwie był znośnym księżny rodzinie, choć Rymundowie nad herbem z dawna mitrę nosili.
Księżna matka zapowiadała, że w Warszawie ledwie tyle zabawić mogą, ile Jadzia dla spoczynku potrzebować będzie. Chciała się co najprędzej pochwalić Zbyszewem, w którym ich oczekiwano. Celestyn miał nadzieję w jakikolwiek sposób wyrwać się dla widzenia matki i siostry. Nie mówił o tem żonie, lecz zdawało mu się, że tego wzbronić nie mogłaby ani chciała.
Chciał też zobaczyć Michała i kilku dobrych przyjaciół, po których tęskno mu było...
Lecz zaledwie powozy zaszły przed pałacyk, żona przywołała go, polecając mu tyle i tak rozmaitych posług dla siebie i matki, że cały dzień pierwszy ledwie wystarczył na nie.
Wieczorem znalazł chwilę, gdy Jadzia w swoim dawnym appartamencie się rozpatrywała, i wszedł do niej, korzystając z niebytności matki.
— Jutro, moja Jadziu — odezwał się dość nieśmiało zbliżając — pozwolisz mi się na kilka godzin uwolnić...
— Przeczuwałam to — odparła sucho żona, nie spoglądając ma niego. Ale — proszę cię — jestże to konieczne?
— Konieczne — rzekł Celestyn tonem tak pewnym, że żona się na niego obejrzała. Zdumiał ją objawem tej woli swej stanowczym.
— Zapewne będziesz się widział z siostrą — rzekła po namyśle Jadzia... Właśnie mama mi mówiła, że nie wiem czy z potrzeby, czy dla fantazyi, ma podobno przyjąć miejsce guwernantki u bankiera... nie wiem — zdaje mi się Izraelity, czy ex-Izraelity... Wyperswadujże to jej — boby nas to okryło nową śmiesznością.
Celestyn zarumienił się mocno. Przywiązany był do siostry, i dotknęło go wspomnienie o niej.
— Nową śmiesznością — podchwycił z goryczą — a... więc już ją jakaś poprzedziła?
Jadzia usta zacięła — i zwróciła się do swych książek...
— Co się tycze siostry mojej — dodał Celestyn — ja nie mam żadnego prawa wzbronić jej postąpić jak zechce...
— Możemy wyindemnizować stratę! — sucho odezwała się Jadzia.
— Ale Leokadya od nas — odemnie nicby nie przyjęła! zawołał Celestyn.
Ten opór może po raz pierwszy tak wyraźny, podraźnił mocno żonę... Zamilkła groźnie... Celestyn czekał jeszcze, gdy śpiesznie krzątając się, wyszła do drugiego pokoju.
On został w saloniku, i gdy po kilku minutach żona powróciła, zastając go w tem samem miejscu z twarzą namarszczoną posępnie — popatrzała na niego dumnie, obeszła go do koła, i nie przemówiwszy do niego, udała się do matki.
Celestyn podumał jeszcze chwilę, stojąc jak wryty, i zawrócił się do swojego pokoiku... Tu mu oznajmiono, że herbata czeka. Wszedłszy do jadalni, znalazł już żonę i księżnę za stołem, a pannę Klarę zajętą herbatą, z którą jak się zdaje, nie oczekiwano na niego, a może się nie spodziewano. Obie panie były nachmurzone, nadąsane, jakby po niemiłej rozmowie, którą przyjście jego przerwało. Domyślić się mógł łatwo, co było jej przedmiotem.
Gdy usiadł, nikt się nie odezwał do niego, nie patrzano nań...
Jakby dla wyrwania ich z tego przykrego położenia, kamerdyner zdziwionej niby księżnie oznajmił — ks. Eustachego...
Wcale się go tu nie spodziewano; ale księżna żywo bardzo poruszywszy się, prosić kazała, a Jadzia okazała wielką uciechę z przybycia kuzyna. Już to samo w tej chwili dogadzało jej, że mogła w obec męża okazać się wesołą, zemścić się na nim lekceważeniem, a przed Eustaszkiem popisać się owocami podróży i doświadczenia...
Wreszcie — wiedziała od matki, że Eustaszek zawsze się w niej kocha, a kobiety, choćby najobojętniejsze dla zakochanych, zawsze pewną słabość ku nim czują.
Ks. Eustachy wpadł raczej niż wszedł do salonu udając niecierpliwego, poruszonego, zgłodniałego, przywitał księżnę i rzucił się do rąk Jadzi z takim zapałem, jakby zakochany był w istocie. Nie kosztowało go nic odegranie tego prologu, bo miał niezmierną wprawę do ról salonowych miłostek.
Na Jadzi uczyniło to widoczne i miłe wrażenie, przyjęła go daleko lepiej, serdeczniej, poufalej niż kiedykolwiek. Grunt był doskonale przygotowany przez matkę, chwila trafnie wybrana.
Książątko nie wiedząc dobrze, jakie tu stanowisko zajmował mąż teraz, a domyślając się qu’il était dégrossi, otargany i na stopie równości z rodziną, zwrócił się bardzo grzecznie do niego, ścisnął za rękę, przemówił żywo i zawiązał rozmowę.
Celestyn zwykle milczący, nawykły do biernego stanu, w tej chwili jednak podraźniony przez żonę, uczuł w sobie odwagę, ochotę do mówienia — zuchwalstwo dziwne. Śmiejąc się, ze swobodą odpowiedział księciu, i — Jadzia patrzała na niego ze zdumieniem — stał się jakby innym człowiekiem. Księżna matka, dla której to było jakby rewelacyą nową, bo od spotkania się z nim we Wrocławiu nie słyszała go mówiącego tym tonem i z taką śmiałością — osłupiała niemal. Miałażby się na nim omylić?
Książę dopytywał o podróż.
— Podróż była jakby snem czarującym, począł Celestyn. Włochy mają dla wszystkich urok wielki, dla tych nawet, co na piękności natury są ślepi, a sztuka i piękna poczucia nie mają, cóż dopiero gdy się je zwiedza w takich jak my szczęśliwych warunkach, i z takiem usposobieniem do pojęcia wszystkiego co piękne, jak moja żona! Włochy też dla mnie oświecone tem słońcem były prawdziwie zachwycające...
Jadzia słuchając zarumieniła się. Pozazdrościła Celestynowi tego wystąpienia, i natychmiast mowę mu przerwała.
— Ja zaś — rzekła — choć się często zachwycałam i tą naturą tak do naszej niepodobną, a tak życia pełną, i dziełami sztuki, naprzekór Celestynowi gotowam dziś strony ujemne podnieść! Nie zbywało na nich! Włochy są brudne, Włosi są oryginalni, ale grosza chciwi — starożytności pofałszowanych mnóztwo — powietrze albo gorące nadto lub przejmujące chłodem... Słowem...
Ks. Eustachy gotów był stanąć po stronie kuzynki, gdy Celestyn z odwagą, z jaką wystąpił naprzód — mówił dalej, nie zważając na to, iż żona dawała widoczne oznaki zniecierpliwienia.
— Strony ujemne — rzekł — nikną przy wrażeniach silnych, i dopiero teraz może Jadzia je sobie przypomina, bo na miejscu widziałem ją równie jak ja zachwyconą.
Nienawykła do tak śmiałego występowania męża, młoda pani groźnie się zmarszczyła.
— Ja sądzę, wtrącił książę grzecznie, że właśnie to, iż poglądy państwa może były różne, i każde z nich jedną stronę widziało silniej — dopełniało to wrażenia, i mogło być wielce przyjemnem. Nic smutniejszego nad monotonną zgodę umysłów...
Celestyn się uśmiechnął z lekką ironią.
— Książę masz słuszność, rzekł: maleńkie różnice zdań wywołują dyskussyę i doprowadzają do nowych i niespodzianych poglądów. Właśnie ja wiele pod tym względem winienem mojej żonie, bez której na bardzo znaczną część włoskich piękności byłbym przy mej admiracyi ślepym.
Jadzię coraz mocniej draźniło to występowanie mężowskie; książę uśmiechał się, patrzał, badał. Zwrócił się jeszcze raz grzecznie do Celestyna, który mu odpowiedział swobodnie, ale wnet młoda gospodyni pociągnęła go ku sobie.
Nie mogła już dłużej wytrzymać w tym cieniu, przez męża zepchnięta na chwilę na plan drugi; pilno jej było olśnić kuzyna, i wtrąciła się przebojem do rozmowy, sypiąc jak z rogu obfitości najdziwaczniejsze paradoksa, poglądy, postrzeżenia.
Ten popis powstrzymany trochę, wybuchnął tem gwałtowniej, ale skutkiem niecierpliwości i pośpiechu, stał się jakimś poplątanym, niejasnym, — a w wielu rzeczach sam z sobą sprzecznym.
Eustaszek jednak słuchał go z wyrazem uwielbienia i zachwytu, potakując gorąco, dając oznaki najżywszej admiracyi — nie śmiejąc przerywać... tchnąć niemal...
Matka równie z nim się unosiła. Nie uszło uwagi Jadzi i mocno ją dotknęło, że siedzący naprzeciw Celestyn pozostał zimnym, parę razy ośmielił się sprostowywać, co rumieniec gniewu na lica wywoływało... i — wcale sympatycznym słuchaczem dla żony nie starał się okazać.
Księżna matka była oburzona; Jadzia nadrabiała humorem przesadnie wesołym. Unikała już spoglądać na męża, od którego i ks. Eustachy się odwracał, ale to nie onieśmieliło Celestyna. Był wyjątkowo zuchwałym dnia tego, jak się to często trafia ludziom słabym. Nie znał miary, gdy był podrażniony.
Znalazłszy sposobność w chwili, gdy żona zamilkła trochę, zabrać głos, Celestyn wystąpił z poważniejszym obrazem Włoch, z humorystycznem opowiadaniem przygód podróży. Był tego dnia natchniony. Żona nigdy go nie słyszała z takim talentem i swobodą mówiącego, nadewszystko z taką lekkością i dowcipem.
Ks. Eustachy, znawca i smakosz, mimowoli zwrócił się znowu do Celestyna, dał się urokowi jego rozmowy podbić — i mocno zniecierpliwił Jadzię, mężowi jej okazując współczucie...
Wszystko to dla Jadzi było tak nowem, niespodziewanem a niemiłem, iż nie mogła utaić przed matką nieukontentowania.
Pochyliła się jej do ucha, zasłaniając wachlarzem i szepnęła:
— Celestyn dziś — nie do zniesienia.
Księżna to potwierdziła ruszeniem ramion.
Ale Jadzia się tak dać pobić nie mogła: szło jej zawsze o zachwycenie kuzyna, o popis chybiony, nie znalazła więc innego sposobu na to nad bardzo niezręczny.
Zwróciła się do męża, dając mu jakiś rozkaz, który on zwykł był dawniej skwapliwie sam spełniać. Tym razem Celestyn zamiast wstać i pójść sam po żądane intaglie i starożytności, które Jadzia pokazać chciała kuzynowi i tłómaczyć — przywołał kamerdynera, wskazał mu gdzie się znajdują — i przynieść polecił.
Na twarz Jadzi wystąpił straszny rumieniec, brwi się ściągnęły, usta ścięły, a matka śledząca ruch jej każdy — zbladła ze strachu. Celestyn widział to, czy nie poznał, czy nie zrozumiał — lecz nie zdawał się bynajmniej poruszonym. Mieszał się do rozmowy, a oczy żony, które go z groźbą szukały, nie mogły z wejrzeniem jego się spotkać.
Ks. Eustaszek nadto był dobrym znawcą ludzi i fizyognomij, aby całej tej gry nie dostrzegł i po części jej sobie nie wytłómaczył.
Cały wieczór zszedł na utarczkach podobnych. Zyskał w nich najwięcej książę, bo Jadzia na przekorę mężowi, dla obudzenia w nim zazdrości, może przez fantazyę jakąś chorobliwą, starała mu się przypodobać, kokietowała go jawnie, poufaliła się, zawróciła mu głowę, i poszła tak daleko, że matka, która była uszczęśliwiona tem, musiała dawać znaki, aby się do zbytku już od razu nie kompromitowała.
A Celestyn? Rachuba na umartwienie go zdawała się zupełnie chybiona: siedział spokojny, prawie bez zmarszczki na czole, nie okazując ani zazdrości, ani złego humoru.
Naturalnie powiększało to jeszcze gniew Jadzi, która, gdyby nie oczy na nią patrzące, możeby się rozpłakała. Oburzona była przeciw niewdzięcznikowi i poprzysięgała mu zemstę.
Nie wiedząc już co wymyślić, aby go znękać, zabrała Eustachego, podając mu rękę, do swojego saloniku, poszła z nim sama i pozostała dość długo, zostawując męża z matką zaniepokojoną tym wybrykiem córki.
Celestyn tymczasem bawił nadąsaną mamę z tąż samą swobodą i humorem, jakich już wprzódy dał, próby.
Po długim dosyć pobycie w swoim saloniku z kuzynem, Jadzia wróciła, szepcząc z nim coś i uśmiechając się do niego.
Była pewna, że Celestynowi wyrządziła boleść wielką — lecz nie znalazła śladu jej na jego twarzy.
Na ostatek, uszczęśliwiony swem nadzwyczajnem powodzeniem, książę pożegnał matkę, ścisnął rękę Jadzi, która głośno zapraszała go do Zbyszewa i odprowadziła aż do drzwi, a Celestyn równie uprzejmie wywiódł aż do sieni, i — nie powracając już do salonu, wprost odszedł do siebie.
Matka i córka zostały same, i pewny przeciąg czasu panowało milczenie. Jadzia zasępiona ciągle oczekiwała męża, sposobiąc się mu dać burę — a przekonawszy się, że nie przyjdzie, co ją ostatecznie wprawiło w największą passyę, odezwała się do matki:
— Nie mogłam dziś poznać Celestyna! Był do — niezniesienia; zdawał się chcieć wszystko mówić i czynić na przekorę.
— Bo i ty, kochana moja — trochę go draźniłaś!
— Niecierpliwił mnie temi popisami przed Eustachym, mówiła Jadzia; nie dał mi ust otworzyć. Co ja biało, on zaraz malował czarno...
Pocieszając ją ks. Eufrezya uściskała...
— A cóż, Eustaszek? spytała cicho; nie prawdaż, że ci się teraz wydał inaczej?
— W istocie zyskał wiele — odparła córka. Znajduję go bardzo miłym i inteligentnym. Możnaby z niego zrobić wcale niepospolitego człowieka.
Spojrzały na siebie; matka się uśmiechnęła, Jadzia zagadała znowu o Celestynie, i dając matce dobranoc, wróciła do swoich pokojów.
Zdało się jej, że mąż z pewnością przyjdzie do niej — oglądała się i słuchała, czekała napróżno. Niecierpliwość wzrastała. Parę razy zerwała się sama pójść do niego i zrobić mu scenę — ale duma nie dopuściła. Około północy wzburzona położyła się do łóżka.
Nazajutrz rano pierwszem pytaniem jakie zadała pannie Klarze, było: czy mąż wstał już?
— O! już go nawet w domu nie ma! odparła stara sługa — wyszedł bardzo rano, i prosił, aby go z obiadem nie oczekiwano...
Nie odpowiadając na to — pani Jadwiga ubierać się zaczęła...
Panna Klara łatwo poznać mogła, iż dnia tego nie trzeba jej było draźnić najmniejszem przeciwieństwem.
Celestyn spędziwszy noc w gorączkowych marzeniach — wstał rano, postanowiwszy udać się na cały dzień na Pragę.
Siostra już się go spodziewała.
Wczorajszy wieczór byłby może dotknął go daleko boleśniej, gdyby nie zajęcie rodziną własną i nadzieja widzenia matki. Z bijącem sercem pojechał na Pragę, i porzuciwszy dorożkę zdala od dworku, pieszo poszedł do niego...
W ganku widać już było białą sukienkę, pod którą się Leokadyi domyślał. Łzy dobywały się z pod powieki, przyszła na pamięć ostatnia bytność pogrzebowa — trumna ojca w dniu wesela.
Dworek wydawał się ten sam, a jednak jakby już opustoszały...
Szedł i stawał. Wtem biała owa postać w ganku podniosła się, odwróciła, dojrzała go i ręce otwarte wyciągnęła ku niemu. Patrzali na siebie z dala...
Leokadya była jak dawniej piękną, lecz zbladłą nieco i znękaną; zmiana w niej wszakże prawie nieznaczącą się wydawała obok tej, jakiej uległ Celestyn.
Na widok tego zwiędłego, przedwcześnie zestarzałego, smutnego brata — jakim go nigdy Leokadya nie znała — przestraszyła się i wykrzyknęła mimowolnie...
Szczęściem okrzyk ten mógł sobie tłómaczyć inaczej.
— O mój Boże! w duchu mówiła Leokadya — oni go zamęczyli!!
Celestyn wywołując uśmiech na usta, szedł do siostry... Uścisnęli się nic nie mówiąc...
— Matka? spytał po cichu przybyły.
— Spodziewa się ciebie — odpowiedziała Leokadya — ale dnia jej nie mówiłam. Obawiałam się, aby ci co nie przeszkodziło...
— Dobrześ zrobiła... rzekł Celestyn.
— Chodźmy — odezwała się drżąc siostra — ja wejdę pierwsza, a ty za mną.
Pani Monika od śmierci męża, którą odchorowała i przebolała straszliwie — była cała w sobie i modlitwie pogrążona. Żyła w innym świecie i potrzebowała nieustannej pieczy córki, bo o nic się nie troszczyła, o niczem nie pamiętała, i o niczem mówić teraz nie umiała, tylko o swym nieboszczyku, albo o życiu przyszłem i Niebiosach. Oznajmienie o przybyciu syna trochę ją z tej apatyi wywiodło. Spłakała się, ucieszyła — spodziewała się go widzieć szczęśliwym...
Leokadyi przyszło na myśl, prowadząc Celestyna, iż w twarzy jego, matka dojrzy może zmiany strasznej; tem się tylko pocieszała, że — oczy wypłakane, wymodlone, niedobrze już widziały...
Gdy Leokadya wsunęła się do pokoju, w którym pani Monika w krześle u okna na książce się modliła, staruszka głowę podniosła...
— A co, dziecko moje? nie ma go? zapytała.
Leokadya wskazała na drzwi ręką. Celestyn wchodził i już był u nóg staruszki, która zachodząc się z płaczu, ściskała go i całowała.
— Ten poczciwy mój Celestyn — że też on o nas nie zapomniał!...
Kazała mu usiąść naprzeciw siebie, i poczęła mu się przypatrywać.
— A to ta podróż cię musiała zmęczyć, bo mi coś mizernie wyglądasz... szepnęła.
— Tak, kochana mamo — w istocie znużony jestem długą podróżą... rzekł Celestyn — ale — zdrów jestem.
— O! i szczęśliwy? i szczęśliwy? niespokojnie się w niego wpatrując, rzekła matka.
Celestyn uśmiechnął się — potwierdzając.
— Bardzo szczęśliwy!
— Oni ciebie wszyscy, tak jak my, kochać muszą, bo któżby ciebie nie kochał?
Na to Celestyn jakoś nie odpowiedział, zaczął opowiadanie gdzie bywał... matka słuchała zachwycona. Obok stojąca Leokadya wejrzeniem pilnem badała brata. Przerażało ją to wyniszczenie twarzy, to wychudzenie rąk bladych, cera żółta. Zdawało się jej nawet, że bujne, piękne włosy jego znacznie przerzedziały...
Rok ten zaciążył na nim lat dziesiątkiem... Celestyn o ile możności starał się być wesołym, ożywionym, i matkę oszukał łatwo, bo ona go takim widzieć pragnęła — ale nie siostrę.
Leokadya widziała w tem zniszczeniu przedwczesnem brata cały przeżyty dramat jakiejś miłości niezdrowej, jakichś boleści tajonych — życia niezbadanych. Wszystko było zmienione w tym Celestynie, którego znała tak szczęśliwym i spokojnym; ciężar życia przygniótł go i jakby spłaszczył brzemieniem swem. Głos jego nie brzmiał jak dawniej, myśl nawet chodziła inaczej. Był to człowiek nieszczęśliwy, który jak ów spartański chłopiec lisa za nadrą szarpiącego mu piersi ukrywał...
Pilno było Leokadyi, dawniej powiernicy wszystkich brata uczuć i myśli, wziąć go na osobność i w imię dawnej miłości zmusić, aby sobie ulżył, a serce zbolałe przed nią otworzył.
Ale staruszka nie puszczała syna. Wszak ten jeden, jedyny dzień mógł jej darować, a potem — nie wiedzieć kiedy się już widzieć mieli, lub — może nigdy nie zobaczyć. Staruszka wzdychała do tego grobu, który sobie obok mężowskiego przygotowała.
Siedzieli więc razem aż do obiadu... który po staremu był podany. Nawet w tych znanych potrawach i ich smaku, Celestyn znajdował wspomnienie ojca i przeszłości — niepowrotnej.
Po kawie znużona p. Monika zdrzemnęła się trochę: Leokadya brata wywiodła do ogródka.
— Celestynie — zawołała chwytając go za rękę — na naszą miłość od kolebki zaklinam cię, błagam, nic nie taj przedemną. Na tobie widać heroicznie znoszone męczeństwo — ty cierpisz, cierpisz okrutnie, a nie masz nikogo, ktoby twą boleść podzielił... Mów... nie kłam! Co fałsz pomoże, gdy ja przeczuwałam to co widzę, gdy ja w duszy twojej czytam!...
Celestyn zmieszał się mocno.
— Dziecko — rzekł — zkądże te domysły?
— Domysły! nie! poczęła Leokadya. Są przecież związki serdeczne, które dają jasnowidzenie — ja się nie domyślam, jam pewna, że ty z nią czy z niemi jesteś nieszczęśliwy. Ty biedna ofiaro...
— Mylisz się, powiadam ci — ja się na Jadzię skarżyć dotąd nie mogłem — kocha mnie, aż do zazdrości... jest przywiązana namiętnie.
— Tak — ale ty jesteś umęczony — odparła siostra. Wyście się nie znali wcale, gdyście rozpoczęli życie we dwojgu... Tyś musiał i musisz walczyć — ty nie masz spokoju.
— Alem ja do tej walki był przygotowany — odparł zadumany Celestyn. Tak — przyznaję — muszę walczyć, różnice wychowania i pojęć są wielkie. Z Jadzią jednak dałbym sobie radę, gdybym sam z nią był tylko, jak byliśmy w podróży... Teraz dopiero zaczyna się dla mnie co ty nazywasz męczeństwem, ja walką — wpływ matki, familii, wspomnień dawnych oddziałać musi na nią... Cóż chcesz?... stało się! Brzemię, jakie wziąłem, nosić muszę...
Leokadya słuchała ze łzami na oczach...
— O ty, biedna ofiaro serca! odparła... Nie potrzebujesz już mi nic mówić — domyślam się wszystkiego... Niestety! — związek to nierozerwany, kajdany, które tylko śmierć kruszy.
Zaczęła płakać, szli powoli ulicą zarosłą teraz i nieobcinaną.
Krzaki, które stary p. Joachim co rok na wiosnę sam ostrzygał i oczyszczał, wybujały dziko. Trudno się było przez nie przecisnąć.
Ławka drewniana, na której często ojciec wieczorami siadał odmawiać pacierze — stała mchem porastając; — Leokadya wskazała ją bratu.
— Jedziecie więc na wieś? zapytała.
— Tak, odpowiedział brat. Zapowiadają mi zdanie interesów i gospodarstwa, których ja uczyć się muszę, bo nie mam o tem wyobrażenia. Dotąd grałem rolę zupełnie bierną. Jadzia chce, abym czynnym był...
— Tak i przez to nowych sobie zjednał nieprzyjaciół! dodała siostra...
— Nieochybnie — uśmiechając się rzekł Celestyn. Wiem już z małych wskazówek i tego co słyszałem od żony, że dobra były rządzone więcej dla tych co niemi zawiadowali niż dla właścicieli. Starzy faworyci, których trzeba będzie ruszyć — użyją wszelkich sprężyn... Oprócz tego mam jawnie całą rodzinę przeciwko sobie. Wiem z kilku słów księżny matki, iż krewni, którzy na ślubie być nie chcieli i protestowali przeciw niemu, usuwając się od wszelkich stosunków — chcą zmienić taktykę. Uznają fakt spełniony, zbliżą się i naturalnie przeciwko mnie intrygować będą.
— Ale cóż oni ci uczynić mogą, gdy raz jesteście połączeni! zapytała Leokadya.
— Mogą nam truć życie — odparł Celestyn z rezygnacyą. Ja do tego jestem zupełnie przygotowany...
— A żona? żona? poczęła naglić Leokadya. Mów mi o niej...
Celestyn zachmurzył się i zamilkł.
— Cóż ja ci więcej nad to powiedzieć mogę, iż kocha mnie, a jest jak była — księżniczką zawsze! Ja z niej dotąd pani Kormanowskiej uczynić nie mogłem — i — wątpię już, bym tego dokazał.
Celestynowi mimowoli otwierało się serce; wiedział, iż siostra go zrozumie, a usta jej nie powtórzą nikomu tego z czego się jej zwierzał.
— Tak, mówił z wolna — Jadzia jest księżniczką, a ja prince consort zawsze... Stosunek to przykry i fałszywy... lecz konieczny. Cierpieć tak, czy inaczej musi każdy, mnie się dostał ten rodzaj katuszy, którą miłość osładza...
Leokadya spojrzała z jakąś wątpliwością w to uczucie.
— Tak, ja ją kocham, potwierdził Celestyn, ze wszystkiemi jej słabostkami zepsutego dziecka i biednego paniątka — kocham ją... Nie jest to może miłość, o jakiej marzyłem — łączy się z nią i góruje politowanie — lecz... jest żoną moją. Dobrowolnie podałem jej rękę, i choćby teraz ona ją miała odepchnąć, ja nie cofnę...
Siostra wciąż łzy ocierała i cisnęły się jej do oczu nowe...
Trzymała rękę brata w dłoni, poczęła mówić żywo...
— Miejże siłę, męztwo, mój Celestynie — nie bądź zbyt dobrym, do czego jesteś skłonnym. Gdy jej nadto będziesz ulegał, jej samej stanie się to szkodliwem. Na twarzy twej widać, że już sam początek walki tej cię wyczerpał, cóż będzie dalej?... Oni cię zabiją, zakolą drobnemi temi ukłóciami mrówczych żądełek, które po odrobinie trucizny wlewają w człowieka, aż źródła życia w nim zatrują. O, mój Boże!...
Brat chciał zwrócić rozmowę... i przypomniał sobie wczoraj od żony usłyszaną wiadomość o postanowieniu Leokadyi przyjęcia gdzieś obowiązków guwernantki.
— Cóż to za plotki o tobie chodzą po mieście? zwrócił się do niej. Słyszałem, że u jakiegoś bankiera miałaś... ale to nieprawda!
— Kto ci to mówił? przerwała Leokadya spokojnie. Jest w tem coś prawdy i dużo fałszu. Tak jest, ofiarowano mi bardzo korzystne miejsce przy dzieciach... bo mnie tam znają przez kuzynkę ich, z którą razem na pensyi byłyśmy. Byłabym z pewnością nie odmówiła — lecz jakże mogę matkę opuścić? Dopóki ona żyje...
Leokadya spuściła oczy na ziemię...
— A! i tego dworku naszego opuścić — nie miałabym siły, chyba z konieczności. Chodzi po nim cień ojca naszego! Nie! nie!... lepiej ta uboga cisza, niż najświetniejsze widoki.
Podniosła oczy na brata i poczęła uśmiechając się:
— Domyślam się — domyślam! wiadomość ta musiała zatrwożyć rodzinę. Siostra własna pana Kormanowskiego ożenionego z księżniczką... guwernantką u bankiera, i to jeszcze...
Celestynowi usta się szydersko wykrzywiły...
— Być może, iż imby to było przykro — szepnął — ale co do mnie, ja cię w żadnym razie krępować niczem nie myślę. Uczynisz co uznasz za lepsze...
— Uspokój ich — rzekła siostra, — bo ciebie wiem, że nie potrzebuję uspakajać. Dopóki matka żyje, ja jej nie opuszczę. To co mamy starczy nam na skromne utrzymanie; ja zarabiam trochę skromnemi lekcyami na Pradze, na które do mnie panienki przychodzą... Uchowaj Boże ostatecznego sieroctwa — dodała — nie wiem co pocznę... Musimy ten przytułek zachować — kto wie, czy w nim długich mi lat nie przyjdzie tęsknić samej...
Zamilkła — Celestyn począł dopytywać o interesa i fundusze. Z obawą dotykał tej struny, bo rad był siostrze przyjść w pomoc, a to co od ojca odebrał, już się prawie całkiem wyczerpało. Żył z tego...
Na samo wspomnienie o potrzebie pomocy jakiejś od brata, Leokadya podniosła się w płomieniach...
— Na miłość bożą! — zawołała z roznamiętnieniem — gdyby mi jak wyrobnicy pracować przyszło, nigdy, nic od nich... A! grosz ten jałmużny spaliłby mi ręce... Od ciebie wzięłabym go, ale to nie starczy co masz, a nie godzi się, byś został na ich łasce...
— Nie potrzebowałem też jej dotąd, odparł Celestyn, — spodziewam się nie być zmuszonym żądać... Mam jeszcze trochę, później znajdę jakiś sposób nabycia własną pracą.
— Jaki? zapytała Leokadya.
— Nie wiem jeszcze — rzekł brat. Wezmę za resztki, jakie mam, dzierżawę może u kogoś.
— Czy oni ci próbowali... szepnęło dziewczę nie mogąc dokończyć.
— Nie — Jadzia niewiele wie o tem, co się z jej pieniędzmi dzieje; ale utrzymuję regestra i złamanego szeląga nie wziąłem nigdy dla siebie...
Uścisnęła go siostra...
— Tak! tak — to dobrze! poczęła żywo. Nadto tyś był upokorzony... Wytrwaj w tem postanowieniu; gdybyś kiedy potrzebował, udaj się do mnie... Ja — my — mamy więcej niż przeżywamy... To nasze; to krwawy pot ojca naszego. Z ich rąk — nic — nic!
Służąca nadbiegła, wołając ich do staruszki; wstali więc, śpiesząc do przebudzonej, która się już syna dopominała. Leokadya po rozmowie uspokojona była i — weselsza.
Wieczór nadchodził, musiał więc Celestyn rozstać się ze swymi, gdyż wyjazd był zapowiedziany na dzień następny — miał do niego poczynić przygotowania. Wprawdzie spodziewał się zmiany i przeczuwał ją, lecz nie chciał dać do niej powodu...
Staruszka ze łzami pobłogosławiła syna, a siostra wyprowadziła go jak mogła najdalej.
— Pisz do nas częściej — rzekła, — potrzeba byśmy o sobie wiedzieli, i stanowili tę spójną całość która daje siły. Tam ty zawsze pozostaniesz obcym...
Nie zapominaj o nas... ja myślą o tobie żyć będę...
Smutny, zrezygnowany Celestyn rzucił się do wózka i pojechał do miasta, przeczuwając, że mu za ten dzień spędzony ze swymi ciężko przyjdzie odpokutować.
Dał mu on jednak siłę nową, i pokrzepił go do tej walki, której nie mógł uniknąć.




Dzień ten cały księżna matka i Jadzia przebyły w niepokoju i gorączkowem oczekiwaniu. Młoda pani szczególniej dopytywała, posyłała po męża, zżymała się, gdy aż do wieczoru nie powrócił, i chodziła zasępiona.
Z księżną jednak wcale o tem nie mówiła, a choć obie miały na myśli toż samo — nie chciały się przyznać do tego. Jadzi mąż jej w czasie podróży dosyć spowszedniał; miała dla niego uczucie jakieś, a raczej namiętną, powracającą niekiedy miłość, ale i ta ostygała; upokarzał ją ten człowiek, przypominając ofiarę, jaką dla niego uczyniła, dziś już dla niej samej niepojętą; byłaby się go może dosyć obojętnie pozbyła — lecz dopuścić, ażeby on sam ją porzucił — nie mogła. Myśl o tem burzyła ją gniewem.
Tymczasem ten długo zahukany i tak posłuszny męczennik, nagle się jej buntował!
Jadzia była nadto rozsądna, ażeby w chwilach spokoju nie widziała, że słuszność była po jego stronie; ale temperament gwałtowny, nawyknienie do rozkazywania, powolność matki czyniły ją niesprawiedliwą. Rozumiała tę miłość, której od niego wymagała i czuła się godną, jako zupełne oddanie się w niewolę. Nie byłoż szczęściem dla niego, że się mógł jej poświęcić i służyć??
Przez cały dzień za wczasu przygotowywała się w myślach do stanowczej z nim rozmowy. Trzeba go było skarcić i znowu go na właściwem stanowisku postawić. Wyjazd naznaczony na dzień następny został odłożony.
Po południu zjawił się ks. Eustachy, ale znalazłszy chmurne twarze i złe humory, Jadzię w usposobieniu kwaśnem, pożegnał wprędce, łamiąc sobie głowę co zajść mogło? Niebytność pana Kormanowskiego wiele dawała do myślenia. Miałżeby za wczorajsze zaloty żony zrobić jej scenę?? od księżny, chociaż się przysiadał do niej, nic dowiedzieć się nie mógł. Na zapytanie o męża Jadzi, odpowiedziała sucho, że nie wie co się z tym panem stało.
Celestyn powróciwszy, wprost poszedł do swojego pokoju, a panna Klara natychmiast pobiegła o tem pani młodej oznajmić. Jadzia w pierwszym popędzie chciała sama pójść do niego; namyśliła się jednak i prosić kazała do siebie.
Krokiem powolnym wszedł Celestyn do pokoju żony...
— Tylko co powróciłem od matki, rzekł przybyły spokojnie. Przecię jednego dnia jej poświęconego za złe mi mieć nie można.
— Nie czynię też żadnych wymówek, kwaśno ciągnęła dalej żona. Pytam tylko, czy to już jest skończone?... czy możemy się wybierać do Zbyszewa?
— Wyjazd był naznaczony na jutro — rzekł Celestyn — wszystko w pogotowiu, a z mojej przyczyny żadnej zwłoki nie będzie.
— Nie wiedząc o tej powolności — odparła Jadzia z przekąsem, — wolałam wyjazd o dzień odroczyć, abym potem nie była obwiniona o despotyzm...
— Jadziu! — zawołał drżącym głosem Celestyn — nigdym cię o nic przed nikim nie obwinił. Jesteś niesprawiedliwą. Byłem i jestem ci powolnym, posłusznym we wszystkiem... Godziż się?...
— Ja przecię też nie winię i wymówek nie czynię, — a jeśli mam żal — chowam go w duszy.
— Żal? za co? zapytał mąż.
— Bom czyniąc ofiarę z siebie, nie takiej miłości się spodziewała!
Celestyn ręce załamał.
— Jadziu moja, zawołał — nie dręcz mnie — nie zasłużyłem na to. Z ofiarami się nie liczmy; kto je wymawia, ten je cofa... Na Boga miej litość nademną... dodał. — Chciałaś mieć ze mnie niewolnika, — masz go... Dałaś i dajesz mi uczuć, że miłość nas nie porównała, — że ja stoję zawsze niżej gdzieś u stopni twojego tronu... Wszakżem się zgodził z tem i milczę...
Ostatnich słów wysłuchawszy, Jadwiga, odwrócona do niego plecami, nagle krzyknęła przeraźliwie i łkając padła na łóżko... Celestyn rzucił się ku niej — odtrąciła go.
Attak, którego od dawna już nie miała, powracał.
Panna Klara, która głos znany sobie dawniej posłyszała, natychmiast nadbiegła, drugiemi drzwiami wpadła księżna, potrącając Celestyna i z krzykiem śpiesząc na córki ratunek.
Wszyscy rozumieli dobrze, iż jakaś scena małżeńska była przyczyną attaku, a księżna przeklinała męża jako winowajcę.
On sam stał osłupiały, obwiniając siebie.
— Po doktora! — krzyknęła do niego matka... jedź-że natychmiast...
Celestyn wpadł, ledwie chwyciwszy kapelusz, i znalazłszy szczęściem konie zaprzężone, kazał pędzić do Landlera.
Zastał go przygotowującego się do amatorskiego kwartetu, i był mu wcale niemiłym gościem. Rad nierad Landler musiał siąść do powozu.
— Cóż się to znowu stało? pytał po drodze.
— Rozmawialiśmy dosyć spokojnie — rzekł Celestyn, — chociaż przedmiot rozmowy był draźliwy... Jadzia łatwo się porusza... Musiała być usposobiona... nie wiem.
— Otwarcie, kochany panie — przerwał doktor — scena małżeńska? Tak? Zapewne nie pierwsza?
— Owszem... nigdyśmy nie mieli sporu, starałem się być jak najpowolniejszym.
— System matki! Zły system — przerwał doktór — trzeba było powoli przyzwyczajać ją do ukrócenia samowoli.
Mąż poruszył ramionami.
— Ale spodziewam się, że państwo po dawnemu się kochacie? dodał Landler...
— Jam się nie zmienił, rzekł trochę urażony Celestyn — a i żonie też nie mam nic do zarzucenia.
— Na ten attak ja nie pomogę — dorzucił Landler, — pan sam musisz być doktorem.
— Księżna mnie posłała — odezwał się już wysiadając przed pałacem Kormanowski.
Jadzię zastali w łóżku rozdraźnioną, ale przytomną i nie tak cierpiącą jak Landler się lękał. Matka z twarzą zmienioną, w płomieniach siedziała przy niej.
Doktór opatrzywszy chorą i coś nic nie znaczącego przepisawszy, zwrócił się do księżny.
— Proszę pani ze mną, rzekł podając jej rękę i gwałtem wyciągając z pokoju... Niech pani małżeństwo samych z sobą zostawi to będzie najlepsze lekarstwo. Inaczej choroba się przedłuży...
Celestyn stał przybity u łóżka, ale żona ani spojrzała na niego.
Landler powagą lekarza precz odesłał pannę Klarę, Celestynowi szepnął, aby nie odchodził, dopóki nie zawrze pokoju, i drzwi zamknąwszy, sam, wyrzekłszy się już kwartetu, pozostał na straży...
Parę godzin upłynęło tak, wśród których siedzący w dalszych pokojach, kilka razy słyszeli podnoszące się głosy... Nareszcie ucichło jakoś i — o cudo — ubrana w prześliczny negliż, blada trochę, żółta nieco, wsparta na ręku męża, ukazała się Jadzia, wprost idąc do matki...
Skarżyła się, że jej od rana było niedobrze, ale teraz wszystko już przeszło. Celestyn znowu w roli sługi, pełen troskliwości o żonę, biegał, chodził, czuwał nad nią, a księżna ze łzami w oczach powtarzała:
— Anioł ten mój Jadzia! święta, męczennica!
Uspokojony Landler mógł nareszcie odjechać, i skutkiem wypadku było tylko odłożenie podróży o dzień jeszcze, a wprzężenie Celestyna w jarzmo, które osładzał nowy paroksyzm miłości dla niego.
Jadzia widocznie przy matce okazywała dla niego czułość prawie namiętną, tak, że księżna zakłopotała się w przekonaniu, iż tej nieszczęsnej miłości i zaślepienia końca jeszcze nie ma...
Głośniej niż kiedy Jadzia powtarzała, iż chce mężowi dać koniecznie zajęcie, zupełną moc nad interesami i dóbr zarządem, całkowitą władzę w domu. Matka potrząsała głową, lękając się już sprzeciwiać.
Przed wyborem w podróż ks. Eufrezya miała tę pociechę, że stęskniona do niej Żulieta przybyła z deprekacyą, z przeproszeniem, z zapewnieniem swej najgorętszej przyjaźni i przysięgą, że bez niej żyćby nie mogła.
Dwie przyjaciółki uściskały się, zapłakały, a księżna zamknęła się ze swą dawną powiernicą, mając, jak powtarzała, tysiące rzeczy do powiadania.
— A! moja najdroższa — poczęła, — jak mi ciebie brakło, jak ja tęskniłam do ciebie, nie mając z moich utrapień wyspowiadać się komu!... To małżeństwo, to nieszczęśliwe małżeństwo Jadzi, ona gotowa życiem przypłacić. Ten człowiek, niegodziwy, brutal, grubianin, jak on się z nią obchodzi!... A ona, ten anioł dobroci, ta męczennica, z jaką świętą cierpliwością znosi to, zaciera, nie daje poznać... i tak ślepo w nim zakochana.
— Lecz byćże może, aby ten... Celestyn — przerwała Żulieta.
— Tyran — tyran, powiadam ci!... wołała księżna. Pozawczoraj taką jej zrobił scenę, że gdyby nie doktór Landler...
— Ale cóż za powód?
— Nie wiem, ta anielska Jadzia nawet mi się poskarżyć nie chce... Domyślam się tylko zazdrości głupiej. Był Eustaszek... Jadzia go dosyć lubi, poszła z nim na chwilę do swojego pokoju, żeby mu coś pokazać. Człowiek bez wychowania, bez znajomości świata, nazajutrz cały dzień nadąsany się nie pokazał. Co ta biedna ofiara wycierpiała! Potem wróciwszy jak wpadł na nią...
Żulieta słuchała ze zdumieniem niezmiernem, prawie z niedowierzaniem.
— Ale, możeż to być? możesz to być? powtarzała ciągle.
— Znasz mnie — odparła księżna, — że ja... nie przesadzam... O podróży mi Jadzia nic nie mówi, radaby pokryć co doznała... ale co ona tam musiała cierpieć!
— Przecięż to tak zostać nie może? odezwała się Żulieta.
— Zaślepiona! namiętność!! wzdychała księżna. Czekam aż się jej oczy otworzą... Wystaw sobie, moja najdroższa... nie dosyć na tem; ten despota, chciwy... zmusił ją, żeby mu wszystko oddała. Chce sam rządzić, gospodarować...
Żulieta załamała ręce.
— I tego Jadzi wyperswadować nie mogę... odda mu wszystko!! Postaw się w mojem położeniu, przy mojej miłości dla dziecka... zmuszona będąc patrzeć na to i milczeć... Już nie o majątek mi idzie — ale o dziecko! o dziecko — on ją zamęczy...
Chociaż markiza skłonna była do uwierzenia wszystkiemu, powieść księżny tak była żywo zabarwiona, tak jakoś nieprawdopodobna, że posądziła ją w duchu o przesadę. Zkądinąd wiedziano o niezmiernej powolności Celestyna.
Księżna na wspomnienie o tem, uniosła się tłómacząc ją hipokryzyą i umyślnie odegrywaną komedyą, aby świat oszukać.
Markiza utrzymywała, że tu już chyba innej, nie ma rady nad — rozwód — na co się matka godziła; lecz... potrzeba było Jadzi otworzyć oczy...
W dodatku księżna obwiniła jeszcze Celestyna o nadzwyczajną rozrzutność, posądziła go o przywłaszczenie sobie pieniędzy żony — słowem oczerniła zięcia w najokrutniejszy sposób. Lecz co w tem wszystkiem najdziwaczniejszem było, to, że księżna cały szereg tych obwinień stworzywszy sobie, bez żadnych dowodów, najmocniej w prawdziwość ich uwierzyła. Wyobraźnia bujna i przywiązanie do córki w takich barwach jej stan rzeczy przedstawiały...
Nikt nad panią Żulietę nie był sposobniejszym do rozpowszechnienia tych potwarzy. Księżna wiedziała o tem dobrze i może rachowała na to.
Konferencya dwóch przyjaciołek, które się sobą nasycić nie mogły, trwała godzin kilka, i wywarła ten dobry skutek, iż księżna wylawszy wszystką gorycz z duszy, znacznie się potem uspokoiła.
Jadzia przywdziawszy teraz postać niewinnej ofiary i męczennicy — była melancholiczną uśmiechniętą, spokojną.
Pomimo osłabienia, na które się skarżyła, chciała przyśpieszyć wyjazd do Zbyszewa, a że i matka pochlubić się pragnęła swem dziełem, czwartego dnia pałacyk już stał pustką, a Celestyn ze służącą ciągnął za żoną, posłuszny, do nowej rezydencyi.




W kilkanaście dni po przybyciu na wieś, pan Celestyn siedział już nad stosami papierów, które posłuszny pan Podroba w milczeniu mu złożyć był zmuszony.
Dla obeznania się z tem nowem dla siebie zadaniem, Celestyn musiał zażądać papierów z dawnych lat — chociaż do kontrolowania ich prawa nie miał. Nie w smak to było rządcy, jednakże odmówić nie mógł.
Zmuszony do niebezpiecznego kroku tego, stary obrachował, iż mnóztwem regestrów, nawałą dokumentów, obrzuceniem niemi Celestyna, taki chaos i zamęt wywoła, że nowy pan nie wybrnie z niego...
Znawca ludzi niepośledni, stary Podroba omylił się jednak na przyszłym swym pryncypale.
Wziął go za jednego z tych ludzi, którzy do głębi iść i pracować nie lubią, za lekkiego i powierzchownego. Dopiero po dniach kilku, gdy z pomocą służby dokonane śledztwo okazało, że pan Celestyn rozpoczął bardzo systematyczne rozpatrywanie akt gospodarskich — stary się zatrwożył...
Rachunki wieloletnie doskonałe były dla kobiet, które do nich nigdy nie zaglądały, dla księcia Marcina, który się na nich wcale nierozumiał; ale u takiego pana Celestyna, który miał pojęcie bystre, umysł wprawny do badania... mogły najsmutniejsze następstwa wieść za sobą.
Podroba uląkł się niepomału...
— Tu nie ma co, rzekł w duchu — ratunek w tem jeden, aby nie dać mu się do końca dobić — i wyparować go ztąd! Bądź co bądź...
Życie na wsi, skutkiem kontrastu, podobało się Jadzi. Urządziła je podług swej myśli, była tu panią. Celestyn odegrywał rolę poważną i miał zajęcie, które go ożywiało, księżna bawiła się ogrodem i upiększeniami, sąsiedztwo zaczynało napływać — słowem, nic prawie do życzenia nie pozostawało, oprócz, aby to trwać mogło.
Nieznacznie jednak zbierały się burze.
W chwilach wolnych od utrapionych rachunków, pan Celestyn chodził i rozpatrywał wszystko.
Wieczorami Jadzia go zapytywała o wiele rzeczy. Znalazł rozrzutność i szafowanie pieniędzmi nadzwyczajne, potrzebę zaprowadzania oszczędności i ładu, zmniejszenia liczby sług, zredukowania stajni i t. p.
Jadzia, która chciała okazać się gospodynią i panią samoistną, zapożyczała myśli mężowskie i powoli zagadywała o to matkę.
Księżnie łatwo się było domyśleć, kto był istotnym twórcą projektów, a że one obwiniały ją o nieudolność — obruszyła się i obraziła niemi. Wina i gniew spadły na Celestyna.
Podroba miał już wskazówki, że grunt był należycie przygotowany, gdy jednego poranku wcisnął się do pokoju księżny, prosząc o prywatne posłuchanie.
Z tą miną poufale pokorną starych sług, znających jednem spojrzeniem odgadnąć ich usposobienia, a wnet się do nich zastosować. Podroba zbliżył się do księżny, która mu tego dnia w dowód szczególniej łaski rękę do pocałowania dała.
— Cóż, mój stary przyjacielu — odezwała się, mierząc go oczyma — jakże tam z nowego pana... jesteś zadowolony?? Coś się bierze, słyszę, bardzo do gospodarstwa...?
Podroba głową poruszył i rękami się musnął; twarz wyrażała wahanie się i zakłopotanie.
— Czy tylko nie za nadto się bierze? odważył się szepnąć, patrząc jakie to uczyni wrażenie.
Księżna uśmiechała się, wyzywając dalsze poufne zwierzenia.
— Hę? spytała — za nadto??
— Gorąco bardzo — począł Podroba — rachując się ze słowami tak, aby od razu nie przestraszyć zbytecznie. Młody pan, no — zdaje się doświadczenia ma mało, a rozumny, to mu się naturalnie zdaje, iż rozumem wszystkiego dojdzie; a tu, jak to W. Ks. Mość wie najlepiej, doświadczenie i praktyka grunt... Ale cóż? trzeba się akomodować i być cierpliwym, gdy taka jest wola J. O. pani i księżniczki...
— Ja się lękam, szepnęła wahając się księżna, — aby on nam tu tą zbytnią gorączką i ochotą przerabiania wszystkiego, nie poplątał i nie popsuł...
Podroba głową kiwnął, potakując z sardonicznym uśmiechem.
— Cóż tu mówić — dodał, — J. O. pani najlepiej, najtrafniej to pojmuje... Ja się tego lękam...
— No — a jakże go waćpan znajdujesz? przerwała pani, — mów mi szczerze, otwarcie...
Rządca cofnął się niby przestraszony.
— W. Ks. Mość przebaczy mi — odezwał się — nie moja to rzecz sądzić o tak wysoko dziś położonym człowieku...
— Ale przecię, przecię... W. Pan ma wzrok bardzo bystry, sąd bardzo trafny. Nieraz tego doświadczyłam...
Podroba spuścił głowę — milczał.
— Waćpan mnie znasz od tylu lat! mówiła, zachęcając do zwierzenia się księżna — jesteśmy starymi przyjaciołmi.
Rządca pośpieszył w rękę pocałować i do kolan się schylił.
— Cóż tam moje mizerne zdanie znaczy, rzekł krzywiąc się. Jak skoro nasza księżniczka go wybrała, a dziś on małżonkiem naszej panienki — co pomoże sądzić o nim?... Księżniczka jest z nim szczęśliwa — to grunt.
Spojrzał na starą, która usta wydęła i ramionami poruszyła.
— No — szczęśliwa! zamruczała — o tem szeroko pisano... Ja waćpanu otwarcie powiem, że ja jej wyboru nigdy nie pochwalałam, a dziś coraz się więcej przekonywam, że miałam słuszność.
— J. O. pani zawsze, zawsze ma słuszność — pośpieszył stwierdzić Podroba.
— Ja ludzi znam! ciągnęła dalej ożywiając się księżna. Tyle za sobą miał, że dosyć przystojny był, a dziś i tego już o nim powiedzieć nie można. Jadzia dała się obałamucić zręcznemu intrygantowi...
Załamawszy ręce, boleściwą twarz sobie uczynił rządca; próbował czy nie potrafi zapłakać, coby było dobre uczyniło wrażenie, ale mrużył oczyma próżno — łzy nie chciały być posłuszne.
Natomiast wybuchnął gwałtownie jakby sentyment ogromny wziął nad nim górę.
— Jaśnie oświecona pani, dobrodziejko moja — zawołał — zaszczycony jej zaufaniem, byłbym ostatnim z ludzi, mogę powiedzieć łajdakiem, gdybym już szczerym nie był. Co tu rzeczy malować i krasić! To zły człowiek jest! zły... zepsuty z gruntu!
Księżna powstała z krzesła; rządca mówił przerywanym głosem.
— Ma cel jeden, żeby wszystko w swe ręce pochwycić. Księżniczka jest dobroduszna, on przebiegły, na czem się to skończy? Że wierne sługi stare powygania, swoje kreatury tu powprowadza, zagarnie majątek... Kazał sobie złożyć — het — wszystkie papiery od nie wiem ilu lat z administracyi, dochodów, rozchodów, i szpera w nich, siedzi, dłubie wprost, aby mnie, który na zawadzie mu stoję, pozbyć się...
Księżna potakiwała.
— Domyślam się tego — rzekła...
— Proszę jaśnie oświeconej dobrodziejki mojej, kończył gorąco rządca — co może być łatwiejszego niż dziś, kiedy się wiele rzeczy pozapominało, w starych szpargałach znaleźć jakąś lukę??... Lada moment się tego spodziewam, że pozwie do jakiegoś tłómaczenia i — na honorze mnie jeszcze pokrzywdzi; a honor — dodał bijać się w piersi — człowiekowi najdroższy, bo takim ja dobry szlachcic jak i on...
— Ja waćpanu krzywdy uczynić nie dam — odezwała się księżna, — bądź spokojny.
Skłonił się do kolan Podroba i westchnął.
— Ciężkie na nas przyszły czasy — począł znowu. Mnie to najwięcej trapi, że ja u księżniczki już nie mam łaski... Patrzy na mnie krzywo... widzę to, jest już przez niego uprzedzona.
— Nie zważaj — rzekła księżna — ja tu coś znaczę... bądź spokojny...
— Ja też w łasce jaśnie oświeconej dobrodziejki mojej całą pokładam nadzieję. Służyłem jej wiernie, mogę powiedzieć życie całe; niechże przynajmniej, choćbym wyszedł z torbami, pohańbiony nie będę.
Ocierał oczy suche biedaczysko...
— Księżniczka zaślepiona — dodał... na to chyba czas pomoże, a jego przywiązanie do tego anioła...
Machnął ręką rozpaczliwie.
— Mówić o tem nie chcę, choćbym coś mógł powiedzieć...
Księżna usłyszawszy to, podbiegła ku niemu z oczyma zaiskrzonemi.
— Podrobciu mój! na miłość bożą, zaklinam — jeśli co wiesz, mów. Większej mi oddać nie możesz przysługi nad to, gdy pomożesz Jadwisi oczy otworzyć! mów... co wiesz... gadaj!
Stary rządca, który szedł tu z gotową denuncyacyą i przygotował ją tak zręcznie — udał przestraszonego, drżącego... Potrzeba było ponowionych nalegań, prośb, zapewnienia, że źródło wiadomości zostanie w tajemnicy, by Podrobę zmusić do zwierzenia się.
Po cichu i z trwogą rozpoczął następne opowiadanie.
— Jaśnie oświecona dobrodziejka moja przypomina sobie pewnie swoją chrzestną córkę, a moją rodzoną Kamilkę, wydaną za mąż za Zastawskiego.
Księżna głową potwierdziła.
— Nie chwaląc się, mogę powiedzieć — ciągnął dalej Podroba — że takie to dziecko wyrosło piękne cudownie, delikatne, a tak się do niego przyjęła edukacya... Dziś już trzeci rok jak za mężem, a wygląda jak panienka. Nie mogę ja nic powiedzieć przeciwko Zastawskiemu, człowiek uczciwy, no, i wioszczynę ma i żonę kocha i mąż z niego dobry, ale dla Kamilki — może za ordynarny. Dzieci nie mają, on w domu nie siedzi, ona się niebożątko nudzi. Często gęsto u nas siaduje. Otóż i teraz była przez kilka tygodni, właśnie gdy jaśnie państwo przybyli.
Z naszego ogródka fórtkę mamy do parku, i W. Ks. Mość byłaś łaskawa pozwolić, żeby czasem kto z nas wyszedł tam użyć świeżego powietrza... A nasza Milka lubi passyami chodzić w cieniu, sama jedna..
Księżna z coraz bardziej natężoną uwagą się przysłuchiwała, twarz jej zachodziła rumieńcem.
— Raz powraca Kamilka bardzo poruszona i powiada — ciągnął dalej Podroba — że się z panem Kormanowskim spotkała — i że nawet gadali z sobą. No — nie było w tem nic szczególnego, powiadam jej tylko: — A niechodźże do parku póki państwo są, bo się może kto pogniewać. Tymczasem Kamilka, jak się okazuje, nie posłuchała mnie, ale, myśląc że w późnych godzinach w parku nikogo nie ma, wyrwała się znowu... Ja już o tem nie wiedziałem nic, bo mi się nie przyznała — alem nie rychło podpatrzył, a oni sobie na ławeczce pod lipami mało nie codzień na gawędkę chodzą!!
Fiu! fiu! dwoje młodych ludzi, o takiej godzinie.
Dopieroż ja na Kamilkę...
Księżna przerwała Podrobie.
— Czyś waćpan oszalał — na cóżeś ich spłoszył? Toć była doskonała rzecz zejść ich na romansowaniu!
— No — ja o romansowaniu znowu, proszę jaśnie oświeconej dobrodziejki — wtrącił Podroba — nie mam żadnego przekonania. Kamilka jest stateczna i uczciwa, onaby się nie wdała w to, ale że temu jegomości, po roku ledwie ożenienia, mając takiego anioła, któremuby powinien tylko u nóg leżeć — zachciewa się już nowych łakoci...
Ja za Kamilkę ręczę, ona pewnie złego na myśli nie miała, ale lubi gadać, czyta dużo... i to ją gubi, bo się w głowie od tego mąci. Jegomość ten widać jedwabnych słówek ma zapas dobry na oplątanie nieszczęśliwych niewiast. O! to ptasio...
Zamyślona, wzruszona stała księżna, niepewna co ma począć.
— Ale słuchajże Podroba! Czemużeś ty mi tego zaraz nie powiedział? odezwała się. Teraz już za późno. Córce zakazałeś chodzić... Niechby była Jadzia na swe oczy i na uszy widziała i słyszała... a przekonała się o zdradzie, byłby jegomość należytą dostał odprawę.
Podroba spuścił głowę zadumany.
— Niech księżna dobrodziejka raczy mnie posłuchać — dodał, — żebym ja znowu na niewinną moją Kamilkę nie naciągnął podejrzenia — bo to poczciwe dziecko Bogu ducha winne...
Trudno jej było zagadniętej nie odpowiedzieć, a zaraz uciekać... Nic tam nie było oprócz rozmowy, tak... bom słuchał — o różnych rzeczach obojętnych... ale że on miał na myśli licho, że nie darmo się wieczorami przechadzał!...
— Łajdak! zawołała księżna poruszona mocno... Trzeba go zdemaskować... Czekaj no!
— Kamilka bo już wyjechała nazad do męża — odezwał się Podroba...
— Pomówimy o tem, mój stary — dorzuciła księżna, słysząc nadchodzącą córkę i odprawiając co rychlej rządcę, który rad był uniknąć spotkania z młodą panią.
Księżna matka osnuwając cały plan na tem co jej rządca zwierzył — chociaż wzruszona i podraźniona, przed córką się tego dnia nie wydała z niczem.
Tymczasem osnuta już intryga, w części przynajmniej tegoż dnia sparaliżowana została.
Przy stole, do którego dnia tego panna Klara nie przyszła — w rozmowie o Zbyszewie, o parku, o życiu na wsi, pan Celestyn będący rozważniejszym jakoś, począł opowiadać o swych wieczornych przechadzkach.
— Gdy się zmęczę nad papierami, rzekł dobrodusznie — muszę jakie pół godziny ochłodzić się i spocząć przechadzając.
Ale — dodał śmiejąc się — miałem też parę razy wcale dziwną niespodziankę. Zdało mi się, że już tu wszystkich znam w Zbyszewie; tymczasem kilka dni temu, dosyć późno wyszedłszy, spotkałem na ławce siedzącą panią, którą z daleka wziąłem za Jadzię.
— Za mnie? oburzona przerwała żona.
— O kilkadziesiąt kroków przecież suknię tylko widząc jasną, mogłem się omylić.
— A! zawołała złośliwie księżna, i któż to był.
— Podszedłszy nastraszyłem tę panią mimowoli — mówił dalej Celestyn — i — musiałem przeprosić. Zawiązała się krótka rozmowa.
— Któż to był? z gniewem zawołała Jadzia.
— Córka pana Podroby — rzekł mąż spokojnie, ale, niktby z powierzchowności ojca i matki nie domyślił się w niej pochodzenia od nich... Bardzo ładna i miła pani.
— Ładna i miła! i miła! powtórzyła Jadzia. Dziwna rzecz, że późnym wieczorem mogłeś się tak dobrze przypatrzyć i zapewne bliższą zrobić znajomość, kiedyś ją tak ocenić umiał.
Głos młodej pani drżał, księżna patrzała na nią i Celestyn.
Nowa burza była w powietrzu.
Celestyn jakby się czuł zupełnie niewinnym, śmiać się począł.
— Kochana Jadziu — rzekł — nie ten jeden raz, ale parę razy spotkałem się w parku z panią Zastawską... Zdaje się, że przechadzki po nim mają dla niej urok wielki... a nie sądzę, żeby zabraniać jej tej rozrywki godziło się.
— Może nie przechadzki urok mają, ale spotkania — dorzuciła mocno zagniewana Jadzia.
Mąż spojrzał na nią i śmiał się.
— Jadziu kochana, rzekł — gdyby w tem było coś podejrzanego, pozwólże sobie powiedzieć, iżbym ci z tego nie zwierzał się. Jakże mnie możesz posądzić?
Patrzał na nią z tak naiwnem podziwieniem, iż się zawstydziła w końcu swej zazdrości i poczęła udawać obojętną.
— Nie przywiązuję do tego żadnej wagi, rzekła dumnie — ale ludzie mogliby z tego upleść coś dla nas wszystkich niemiłego...
— Ja też do parku wieczorami chodzić przestałem — rzekł Celestyn, — i przechadzam się teraz w alei lipowej naprzeciw dworu. Tam oprócz włościan wracających do domu nie spotkam nikogo...
Jadwiga zwróciła rozmowę na co innego, lecz pomimo udanej obojętności, obrażona była i nadąsana. Celestyn nie zważał na to.
Po obiedzie matka z córką zostały same.
— Ciekawabym też była tę tak ładną i miłą córkę pana Podroby poznać — odezwała się Jadwiga. Mama ją podobno do chrztu trzymała, jak wszystkie dzieci rządcy — należałoby ją kiedy zaprosić.
— Jak chcesz — odezwała się matka uśmiechając się. Ja o całej tej historyi w parku, którą z taką naiwnością opowiada twój pan Celestyn, wprzódy już i trochę inaczej byłam zawiadomiona.
Rzuciła się na krześle Jadzia.
— I — mama nic o tem nie powiedziała? wybuchnęła gorączkowo, nastając na matkę. Ale, proszęż mi powiedzieć: jak, od kogo mama wiedziała o tem?
Księżna dała czekać na odpowiedź. Potrzeba było namysłu do dalszego prowadzenia popsutej już wyznaniem męża intrygi.
— Nie gorączkuj się, uspokój, rzekła do córki. Zkąd ja się o tych wieczornych schadzkach dowiedziałam, bo to były schadzki — o to mniejsza; — idzie głównie o Celestyna, czy w istocie tak jest niewinny jak powiada. Nie chcę go posądzać, ale mi się zdaje, że przewidując, iż się to wydać może, zapobiegł zręcznie opowiadaniem.
Palec położyła na ustach, a widząc, że córka rumieni się i rzuca, dodała:
— Zmiłuj się, jeżeli chcesz się dowiedzieć prawdy, il ne faut pas les effaroucher.
— Więc w istocie — Celestyn! mamo! mogłoby coś być! wykrzyknęła Jadzia.
Księżna głową tylko dała znak potwierdzający. Zerwała się młoda pani z krzesła i żywo poczęła chodzić po balkonie.
— Być zdradzoną! zdradzoną! przez tego człowieka, którego ja wyciągnęłam z błota, któremu dałam serce, rękę, wszystko — a! tego tylko jeszcze brakło do mojego tragicznego losu! zawołała księżniczka. Toby była ostatnia kropla tego kielicha goryczy...
— Jadziu moja — ściskając ją i utulając odezwała się matka — spokoju! chłodu! na miłość Bożą!! Błagam cię! Tak — toby było okropne, ale mogłoby być wybawieniem. Przekonałabyś się nareszcie, że to małżeństwo było i jest niemożliwe.
Spazmatycznie rozpłakała się młoda pani — nadbiegła panna Klara, potrzeba było odcierań, rozsznurowania, spoczynku, kropel, zaklinań matki, aby ten paroksyzm przed wieczorem ułagodzić, by i Jadzia do herbaty wyjść mogła.
Namowy księżny, prośby jej wyrobiły sztuczne uspokojenie — chociaż gniew wrzał w sercu okrutny. Długie szepty z matką miały ten skutek, że nazajutrz rano powołano do księżny Podrobę.
Przez cały dzień poprzedzający rządca chodził zasępiony i niespokojny, a żona łając go i szturgając, nic nad to dowiedzieć się nie mogła, iż ważne rzeczy zachodzą.
— Postawiłem grubo na kartę! zakończył.
Z obawą stawił się stary filut na zawołanie i od progu już zmierzył ciekawem okiem księżnę, która twarz miała dosyć wesołą i nic złego niezwiastującą.
— Chodź-no tu bliżej! odezwała się, kiwając ręką.
Podroba zbliżył się skwapliwie.
— Córka odjechała? spytała księżna.
— A tak — nie ma jej — odparł rządca.
— Zaproścież ją do siebie... dodała pani z tajemniczą miną.
Podroba dziwić się zdawał.
— Zaproście... mówiła dalej — a gdy przyjedzie, dasz mi wiedzieć... Ja z przechadzki do was zajdę, bobym ją zobaczyć chciała. Przecież to moja chrzestna córka... Wypadnie ją może kiedy na obiad zaprosić.
Zagadkowo jakoś wypowiedziawszy to księżna, potarła czoło.
— Proszęż cię, abyś zrobił jak mówię. Ani złego, ani dziwnego w tem nic nie będzie... Spuść się na mnie.
Milczał Podroba.
— Waćpan wiesz — dodała — ten filut zwąchał pismo nosem, i wczoraj u stołu sam niby tak sobie obojętnie zaczął mówić o spotkaniu z córką waćpana w ogrodzie!!
Rządca zadrgał cały i twarz mu się zaczerwieniła mocno, a pot na czoło wystąpił. Nie mógł odpowiedzieć nawet, bełkotał tylko.
Poszeptała mu księżna coś na ucho, i odprawiła go co rychlej.
Jadzia pomimo prośb i zaklęć matki, aby się zachowała z taktem, zbyt była poburzona, aby nie dała poznać po sobie gniewu i żalu. Wieczorem drugiego dnia sam Celestyn wywołał otwarte wystąpienie.
Fenomenem niebezprzykładnym było, iż ile razy gniew czuła Jadzia i żal do męża, tylekroć miłość jej dla niego się wzmagała i gasnąca już wracała z dawną gwałtownością. Rachuba matki w tem była fałszywą właśnie, iż rozbudzając namiętność jedną, związku jej z drugą widzieć nie chciała.
Celestyn z taką szczerością i dobrą wiarą wyspowiadał się przed żoną, tak był przekonywającym, iż — Jadzia w końcu ze swych podejrzeń sama się śmiać poczęła.
Jakież było podziwienie księżny, gdy nazajutrz potem przy śniadaniu sama z nią będąc Jadzia, jako niedorzeczną plotkę historyę spotkań tych w parku wspomniała, i gotowa była za niewinność Celestyna przysięgać.
— Kochana mamo — ja jestem zazdrosna, jestem podejrzliwa, a jednak muszę przyznać, że Celestyn nigdy mi żadnego powodu nie dał do posądzania go o lekkomyślność. Zawsze się okazało jak teraz, iż pozory być mogły, ale w istocie ani mu w myśli nic nie postało.
Matka urażona ruszyła ramionami.
— Ty, moje dziecko, ze swojego zaślepienia nie wyjdziesz chyba nigdy — rzekła zimno. Dajmyż temu pokój — niech będzie niewinny...
Jadzia z czułością wielką uściskała matkę.
— Mamciu kochana — odezwała się — wierz mi, im dłużej ja z nim żyję i jego a siebie lepiej poznaję, tem się mocniej przekonywam, że to był jedyny na świecie mąż dla mnie...
Mama nauczyła mnie być despotyczną i samowolną. Żaden inny nie zniósłby takiego panowania — ciągnęła dalej, śmiejąc się. On jest łagodny, dobry, wyrozumiały — i — kocha mnie...
Kłócimy się, gniewamy, ale zawsze najczulszą kończymy zgodą...
To mówiąc uścisnęła matkę i dłużej jej o tem mówić nie dała.
Księżna z całem swem przywiązaniem dla córki — prawie się pogniewała na nią. Obalało to wszystkie jego plany...
Potrzeba było cierpliwie czekać nowego składu okoliczności przyjaźniejszych.
Tymczasem Podroba powróciwszy od księżny, natychmiast z żoną pokonferowawszy, posłańca wyprawił do Milki, aby na kilka dni do nich przyjechała. Za pretekst służyło niby jakieś niedomagania pani Podrobinej, która mimo to klęła i kułaki rozdawała, chodząc po gospodarstwie.
Pani Zastawska rada była zawsze, gdy się do rodziców wyrwać mogła. W domu jej było bardzo nudno, a w Zbyszewie, do którego powietrza i pięknych widoków nawykła, znajdowała się szczęśliwą. Mogła tu choć marzyć o innem życiu nad te, które na jej przypadło dolę.
Natychmiast więc koczyk znowu zajechał przed folwark, i rządca mógł po cichu oznajmić księżnie o przybyciu córki. Nie kazała na siebie czekać niecierpliwa pani. Niby przypadkiem około południa znalazła się na folwarku.
Tu przybycie jej zawsze witane było jako nadzwyczajna łaska, jako dowód niewysłowionej dobroci. Wybiegali wszyscy na spotkanie, wyprowadzali z odkrytemi głowy i zgiętemi plecami. Podrobina ze wzruszenia mówić nie mogła.
Chrzestnej córki księżna nie widziała od bardzo dawna, przypominała ją sobie wyrostkiem, dosyć ładnym, ale nic tak szczególnego nie zapowiadającym. Pierwszy rzut oka na tę tak cudnie rozwiniętą z niepozornego pączka istotę — tak zdumiał księżnę, iż zaniemiała... Miała urazę do Boga, iż takim Podrobom, ludziom prostym, mógł dać dziecię tak promieniście piękne, tak pańskiem i dystyngowanem obdarzone obliczem.
Obok bladej, nie bardzo kształtnej Jadzi, z twarzą długą i rysy nieforemnemi, melancholiczne lice pani Zastawskiej wydawało się idealnie pięknem, postać jej powietrzną. Była to istna Sylfida, jak się wyraziła księżna patrząc na nią.
Nadewszystko szlachetne jakieś piętno wyższości, które jej nadało wychowanie, uderzyło ks. Eufrezyę. Nie mogła ukryć ani podziwienia swego, ani może zazdrości...
Rozpoczęta rozmowa zwiększyła jeszcze to wrażenie: głos harmonijny, dobór słów, znajomość doskonała tej francuzczyzny, bez której u nas do wyższego towarzystwa dopuszczonym być niepodobna, — w nowe wprawiły zdumienie chrzestną matkę.
Zaproszenie na obiad bardzo łatwo i zręcznie wypadło. Wymawiała się Milka, iż jadąc do rodziców, stosownej toalety z sobą nie wzięła, ale księżna zapewniła ją, że na wsi nikt się nie stroi, że może przyjść nawet w rannem ubraniu i t. p.
Wykonawszy zamierzony ten krok, księżna pośpieszyła do córki.
— Jadziu — odezwała się z progu żartobliwym tonem — wiesz, będziemy mieli gościa na obiedzie?...
— Któż? Eustaszek może? zapytała młoda pani, która zdawała się go spodziewać.
— O tym nie wiem, chociaż lada dzień byćby powinien — ale zaprosiłam ową piękną córkę Podroby, co lubi się przechadzać po parku...
— A! zawołała z nieukontentowaniem Jadzia — przyznam się, że nie bardzo byłam ciekawa — ale, kiedy się stało...
— Jużciż zobaczyć ją warto — mówiła dalej księżna — wcale osobliwe na wsi i na folwarku zjawisko. W istocie — bardzo ładna, i — no — przekonasz się.
Jadzia obojętnie przyjęła.
Przed godziną obiadową skromnie dosyć ubrana, zarumieniona, onieśmielona siedziała już w salonie ze starą księżną pani Zastawska, gdy Jadwiga strojna, dumna, z minką pogardliwą nadeszła krokiem mierzonym.
Z ubioru i z miny widać było, że biednej kobiecie chciała zaimponować — lecz — po pierwszem spojrzeniu tak się zdumiała niespodziewanemu zjawisku, iż pomieszaniem się zdradziła.
Wyobrażała ją sobie w cale inaczej. Piękność i wyraz twarzy obudziły zazdrość w Jadzi, która uczuła w niej szczęśliwiej uposażoną istotę. Zostawała jej tylko wyższość umysłu i ukształcenia, które naturalnie zaraz chcąc okazać, poczęła rozmowę o literaturze, o książkach, spodziewając się panią Zastawską znaleźć do tego zupełnie nieprzygotowaną. Jakoż w istocie w początku odpowiadała nieśmiało, jąkała się nieco, dopóki odzyskawszy odwagę, ożywiwszy się, nie wydała się z tem co umiała i czytała.
Umysł żywy, osamotnieniem może rozwinięty i spotęgowany, objawił się w ich rozmowie tak świetnie, iż Jadwiga nie mogła ukryć trochę niegrzecznego zdumienia.
— Pani dużo czytać i pracować musisz?... zapytała.
— Jestem sama i nie mam się czem zająć — odpowiedziała Milka. Mąż mój najczęściej za domem, towarzystwo na wsi nieliczne, książki są jednym pokarmem. Lubiłam je zawsze, dziś mi się upodobanie to wypłaca...
Jadzia poczęła mówić wiele, zadawać pytania trudne, usiłowała w kłopot wprawić wieśniaczkę, ale ta ze skromnością i prostotą przyznawała się w wielu rzeczach do niewiadomości — i słuchała z takiem zajęciem, że Jadwigę po części rozbroiła.
Księżna Eufrezya z natężoną ciekawością oczekiwała przyjścia zięcia, który o zaproszonej nie wiedział. W istocie Celestyn się zdziwił, zobaczywszy tu swą znajomą, pani Zastawska zarumieniła się ogromnie, ale powitanie było tak wesołe i naturalne, że Jadwiga trochę zaniepokojona ochłonęła i — spojrzeniem na matkę dała jej poznać, że wcale nie jest strwożoną.
Niewinność Celestyna malowała się w jego twarzy...
Miano już iść do stołu, gdy ów ks. Eustaszek, którego się spodziewano od dawna, nadjechał. Celestyn wyszedł na jego spotkanie, wstrzymano się trochę z obiadem, i po chwili kuzynek strojny wpadł z przygotowaną zawczasu czułością, witać księżnę i córkę. Jadzia chociaż była mu rada, nie okazała tego, i widocznie strzegła się zazdrości w mężu obudzić.
Wśród powitań wzrok ks. Eustachego, wielkiego wielbiciela żeńskich powabów, padł na skromnie z boku siedzącą Milkę i — jakby oczarowany, nie mógł się od niej odwrócić.
Młoda pani postrzegła to i uczuła się obrażoną. Przybyły, chociaż wprędce odzyskał całą swą swobodę i salonową wprawę, choć strzegł się zbyt uwagę zwracać na tę zagadkową piękność, która go intrygowała mocno — miał jednak nieustanne dystrakcye. Wlepiał wejrzenie w tę twarzyczkę madonny jakby z jakiegoś obrazka Carla Dolce’go wykrojoną, i zamyślał się mimowolnie.
Kto to mógł być? Nie wytrzymał w końcu, i wziąwszy na bok Celestyna, zadał mu pytanie:
— Któż jest ta piękność?
— A! rozśmiał się Celestyn — jest to córka starego rządcy naszego, zamężna już, pani Zastawska.
Cichego szeptu z Celestynem, z wejrzeń rzucanych, Jadzia domyśliła się przedmiotu, i — ks. Eustaszek ukarany został groźnym wzrokiem...
Przy stole książę posadzony naprzeciwko uroczego tego zjawiska, unikał, wpatrywania się w nie, a jednak od wejrzeń ukradkowych wstrzymać się nie mógł. Kilka razy oczy się spotkały, i pani Zastawska spuściła je zakłopotana, krusząc w drobnych paluszkach chleb, mnąc serwetę, poprawując sukienkę.
W ciągu rozmowy, przez grzeczność odezwała się do niej kilka razy młoda pani, i — dała jej zręczność okazać, że w tem towarzystwie wcale się onieśmieloną nie czuła ani zbłąkaną. Mówiono po francuzku, a książę mógł ocenić doskonały akcent i wprawę pięknej sąsiadki.
Po obiedzie jak najprędzej pani Zastawska znikła... Chociaż się czuła tu więcej w swoim żywiole niż zwykle, niezwyczajne położenie, uwaga, jaką na siebie zwracała, mieszały ją, — i gdy powróciła do rodziców, ze zmęczenia długo nie mogła wypocząć, a na pytania ojca dać jasnej odpowiedzi...
Po wyjściu pani Zastawskiej, z przekąsem zapytała Jadzia ks. Eustachego, jakie na nim uczyniła wrażenie?
— Uważaliśmy wszyscy — dodała, żeś książę pilno ten piękny owal i wyraziste oczy sąsiadki studyował... Prawda, że to twarzyczka Madonny??
Książę zażartował niezręcznie, wdał się w krytykę nieszczerą, zbałamucił się i zdradził niezgrabnością tłómaczenia. Zaręczał, że mu się nie wydała wcale tak piękną, że bądź co bądź brakło dystynkcyi, tego czegoś...
Młoda pani nieubłagana, poczęła ze śmiechem sprzeczać się z kuzynem, dowodzić, że śliczna Milka była zachwycająca, i dodała, że — oprócz tego lubiła się po księżycu przechadzać w parku... gdzie Celestyn pierwszy zrobił z nią znajomość i odkrył tę gwiazdę.
Nie przeczył temu zagadnięty, ale z takim chłodem się przyznawał do tego — iż go o żadną płochość nie można było posądzić.
Mały ten wypadek — wpłynął może tylko na stosunek adoratora do pani Jadwigi. Stała się dla ks. Eustachego chłodniejszą, odzywała się do niego szydersko, i księżna matka ze swych zaprosin nie miała się cieszyć powodu.
Tak jakoś dotąd małe intrygi, któremi małżeństwo starano się oplątać — nie miały powodzenia.
Księżna matka nie traciła jednak nadziei i powtarzała w duchu:
— Cierpliwości!




Od dawna postanowione było uroczyste sproszenie całej rodziny do Zbyszewa na dzień urodzin Jadwigi. Przypadał on późną jesienią.
Zgoda i porozumienie z członkami familii na różnych drogach już były upewnione; szło o to, aby się jawnie zamanifestowały...
Ks. Eufrezya lubiła takie przyjęcia ostentacyjne, świadczące o zamożności domu, dozwalające się popisać ze smakiem, z umiejętnością życia. Jadzia, która się po trosze już jednostajnością wiejskiej ciszy nudziła, rada była projektowi. Nadchodziła zima, mówiono półgębkiem o wyjeździe do Warszawy, ale stanowczo nic jeszcze nie było umówionego. Warszawa przypadałaby była obu paniom do smaku, gdyby nie dworek na Pradze. Wspomnienie jego niemiłe było Jadwidze. Mieszkając w mieście, Celestyn nie mógł się wstrzymać od odwiedzania matki i siostry, a oderwać od nich męża było staraniem ciągłem Jadzi.
Chociaż wielki przyjaciel oszczędności, a gromadnych i wrzawliwych zabaw nielubiący Celestyn zaprosin tych nie pochwalał, nie mógł się głośno przeciw nim odzywać, w obawie, aby mu tego za złe nie wzięto. Żona sobie ich życzyła. Z pomocą jej uczyniwszy już znaczne reformy w domu, na które się księżna matka krzywiła, — nie mógł na nowo wywoływać z nią sporu.
Rozesłano więc listy, a księżna matka zapowiedziała stanowczo Celestynowi, że na ten raz ona sobie wymawia urządzenie przyjęcia, i śmiesznych oszczędności, któreby domowi uwłaczały, nie dopuści.
Trzeba się było do tego zastosować. Stosunki młodego małżeństwa były znośne, pozorna zgoda panowała, lecz gorącej miłości pierwszej śladu prawie nie zostało. Celestyn był przywiązany do żony, troskliwy o nią, lecz nadto ją znał, samolubstwo jej i próżność, aby te słabe strony nie oddziaływały na niego.
Jadzia znajdowała męża teraz jako plenipotenta i gospodarza zupełnie na swojem miejscu, zwłaszcza że się w zdaniach ogólnych o zarządzie godzili. Celestyn powoli się wtajemniczał w interesa, rozpatrywał papiery, robił notaty, ale o rezultatach tych badań nie mówił otwarcie. Ze sposobu tylko postępowania jego z Podrobą wnosić było można, iż był wtajemniczony w nadużycia. Stary rządca przekonał się o tem z rozmaitych dyplomacyj pańskich, które mu attrybucye, z jakich korzystał, odbierały lub je pod kontrollę ściślejszą poddawały. Przewidywał, że się burza nad nim zbierała — uspakajało go to jedynie, że zwlekała się jakoś, a na wszelki wypadek miał sobie zapewnioną protekcyę księżny.
Matka niezmordowanie śledziła wszelkie poruszenia i słowa córki, aby z nich skorzystać, lecz pora do czynnego wystąpienia przeciwko znienawidzonemu Celestynowi nie była nadeszła. Wojnę czuć było w powietrzu, choć mocarstwa jej jeszcze sobie nie wypowiedziały.
Dla Celestyna ten zjazd familii był groźny. Wiedział, że członkowie jej przyjaźni mu być nie mogą. Kilka więc co najmniej dni sposobił się na ciężką próbę cierpliwości.
Żona zalecała mu z góry, aby się starał przypodobać jej krewnym.
Na kilka dni przed urodzinami, pierwszy zjawił się ks. Eustachy, który pomimo ostatniego chłodnego przyjęcia, nadziei nie tracił, że się w łaski Jadzi wkraść potrafi.
Z wielką zręcznością na wypadek wszelki należało mu i postanowił poprzyjaźnić się z Celestynem. Pierwszy względem niego wystąpił z pewną poufałością, nazywał go kuzynem i zaczął go nachodzić, godzinami się zasiadając.
Pomiędzy tymi dwoma ludźmi punkta zetknięcia się były tak małe, kierunek umysłów tak różny, temperamenta tak odmienne, iż przy największem staraniu ks. Eustachego zbliżenie się rzeczywiste nastąpić nie mogło.
Eustaszek zabawiał dowcipem, zajmował opowiadaniami, lecz do żadnego szczerszego wywnętrzenia nie przychodziło. Książę się tem nie zrażał. Im Celestyn bardziej się okazywał zamkniętym, tem ciekawszym był go otworzyć. Ex-professor był jednym z tych ludzi poważnych we wszystkiem i ze strony poważnej zapatrujących się na życie, gdy Eustaszek nawet najbardziej seryo chcąc się okazać, lekko brał wszystko.
Dla jednego życie było zadaniem, dla drugiego zabawką.
W przeciągu tych dni kilku książątko niepodoławszy Celestynowi, szczęśliwszem było z Jadzią. Ta po mężowskiej powadze znajdowała dowcip kuzyna wcale miłym, i bawiła się nim chętnie. On zaś tak ją wynosił, tak umiał słuchać, tak uwydatniał wszystko co robiła, pochlebiał jej miłości własnej, a zręcznie przypominał swe uwielbienie, że zyskał żywą sympatyę.
Zaszedł tak daleko, iż żartami zawsze, delikatnie, z lekka wyśmiewał Celestyna, jego sztywność, jego pedanteryę; a że dodawał pochwały — uchodziło mu to.
W ten sposób przyzwoity wyszydzany człowiek, choćby mu z innych względów oddawano sprawiedliwość, zawsze w oczach kobiety napiętnowany zostanie.
Pewne śmiesznostki, na które Jadzia nie zwracała dawniej uwagi, staraniem kuzyna zostały uwydatnione i przylgnęły do obżałowanego. Książę był dla niego, jak mówił przed żoną, z najwyższym szacunkiem — ale któż słabostek nie ma?
W wigilię dnia wrześniowego, który pamiętny był narodzinami księżniczki, cała rodzina, kolligaci, powinowaci zjechali do Zbyszewa.
Celestyn miał niezmiernie wiele do czynienia, bo pierwszy mężczyzn przyjmował, umieszczał ich i czuwał, aby im na niczem nie zbywało. Znamy już głównych matadorów, księcia Hermana z akolitą panem Jerzym, hrabiowstwa Kozerskich, Rymunda, markizę Żulietę. Oprócz nich na usilne prośby i nalegania przybył hrabia Paweł, dwakroć i blizko z rodziną spokrewniony, dumą i pańskością przechodzący wszystkich jej członków. Arystokrata w najtrywialniejszem wyrazu tego znaczeniu, hrabia Paweł otwarcie i jawnie śmieszny swojemi pretensyami do znakomitego imienia. Zdawał się posuwać niekiedy wyznanie swej wiary do takich krańców ostatecznych — jakby mu szło o pochlubienie się ekscentrycznością.
Powierzchowność też miał odpowiadającą roli, jaką grać pragnął. Słuszny, chudy, z głową długą do góry podniesioną, z piersią wydatną, patrzący na ludzi z wyżyn jakichś, mało mówiący i często niegrzeczny, hrabia był w towarzystwie nieznośny. Wielkie stosunki po dworach, w świecie urzędowym, stolicach, tytuły, o które się starał, ordery jakiemi był okryty, zmuszały oszczędzać go i znosić. Hrabia był wdowcem, a dwaj synowie jego, jeden w służbie wojskowej, drugi w administracyjnej na dalekich posadach, prawie byli rodzinie nieznani.
Nadjeżdżającego senatora hrabiego sama księżna i Jadzia wyszły powitać w ganku, a ostatnia męża mu zaprezentowała.
Senator spojrzał na niego z góry, zaledwie głowią kiwnąć raczył, i chociaż wszystkim rękę podawał, jemu jej nie wyciągnął.
Celestyn z dumą małego człowieczka zniósł to, nie dając poznać po sobie. Z obowiązku gospodarza odprowadził senatora do jego appartamentu, ukłonił się i nie próbując zawiązać rozmowy, wyszedł.
Była to pierwsza przykrość jawna, na którą został narażony. Uczuł ją mocno, ale i Jadzia poruszyła się trochę, i matka ledwie ją mogła uspokoić, tłómacząc hrabiego znanemi jego dziwactwy.
Ponieważ wszyscy prawie wyszli byli na ganek dla powitania, niczyjego oka nie uszło znalezienie się hrabiego i ośmieliło drugich do wstępowania w jego ślady.
Ignorowano więc zupełnie pana Celestyna, choć gospodarzem się tu nazywał. Od nadchodzącego niektórzy się odwracali, inni na zapytanie odpowiedziawszy zaledwie, śpieszyli zaczepić kogo innego, nawet niedawno tak pragnący spoufalenia się, Eustaszek starał się nie widzieć Celestyna i unikać zbliżenia do niego.
Było to tak dotkliwe i widoczne, że Jadzia dostała wypieczonych rumieńców, a księżna ucieszyła się tem wielce.
Celestyn w najboleśniejszem położeniu, ledwie jednego znalazłszy Rymunda, który z nim mówić był łaskaw — blady, rozdraźniony stał się jeszcze sztywniejszym niż zwykle.
W takiem usposobieniu trudno mieć umysł przytomny, niewszystko więc, na coby był powinien zwracać uwagę — widział i rozporządził jak chciano.
Na ochotnika wystąpił książę Eustachy nie proszony, w roli jakby przyjaciela domu i wice gospodarza. To jeszcze bardziej zepchnęło Celestyna z jego stanowiska i — unicestwiło...
Rządziła się księżna matka, Jadzia, ks. Eustachy, tak, że Celestynowi prawie nic do czynienia nie zostawało; a że i bawić nie miał kogo, osamotniony, w kąt zepchnięty, nie wiedział już co począć z sobą.
Jak w bajkach zaklęci jacyś co się stali niewidzialnymi, Celestyn zdawał się nie istnieć dla nikogo.
Z każdą chwilą położenie to stawało się nieznośniejszem.
Spróbował kilka razy przebojem wcisnąć się w jakąś gruppę, ale składający ją ściskali się, rozchodzili i zdawali nie postrzegać go prawie.
Na odezwania się albo nie dawano mu odpowiedzi, lub taką, że dalsza rozmowa była niemożliwą.
Przy herbacie miejsca sobie nie znalazłszy, u wieczerzy dobrowolnie już nie siadł i jako gospodarz chodził po za krzesłami. Żona kilka razy przez miłosierdzie go przywołała do siebie i posłała do kogoś z tych lubych gości, ale i to mu lepszego nie zdobyło przyjęcia.
Wieczór ten jak wiek długi, skończył się wreszcie, a Celestyn uczuł się tak niedobrze, głowa go rozbolała straszliwie, dreszcze go porwały, iż musiał paść zaraz na kanapę, aby cokolwiek wypocząć. Miał silną gorączkę.
Jadzia, która długo zabawiała z matką markizę Żulietę, nierychło sobie przypomniała swą ofiarę, zaczęła posyłać, szukać, i znalazła leżącego w salonie w takim stanie, iż się przelękła.
Usłyszawszy wołanie jej, Celestyn podniósł głowę, cisnąc ją rękami — i zmienionym, słabym głosem odezwał się, że — się czuje mocno chorym. Jadzia trochę strwożona przystąpiła do niego...
— Co ci jest?
— Nie wiem — odparł Celestyn — czuje coś jakby febrę...
— Ale — na Boga! to być nie może! Jakże — jutro...
— A! jutro — rzekł chory gorączkowo — jutro będzie to co dzisiaj... Obejdzie się bezemnie... Widziałaś jak mnie przyjęła rodzina, hrabia Paweł i inni. Odwracano się odemnie, nikt słowa przemówić nie chciał. Choroba więc przychodzi w porę i uwolni was odemnie.
— Celestynie! na miłość Boga — zawołała żona. Cóż ludzie powiedzą! żeś się ich uląkł i uciekł! W chorobę nikt nie uwierzy. Potrzeba zostać na placu... Ja wszystko widziałam, to się jutro odmieni. Ks. Eustachemu wypowiedziałam oburzenie moje... Na Boga... dotrwaj.
Kormanowski słuchał obojętnie.
— Jadziu moja — rzekł smutnie — są rzeczy nad siły ludzkie... Nie wiem nic... Jeśli jutro dźwignąć się potrafię... a każesz mi spełnić ten kielich do dna...
Nie dokończył.
Gorączka była tak silna, iż musiano posłać po służącego, aby mu pomógł zawlec się do łóżka...
Jadzia postała chwilę, patrząc za odchodzącym, i pobiegła do matki.
— Celestyn zachorował mocno! — zawołała wchodząc...
Księżna się uśmiechnęła.
— I ty temu wierzysz? zapytała...
— Ale on istotnie chory!
— Ze złości! odparła księżna. — Chciał, aby mu familia robiła honory... nie umiał się znaleźć, bez taktu...
Posłano po ks. Eustachego. Ten był tu teraz najpożyteczniejszym pośrednikiem. Jadzia zaklęła go, aby poszedł zobaczyć co się z chorym jej mężem dzieje.
Zastawszy już przy łóżku siedzącego Rymunda, Eustaszek zakręcił się po pokoju, nachylił się do Celestyna, kiwnął głową i pobiegł oznajmić paniom, że ból głowy nerwowy, żadnej obawy nie wzbudza i do jutra ze snem przejdzie.
Księżna matka tryumfowała.
— Chciał, żeby go na ręku nosili — szepnęła Eustaszkowi. Familia przecież nie ma mu za co dziękować, powinien być kontent, że go i tak cierpią.
Poczciwy Rymund, który dobrze położenie zrozumiał, i chorobę też uznał za nie tak lekką jak inni. Po cichu wysłał po doktora, a sam przy chorym pozostał. Celestyn miał jeszcze przytomność zupełną, ale gorączką się wzmagała...
— Uspokój się tylko, szeptał nad nim Litwin nielitościwy. Z takich rzeczy właściwiej jak ja żartować sobie, niżeli je brać do serca... Na dumę głupią trzeba dumą odpowiadać i nie ustępować trutniom...
Mówił, lecz Kormanowski nie bardzo już rozumiał... W głowie mu szumiało i trzaskało... Okłady zimne nie pomagały.
Służba zajęta gośćmi nie miała czasu dowiadywać się do gospodarza: księżna matka chorobę w żart obracała. Jadwiga była znużona, — Celestyn, gdyby nie Rymund, pozostałby sam i opuszczony. Idąc spać, Litwin posadził chłopaka kredensowego na straży, i — Celestyn chorobliwym snem majacząc się zdrzemnął.
Po rozejściu się gości, książę Eustachy uproszony przez Jadzię, poszedł w missyi po członkach rodziny, aby ich skłonić, przez wzgląd na księżniczkę, do grzeczniejszego obejścia się z jej mężem. Nie zbywało na zręczności książątku, któreby było posłannictwo swe spełnić mogło, gdyby chciało. Lecz Eustaszek nie miał wielkiej ochoty ratowania Celestyna i w żart obracał rzecz całą.
Z hrabią Pawłem nawet mówić o tem wyraźniej nie było można. Z góry zamknął usta kuzynowi.
— Proszę cię — rzekł — zrobiliśmy to ustępstwo, iż przybywamy do nich. To dosyć! Nie idzie za tem, ażebym się ja miał kumać z tym jegomością i oglądać się na niego. Ja go wprost ignoruję. I to już wiele...
Hrabina Roza znajdowała, iż postąpiono sobie bardzo właściwie, i że żądać więcej od familii było śmieszną pretensyą.
— Wzięła sobie jakiegoś parobczaka za męża — wołała — niech go nam nie narzuca...
Hrabia Tymoleon applaudował zdaniu żony.
Książę Herman kazał za siebie odpowiedzieć panu Jerzemu, że ukłonił się przecież temu jegomości i impertynencyi mu żadnej nie zrobił.
Zbyteczną czułość i draźliwość męża księżniczki znajdowano po prostu śmieszną.
Nad ranem doktor nadjechał. Stan chorego był taki, iż zapalenie mózgu już rozpoznać mógł doktor i środki właściwe przepisać.
Jadzia wstając dowiedziała się od panny Klary, iż p. Celestyn jest bezprzytomny, ale doktora już ma przy sobie, a zatem nie ma się czego obawiać.
Nazwano chorobę gorączką, a księżna wpadła do córki, zaklinając ją, aby się nie ważyła ani na próg do męża, bo choroba może być tyfoidalną i zaraźliwą. Zresztą zapewniali wszyscy, iż nie było najmniejszego niebezpieczeństwa, a dom pełen gości i gospodyni nieodzownie potrzebna.
Jadzia nie lubiła nigdy patrzeć na chorych — obawiała się słabości, miała wstręt do cierpiących... Uspokojono też ją tak dobrze, iż nie wahała się staranną toaletę poranną ukończywszy, wynijść do gości na śniadanie. Ks. Eustachy gospodarował...
Nikt ani spytał o Celestyna, nie było mowy o nim; znaczniejsza część osób była tego przekonania, iż chorobę udawał, aby się od przykrego obowiązku uwolnić.
Humor więc gości był jak najlepszy, a osypana podarkami i powinszowaniami młoda pani zapomniała o mężu... Ks. Eustachy, pan Jerzy, dworowali koło niej, matka czuwała.
Program dnia nie zmienił się w najmniejszej rzeczy... Z sąsiedztwa przybyło wśród dnia wiele osób, i do stołu w jadalnej sali zasiadło przeszło pięćdziesiąt... Szumno, wrzawliwie, z toastami odbył się wystawny obiad oblany jak najstarszemi winami. Piwnica była sławna w Zbyszewie.
Rymund parę razy cichaczem wymykał się zobaczyć, co się z chorym dzieje, lecz nikomu się nie zwierzał z tem co przynosił. W twarzy tylko jego widać było zasępienie wielkie, a zaczepiany dowcipował tak nieznośnie, tak krwawo docinał wszystkim, że go nikt nie śmiał już zagadnąć.
W małym pokoiku, do którego niekiedy wrzawa biesiady dochodziła, leżał z głową lodem pookładaną, okrwawioną od pijawek pan Celestyn. W marzeniach gorączkowych ciągle się odzywał jakby do ojca lub do siostry... Doktor nie odstępował go na chwilę. O inną posługę trudno się było doprosić, bo do ostatniego kuchty, wszyscy w dniu takim byli potrzebni, i ledwie wydołali nadzwyczajnym obowiązkom.
Doktor sam musiał chodzić dopilnować przyniesienia lodu... a później głodny przypomnieć, żeby mu co zjeść dano...
Wieczorem zabawiano się równie wesoło do późna. Jadwiga zdawała się ani czuć niebytności męża, ani pamiętać o nim.
Była tak zajęta jednaniem sobie familii, łagodzeniem hrabiego Pawła, pozyskiwaniem ks. Hermana, uchodzeniem hrabiny Rozy, a przytem tak szczęśliwa tryumfem własnym, iż o Celestynie zapomniała zupełnie.
Księżnie szło o to, aby żaden z tak pospolitych dyssonansów nie zaćmił fety, aby niczego nie zabrakło, aby dom wystąpił świetnie — że o niczem innem nie pomyślała nawet. Dopiero około północy, gdy znużona Jadzia oddała się w ręce panny Klary, aby ją rozbierała, i cicho jakoś, nieśmiało zapytała jej o męża, nie odebrawszy odpowiedzi, zwróciła ku niej głowę i postrzegła znaczące jakieś ruszenie ramion.
— Lepiej mu? wstał? zawołała.
— Gdzież tam! odparła stara sługa markotno. Leży bezprzytomny, doktor go nie odstępuje. Źle bardzo...
Serce zastygłe poruszyło się trochę.
— Ale czemuż mi nie powiedziano? zawołała.
— Bo paniby tam nic nie pomogła, — odparła flegmatycznie panna Klara.
Księżna już wprzódy zawiadomiona była o stanie pana Celestyna. Choroba ciężka nie była jej na rękę, mogła litość obudzić. Z okrucieństwem macierzyńskiego przywiązania do córki, mruknęła dowiadując się o tem: — Żeby sobie przynajmniej umarł, nasby i siebie wyswobodził, ale tego rozumu mieć nie będzie!
Czatowała więc na moment, w którym córka się dowiedzieć miała o stanie męża, aby rozczuleniu zapobiedz i niepotrzebnym, jak się wyrażała, objawom sentymentu.
Jadzia, która była na wpół rozebrana, już chwyciła szlafroczek, chcąc iść się dowiedzieć do męża, gdy matka ukazała się w progu.
Rozstawiła ręce szeroko.
— Dokąd? dokąd? zawołała — nie pozwalam! Chory — no to jest przy nim doktor — a choroba gorączkowa, jakaś zaraźliwa, i wzruszenie widokiem tym niepotrzebne. Powinnaś się szanować. Nie masz i ty zdrowia za nadto. On młody i silny, a ty możesz mi gorzej rozchorować. Nie pozwalam.
— Ależ — przerwała Jadzia — niepodobna go tak opuścić!
— Wcale opuszczony nie jest, żywo odparła matka. Rymund posłał zaraz po doktora. Zrobiono wszystko co można... On leży jeszcze nieprzytomny, nie pozna cię nawet. Co ty tam będziesz robiła? Proszę iść do łóżka — ja nie puszczę...
Księżna występowała tak gwałtownie, iż Jadzia, może nie mająca zbytniej ochoty do spełniania obowiązków Siostry Miłosierdzia, zawahała się. Szlafroczek wypadł jej z rąk, usiadła na krześle przy łóżku, a księżna dała znak pannie Klarze, aby panią rozbierała. Apatycznie dając z sobą czynić co chciano, Jadzia pozostała zadumana i smutna... Wstyd jej było uledz... a zarazem obawa jakaś odpędzała ją od tego łoża chorego.
— Więc nie ma niebezpieczeństwa? spytała, zwracając się do matki.
— Jakież, zkąd miałoby być niebezpieczeństwo? poczęła księżna. Gagacik, któregoś rozpieściła, zgryzł się, że go nie tak honorowano jak żądał, żółć się w nim wzburzyła... Nic mu nie będzie...
— Jest doktor? dodała Jadzia.
— Jest, jest — i Rymund, który wszystkim zawsze na złość robić lubi, umyślnie tam zagląda i przysiaduje...
Jadzia uspokojona, westchnąwszy ciężko, dała się położyć do łóżka i ze znużenia zasnęła prędko.
W ciągu dnia więcej przez ciekawość niż przez miłosierdzie książę Eustachy kilka razy zabiegał do przedpokoju chorego, dopytując, co się z nim dzieje? Raz nawet wywołał doktora i wprost go znaglił, ażeby mu kategorycznie opowiedział, czy jest i jakie niebezpieczeństwo zagraża Celestynowi? Lekarz, którego oburzało postępowanie rodziny, kwaśny i gniewny, wprost odpowiedział pytającemu, że w zapaleniu mózgu tak silnem za nic ręczyć nie można.
Książątko z tą nieprzyjemną wiadomością powróciło do salonu i udzieliło jej na ucho wszystkim znajomym z kolei. Nikt tego nie wziął do serca, ale ponieważ nieprzyjemnie było, uchowaj Boże śmierci, znajdować się w domu i być zmuszonym do asystowania przy pogrzebie tego, któremu za życia ręki się podać nie raczyło, naradziwszy się, postanowiono nazajutrz się wynosić.
Stara księżna, jak tylko o tem zasłyszała, wystąpiła z najżywszą opozycyą.
— Ja jutro nikogo nie puszczę! wołała chodząc od jednego do drugiego ze swych gości. Proszę to sobie powiedzieć z góry. Że tam ten pan zachorował — co to ma kogo obchodzić! Przecież tak nagle nie umrze. Właśnie Jadzia potrzebuje dystrakcyi, a ja jako matka błagam, aby jej nie opuszczano. Zostaniemy same, to biedne dziecko więcej ucierpi... A tak dla gości zada sobie gwałt i musi się rozerwać.
Księżna i sama, i przez Eustaszka tak zabiegała, iż się wreszcie uspokojeni goście dali nakłonić, aby dzień jeszcze zabawili.
Przed wieczorem dnia tego wiadomość o chorobie, już wprzódy zaniesiona na folwark, gdzie Podroba przyjął ją jako wyraźny palec Boży — dokładniejszemi szczegółami się uzupełniła. Ludzie przebiegający ze dworu z różnemi żądaniami od księżny, opowiadali jak p. Celestyn zupełnie został opuszczony, że przy nim oprócz doktora nikogo nie było, nawet usługi jaka należała, że doktorowi zapomniano dać obiadu, że stara księżna i księżniczka ani się dowiadywały nawet o chorego — nakoniec, że słabość miała być niebezpieczną.
Pani Zastawska, która była właśnie u rodziców, usłyszawszy o tem, uczuła niezmiernie całą — jak mówiła otwarcie — niegodziwość takiego postępowania.
— A! zawołała gniewnie prawie, i twarzyczka jej zaogniła się jakimś zapałem wcale jej charakterowi niewłaściwym, który zdumiał rodziców. A! to już nad wszelki wyraz — szkaradne!! Żeby też żona...
Nie mogła dokończyć, łzy miała w głosie.
Ojciec przerwał:
— Co ci jest! oszalałaś! Widać, że na nic innego nie zasłużył. Ma to czego wart! Co ty się znowu tak nad nim rozpadasz?
— Bo to niegodziwe — niegodziwe! zawołała Milka unosząc się. Człowiek ten i tak miał z niemi dosyć do wycierpienia... a teraz...
— A milczże ty! zakrzyknął Podroba — ot to mi adwokat!...
— Ojciec słyszał, że doktor dla niego lodu nie mógł dostać, a po wodę sam chodzić musiał! zawołała żywo Milka — tymczasem w pałacu wznoszono toasty i ucztowano. A! to ludzie bez serca.
Podroba tak na ten wybuch czułości córki zwykle łagodnej i spokojnej uniósł się, iż jej ręką chciał usta zatulić.
Milka cała drżąca, cofnęła się parę kroków, oczy jej się zaiskrzyły, zamilkła i szybkim krokiem zbiegła do swojego pokoiku, panieńskiego niegdyś, który teraz przybywając do rodziców zajmowała. Ojciec sądził, że wszystko się na tem skończyło; ale pani Zastawska bez namysłu, pod wrażeniem tego co usłyszała, natychmiast wzięła chustkę na głowę, i tylnemi drzwiami z folwarku przez parkan wybiegła. Sama nie wiedziała co ją gnało do pałacu — nie zastanawiała się nad tem co czyni... Litość przemogła wszelkie względy... Znała doskonale cały dwór, który w czasie niebytności księżny stał dzieciom rządcy otworem; łatwo więc jej było przemknąć się niepostrzeżonej o mroku do sieni, w korytarz i do — mieszkania chorego. Zastała tam doktora tylko, który jej nie znał. Drżącym głosem odezwała się do niego, iż słyszała, że posługi przy chorym nie ma, a że pałacowa służba zajęta... możeby... ona...
Doktor usłyszawszy to, a ze skromnego stroju wziąwszy ją za sługę, choć twarzyczka go uderzyła, zawołał:
— To prawdziwie Opatrzność Boża tu pannę sprowadza (wziął ją za panienkę, tak wyglądała młodo). Koło chorego nie ma nikogo tylko ja... chłopca się nawet doprosić nie mogę... jestem na śmierć zmęczony, chciałbym choć w krześle spocząć. Na miłość bożą posiedź pani przy chorym, bo i okłady zmieniać potrzeba, i pić dawać...
Pani Zastawska w milczeniu zrzuciła z siebie chustkę, poszła do łóżka i — ani się zastanawiając nad następstwami swego kroku, objęła nadzór nad chorym.
Doktor nauczywszy ją co robić miała, sam padł w krzesło i zdrzemnął się.
Na folwarku Podroba przechadzał się zadumany i nadąsany na córkę: — Co się jej stało? myślał — czy oszalała? nigdym jej taką nie widział?
Po chwili jednak, ponieważ do tej Milki był przywiązany i chciał się z nią przejednać, otworzył drzwi jej pokoju. Córki nie było. Poszedł szukać do matki, i tam nie znalazł; jejmość powiadała, że jej wcale nie widziała... Rządca wyjrzał do ogródka. Stróżka, która ziele w nim rwała dla krów, na zapytanie opowiedziała, iż pani młoda poszła do parku...
Podroba zawrócił się do dworku uspokojony. Tymczasem robiło się ciemno, późno, a Milka nie powracała. Wpadła jejmość zaperzona, klnąc męża i rozpędzając sługi, aby Milki szukały, czy gdzie nie osłabła — co się z nią stało?... Noc już nadchodziła. Podroba sam niespokojny, jakby go co tknęło, czapkę pochwyciwszy, wprost pobiegł do pałacu... i do mieszkania pana Celestyna.
Tam cisza panowała, choć pałac cały był w ruchu, śmiechach i wrzawie. W przedpokoju nie znalazłszy żywego ducha, Podroba ostrożnie drzwi uchylił... W mroku słabo lampką nocną oświeconym ujrzał uśpionego w krześle doktora, a nad łóżkiem schyloną córkę, która głowę chorego okładała płatami mokremi...
Usłyszawszy drzwi skrzypnięcie, Milka spojrzała ku nim. Widok ojca, którego poznała, bynajmniej jej nie strwożył; dała mu znak, aby zaczekał, i skończywszy okładanie, wyszła do niego.
— Cóż ty, jak Boga kocham! oszalała? — zawołał Podroba. Co ty tu robisz? po co?
— Byłam potrzebna — odparła Milka — nie ma nikogo do posługi. Bez litości są ludzie. Proszę ojca powracać — ja tu zostanę.
Targnął ją za suknię rządca, ale mu się wyrwała.
— To obowiązek miłosierdzia chrześciańskiego — odezwała się; — spełnię go — bądź co bądź...
— Cóż ludzie powiedzą?
— Co zechcą! to mi wszystko jedno! odparła z energią Zastawska.
Podroba postał chwilę osłupiały, nacisnął czapkę na uszy i poszedł. Trzebaż było, aby własna jego córka poświęcała się dla wroga jego!
Przy doktorze nie śmiał robić wrzawy, ani popełniać gwałtu. Milka zaś okazywała tak mocne postanowienie, iż walczyć z nią było trudno. Pomyślał więc, iż matkę po nią posłać będzie skuteczniej.
Rządczyni lamentując niespokojna, biegała około folwarku, gdy zdyszany wrócił Podroba.
— A co! zawołał z daleka: pięknie się acani córka spisała! Wiesz gdzie jest? Oszalała! Poszła chorego pilnować! ani jej ztamtąd wyciągnąć!
Podrobina nawykła była zawsze brać stronę ulubionego dziecka, i nigdy z mężem w ogóle nie godziła się na nic. Było jej może przykro, że się córka tak zaafiszowała — ale potępić jej nie chciała.
— No, to, co? odparła — to co? kiedy tam nikogo do dozoru nie ma, że się poczciwa kobieta znalazła, co mu wody poda? to co?
— Otoż masz! krzyknął rządca. Ale ona tam na całą noc chce zostać, ani myśli odchodzić!
Rządczyni splunęła...
— Bo ma poczciwsze serce niż wszyscy! — zawołała — ja jej za to nie połaję. Co ma być? Będą jej w pałacu wdzięczni.
— Ale! wdzięczni — wołał rządca. Już i tak paplanina była, że się w parku schodzili, teraz powiedzą gorzej!
— Milczałbyś! tupiąc ogromną nogą, zahałasowała żona. Ty sam na córkę gadasz... a to jest anioł. Na nią nikt nie śmie nic powiedzieć. Tyś takiej córki nie wart.
Podniosła pięść do góry, wszystko było skończone.
Podroba zamyślił się głęboko.
— A no! rzekł w duchu — może to i dobrze! Pan Bóg wie co robi. Jeżeli wyjdzie z tego kasza, prędzej się jegomości pozbędzie księżniczka, a Milce co ma być?
Ruszył ramionami.
Pani Zastawskiej do rana nie było.
We dworze nie postrzeżono z początku, iż się przy łożu Siostra Miłosierdzia znalazła — ale przez doktora dowiedziano się, iż tam jakaś kobieta siedzi. Panna Klara bardzo ostrożnie zajrzała, poznała Zastawską, i za głowę się pochwyciwszy, uciekła. Nie mówiła o tem jednak nikomu, pierwsza nie chcąc roznosić plotki, i zostawując sobie tylko jej potwierdzenie — jako na własne oczy to widziała.
Zastawska przez całą noc nie zmrużywszy oka, dopiero jasnym dniem, gdy doktór zapewnił, iż się bez pomocy jej obejść może, wcale się z sobą nie kryjąc, w obec służby pałacowej, wyszła z powrotem na folwark.
Goście dnia tego pozostali, choć dosyć niespokojni; hrabia Paweł wyprosił się wieczorem, bo mu pilno, ks. Herman konie dysponował do dnia, inni jechać mieli po śniadaniu.
Spytany doktór o polepszenie, na złość może i dla nastraszenia pokręcił tylko głową i rzekł:
— Zmiany znacznej nie ma...
Wieczorem Jadzia znowu zapytała panny Klary o męża, ale już z mniejszą troskliwością.
Księżna stała na straży, aby i tym razem córki nie puścić do męża.
— Nie masz tam po co chodzić — odezwała się, — choroba idzie swoim porządkiem. Doktór siedzi, a siedzi... i pięknie sobie pewnie za to każe zapłacić.
— Ale, mamo! oburzyła się już Jadzia — wszakże gdyby furman zachorował...
— Nic też nie mówię — z przekąsem przerwała matka — tylko, że ty powinnaś odpoczywać, bo on ma aż nadto dobry i miły dozór przy sobie.
Córka odwróciwszy się, złośliwy uśmiech zobaczyła na ustach matki i zmarszczyła się.
— Jaki dozór?
— Pani Zastawska sama się ofiarowała siedzieć przy nim, dowiedziawszy się o chorobie. Spędziła tam całą noc, tkliwa i miłosierna istota! cha! cha! To coś znaczy...
Rumieniec wystąpił na twarz Jadzi.
— Możesz to być? zamruczała obracając się do Klary.
Panna Klara zasznurowała usta, potrzęsła głową i milcząc — nie zaprzeczała.
— Przyznam się — zawołała Jadzia, — że ta pani... ta pani dała nam piękną naukę!! A! to bardzo przyjemne!
Widząc, że się na spór między matką a córką zanosi, panna Klara ze zwykłym taktem, pośpieszyła do garderoby. Jadzia siedziała w fotelu, szarpiąc na sobie wieczorne ubranie — była zadumana smutnie.
— Widzisz — poczęła po cichu matka... Teraz się przekonywasz, że twój ubóstwiany pan Celestyn... zdobywał sobie na zapas i inne serduszka... Miłosierdzie! miłosierdzie! Młoda kobieta nie ryzykuje się tak do łoża chorego bez... przyczyny. Te schadzki w parku nie były tak niewinne jak się wydawały.
Księżniczka milczała, łzy się jej z pod powiek dobywały, łzy gniewu i obrażonej miłości własnej.
W innej chwili możeby była uczuła jeszcze mocniej krzywdę wyrządzoną sobie; teraz świeżo upojona hołdami, wyrwana ze zwykłego koła swych uczuć i myśli, — gniewała się tylko na niewdzięcznika, a miłość ku niemu nie odzywała się już w sercu jak dawniej. Więcej niż kiedy rozumiała, iż dla siebie stworzeni nie byli. Usprawiedliwiała prawie rodzinę swą, obwiniała siebie, myśli się jej plątały dziwnie.
Trzeba było wyjść z tego fałszywego położenia, ale — jak?
Matka siedząc patrzała w nią chciwie, i domyślała się co się w sercu jej działo...
Krok wielki był uczyniony — traf szczęśliwy sprowadził córkę rządcy, która rozcięła nareszcie węzeł gordyjski.
Tak się zdawało matce.
Jadzia w głębokiej zadumie, nie odzywając się do matki, spędziła w fotelu długą chwilę, ocierała oczy już suche, naostatek poszła do łóżka. Matka uściskała z czułością tego anioła...
Następnego dnia rano reszta gości po śniadaniu opuszczała Zbyszew, pozostał tylko jeszcze na pół dnia ks. Eustachy, chcąc korzystać ze sposobności — i posłużyć jeszcze księżnie...
O chorym powiadano, iż się ma cokolwiek lepiej, ale doktor zapowiada rekonwalescencyę bardzo długą i wielkich starań wymagającą. Ponieważ mówiono już o tem w salonie przy ks. Eustachym po wyjeździe gości, a Jadwiga tylko zimnemi westchnieniami nad sobą nie nad chorym, mieszała się do rozmowy, — księżna otwarcie wynurzyła zdanie swe, iż gdy takich starań troskliwych potrzeba, których chory na wsi mieć nie może, bo panie prawdopodobnie dla wypoczynku i rozerwania Jadzi będą zmuszone jechać do Warszawy — najwłaściwiejby było p. Celestyna wyprawić do miasteczka, w którem doktór mieszka...
Spojrzała na córkę namarszczoną jakąś, która nic nie odpowiedziała. Ale myśl była rzucona...
Celestyn, gdy mu przytomność powróciła, wcale nie pamiętał ani co się z nim działo, ani jak długo w tym stanie bezwiednym zostawał. Jak przez mgłę jakąś śniło mu się, że wdzięczną twarz kobiecą widział u łoża swojego, schyloną nad nim. Nie była to twarz żony... nie mógł nawet powiedzieć z jakiemi się ona wspomnieniami łączyła...
Ks. Eustachy, który doznał wielu łaskawych względów od kuzynki, w ciągu tych dni kilku, pozostawszy jeszcze na parę godzin, spodziewał się teraz, gdy byli sami, zbliżyć się bardziej jeszcze, wymienić kilka słów znaczących, pozyskać jakąś, choć dwuznaczną nadzieję. Zawiódł się w tem, bo Jadzia smutna teraz, jakby wytrzeźwiona, okazała się chłodniejszą, widocznie unikała pozostać z nim sam na sam i odprawiła go bardzo powszednią grzecznością...
W sercu jej odbywał się jakiś, mówiąc językiem wieku, proces, z którego ona sama sobie nie umiała zdać sprawy. Było w nim coś z dawnej miłości, coś ze znużenia życiem, które nie odpowiadało nadziejom, trochę uporu i dumy, trochę pragnienia życia w świecie, do którego była przeznaczona, a zawadą do niego był ten mąż. Bytność u jego łoża pięknej Milki — w skutek wyjaśnień pewnych przyniesionych wprost z folwarku przez pannę Klarę, która miała politowanie nad Celestynem, a w duszy nie cierpiała swatającego się Eustaszka — mniej się teraz wydawała podejrzaną Jadzi.
Panna Klara przekonała ją, że tam na posłudze brakło, że się doktór dopominał pomocy, i pani Zastawska, o której nawet chory nie wiedział, sama się ofiarowała przez litość... i t. d.
Jadzia była zawstydzona tem, iż Celestyna tak wszyscy opuścili, czuła się winną. Miała trochę żalu do matki, do wszystkich, najmniej do siebie.
Tłómaczyła się w duchu obowiązkami gospodyni, koniecznością pozyskania familii.
Wieczorem chciała koniecznie odwiedzić męża, ale matka i tego dnia nie dopuściła jej do niego.
Pocieszano ją tem, że był znacznie lepiej, potrzebował spoczynku, a unikać kazano wzruszeń.
Kazała więc do siebie przywołać doktora, który zrażony obejściem się z sobą i z chorym wprawdzie stawił się, lecz w najgorszym humorze. Człowiek był młody, energiczny i o dwór ów książęcy niedbający wcale. Na sercu miał wypowiedzieć żal, jaki czuł do wszystkich.
Jadzia ułożywszy wielce zafrasowaną twarz, pośpieszyła z podziękowaniem przeciw niemu.
— Chciałam panu konsyliarzowi podziękować — odezwała się rumieniąc — za staranie około męża mojego. Ta nieszczęśliwa choroba przypadła właśnie w taki moment, gdy ja obowiązku mojego spełniać nie mogłam, a com wycierpiała...
— Wierzę, wierzę, odparł doktor głosem wielce poruszonym. Pojmuję co się musiało dziać w sercu pani... — zwłaszcza, że to choroba była nie żarty. Takiego zapalenia mózgu jak to, obserwować mi się nie zdarzyło. Nie chwaląc się, prawdziwym cudem ocaliłem go... Należy też podziękowanie tej pani czy panience, co mi w pomoc przyszła, bobym sobie nie dał był rady. W domu tak wszyscy byli zajęci, że ja dla siebie ani obiadu, ani szklanki wody doprosić się nie mogłem. Sam chodziłem do studni po wodę. Zaledwiem mógł dostać.
A! tak! tak! dodał doktor — dziękować Bogu, iż się to nie gorzej skończyło!
Jadzia słuchając stała w płomieniach, bladła; zuchwalstwo doktora, obawa, aby nie rozgłaszał tego — odejmowały jej prawie przytomność.
— Jam temu niewinna, rzekła cichym głosem, tłómacząc się — nie dano mi wiedzieć, mama mnie nie dopuściła.
— Ja też pani nie obwiniam, począł doktor; bo takiego zapomnienia o chorym, choćby to był parobek z kuchni, osoba takich uczuć i szlachetności jak pani — dopuścićby się nie mogła.
— Ja...
Doktor się skłonił, urywając rozmowę — chciał odejść.
— Ale, jakiż jest stan chorego... mojego męża? poprawiła się Jadwiga.
— Zwykły, zwykły, po takiem przejściu groźnem — rzekł doktor. Potrzeba nadzwyczajnego starania, rekonwalescencya będzie długą, a uchowaj Boży recydywy..
— Więc możeby — przerwała gospodyni — lepiej było dla chorego, gdybyśmy go łaskawej opiece pańskiej powierzyli i odwieźli do miasta?
Mówiła to nieśmiało; doktor się ironicznie uśmiechnął.
— Zapewne, — rzekł — ja tu widzę, żeście państwo wcale do pielęgnowania chorych nie nawykli... Pani dobrodziejka możeby też chciała być przy mężu? Mieszkanie stosowneby się znalazło.
Jadzia zawiązywała węzeł na chusteczce, spuściła głowę, nic nie odpowiadała. Doktor poczekał trochę, nogą szasnął głośno i wyszedł...
Serce ludzkie jest narzędziem tak w swych czynnościach niepojętem, że nigdy wrażenia, jakie na nim czynić mogą wypadki i ludzkie słowa, ściśle obrachować niepodobna. Raz działają one na nie wprost, czasem wywołują przeciwne skutki zamierzonym, niekiedy z dwóch wprost sprzecznych sił, wyradza się jakaś pośrednia. Śmiałe wystąpienie doktora, które powinno było obudzić dla chorego współczucie i uznanie własnej winy, w sercu Jadzi gniew tylko zrodziło. Gniewała się na zuchwałego a nieproszonego mentora, na ludzi swych, na dwór — ale siebie uznawała za niewinną. Force majeure ją tłómaczyła... Nie mogło być inaczej; matka oszczędzając ją — w błąd wprowadziła.
Teraz, gdy Celestyn odzyskał przytomność, nie pytając już księżny, postanowiła koniecznie pójść do niego. Na nerwowej i nienawykłej do podobnych widoków kobiecie sama myśl tej izby chorego, atmosfery otaczającej go, cierpienia, którego miała być świadkiem, była już męczarnią wstrętliwą. Ale — musiała! Powiedziawszy to sobie, porwała flakonik ze stolika, oblała się jakimś zapachem, nasyciła nim chustkę i poszła...
Doktor stał nad łożem. W pół mroku, bo okna były pozapuszczane, zobaczyła na poduszkach bladą jak trup głowę męża, obwiązaną, zdefigurowaną cierpieniem, straszną. Wyraz jej był całkiem zmieniony, stał się prawie innym człowiekiem... wiało śmiercią od niego, a Jadzia tak się jej obawiała!
Zobaczywszy z dala nadchodzącą żonę z chustką na ustach, z wejrzeniem przestraszonem, Celestyn się poruszył, doktor się odwrócił i usunął na bok. Niepewnemi krokami, wahając się, przystąpiła do łoża Jadzia, i jąkając się, prawie niedosłyszanym głosem coś przemówiła... Z uśmiechem głowę ku niej zwracając Celestyn poruszył wargami; ręka jego blada, drżąca wysunęła się, szukając jej rączki... Pomimo wstrętu podać mu ją musiała żona, a on — z uczuciem do ust ją przyłożył.
Serce niewieście zadrżało, obudziła się litość. Odważyła się pochylić ku niemu i szepnęła słów kilka; ale już to ciężkie powietrze pokoju chorego, woń lekarstw i mokrej bielizny — ta cisza smutna i mrok zaczynały do niezniesienia działać na wypieszczoną kobietę. Prędko więc wyrwała swą dłoń z ręki jego, uśmiechnęła się i pośpieszyła ku drzwiom. Tu na nią czekała matka strwożona, i poprowadziła do pokojów, gdzie Jadzia padła na krzesło, wybuchając płaczem.




Obok dworku doktora, w domku, którego połowę najęto od wdowy po urzędniku, mieścił się teraz już powoli do zdrowia przychodzący pan Celestyn...
Stało się czego księżna najmocniej życzyła sobie. Jadzia, której zdrowie wymagało porady doktorów, pojechała z matką do Warszawy, sam mąż się tego domagał — jego wziął doktor w opiekę... Była zima już... Chory powolnie do sił przychodził, a młodość jego bezpowrotnie już znikła; zestarzał się nagle o lat dziesiątek. Włosy mu wypełzły z głowy prawie zupełnie, oczy przygasły. Śliczne rysy twarzy wychudzone, były jakby szkieletem dawnej męzkiej jego piękności. Cierpienie swe znosił z męztwem i rezygnacyą, która go w oczach wszystkich podnosiła. Opuszczony zupełnie, bo się ledwie o niego dowiadywano, bez zasobów, bo resztką własnego grosza się utrzymywał, nietylko nic nie żądając, ale nic nie chcąc przyjąć od żony, która w początkach ofiarowała pomoc swą — Celestyn oszczędzając się, żyjąc po dawnemu, dni spędzał na pracy, do której powrócił z nowym zapałem.
Ponieważ książki jego i notaty, wszystkie były w dworku na Pradze pozostały, musiał się o nie zgłosić do Leokadyi, którą uwiadomił o chorobie w sposób jak najbardziej uspakajający. Zapewniał, że się już ma zupełnie dobrze, lecz doktor tylko go z powodu zimy trzyma jeszcze w zamknięciu. Leokadya po piśmie domyśliła się stanu brata, byłaby natychmiast pojechała do niego, ale opuścić matki nie mogła. Nie powiedziała jej nawet o chorobie i skłamała, że Celestyn na wsi pozostał dla interesów gospodarskich, bo o przyjeździe księżny z córką do Warszawy — wiedziano...
To rozwiedzenie się małżeństwa było dziwnem trochę — ale samo ono też niemniej się dziwnem wydawało. Na wszystko można się było przygotować...
Leokadya pisała często.
Celestyn z wielką pociechą zawiązał z siostrą korrespondencyę, ale o sobie nie mówił w niej wcale.
Z Warszawy i do Warszawy także listy chodziły, rzadsze jednak, zimne, przymusowe, obowiązkowe; ze strony Celestyna czulsze, Jadzi pośpieszne, bo nigdy nie miała czasu, bo niezmiernie była zawsze zajęta, a oprócz tego jakąś przedsiębrała kuracyę.
Dowiadywała się o męża, nie przynaglając go wcale do przyjazdu i zalecając, aby zimę przebył przy doktorze, który tak szczęśliwie prowadził cały przebieg choroby i konwalescencyi.
W niektórych z tych listów czasem odzywało się jakby wspomnienie dawnej czułości, drgała jakaś struna niewieścia, lecz w większej części ich chłód był straszny... Jadzia skarżyła się tylko na bardzo zaniedbane interesa.
Celestyn z tego powodu czuł się w obowiązku znowu zająć niemi, ściągać papiery, powoływać pana Podrobę — i czuwać o ile mógł nad zarządem. Jadzia wyraziła w jednym z listów żądanie, aby gdy mu pozwoli zdrowie, naprzód się udał do Zbyszewa, dokąd ona możeby też później przybyła.
Lecz później to, jak się ze wszystkiego domyślać było można, nie mogło nadejść przed wiosną.
W Warszawie życie płynęło teraz po myśli księżny matki. Familia pozbywszy się pana Kormanowskiego w gościnnym pałacyku tłumnie się zbierała. Książę Eustachy był gościem codziennym. Matka z wielką radością widziała go zyskującego z każdą chwilą w oczach Jadzi, która teraz zupełną mu oddawała sprawiedliwość.
Przyznać też należy książęciu, że o pozyskanie łask umiał się starać. Znając już upodobania kuzynki, nadał sobie pewien werniks uczoności, łatwo zdobyty z pomocą jakiejś encyklopedyjki. Podnosił nieustannie każde słowo tej wyroczni, której był wielbicielem — zachwycał się nią, służył, wielbił, i tak zakochanego grał dobrze, jakby był pierwszym amantem Francuzkiego Teatru.
Księżna matka wynosiła go pod niebiosa. Nie wiedziano jeszcze jak się tam złoży z tym Celestynem, który teraz był tylko zawadą nieznośną, ale księżna spodziewała się, że umrze, zresztą i Jadzia dawała już sobie mówić o rozwodzie, boć z trupem schorzałym żyć jej było niepodobna. Wzdychała nic nie odpowiadając.
Gdyby ta przeszkoda usunięta została, nie było najmniejszej wątpliwości, iż ks. Eustachy, nawet przed upływem roku żałoby, zostanie szczęśliwym małżonkiem.
Nie mówiono o tem z sobą wyraźnie, Jadzia unikała tłómaczeń jasnych, ale dwuznaczne słowa uchodziły!
Litowała się jeszcze nad Celestynem — lecz nie przypuszczała, aby razem żyć mogli. W najgorszym razie mógł sobie siedzieć w Zbyszewie.
Tak upłynęła zima — Celestyn do zdrowia przychodził. Choć osłabiony jeszcze, do niepoznania zmieniony, wychudły, blady, łysy był to jeszcze piękny mężczyzna, a raczej piękna ruina. Obudzał litość we wszystkich, z taką jakąś słodyczą pogodną znosił swój los, z taką rezygnacyą, wszystko znajdując dobrem i nie zdając się nic pragnąć, oprócz połączenia z żoną.
W nim przywiązanie do niej rozłączeniem się wzmogło i urosło. Każdy list, którym go rzadko obdarzała, chwytał gorączkowo, czytał, odczytywał, cieszył się nim i chwalił. Sam on pisał często i długo, tak jakby jeszcze był owym kochankiem przedślubnym rozmiłowanym w niedostępnym ideale.
Jadzia zaledwie połowę tych listów czytywała z roztargnieniem, znajdowała je monotonnemi. Większa część leżała nierozpieczętowana w szufladzie, o czem i matka i panna Klara wiedziały. Postrzegano też, że do męża pisywała z obowiązku, czasem się skarżąc na tę pańszczyznę. Zbywała się jej kilku wierszami, a że pisała zawsze głoskami wielkiemi, szeroko; zajmowały one jako tako dwie lub trzy stronnice. Celestyn tłómaczył to brakiem czasu, bo w stolicy obowiązki towarzyskie tak pochłaniały!..
Nadeszła wreszcie wiosna, i doktor już nie miał nic przeciwko wyjazdowi do Zbyszewa lub Warszawy. Celestyn czuł w sobie sił więcej niż miał ich w istocie.
W ciągu pobytu w miasteczku nie miał prawie żadnego towarzystwa, oprócz lekarza, z którym się zaprzyjaźnił. Doktor był żonaty od niedawna. W domu jego spędzał Celestyn często wieczory bardzo miłe. Tu też od niejakiego czasu spotykał się z panią Zastawską. Zrobiła ona znajomość z żoną doktora, sama się jej narzuciwszy, co trochę dziwiło panią konsyliarzową. Uderzało i to, że rozmaitemi przysługami starała się ją sobie pozyskać, zbliżyć się, i wciskała do ich domu.
Doktor, który poznał w niej ową Siostrę Miłosierdzia, co się narzuciła do pilnowania Celestyna, miał trochę podejrzenia, iż te odwiedziny i przyjaźń niekoniecznie dla nich tylko były przeznaczone. Po cichu mawiał żonie, że Zastawska musi się kochać w jego pacyencie.
Lecz były to proste domysły tylko, bo ani Celestyn, ani ta pani nie dawali najmniejszego pozoru jakiegoś miłosnego stosunku. Byli z sobą przyjaźnie, serdecznie, lecz z daleka. Prawda, że wieczorami gdy się spotykali w domu doktora, zasiadali na tak długie i ożywione rozmowy, iż często godzinę spóźnioną przypominać im musiano. Ale rozmów tych wszyscy słuchać mogli, toczyły się one o książkach, o ludziach, o świecie, o tych tysiącu zagadnień, na których lubią się próbować serca i umysły sobie sympatyczne.
W sporach ich nawet czuć było porozumienie ducha i wzajemną łączność jakąś.
Pani Zastawska całą tę zimę ciągle potrzebowała to porady doktora, to towarzystwa konsyliarzowej, przybywała do miasteczka co najmniej raz na tydzień, a bawiła czasem po dni parę. Mąż, który się bawił polowaniem, kartami i mało w domu siadywał, nic nie miał przeciwko temu, ażeby i żona się też kurowała i rozrywała.
Celestyn, choć przywiązany do żony i choć mu nie postało w głowie kochać się w tej pięknej Madonnie, w której cała młodzież powiatu się kochała, co ją niecierpliwiło — miał dla niej najżywszą sympatyę. Lubił jej rozmowę, zapatrywał się w piękne jej oczy, ale nigdy słówko żadne dwuznaczne nie wyszło z ust jego...
Gdy z wiosną już zaczęto mówić o wyjeździe Celestyna, który najprzód miał być w Zbyszewie, potem jechać do Warszawy, pani Zastawska posmutniała. Doktor utrzymywał, że chciała mu wmówić, ażeby Celestyna, osłabionego jeszcze, nie wypuszczał tak prędko. Konsyliarz zaś trochę gburowato miał odpowiedzieć zarumienionej pani: „Owszem, czas, ażeby sobie jechał, bo mu pani głowę zawrócisz, a to ani dla niej, ani dla niego nie będzie zdrowem. Ja jako doktor, muszę profilaktyczne środki zapobiegające chorobie radzić państwu obojgu.“
Milka pogniewała się trochę, ale to nie przeszkadzało jej, gdy czas wyjazdu się zbliżał, prawie codzień pod jakimś pozorem zajeżdżać do konsyliarzowstwa i zasiadywać się u nich bardzo uparcie. Żona doktora zdaje się, że coś więcej wiedziała od męża, i brała stronę swej przyjaciołki tak dalece, iż po pana Celestyna posyłała potajemnie, gdy Milka przybyła, jej jednak o tem nie mówiąc wcale.
Ostatniego wieczoru, gdy Celestyn przybył się żegnać, panią Zastawską znalazł już siedzącą w kąciku i bardzo smutną.
Nie przyszła nawet wedle zwyczaju z nim się przywitać, a gdy się zbliżył, odezwała się, główkę podnosząc:
— Jak to niebezpiecznie do dobrych się rzeczy przyzwyczajać! Ot, ja nawykłam tak do pańskiego towarzystwa, że teraz... a! teraz nie wiem jak się obejdę bez niego!
Celestyn podziękował jej pocałowaniem ręki, która w dłoni jego zadrżała.
— Pani moja — rzekł, — na świecie wszystko, złe i dobre przesuwa się przed nami, nic nie trwa! Wierz mi pani, że te wieczory spokojne, któreśmy tu na cichych spędzili rozmowach, i dla mnie najmilszem zostaną wspomnieniem.
— A! pan sobie znajdziesz innych... odparła cicho Milka — a ja — nikogo.
Głos, którym to mówiła, drżący był i rozrzewniony. Celestyn popatrzał na nią z uczuciem.
— Któż wie — rzekł powoli — spotkamy się jeszcze może. Ja miałem nawet ztąd jechać do Zbyszewa, ale — dodał — wahając się — dowiedziałem się, że matka moja jest cierpiąca, muszę do niej pośpieszyć.
— Więc wprost do Warszawy? pytała ciekawa Milka.
— Tak jest — ale potem zdaje się, że przyjadę i do Zbyszewa, gdzie spodziewam się znaleźć panią.
— A! pewnie! podchwyciła z radością Zastawska. Przyjedź pan tylko! Dotrzymaj słowa...
— Ale — dodała z uśmieszkiem smutnym, już w parku unikać będę spotkania, bo nas za nie oszkalowano...
Spojrzała na niego, Celestyn uśmiechał się smutnie.
— Kochana pani, rzekł — do niej się bezkarnie zbliżyć nie można... Jesteś bardzo piękną, każdy posądzony być musi, że dał się urokowi tej piękności pochwycić.
— O! tylko nie pan! odparła Zastawska.
— Ja oprócz uroku piękności, rzekł Celestyn — śliczniejszą jeszcze duszę w niej uwielbiam... i bądź pani pewna, że gorętszej przyjaźni dla niej nikt nie ma.
Milka zarumieniła się, spojrzała mu w oczy, podała rękę i zamilkła.
Wieczór zszedł smutnie. Celestyn wyjeżdżał z jakiemś przeczuciem nowego cierpienia, które go czekało. Doktor żałował miłego pacyenta, konsyliarzowa litowała się nad jego losem, a Milka łzy miała w oczach.
Przy pożegnaniu ścisnęła mu rękę nic nie mówiąc, zatrzymała ją długo, rozpłakała się i uciekła.
Celestyn nazajutrz był już na drodze do Warszawy. Zmuszony się oszczędzać, bez sługi, na prostej bryczce przebył mil kilkadziesiąt, które go osłabionego po chorobie niewymownie zmęczyły. Na ostatniej stacyi uczuł się niedobrze, potrzebował wypoczynku, a wiedział, że w pałacu go mieć nie będzie. Więc choć mu pilno było zobaczyć tę żonę, do której tęsknił — postanowił najprzód zajechać do dworku na Pragę, i tam dzień wytchnąć jaki. Zbliżenie się do swoich było mu zarazem niewymownie miłe i smutne. Nie wiedział jak znajdzie matkę... Zajeżdżająca bryczka wywołała na próg Leokadyę, która stanęła w ganku, spojrzała na Celestyna, i postrzegłszy w nim tak okropną zmianę, od wykrzyknienia się wstrzymać nie mogła.
Było to widmo Celestyna już tylko. Leokadya przerażona podała mu rękę, bo wysiadając z bryczki, z trudnością się mógł utrzymać na nogach. Nie powiedziała mu, jakie na niej uczynił wrażenie, nie chcąc go tem przestraszać, lecz ulękła się, aby matka na widok jego nie wydała się z tem, co uczuć musiała.
Zaprowadziła go więc do pokoju ojca, pod pozorem, że pani Monika odpoczywa. Sama zaś pobiegła ją przygotować, że Celestyn nadzwyczaj jest — drogą zmęczony.
Rozpłakana z radości staruszka, która zaledwie o chorobie lekkiej wiedziała, przyszła zaraz powitać syna. Szczęściem mrok był w pokoju, a ona niedowidziała. Głos tylko znalazła zmieniony.
W istocie wszystko się w nim zmieniło, były to resztki złamanego na zawsze człowieka. Siły młodości nawet nie mogły go podźwignąć, utrzymywały tylko gasnące życie.
Nie chcąc dać poznać po sobie ani znużenia, ani smutku, Celestyn starał się być wesołym: opowiadał co mógł znaleźć najzabawniejszego, i matkę potrafił tem uspokoić — ale nie Leokadyę.
Chciała ona go zatrzymać dłużej we dworku — lecz Celestyn od razu zapowiedział, że dłużej nad jeden dzień odpoczywać nie może.
Mówiliśmy, że przy pogrzebie ojca, przyjaciel Michał wyręczał Celestyna. Znał on dawniej jego rodzinę i był wielbicielem wielkim panny Leokadyi, która i pięknością, i rozumem łatwo serce pozyskać mogła. P. Michał byłby się nieochybnie zakochał, czuł to, lecz człowiek pozytywny obrachowywał, że ubogo ożenić się nie może... Choć więc czas mu bardzo schodził mile w towarzystwie siostry przyjaciela, unikał częstych odwiedzin.
Niekiedy tylko zapędzał się na Pragę, ulegając słabostce, i pod pozorem ofiarowania swych usług, spędzał tam jaką godzinę.
Właśnie następnego dnia, gdy Celestyn bawił się w poobiedniej godzinie, Leokadya zarumieniona przywitała go w ganku i zaprowadziła do brata, ostrzegłszy, aby nie dał poznać po sobie wrażenia, jakie na nim musi smutny stan przyjaciela uczynić.
Pomimo tej przestrogi, Michał wszedłszy, zmieszał się mocno, żal mu się zrobiło tej ofiary — i powitał go niewyraźnemi słowy... Celestyn rad mu był nadzwyczajnie, i zawołał ściskając, że go sam Pan Bóg chyba tu sprowadził.
Michał wiedział wprawdzie o losach przyjaciela, słyszał co powszechnie mówiono, o niektórych rzeczach na wpół dowiadywał się od panny Leokadyi — ale to wszystko tak poplątane — niedokładne... iż potrzebowało objaśnień wielu...
Leokadya czując jak miłem być może dla Celestyna poufałe zwierzenie się przed Michałem, samych ich zostawiła.
Celestyn miał na sercu najprzód przyjaciela przekonać, że był jak najszczęśliwszym, że nikt oprócz familii nie zawinił przeciw niemu, że żona była najlepszą żoną, matka bardzo przyzwoitą świekrą, i że on tylko sam wiele sobie miał do wyrzucenia.
Oczyszczał szczególniej Jadzię ze wszelkich zarzutów...
Michał słuchał z pewnym rodzajem politowania. O tem, co się działo w pałacu, o jawnych konkurach ks. Eustachego, o projekcie rozwodu mówiło miasto całe.
Nie ulegało to żadnej wątpliwości, sam tylko Celestyn wcale o tem nie wiedział. Słuchając go, pan Michał ważył w sobie, czy lepiej jest nie uprzedzać go wcale i dopuścić, aby go po przybyciu rzeczywistość jak obuchem uderzyła — czy otworzyć mu za wczasu oczy.
Stan zdrowia Celestyna, zdawało się Michałowi — czynił przygotowanie obowiązkowem. Rad był, że się tu znalazł opatrznościowo, i powoli rozpoczął rozmowę ostrożnie.
— Wszystko to, co mi mówisz — odezwał się — dziwnie jakoś jest w sprzeczności z tem, co tu ludzie, bardzo blizcy księżny i żony twojej opowiadają. Że ty kochasz ją, o tem nie wątpię; ale nie widzę w niej czułości, gdy cię tak opuścić mogła.
— To są potwarze i z zupełnej nieznajomości prawdziwego stanu rzeczy tworzone wnioski, odezwał się Celestyn gorąco. Ludzie plotą o tem, czego nie znają. Żona była i jest dla mnie najlepszą, pisuje do mnie ciągle. Potrzebowała kuracyi i wyjechała z matką. Księżna Eufrezya jest dziwaczna, a córka czasem jej ulegać musi.
Michał zmilczał.
— Wierz mi, rzekł — że serce twoje poczciwe łudzi cię... My tu wiemy w Warszawie wszystko co się w domu księżny dzieje. Gdyby nikt inny, najlepsza przyjaciołka księżny, markiza Żulieta rozpowiedziałaby i rozniosła...
— Bajki! odparł Celestyn. Ale cóż mówią? co mówią?
— Niech więc to będą bajki, odparł Michał. Nie będę się upierał o to. Potrzeba wszakże, byś o tych bajkach był uprzedzony...
— Mów, proszę, naglił Celestyn...
Michałowi z przykrością przychodziło zdzierać zasłonę z oczu przyjaciela.
— Mój drogi, rzekł, mówią powszechnie, iż się do rozwodu gotują.
Celestyn dobrodusznie śmiać się zaczął. Nosił zawsze przy sobie listy żony, dobył ich z pugilaresu ręką drżącą i położył przed przyjacielem.
— Na, masz, czytaj! zawołał.
Machinalnie Michał wziął do ręki list na wierzchu leżący... Był on tak przerażająco suchy, zimny, martwy, tak widocznie z musu czy litości pisany, że Michał odczytawszy go, spojrzał tylko na Celestyna i ramionami poruszył.
— Przeczytaj go sam — rzekł; jestże tu najmniejsza oznaka czułości czy przywiązania?
Kormanowski wziął go w ręce... odczytał na nowo i położył zadumany.
— Ona nie ma zwyczaju rozpisywać się z serdecznościami, rzekł. O to mniejsza; lecz rozwód jest po prostu niemożliwy... Może być w myśli matki, w rachubach familii, nie przeczę, lecz Jadzia na to nie pozwoli. Nie — nigdy! ja — także!
— A gdyby ona, dajmy na to przez matkę i familię namówiona zażądała go sama? Cóżbyś począł w takim razie? zapytał Michał.
— Nie wiem, bom nigdy nie przypuszczał nic podobnego — odezwał się Celestyn. Jakaż przyczyna do rozwodu? — ja ją kocham...
Michał ramionami poruszył.
— Księcia Eustachego, którego znasz, rzekł cedząc — prowadzą na męża dla niej. Jest w łaskach wielkich u pań obu, bywa tam codziennie, ledwie że nie mieszka.
Celestyn poruszył ramionami.
— Doskonale o tem wiem, rzekł z uśmiechem lekceważenia — ale to jest, z pozwoleniem, salonowy dudek, który bawi Jadzię, ona go nigdy na seryo nie bierze. Może im być do posług potrzebny — może mu wygodnie jeść dobre obiady księżny; ale dla kobiety jak ona — jak Jadzia, tak wykształconej, tak znającej ludzi — taki bąk kręcący się po salonach! Widzę, że nie znasz mojej żony...
— Powtarzam ci, co powszechnie powiadają — powtórzył Michał. Przekonasz się sam wkrótce, czy to jest prostą potwarzą, czy też ma jaką podstawę.
— To nie ma sensu! zakończył Celestyn.
— Zatem nie mówmy już o tem — rzekł Michał ściskając go, — i obyś nie miał powodu do zmartwienia.
— O rozwodzie nikomu się ani śniło! dodał Celestyn... wprost brukowe plotki.
Na tem się skończyło. Kormanowski wcale nieporuszony tem, co za nikczemne potwarze uważał, był najlepszej myśli. Podżartowywał z miejskich próżniaków, którzy nie mając nic do czynienia, komponują rzeczy niestworzone.
Michał zabawił do późna po części dla przyjaciela, w części dla panny Leokadyi, od której ile razy tu przybył, oderwać się nie mógł. On i ona tak się jakoś w poglądach na świat, charakterach i temperamentach godzili, iż czas im schodził jakby na harmonijnym duecie.
Nazajutrz Celestyn dosyć rano wybrał się do pałacu. Myśl, że swą Jadzię zobaczy, ożywiała go i rozweselała. Zapomniał wszystkiego co od niej i przez nią wycierpiał, dawna miłość spotęgowana dłuższem niewidzeniem — napełniała biedne serce. Wyobrażał już sobie powitanie, radość jej i swoją, przyjęcie...
Stanąwszy przed pałacem, gdzie służba dosyć zdziwiona go przyjęła, jak stał, nie oznajmując się, z bijącem sercem pobiegł do Jadzi. Była to właśnie godzina śniadania. U stołu w saloniku młodej pani siedziała księżna matka, ona i — ranny dosyć gość Eustaszek.
Towarzystwo było bardzo ożywione, gdyż z dala śmiechy się słyszeć dawały, gdy blady, wzruszony pan Celestyn ukazał się w progu. Istny posąg komandora...
Jadwiga spojrzawszy na niego krzyknęła i padła na krzesło, tak ją przeraził tą twarzą na pół trupią, ks. Eufrezya odwróciła się z gniewem. Eustaszek zerwał się z krzesła i stał nie wiedząc co począć. Trwało to chwilę.
Celestyn posuwał się ku Jadzi, która z niewymowną trwogą podała mu rękę i zimno wskazała mu krzesło!
— Któż tak wchodzi, nie oznajmując się? — odezwała się posępnie. Tak się nastraszyłam...
— Pan wyglądasz okropnie! zawołała księżna — istotnie można się było nastraszyć...
Celestyn prawie nie słysząc co mówiono, patrzał na żonę, czekał na jakąś oznakę uczucia, na uśmiech, pół słowo, wejrzenie. Jadzia nadąsana, wsparta na ręku siedziała, patrząc w okno.
Niepotrzebny wcale Eustaszek, chwycił kapelusz.
— Więc ja kuzynkę pożegnam i biegnę po sprawunki...
Ukłonił się i zniknął.
Księżna matka chodziła, rzucając się i mrucząc coś po saloniku...
Celestyn jeszcze oczu nie mógł odwrócić od żony.
— Jadziu! odezwał się...
Jak rozbudzona młoda pani, spojrzała ostro na niego, odsunęła się z krzesłem, i poczęła: głosem jakimś nienaturalnym.
— Wiesz jak ja — chorych się obawiam — jestem wrażliwa... Taki widok może mnie przyprawić o chorobę. Jak było można choremu...
— Ale ja zdrów jestem! odparł Celestyn.
— Ale waćpan wyglądasz jak trup! przerwała księżna. Zobaczże się w zwierciadle. Jadzia — pan wiesz...
Celestyn zmieszany podniósł się z krzesła, chciał ją ująć za rękę, cofnęła się żywo.
— Proszę mnie nie dotykać! zawołała...
— Cóż mam zrobić z sobą? odezwał się tonem litość obudzającym.
Głos ten, postawa nieszczęśliwego zdały się wreszcie panią Jadwigę zawstydzać, że się tak okazała okrutną.
Nim się zebrała na odpowiedź, matka poczęła żywo:
— Najlepiej waćpan zrobisz, gdy pójdziesz do łóżka i poszlesz po Landlera...
— Ja się nie czuję chorym! powtórzył Celestyn. Droga może tylko zmęczyła; śpieszyłem tak, aby Jadzię zobaczyć.
Żona ruszyła ramionami.
— Czułości wcale nie w miejscu — odezwała się stara księżna; — najprzód potrzeba o tem myśleć, aby być do człowieka podobnym...
Jadwiga przyszła nieco do siebie i łagodniejszym głosem dodała:
— Potrzeba abyś się położył! Pisałeś, że jesteś zdrów, ale ten wiejski doktor nie umiał leczyć... Wyglądasz okropnie... w istocie, zastraszyłam się.
— Jadziu! wyjąknął Celestyn jakby błagając litości.
Księżna porwała za dzwonek i gwałtownie zaczęła nim poruszać.
Kamerdyner wpadł jednemi drzwiami, drugiemi panna Klara.
— Niechże dla... pana pokój przygotują natychmiast, i — posłać po Landlera — odezwała się księżna.
— Pokój pański zajęty! mruknął kamerdyner.
Jadzia podchwyciła żywo:
— Jest przecież żółty na dole...
Kamerdyner wyszedł... Celestyn, którego się tak pozbywano, ciągle jeszcze zwracał się ku żonie, która unikała jego wzroku, a wreszcie dawszy z dala znak Klarze, prędko wysunęła się do swojej sypialni, drzwi zamykając za sobą.
Pozostawszy sam z matką, Celestyn namyślał się czy ma wyjść, gdy księżna się odezwała szorstko:
— Jadzia to odchoruje! Idź pan do swego pokoju... Przecież się pewne względy należą kobiecie, której pan znasz draźliwości...
Nic już nie odpowiadając, Kormanowski, którego ta scena przygnębiła, zwlókł się z krzesła i wolnym krokiem wysunął się z saloniku.
W głowie mu się tak pomieszało, iż przeznaczonego dla siebie żółtego pokoju, który znał dobrze znaleźć nie umiał, i potrzeba było, aby go do niego służący zaprowadził...
Tu w istocie położyć się musiał na kanapie, bo resztę sił postradał. Miałożby prawdą być, co mówił Michał?? Tego nie mógł przypuścić nawet, — zwalał winę na siebie, że się zjawił tak nagle, i że serce Jadzi na widok śladów cierpienia, które nosił na twarzy, poruszyło się tak mocno....
Ona była tak wrażliwą! Był pewien, iż sama naprawi to wprędce — i okaże mu dawne przywiązanie. Mimowolnie uderzony tem co mu po dwakroć powtórzyła księżna, że był do trupa podobny, przejrzał się w zwierciedle, i po raz pierwszy przekonał się, że istotnie zestarzały był, wymizerowany, zmieniony.
Miałażby miłość być przywiązana do rumieńców i do zdrowia? zapytał sam siebie, i odpowiedzieć na to nie umiał. Było mu nad wyraz smutno. W domu tym, który powinien był swoim nazywać, czuł się obcym. Służba spoglądała na niego z jakimś wyrazem niechęci i wstrętu, słuchano go jakby z musu... Wszystko co otaczało, zdawało się nieprzyjazne...
Księżna w istocie posłała zaraz po Landlera, ale więcej jako po przyjaciela domu i pośrednika, niż po lekarza. Wydała rozkaz, ażeby gdy przybędzie, najprzód go do niej proszono. Czekała na niego we własnym gabinecie...
Po długiem dosyć oczekiwaniu zjawił się doktor, i zapytał najprzód, czy młoda pani nie chorą jest?
Księżna posadziła go w krześle, zamknęła drzwi, nie kazała wpuszczać nikogo. Widocznie zabierało się na jakąś ważną konferencyę.
— Kochany konsyliarzu — odezwała się przysiadając do niego z oznakami wielkiej niespokojności, — jesteś od dawna przyjacielem naszego domu, i dziś — chcę cię prosić o dowód życzliwości swej dla nas. Możesz być naszym wybawcą — będziemy ci wdzięczni nad wyraz wszelki... Słuchaj, Celestyn powrócił — i Jadzia zobaczywszy go, o mało nie padła z przestrachu i obrzydzenia. Powiadam ci, to trup chodzący. Patrzeć na niego bez wstrętu nie można. Wiesz jak ona choroby i chorych się boi, jaka nerwowa. Ta myśl sama, iż trup krok w krok za nią chodzić będzie, i prześladować ją swojemi obrzydliwemi czułościami, o mało nie wywołała ataku... Niepodobieństwem jest, aby ona z nim żyła. Zobaczysz go... Wniósł się nam tu do domu — wypędzić go niepodobna, a żyć z nim na karku rzecz nieznośna. Ja na to pozwolić nie mogę. Jadzia mi zachoruje... Samo dotknięcie ręki tego człowieka...
— Ale cóż się z nim stało? zapytał Landler. Przecież młody jest i silny... jedna choroba nie mogła go tak obalić, zmienić?
— Zobaczysz go, zobaczysz, zawołała księżna gorączkowo. Nie ma o czem mówić — dosyć, że Jadzia ma wstręt, boi się go, póki on tu będzie, chwili spokoju nie mamy...
Doktor zadumał się.
— Naturalnie, zobaczę go, rzekł; będziemy radzili.
— Na miłość bożą — pracowała księżna — w jakikolwiek sposób trzeba go ztąd wziąć. Wymyślić jakąś kuracyę, wody — co chcesz, byleśmy się my go pozbyli.
Landler popatrzał w sufit.
— Ale — cóż dalej? zapytał, widząc, że księżna gotuje się z czemś jeszcze wystąpić i sili na wynalezienie właściwego wyrażenia. Cóż dalej?
— Nie mam co w bawełnę obwijać — odezwała się matka. Znam Jadzię, pragnę jej szczęścia. Ona z tym człowiekiem, spętana, z tą kulą u nogi żyć nie może. Potrzeba ich rozwieść.
Landler popatrzał, czekając czy więcej nie powie.
— Znajdziemy jej męża, dodała księżna, który zatrze wspomnienie tego nieszczęśliwego wybryku, bo go w młodości i niedoświadczeniu przebaczyć można.
Doktor ruszył się, jakby chciał odchodzić.
— Czekaj, rzekła księżna — na ciebie kochany konsyliarzu wkładam przyjacielski obowiązek, abyś mu wytłómaczył, przygotował go do konieczności rozwodu... Zrób jak sam będziesz uważał... Daj mu do zrozumienia, że nie może nas swoją chorobą, swoim widokiem zamęczać, zabijać. Jeżeli potrzeba będzie jakich ofiar, ja z własnego majątku gotowa jestem...
— O ile go ja znam, podchwycił Landler, który zimno słuchał gorączkowego wykładu księżny — o ile ja go znam, o niczem podobnem mowy być nie może...
Księżna poruszyła ramionami...
— Przygotuj go — rzekła, — wytłómacz mu, by się Jadzi nie narzucał. Ona widoku jego znieść nie będzie mogła...
— Lecz jeśli wyzdrowieje? wtrącił Landler: przecież nie ma lat trzydziestu.
— Niech sobie wyzdrowieje, wypięknieje — przerwała księżna żywo — my na to czekać nie możemy i nie chcemy. Otwarcie powiadam, jako matka, chcę korzystać z tego, że jest dziś odstręczający i — pozbyć się go, pozbyć, pozbyć à tout prix.
— Pani Jadwiga jest w temże usposobieniu co księżna? zapytał Landler.
— Tak — odparła stanowczo matka. Naturalnie ona tego tak jasno i otwarcie nie powie, lecz ja ją znam. Miłość dla niego, gdyby nawet był jej ślad jakiś pozostał, ustąpiłaby dziś przed tą obrzydliwością, jaką w niej wzbudził. Będzie szczęśliwa, gdy się go pozbędziemy...
Wstał doktor, i jakby czując nieprzyjemne brzemię, które na niego włożono, ociągając się wybierał wyjść. Dumał.
— Spełnię co mi księżna poleca, rzekł; jednakże uprzedzam, że muszę to wykonać stopniowo, przygotowując go, oszczędzając... Niepodobna chorego — jeśli w istocie chory — dobijać tak przykrym wyrokiem.
Księżna poruszyła się nic nie mówiąc, i nie bardzo uznając potrzebę oszczędzania, nie śmiała się jednak odezwać.
Landler grzecznie, lecz chłodniej niż zazwyczaj rozstał się z nią, odebrawszy rozkaz, by po widzeniu się z Celestynem przyszedł rapport zdać księżnie.
Usiłując twarzy swej nadać wyraz wesoły, doktor wszedł do żółtego pokoju. Był on przyjacielem domu, lecz nie tak dalece, aby za dobre uznawał wszystko, co się w nim działo. Akkomodujący się chętnie w małych rzeczach swoim możnym pacyentom, miał przecież sumienie i charakter szlachetny. Postępowanie tak bezwzględne z biednym człowiekiem oburzało go.
Celestyna zastał jeszcze spoczywającego na kanapie, ubogie jego tłumoczki właśnie zniesiono, a że nie było ich komu rozpakować, stały nieruszone. Jednem spojrzeniem na pacyenta, Landler zrozumiał stan jego. Długie doświadczenie dozwalało mu z oznak zewnętrznych poznać łatwo co się z organizmem działo. W istocie Celestyn był ruiną, jeżeli nie obrzydliwą, jak mówiła księżna, to przerażającą. Nie był to jednak stan zrozpaczony... ratować można było i potrzeba.
— Cóż to? nie zupełnie zdrów nam pan powracasz? zapytał biorąc go za rękę i przytrzymując ją — osłabienie drogą? co?
— Tak sądzę — odparł z uśmiechem Celestyn... osłabienie. Zresztą, chorym się nie czuję. Zostało mi po przebyciu choroby to, co każda po sobie zostawia — pewna dezorganizacya...
Doktor usiadł, pilno się wpatrując w niego; wziął za puls, który bił gorączkowo. Oczy patrzały źle, wpadłe były, a zaognione...
— Spoczynku, spoczynku najprzód potrzeba — odezwał się lekarz, — dla ducha i dla ciała. To najpierwszy warunek — no, i lepszego powietrza niż u nas w Warszawie. Należało na wsi pozostać.
— Stęskniony byłem! westchnął Celestyn...
— Pańska żona — począł doktor — jest tak wrażliwa... Księżna mówiła mi, iż zmizerowanie pańskie niezmiernie ją uderzyło...
— Tak, tak — rzekł Celestyn... ale — ja tego nie mogłem przewidzieć, a sercu mojemu tak było potrzeba...
Landler siedział jak na żarzących węglach: nagle wstał z krzesła i począł się przechadzać.
— Pan tu pozostać nie możesz — rzekł, — i dla pana i dla żony byłoby to... groźnem... Im czulszym będziesz, tem... się to mocniej odbije w organizmie... Podbudzających wszelkich wrażeń potrzeba unikać. Jabym panu radził albo do wód, lub do jakiej klimatycznej z lepszem powietrzem stacyi, a czem prędzej, tem bezpieczniej.
Celestyn milczał, nie chcąc się przyznać, że mu stan jego funduszów myśleć o tem nie pozwalał.
Milczenie trwało czas jakiś, aż Kormanowski począł:
— Ja się tak źle nie czuje — trochę wypoczynku znajdę i tu... posiedzę parę dni w domu, a potem interesa zapewne zmuszą na wieś... Są obowiązki.
— Ale najpierwszy ze wszystkich, abyś pan zdrowie ratował, rzekł Landler. Nie ma się czego obawiać zbytnio — jednakże i zaniedbywać nie godzi. Pan potrzebujesz nieodzownie pilnej opieki i kuracyi. Dla jego zdrowia życzyłbym gdzieś wyjechać.
— Żona moja — przerwał Celestyn...
— Z żoną się trzeba rozstać na czas jakiś, dodał Landler, — pan ją kochasz, będziesz miał nieustanne powody niepokojenia się, poruszania... Ona jest wrażliwa.. Nie! nie! pan tu pozostać nie możesz...
Jakiś czas Celestyn nie odpowiadał, zapatrzył się w okno, zadumał, potem zwrócił się do Landlera z uśmiechem:
— Doktorze — widziałeś księżnę Eufrezyę?
Doktor nie zaprzeczał.
— Mówiła ci, że się chce mnie pozbyć przez troskliwość dla córki?
Zmieszał się Landler, lecz tak postawiona kwestya ułatwiała mu wnijścia in mediae res.
— No — tak! rzekł — gadajmy otwarcie.
— Proszę! zawołał Celestyn.
— Księżna jest niespokojna o córkę, na której widok pański miał uczynić wrażenie bardzo... przykre....
Celestynowi przychodziło teraz na myśl, co mu Michał opowiadał: rzeczywistość smutna narzucała mu się coraz silniej — łudzić się dłużej nie mógł.
— Chcą, abym im zszedł z oczu? odezwał się smutnie. Słuchaj, kochany doktorze — przedewszystkiem ja muszę się przekonać, że to nie jest wymysłem matki, ale wolą Jadzi, potrzebuję sam mówić z nią. Jeżeli to niemożliwe — proszę cię, abyś był łaskaw, ty — widzieć się z nią i posłyszeć z jej ust...
Nie dokończył Celestyn — Landler podszedłszy do niego, chwycił za rękę i serdecznie ją ścisnął.
— Odwagi, odwagi, panie Celestynie! Idę natychmiast do żony pańskiej, musi mi kategorycznie powiedzieć czego chce. Chwila ta może być stanowcza dla was i dla nich. Lepiej niż się dręczyć wzajemnie, koniec położyć fałszywej sytuacyi.
— Chciałbym sam mówić z Jadzią — powtórzył Celestyn, i z jej ust posłyszeć.
— Postaram się o to — idę — odparł doktor mocno przejęty i poruszony. Czekaj pan na mnie, powracam... ale proszę, proszę być spokojnym.
— Widzisz, jestem spokojny — odezwał się smutnie Kormanowski — zrezygnowany jestem na wszystko, bo ją kocham i chcę widzieć szczęśliwą. Tak — kocham ją.
Landler już wychodził. Oczekiwała na niego niecierpliwie księżna i podbiegła zarzucając pytaniami.
— Księżna mi przebaczy — ale przedewszystkiem muszę mówić z panią Jadwigą.
Oburzyło to matkę, i nadąsała się na doktora.
— Tak — chodźmy do niej razem... chodźmy.
Młoda pani jeszcze była w swej sypialni tak znękana rannem spotkaniem, że się ubrać nie mogła, i służące odprawiwszy siedziała w jakiemś osłupieniu — gdy matka Landlera do niej wprowadziła. Podniosła głowę, spojrzała i — czekała.
— Byłem u pana Kormanowskiego z polecenia księżny — począł doktór... Jest osłabiony, potrzebuje spoczynku, tłómaczyłem mu, że powinienby go szukać gdzieindziej... Będzie posłuszny i doktorowi, i życzeniu pań — ale chciałby z ust jej (wskazał Jadzię) wyrok swój usłyszeć... Mnie się zdaje, że gdy tak rzeczy stoją, jak tu znajduję, — dla obu stron otwarte rozmówienie się i rozstrzygnięcie... byłoby najlepszem. Będziesz pani miała siłę to wykonać?
Księżna chciała coś wtrącić, doktór przeszkodził. Jadzia siedziała wahając się.
— Moje dziecko — zaklinam cię! zakrzyczała napastliwie matka — miejże odwagę potrzebną, raz te więzy nieznośne potargać. Raz na zawsze... Powiedz mu, że z nim żyć nie możesz... Dość tych ofiar dla niego... trzeba ratować siebie — i mnie! bo ja tobą żyję.
Rzuciła się córce na szyję.
— Jadziu — męztwa i otwartości! Miałaś odwagę wystąpić przeciw mnie i rodzinie, gdy się ten nieszczęsny związek kojarzył; miejże je, gdy potrzeba go zerwać i gdy to czujesz sama.
Jadwiga wstała z krzesła.
— To pewna, odezwała się zwracając ku doktorowi, że ja — jabym umarła patrząc na niego... Jest okropny... jest chory... ja nie mogę... ja...
— Po prostu jest obrzydliwy! dodała księżna.
Doktór słuchał niemy...
— Im prędzej, tem lepiej dla obojga — rzekła księżna. Przyprowadź go tu doktorze, bądź świadkiem...
Landler spojrzał na Jadwigę, która nic nie mówiła, ale nie sprzeciwiała się. Zwrócił się ku drzwiom...
Oczekiwanie trwało chwilę, księżna ściskała czule, gorączkowo swą jedynaczkę, szepcząc jej coś do ucha...
Nakoniec dał się słyszeć chód i doktór wprowadził jeszcze bledszego i straszniej niż rano wyglądającego Celestyna.
Jadwiga unikała spojrzenia na niego.
— Kochana Jadziu — odezwał się, chcąc do niej zbliżyć, lecz ze strachem cofnęła się młoda pani. Doktór mi oznajmił, że potrzeba, abyśmy porozumieli się, przychodzę po twe rozkazy...
Głos mu drżał.
— Sam widzisz — poczęła, nie podnosząc oczu żona — że — my już z sobą żyć nie możemy. Jesteś strasznie chory, ja tego widoku znieść nie mogę, to nad moje siły...
— Mam się oddalić, dopóki nie wyzdrowieję? spytał Celestyn cierpliwie.
— Wyzdrowieję! podchwyciła matka. Waćpan możesz wyzdrowieć, ale nie odzyskasz nigdy całkowicie zdrowia tak, aby pożycie z nim było możliwe... Po co się tu łudzić? Trzeba się rozstać raz na zawsze...
— Na zawsze! jęknął Celestyn, zwracając się do żony.
— Tak jest! — potwierdziła głosem stłumionym.
Kormanowski przygnębiony nie umiał odpowiedzieć.
— Więc separacya! zamruczał ledwie mogąc przemówić. Jest to dla mnie wyrokiem strasznym, lecz jeśli szczęście twoje wymaga...
— Co za separacya! zawołała księżna. O separacyi nie ma mowy, ona powinna być wolna — rozwód i po wszystkiem.
Jadwiga milczała.
— Na rozwód ja się nie zgodzę nigdy — odparł cicho Celestyn. Przysiągłem nie opuścić do śmierci i dotrzymam mej przysięgi. Jeżeli zdrowie wymaga, abym się oddalił — pójdę, nie będziesz patrzała na mnie: ale... zostanie mi nadzieja...
— Żadnej waćpan mieć nie możesz nadziei — wtrąciła księżna. Nie ma się czem łudzić. Separacya nie zdała się na nic, kula u nogi pozostanie... Ja nie pozwolę na to.
— A ja na rozwód — nigdy! dodał Celestyn spokojnie. Ja kocham i przysiągłem.
Młoda pani stała jak słup.
— My to rozumiemy dobrze — poczęła księżna, tracąc cierpliwość i pomiarkowanie — waćpan nie masz resursów pono żadnych, a ten, który miał szczęście zwać się mężem mojej córki, z głodu umierać niepowinien. Myśmy gotowi zapewnić mu egzystencyę dożywotnią.
Wyrazy te księżny były jakby piorunem, który dotąd zrezygnowanego, odrętwiałego raził człowieka i w mgnieniu oka go zmienił. Podniósł głowę, twarz mu się zarumieniła, wyprostował się dumnie.
— Mościa księżno! zawołał — ja wszystko znoszę, oprócz tak obelżywych propozycyj. Grosza jednego nie wziąłem z tego, com miał w ręku, dla siebie; żyłem z tego, co mi zostawił ojciec, nie tknąłem nic waszego, i gdybym w istocie miał umierać z głodu — od was nie wezmę nigdy nic...
Wyrzekł to z taką dumą i gwałtownością, że księżna się nastraszyła. Nigdy go takim nie widziała. Głos mu drżał, ale rosnął coraz.
— Mościa księżno, dodał — straciłem wszystko, poświęciłem wszystko, cierpiałem wiele, bom kochał i kocham — ale podłości nie dopuszczę się nigdy, a podłościąby było sprzedać tę wolność, której się domagacie dla mojej żony. Ona dla mnie zostanie żoną zawsze, choćby mnie za męża mieć nie chciała. A zatem, jeżeli chcecie mnie wypędzić, separacya — rozwodu, nigdy.
Słów tych domawiając zakaszlał się, osłabł i doktór podał mu rękę, aby go podtrzymać. Gwałtowność, z jaką wystąpił, do wściekłości doprowadziła księżnę, a na Jadwigę podziałała także nie tak jakby się domyślać było można. Wywołała w niej gniew tylko.
— Zdaje mi się — odparła dumnie, — że do rozwodu niekoniecznie potrzeba będzie pańskiego zezwolenia... Ja z chorym żyć, na chorobę patrzeć nie mogę... to dosyć.
Celestyn po wystąpieniu żony tak wyraźnem, zamilkł długo.
— To jasne — rzekł po namyśle — a zatem, żegnam cię Jadwigo... Powtarzam ci tylko jeszcze z pożegnaniem, że cię kocham i kochać nie przestanę. Ludzie źli uczynili cię nielitościwą, ale serce się twe odezwie, uczujesz jak byłaś okrutną...
Odwrócił się ku drzwiom, i nie spojrzawszy na księżnę, która się rzucała jak szalona, począł szukać klamki dłonią drżącą. Doktór musiał mu pomódz do otwarcia drzwi, a widząc go osłabłym i chwiejącym się, wyszedł z nim razem.
W żółtym pokoju tłomoki stały jeszcze nie rozpakowane, Celestyn zadzwonił, aby mu sprowadzono powóz, miał w ręku kapelusz podróżny, przyjść jeszcze do siebie nie mógł. Landler uspakajał go napróżno cichemi słowy. Nie zdawały się one na nim żadnego czynić wrażenia.
— Panie Celestynie — szeptał mu — nie narzucam mu mojego zdania... lecz — pozwól sobie powiedzieć, że postanowienie twe niedopuszczenia rozwodu czyni cię niewolnikiem i ich pęta... jest to pół-środek... Widzisz sam, że tu się już niczego spodziewać niemożna...
— Na rozwód nie pozwolę — odparł Celestyn — to moje ostatnie słowo, możesz go im powtórzyć.
— Cóż robisz z sobą?
— Jadę na Pragę do matki, rzekł Celestyn — pozostanę tam, dopóki nie znajdę zajęcia... schronienia... nie wiem.
— Najprzód uspokojenia... dodał Landler.
— Tego wola dać nie może...
— Daje czas... rzekł doktor.
Powóz zatoczył się przed ganek, z pośpiechem gorączkowym Celestyn kazał znosić tłomoki, siadł co prędzej, i nie spojrzawszy już na stojącego w ganku Landlera — ruszył żegnając pałacyk na zawsze.




Po wyjeździe Celestyna, matka i córka długo siedziały martwe na pozór, ale nie mogąc ochłonąć z gniewu. Księżna podawała krople i zapachy, tuliła i całowała swe dziecię, w duszy klnąc człowieka, którego pokonać nie mogła...
Z wolna drzwi otworzył Landler i wszedł, domyślając się, że będzie potrzebny. Obawiał się ataku nowego, lecz gniew mu zapobiegł.
Pani Jadwiga była oburzona, podraźniona — nic więcej.
— Wyjechał — rzekł Landler chłodno — mogą więc panie być spokojne. Rzecz tak jak skończona. Powiedział mi tylko raz jeszcze stanowczo, że na rozwód nigdy nie zezwoli.
— A my się o pozwolenie jego pytać nie będziemy! wybuchnęła księżna.
Nie było sprawą doktora dłużej tę kwestyę roztrząsać; zaleciwszy uspokojenie, chciał się oddalić, gdy księżna ująwszy go pod rękę wyprowadziła aż do progu, zaklinając, aby to czego był świadkiem — pomiędzy nimi zostało.
Mogła zresztą pewną być swego, bo Landler słynął z dyskrecyi nadzwyczajnej.
Wypędzony od śniadania przybyciem niespodzianem męża, ks. Eustachy na czatach był około pałacu. Chciał upatrzyć chwilę, ażeby się wcisnąć do księżny, a nie życzył spotkać się z Celestynem. Nie spodziewał się, ażeby tak rychło rozstrzygnięcie nastąpić mogło. Usadowiwszy się naprzeciw w restauracyi, nie spuszczał z oka bramy, widział przyjeżdżającego Landlera i nadchodzący powóz, który Celestyna z jego pakunkiem wywiózł z pałacu. Zaledwie oczom swym wierząc, książę Eustachy natychmiast pośpieszył do księżny, która córkę położywszy, sama chodziła po gabinecie swym, trzeźwiąc się i mrucząc do siebie.
Zjawienie się Eustaszka powitała wykrzykiem.
— Wiesz, mieliśmy scenę! zawołała. Landler nam niby usłużył — „ten pan“ wyjechał bezpowrotnie. Ale cośmy z nim mieli — tego opisać nie potrafię. W ostatniej chwili napadł na mnie, gdym mu indemnizacyę zaofiarowała. Mało mnie nie zjadł. Zdemaskował się z całą swą złością i charakterem... Powiada, że na separacyę się godzi, ale na rozwód — nigdy! Jak gdybyśmy pozwolenia jego na to potrzebowali?
Eustaszek głową potrząsał.
— Jednakże to — może skomplikować nieco sprawę... rzekł smutnie.
— Jadzia znalazła się heroicznie, tak, jak to ona umie kiedy chce. Powiedziała mu wręcz, że z nim żyć nie może i nie będzie... Cartes sur table!
— Aż do tego przyszło! zawołał uradowany książę. O! Jadzia, Jadzia ma tyle energii...
— Przyznaję się, żem się lękała, aby jej nie poruszył, bo się odzywał strasznie patetycznie; ale się źle obrachował — dała mu odprawę...
Z tém wszystkiem — dorzuciła księżna trąc włosy i mnąc ubranie na sobie — co tu robić? co dalej?
— A no — proces rozwodowy! rzekł książę — rzecz nieunikniona. Landler da świadectwo, iż żyć z nim niepodobna — wstręt, obrzydzenie...
— Zresztą, wtrąciła nagle ks. Eufrezya: nie chce od nas nic, to cośmy jemu dać mieli, damy na rozwód. Niech kosztuje co chce, a otrzymać go musimy. Pójdziemy do Rzymu, gdy potrzeba.
Książę, który już widać konferował w tym przedmiocie z ludźmi kompetentnymi, szepnął cicho:
— Oprócz tego, że życie z nim jest niepodobieństwem, mnie się zdaje, że w ślubie znajdzie się jakaś vice de forme, tak, że on uznany być może za — nieważny.
Zaledwie zrozumiawszy co mówił książę, wzdrygnęła się księżna.
— Co pleciesz! krzyknęła — przecięż żyli z sobą, to nie może być — toby było...
Eustachy ruszył ramionami.
— Połowa rozwodów nie otrzymuje się inaczej — dodał nieśmiało. C’est reçu...
Młoda pani dnia tego nie wyszła do obiadu, Eustaszek pozostał przy księżnie i doczekał się jej dopiero wieczorem. Zjawiła się z postawą dumną męczennicy, znękanej, ale niosącej cierpienie swe heroicznie. Nie mówiła nic o porannych wypadkach, umyślnie rzeczy wyprowadzała obojętne na stół, ale wejrzenia jej wyrażały, że myślami była gdzieindziej. Księżna dla córki udawała wesołą, chociaż w duszy niepokój miała. Szukała jakiegoś środka, aby jeszcze działać na Celestyna i zmusić go do powolności. Pocieszała się wreszcie tem, że człowiek ten schorowany żyć nie może. Śmierć jego była ze wszystkiego najpożądańszą, oszczędziłaby wiele kłopotów i pieniędzy.
Księżna tak naiwnie sobie jej życzyła i tak mało z tem się ukrywała, że nazajutrz oczekiwała Landlera z niecierpliwością, aby zasięgnąć jego rady, czyby na to rozwiązanie nie lepiej czekać było, nie rozpoczynając procesu.
Doktór przybył ze zwykłą wizytą dla przekonania się o stanie zdrowia młodej pani, i znalazł ją nad spodziewanie dobrze, księżna na ustęp go wzięła...
— Mój konsyliarzu — szepnęła, — ty masz oko tak trafne, tyle doświadczenia... powiedzże ty mi, proszę, tak poufnie: jak ci się zdaje, czy ten człowiek żyć może? długo on pociągnie?
— Kto? zapytał Landler, choć się dobrze domyślał.
— A! — ten pan, wiesz — dodała z trochą niecierpliwości.
— Kormanowski!!!
Landler się namarszczył. Wstręt, jaki w nim budził ten egoizm, skłonił go do odpowiedzi może niezupełnie zgodnej z przekonaniem wewnętrznem, ale złośliwem umyślnie.
— Kormanowski — dodał po namyśle, — zmiłuj się w. ks. mość! ten człowiek sto lat żyć może. Wymizerowany, zbiedzony, ale organizm choć nadwątlony — cały. Egzaminowałem go wczoraj, nic mu nie będzie! Młody jest, siły tam śpią tylko je rozbudzić. Trochę spoczynku, trochę pokrzepienia... wydobrzeje, utyje, i — powiadam pani, sto lat żyć może.
Księżna ręce załamała.
— Zmiłuj się, wygląda jak trup! krzyknęła.
— Ale to nic nie dowodzi! Rzecz przejściowa, chwilowa, stadyum rekonwalescencyi. Dać mu dobrego bifsztyku, starego wina, pobudzić siły — powiadam pani — ani go będzie poznać.
Księżna umilkła. Doktór ciągnął dalej, jakby nie rozumiał o co chodzi:
— O życie najmniejszej nie ma obawy, mogę za to ręczyć; natura silna, i nie ma lat trzydziestu!
Nie było już o tem mowy. Doktór w duszy się uśmiechając, pożegnał się bardzo grzecznie.
Co się działo z Jadzią — tego nawet matka znająca ją tak dobrze, nie mogła się dobadać. W duszy jej odbywała się walka, mało dająca się widzieć na zewnątrz. Chodziła drapując się w męczeństwo swe zawsze, lecz smutek był na czole. Sama powiedziała Celestynowi w chwili podraźnienia, że rozwodu żąda i żyć z nim nie może, miała wstręt i odrazę do chorego; lecz wspomnienie pierwszej miłości, dni tych burzliwych a rozkosznych, które z nim przeżyła, podróży do Włoch, pełnej epizodów idealnych — żal w niej budziło. W duszy czuła się winną; widziała, że on był czysty i padł jej ofiarą.
Czasem zrywała się jakby chciała przywołać go na nowo, przemódz się, być dla niego żoną pełną poświęcenia i czułości; potem duma, lenistwo jakieś ducha, urok tego życia pustego, owianego kadzidłem pochlebstw i hołdami, — strącały ją z wysokości.
Tak było wygodnie żyć dla siebie tylko, mieć na posługi Eustaszka, całą rodzinę jako dwór, matkę uśmiechniętą u boku... Znała ona teraz całą nicość tego, którego sobie wybrała, całą wyższość tego, którego mu poświęciła — lecz daleko było milej rozkazywać, dać się wielbić, niż stać na równi i czuć jeśli nie potężniejszego (bo za takiego nie uznawała nikogo), to bliższego siebie umysłem i duchem.
Walka więc wypadała zawsze na korzyść miłości własnej, a w rozpieszczonej istocie inaczej ona nigdy rozstrzygnąć się nie mogła. Trochę jej żal było tego Celestyna, tak opuszczonego, złamanego na zawsze, a kochającego ją jeszcze — lecz nie byłże opłacony tem szczęściem, którego z nią doznał i którego wspomnienie mu pozostawało?
Księżna matka nie miała spoczynku ze sprawą rozwodową. Nie mówiąc nic córce, rozpoczęła wstępne kroki, używając do rady pierwsze powagi konsystorskie i prawnicze... Nie tajono jej, że sprawa była bardzo trudna, kosztowna i nader długiego wymagająca czasu. Była z wielu względów draźliwa.
Landler wezwany znowu, aby wydał świadectwo niemożności pożycia, wyłożył księżnie, iż jego, jako domowego lekarza, zaświadczenie dostateczne nie będzie, że musi nastąpić badanie urzędowe; a co się tycze treści aktu, objawił skrupuł, bo znajdował, że ściśle biorąc, stan pana Celestyna nie jest ani odrażający, ani umożliwiający pożycie.
Księżna połajała go jako pedanta niepotrzebne wyszukującego trudności.
— Mościa księżno — dodał Landler, — o poświęceniu mem dla domu państwa wątpić się nie godzi; ja uczynię wszystko co można — ale sam stanowić o tem nie mogę...
Prawnicy znajdowali, że separacya była w istocie łatwa do uzyskania — ale rozwód trudny...
— A co mi po separacyi! — wołała księżna — oni i tak są separowani, bo ten jegomość nie będzie się do nas na próg ważył, ale Jadzię potrzeba wydać za mąż...
Jej szczęście, zdrowie — tego wymaga, a dla mnie to też kwestya życia lub śmierci...
Śledząc i dowiadując się o wszelkich stosunkach Celestyna, przez któreby na niego wpłynąć było można, księżna dowiedziała się o przyjaźni p. Michała. Ojciec jego pan radca był jej znajomym z daleka, a bliżej hrabiemu senatorowi. Natychmiast więc baterye rozstawione zostały dla ostrzelania pozycyi. Senator listem uproszony, wezwał pana radcę i zobowiązał go, aby synowi polecił energiczne działanie...
Radca, biurokrata w całem znaczeniu wyrazu, był zarazem jako człowiek prywatny dowcipnym i złośliwym. Na urzędzie niktby w nim nie poznał tego ducha swobodnego, który się budził dopiero, gdy radca znalazł się po za szrankami biura, w kółku dobrych swych przyjaciół i znajomych. Uśmieszyło go to, iż miał z polecenia senatora, przez syna mieszać się do sprawy prywatnej, do intrygi!
Bawiło go to, że mógł sobie zrobić niewinną igraszkę... bo wiedział, że Michał dla żadnego w świecie senatora przyjaciela nie poświęci. Spodziewał się też może pokrzywdzonemu i nieszczęśliwemu, nad którego losem ubolewał — usłużyć.
Wieść o czemś co zaszło w pałacu między mężem a żoną, pomimo zalecanego wszystkim milczenia, przez same sługi, które były świadkami odprawy p. Celestyna, rozeszła się zaraz po mieście. Wprawdzie mówiono głucho o czemś, szczegółów nie wiedząc, lecz faktem było, że przybył mąż i w godzinę potem został zmuszony wyjechać, pomimo że się wydawał cierpiący. Służba prawie zawsze stająca po stronie mocniejszego i obawiająca się dość surowego pana Celestyna, radowała się z tego wypadku. Powiadano z pociechą, że już nie powróci, iż zawinił coś i grubo, i że mu się na oczy pokazywać zakazano.
Gadaniny te tak były dziwaczne i różne, iż niewiele z nich prawdy wyrozumieć było można, ale tem większą obudzały ciekawość. Familia dokładniej zawiadomiona została przez ks. Eustachego i jednogłośnie pochwalała energiczny występek księżny i pani Jadwigi. Ani jeden głos nie podniósł się za nieszczęśliwym, którego obrzucono potwarzami najniegodziwszego prowadzenia się, przywłaszczania funduszów, rozrzutności.
Rymund, który był w Warszawie, z ust książątka dowiedział się o wszystkiem. Nie okazał po sobie żadnego współczucia dla Celestyna, zamruczał coś, ruszył ramionami i głową potrząsł.
Ale nazajutrz zaraz w godzinie przyjęć zameldował się do księżny, która go nie lubiła, choć obawiając się ostrego języka, nie okazywała mu tego.
Zobaczywszy go, księżna zlękła się, aby jej nie czynił wymówek; ale Rymund wszedł z twarzą bardzo wesołą i powitał gospodynię z nadzwyczajną grzecznością.
— Przychodzę, — rzekł — w. ks. mości i pani Jadwidze powinszować odniesionego świetnego zwycięztwa. Słyszałem żeście się państwo tego intruza pozbyli?
Księżna się zmieszała trochę, posądzając go o ironię, choć Rymund wcale nie miał miny szyderskiej.
— Kochany kuzynie — odezwała się słodko, przymilając — dla mnie szczęście Jadwisi jest wszystkiem. Ona nie mogła znieść, człowiek schorowany, obrzydliwy, wstręt obudzający. Musiałyśmy...
— I doskonale się stało — odezwał się Rymund. Niech to będzie dla drugich takich ichmościów nauką, aby się do domów o wysokich progach nie cisnęli. Dobrze mu tak! ma na co zasłużył.
Gospodyni spojrzała mu w oczy — mówił poważnie i seryo.
— Pyszałek wart był ukarania — dodał Rymund. Darł nosa do góry strasznie. Wiem z największą pewnością, że aby żony pieniędzy nie tknąć, do ostatka się zrujnował, do grosza. Gdzież to kto widział, aby w małżeństwie zachowywać taką funduszów kontrollę! Ale to była harda dusza w ubogiem ciele.
Księżna się zarumieniła mocno.
— To nie może być! zawołała.
— Ale tak jest. Chlubił się z tem — rzekł Rymund, trzymał ścisłe regestra. Ho! ho! człowieczek był niebezpieczny... Dobrze mu tak! bardzo dobrze. Zdrowie stracił odebrawszy naukę od familii, i rozchorowawszy się z tego, a dogorywający i zrujnowany będzie teraz żył na łasce siostry. Daliście mu naukę co się zowie!
Rymund się śmiał z udaną dobrodusznością; księżna nie mogła ustać w miejscu.
— Waćpan masz zupełnie fałszywe pojęcia o tem wszystkiem — wtrąciła, — to nieprawda. On sam wszystkiemu winien.
— Ale ja toż samo powiadam — przerwał Rymund; — on, on winien wszystkiemu. Po co kaprys uczennicy takiego domu wziął zaraz na seryo — parafianin! Potem gdy się nam narzucił — czemu nie powiedział sobie z góry, że ma być lokajem, i nic więcej. Naostatek zachorowawszy, żeby jeszcze mieć pretensye, aby niedołęgę pielęgnowano!! Dobrze mu tak.
Ironia, której w początku czuć nie było w mowie Rymunda, coraz się wyraźniej przebijała.
Księżna bladła z gniewu.
— W Warszawie, jak zwyczajnie w wielkiem mieście, gdzie my, arystokracya — bo i ja z łaski kolligacyi do niej się liczę — mamy wielu nieprzyjaciół, tę historyę naturalnie różnemi ciemnemi barwami malować nie omieszkają; ale ja staję w obronie domu.
— Jeśli go tak waćpan bronić będziesz jak teraz... przerwała księżna.
— Inaczej nie mogę! Słowo daję, zawołał Rymund — fakta są, którym niepodobna zaprzeczyć...
— Przekręcone! — zawołała księżna.
— Nie — odparł Rymund. Że on ze swego żył i grosza nigdy z żoninego nie tknął, na to składa dowody. Że go dotkliwie w Zbyszewie familia obraziła ignorując, na tośmy patrzali. Nareszcie, że gdy z tego zachorował, dano mu abszyt...
— On mu się dawno należał! wybuchnęła księżna. Zresztą mój panie Rymundzie, nie dbam o to, co tam o mnie w ulicy mówić będą — główna rzecz ocalić Jadwisię.
— I wydać ją za ks. Eustachego, dodał Rymund, — który nie będzie takich śmiesznych delikatności miał, ani skrupułów, i sięgnie do szkatułki w. ks. mości, boć jeszcze mu sporo długów zostało, a nawykł żyć dobrze.
Księżna wstała, aby skończyć tę rozmowę i Rymunda się pozbyć; ale Litwini z natury są uparci; gość ani myślał odchodzić.
— Tylko — ciągnął dalej — z rozwodem będzie bodaj ciężko. Dawniej rozwód się kupował tak łatwo i tak gładko, że aż miło się było żenić, mając zawsze zapewnioną rejteradę; dziś to zupełnie co innego, chociaż sypnąwszy...
— Sprawiedliwość jest za nami — odezwała się księżna dumnie.
— Najzupełniejsza — rzekł Rymund. Dopóki był młody, przystojny, zdrów, a nie znudził się księżniczce, mogła go trzymać za męża; gdy raz skapcaniał — trudno, aby siebie poświęcała dla jakiegoś obowiązku i staroświeckich pojęć o nierozerwalności małżeństwa...
Księżna tak była oburzona, słuchać więcej nie chcąc, skierowała się ku drzwiom. Rymund zastąpił jej drogę, i gwałtem na przeproszenie sięgnął po rękę do pocałowania, której mu nie dała.
— Proszę się nie gniewać — rzekł poważnie. Wierz mi w. ks. mość, że idzie mi o honor familii tyle przynajmniej co innym jej członkom. Sprawa to, która nam uczyni krzywdę.
— Nie w naszych kołach! zawołała. Ludzie naszego świata zrozumieją położenie i wytłómaczą mnie, matkę, żem dla dziecka chciała szczęścia; tacy tylko demokraci jak waćpan...
— Ja? demokrata? spytał Rymund. O tem nie wiedziałem! Mnie się zdawało, że od wszystkich zajadlejszym jestem arystokratą.
— Waćpan? z szyderstwem odparła księżna.
— A cóż? Ja na waszem miejscu córce dla fantazyi nie pozwoliłbym wyjść za człowieka, który jej szczęścia nie mógł zapewnić. To było z góry do przewidzenia. Gdy raz się to stało, dla honoru domu byłbym się go starał wynieść nie poniżyć, a dla honoru córki nie byłbym go wypchnął za drzwi dla tego, że zmizerniał.
— Waćpan mi we własnym domu prawisz impertynencye!
— Prawdę mówię — odparł Rymund, — a tej nie waham się wypowiedzieć gdziekolwiek jestem...
Skłonił się nizko.
— Sługa uniżony w. ks. mości. Do nóżek upadam.
I wyszedł, a księżna spazmów dostała.




Jesteśmy znowu we dworku na Pradze, gdzie powracającego Celestyna z trwogą, podziwieniem, a w końcu z radością niezmierną przyjęła Leokadya.
Przybył on trzęsący się, oniemiały, chory, i po krótkiej, urywanej rozmowie trzeba go było do łóżka położyć.
Nie chciał tajemnicy z położenia swojego robić przed matką, tem mniej przed siostrą, opowiedział im wszystko.
— Jadzia jest pod wpływem księżny, zakończył — ja jej nie obwiniam. Są to intrygi familii... Ale ona ma serce dobre, które się w niej odezwie, — będę cierpliwy. Na rozwód nie pozwolę.
Dla Leokadyi powrót brata, choć w tak smutnych warunkach, był szczęściem niewysłowionem. Odżyła przy nim ona, matka wyszła ze stanu apatyi, w jaki ją śmierć męża pogrążyła; dworek się ożywił.
Po ścisłym obrachunku Celestyn miał jeszcze kilkaset rubli, które mu pozostały z ojcowskiej spuścizny. Wyżyć mieli z czego, a później Celestyn obiecywał sobie znaleźć jakąś pracę, zajęcie, zarobek.
Parę dni zeszło na cichych rozmowach i spoczynku. Leokadya znosiła bratu książki, czytała, zabawiała go jak mogła; wreszcie pomyślała sobie, widząc cierpiącym i znękanym, że towarzystwo Michała byłoby dla niego orzeźwiającem. Napisała więc do niego potajemnie, ażeby niby z własnej woli odwiedził kiedy Celestyna, który cierpiący jest i wychodzić nie może.
Zeszło się to jakoś razem z wezwaniem senatora do radcy wystosowanem i z poleceniem Michałowi sprawy rozwodowej.
Radca śmiał się, opowiadając o tem synowi.
— Mów co chcesz i rób co chcesz — rzekł — wiem, że mu dobrze życzysz, ja sobie z hrabią dam radę, i będę mu opowiadał historye... Zabawne to jest, żeśmy do ich intryg wmieszani.
Tak tedy Michał uproszony przez siostrę i z posłannictwem od ojca, przybył na Pragę...
Celestyna znalazł w łóżku, ale mniej cierpiącego i przygnębionego niż się spodziewał. Uspokojony był tą myślą, że Jadzia zwróci się znowu ku niemu, że potrzeba tylko wytrwania i cierpliwości. W jego przekonaniu wszystkiemu była winna księżna i rodzina.
— Dodajże i ks. Eustachego — rzekł Michał.
— To dudek — odparł Celestyn, — on tam nic nie znaczy... Jadzia — niepodobieństwem jest, aby takiego wiercipiętę salonowego miała pokochać.
— Powiadają — wtrącił Michał, — że gotowi są wiele poświęcić, byle rozwód otrzymać.
— Zdaje mi się — zawołał Celestyn, — że bez mojego zezwolenia nie będą go mieli, a ja rozwodu nie dopuszczę...
— Mnie się zdaje — mówił dalej Michał, — że i dla ciebieby dobrze było z tych się kajdan uwolnić.
— Ja ją kocham — zakończył uparty Celestyn.
Tą odpowiedzią zamykał usta wszystkim. Michał też nie nastawał na niego...
Zwrócił wprędce rozmowę na coś obojętnego, weselszego i tak przebyli godzin parę. Na wspomnienie młodości Celestyn się tak ożywił, iż mógł wstać z łóżka i wyjść do matki i siostry na herbatę, miłego im prowadząc gościa.
Michał wdał się w żywą rozmowę z Leokadyą, i nie wyszedł z dworku aż późnym wieczorem.
W parę dni drugie odwiedziny niespodziane miał Celestyn: przybył Rymund po swojej rozmowie z księżną. Chciał się najprzód przekonać naocznie o stanie Celestyna, i na przekór familii, a wedle poczciwego serca swojego, przyjść mu w pomoc.
Przynosił z sobą twarz wesołą, uśmiechniętą, i pamięć przyjaźni, jaką miał dla nieboszczyka p. Joachima.
— Słyszałem, żeś chory — począł wchodząc, — przyszedłem cię połajać. Któż to widział, żeby młody chorował — to nadużycie! Nam starym, gdy po kościach łamie i w nogach świdruje, tośmy na to zasłużyli — ale wy... Cóż ci jest? spytał.
— Skutki to są choroby, którą przebyłem. Zaziębienie — rzekł Celestyn.
— Tak! tak — to było zaziębienie, podchwycił Rymund; ale czas już, ażeby i choroba i skutki jej przeszły... Cóż tam, dodał — podobno się rozstałeś z małżonką?
Celestyn chciał zmilczeć — zamruczał wreszcie, że było to chwilowe nieporozumienie, któremu matka winna była.
— No — chwilowe, czy też bodajby się miało przeciągnąć, aleś waćpan wolny — rzekł Rymund. Nie masz nic do roboty. Siedząc tak tu w tym dworku i gryząc się myślami skapconiejesz do ostatka. To niezdrowo. Młody człowiek musi być czynnym.
— Ja też szukam zajęcia...
— Ja ci je dam! zawołał Rymund. Zrobisz mi łaskę. Dzierżawca mi się zerwał z wioski w Grodzieńskiem. Wieś dobrą, puszczę tanio. Inwentarz mój wszystek, dwór cale niezły, położenie piękne.
— Ja nie mam pieniędzy — rzekł cicho Celestyn.
— To źle, boś powinien był sobie choć grosza, uzbierać — ale wiem, żeś jeszcze swoje stracił... Tu jednak pieniędzy ani grosza nie potrzeba... zupełnie z dołu...
Celestyn rozśmiał się, wyciągając do niego rękę:
— Któż widział taką dzierżawę!
— Ja tak puszczam uczciwym ludziom — rzekł Rymund. Zrobiłbyś mi łaskę, bo mnie szelma ekonom kraść będzie — i mniejsza o mnie, ale duszę zgubi.
Podziękował czule Celestyn, — lecz przyjąć nie mógł — chciał być przy matce.
Rymund potarł czuprynę.
— Znajdziemy co innego — rzekł. — Ale — cóż myślisz o rozwodzie, o który się oni starać myślą — zapytał.
— Nie zgodzę się na rozwód — rzekł krótko Celestyn.
I powtórzył to Rymundowi co mówił Michałowi i wszystkim.
— Zdaje mi się, że co do żony jesteś w błędzie — odezwał się Litwin. Wątpię, żeby się nawróciła; ale jeśli ci lepiej z tem, że zachowujesz nadzieję, trzymaj się tego. Niech przynajmniej drugiego głupstwa nie zrobią i nie wydadzą jej za Eustaszka. Uratujesz ją.
Pobaraszkowawszy jeszcze, Rymund czule się pożegnał z panią Moniką, uśmieszył ją, i zapowiedział pannie Leokadyi, że ponieważ czas jakiś jeszcze musi bawić w Warszawie — naprzykrzać się im będzie...
W Rymundzie oprócz miłości bliźniego i politowania nad nieszczęśliwą ofiarą, być może, chętka zrobienia familii na przekorę miała także udział nie mały. W sercu ludzkiem do dobrego i do złego tak różne się gromadzą pobudki, że ich rozłożyć i rozpoznać siły niepodobna.
Stan zdrowia Celestyna obudził w nim niepokój, chciało mu się koniecznie widzieć go zdrowym, choćby na przekór rodzinie, i zajmującym w społeczeństwie stanowisko, które jego nauce, pracowitości i charakterowi odpowiadało. Pojechał więc Rymund do Landlera z którym już wprzódy mówił, i rozpytywał go o chorego.
— Słuchaj doktorze, rzekł ze swą rubasznością litewską, kładnąc mu rękę na kolanach: mamy na sumieniu tego Kormanowskiego, trzeba go ratować. Wiem, że twój czas drogi, bo masz liczną klientellę. Mówmy otwarcie. Staraj się go na nogi postawić, niby z polecenia... czyjego chcesz, byle nie mojego. Po przyjacielsku się nim zajmij. Ja zapłacę co zechcesz...
— Ale, szanowny panie...
— Bez żadnego, ale! Ja spełniam obowiązek, którego waćpan nie masz; słuszna rzecz, bym pracę wynagrodził. Powiadam ci, dam co chcesz — lecz go... Narzuć mu się... Weź w opiekę gwałtem... Chcę, by był zdrów i rumiany. Może to być?
— Może, odparł Landler — ja się godzę na wszystko, bo mi go serdecznie żal, ale to człowiek draźliwy, i usług moich nie przyjmie darmo.
— Wiesz co! rzekł namyślając się Rymund. On i tak wierzy w tę żonę, która o nim nie myśli: skłam, że ona cię przysyła. To go podźwignie.
— I utrzyma w błędzie...
— Wyjdzie on z niego, byle wyzdrowiał i miał oczy. Tymczasem, mówił Rymund, główna rzecz zdrowie mu powrócić. Nie żałuj mojej kieszeni, bierz powóz, co potrzeba lekarstw czy wód, dostarcz. O mnie ani słowa. Ale ty, gdy zechcesz, jakoś tego dokonasz...
Doktor Landler zgodził się na wszystko i tegoż samego dnia pojechał na Pragę.
Celestyn zdziwił się wizycie.
— Kochany panie — odezwał się doktor tajemniczo — widzisz tu mnie jako natręta narzucającego się panu gwałtem z moją umiejętnością i doświadczeniem. Najprzód panu oświadczam, że nie jako doktor z wizytą, ale jako przyjaciel domu przybywam, i będę pana leczył, pilnował, abyś koniecznie był zdrów i silny? Zgoda na to? będziesz mnie słuchał?
Przytomna temu Leokadya z radości o mało go w rękę nie pocałowała. Celestyn się zakłopotał.
— Szanowny konsyliarzu — czas wasz... trudno, to niepodobieństwo, abyś je dla mnie poświęcał.
— Daję panu słowo honoru, że czas mój i trud są wynagrodzone sowicie. Więcej powiedzieć nie mogę. Pan musisz być zdrów. Pozwól, bym cię wybadał...
Celestynowi na myśl przyszło w istocie, że dobre serce żony troszczyło się tak o niego. Ucieszył się i przyjął ofiarowane rady.
Landler po ścisłem zbadaniu stanu jego, znalazł osłabienie wielkie, nerwy podraźnione, ale żadnej wady organicznej, ani zarodu groźnej choroby. Przepisał sposób życia, wziął na bok pannę Leokadyę, dał jej do zrozumienia, że — gdyby środków brakło, mógłby ich dostarczyć... Zarumienione dziewczę zapewniło go, że dla zdrowia brata wszelkie ofiary będą łatwe, i niczego mu nie zabraknie.
— Ja codzień będę państwa odwiedzał — dodał doktor. Chcecie czy nie, do tego się zobowiązałem, i słuchać mnie potrzeba.
Tak tedy rozpoczęło się odżywianie pana Celestyna, którego najsilniej pono dźwignęła ta myśl, że żona potajemnie troszczy się o niego. Miał nadzieję...
W przeciągu stosunkowo krótkiego czasu, skutki przepisów Landlera były widoczne. Powoli schodziła bladość i żółtość z twarzy, wejrzenie mgliste rozjaśniło się, policzki zaczęły wypełniać, wracała energia i ochota do życia. Ci, co na niego patrzali codziennie nawet, widzieli te postępy. Leokadya najżywszą wdzięczność okazywała doktorowi. Do wszystkich innych środków dołączył on zajęcia umysłu i rozrywkę, jakie towarzystwo miłych chwil przynieść mogło. Na przemiany przyjeżdżali to Rymund wesoły i szyderski, to poważny i na pozór chłodny pan Michał. Przywożono książki, przysyłano dzienniki. Celestyn wracał z zapałem do nauki. Ponieważ i przechadzki lub przejażdżki nakazane były, Rymund zwykle powozem swym podjeżdżał do dworku i gwałtem zabierał Celestyna.




Tymczasem w pałacu niefortunne dotąd zabiegi o ułatwienie rozwodu trwały ciągle. Ks. Eustachy, dla którego on był najpotrzebniejszy, bezskutecznie kołatał wszędzie i poruszał wszelkie sprężyny. Bez zgody jednakże mężowskiej proces rozwodowy był tak utrudniony i narażał na takie draźliwe zeznania i t. p., iż nawet księżna się wahała. Senator, który przez pana Michała miał wpływać na Celestyna, donosił że — czynił starania, że się spodziewa z nich skutku, ale na to potrzeba czasu.
Radca zaś bardzo seryo wykładał mu, iż na zmianę przekonań i zmiękczenie upartego człeka — potrzeba czekać cierpliwie. Stara księżna znękana dla siebie i dla córki uznała potrzebnem odżywić się w Karlsbadzie. Ks. Eustachy nie śmiejąc im towarzyszyć, wyjechał do Franzensbadu, zkąd miał cichaczem przenieść się do Sprudla... Niepodobna mu było na dłuższy czas rozstać się z Jadzią, bo się w niej zmiany obawiał i na nałóg tylko posługiwania się sobą mógł rachować. Nie spuszczał jej z oka, gdyż przekonał się, że ten rodzaj skłonności, jaką okazywała dla niego, łatwo nowe wrażenia osłabiały. Jadzia była nerwowa, znudzona, i wszelkie błyskotliwe nowe zjawisko, każda jakaś wyższość, talent pociągały ją ku sobie. Ks. Eustaszek miał tylko za sobą dowcipek, zręczność i — uwielbienie, jakie jej okazywał.
A że interesa księcia coraz się pilniej domagały ratunku, dziedziczki zaś innej posażnej dla siebie znaleźć nie mógł, niecierpliwił się zwłoką tak, iż ks. Eufrezya obawiała się dezercyi.
W Karlsbadzie więc, chociaż doktorowie wszelkich draźniących spraw surowo przy wodach zakazują, matka przy podanej zręczności rozmówiła się z Jadzią stanowczo, i skłoniła ją, aby ona sama uczyniła krok do męża i skłoniła go do zgody na rozwód.
Młoda pani już dosyć skompromitowana w oczach świata przez Eustaszka, widziała to równie koniecznem jak matka. Stosunki były bijące w oczy, nadto blizkie, zbyt poufałe, aby się nawet kuzynowstwem dały uniewinnić. Szemrano, krzywiono się, trzeba było kończyć. Książę tak się urządzał z każdym krokiem swym, aby kuzynkę nieodwołalnie kompromitować, towarzyszył wszędzie, posługiwał do wszystkiego, znajdował się gdziekolwiek to u boku Jadzi ludzie mogli widzieć.
Markiza Żulieta w końcu przez przyjaźń dla księżny, zaczęła naglić i przestrzegać, że to tak dłużej trwać nie może...
Za powrotem więc z Karlsbadu Jadwiga miała krok stanowczy uczynić. W jaki sposób, to nie było jeszcze obmyślane. Matka wiedziała, że gdy ona raz co weźmie do serca, znajdzie energii dosyć dla wykonania. Zostawiła więc jej wybór środków.
Jadzia przyrzekła matce, iż jakkolwiekbądź sama się u Celestyna postara, aby ją wyswobodził.
Podróż do Karlsbadu, wycieczka i spoczynek w Dreźnie, dokąd ks. Eustachy towarzyszył im, potem rozmaite po drodze wytchnienia zabrały kilka miesięcy... Jesienią już przybyły panie do pałacyku, a nazajutrz matka przypomniała Jadzi, że należy — nie zwlekać z tym krokiem stanowczym.
Młoda pani sama to już czuła — stosunek z księciem bił w oczy i ją niepokoił. Eustaszek z wolna umiał go doprowadzić daleko dalej, niż Jadwiga chciała...
Jednego wieczoru Leokadya z bratem siedziała w ganku dworku i żywą prowadziła rozmowę. Celestyn, choć przebyta choroba postarzyła go, dzięki kuracyi Landlera wyglądał świeżo, rumiano i — utył nawet. Dawna piękność rysów jeśli nie wróciła, to zastąpiona była nową, poważniejszą, a niemniej uderzającą. Zostało mu tylko wysoko odkryte czoło, które charakteru twarzy dopełniało, dając jej piętno myślące...
Leokadya natomiast skutkiem ciągłej troski o matkę i brata trochę zmizerniała, a sposępniała bardzo. Widać było jednak, że się to ukryć starała.
Uśmiech z ust jej prawie nie schodził, — niestety! kłamany.
Siedzieli tak sami... gdy maleńki powozik, karetka czarna elegancka jednym konikiem, do doktorskiej podobna, z woźnicą i lokajem poubieranemi czarno, przed dworkiem stanęła. Nie był to ani Rymund, którego konie znano, ani Landler... Leokadya w oknie powozu najrzawszy ubiór kobiecy, cofnęła się a Celestyn, jako gospodarz wstał z ławy, aby lokaja objaśnić, iż się omylono pewnie, — gdy w wysiadającej żywo i z wymuszoną energią kobiecie poznał — Jadzię.
Ubrana była całkiem czarno, ale ponieważ bez błyskotek i przystrojeń nigdy się obejść nie mogła, cała była oszyta koronkami, obwieszana łańcuchami, okryta bransoletami i t. p. Gdyby nie słudzy, Celestyn zobaczywszy ją byłby się pewnie rzucił na kolana.
Jadzia z trwogą podniosła oczy, spodziewając się spotkać zapewne tę odrażającą twarz trupią, która ją tak przeraziła — gdy zobaczywszy Celestyna odmłodzonego, pięknego, stojącego z wyrytym na twarzy zapałem, jaki jej przybycie obudziło, cofnęła się z podziwienia...
Celestynowi zdawało się, że przybywa po niego, że mu przynosi powracające szczęście. Złożył ręce...
— Chcę pomówić na osobności... odezwała się zmieszana Jadzia, marszcząc brwi nieco...
W pokoju bawialnym nie było właśnie pani Moniki, Celestyn drzwi jego otworzył. Wchodząca z pańską postawą i ruchami rzuciła okiem roztargnionem do koła na to... folwarczne ubóztwo, którego nie cierpiała... i chwilę stała milcząca.
Celestyn patrzał na nią błagalnie.
— A! co za szczęście! co za szczęście mi przynosisz! zamruczał ręce składając...
Ale na Jadzię, którą w początku twarz męża wspomnienia obudzająca poruszyła — już ubóztwo wstrętliwe domu oddziałało...
Marszczyła się coraz bardziej.
— Żadne szczęście — poczęła głosem drżącym — ani go panu przynoszę, ani go mogę tu szukać... Chciałam sama jeszcze odezwać się w imię — dawnych stosunków, w imię wdzięczności, na którą sądzę, że zasłużyłam trochę...
Celestyn stał osłupiały...
— Jadziu! — zawołał.
— Do tego imienia... pan już nie masz prawa — przerwała dumnie. Rozstaliśmy się, — pan trwasz w fałszywem przekonaniu, że — niepowrotne wrócić może... Serce stracone nie odzyskuje się... Ja chcę i muszę być wolną, bo nie taję, że oddałam serce komu innemu. Chceszże mnie pan za to karać, żem mu poświęciła moją młodość, imię, sławę, wszystko? Uwolń mnię pan z tych kajdan, proszę, błagam.
W głosie zamiast błagania, był wyraz despotyczny, coś ostrego i oburzającego. Celestyn milczał...
— Widzisz pan, zmusiłeś mnie uporem do tego ostatniego kroku; przybywam sama — proszę... Uwolń mnie pan, miej litość nademną. Ja...
Głos jej się zmienił, postąpiła krok.
— Jeśli kiedy miałeś pan dla mnie odrobinę uczucia...
Celestyn jęknął.
— Jam je zachował do dziś dnia i z niem umrę! zawołał.
— W imię wszystkiego co panu drogie i święte — ciągnęła dalej Jadwiga, — zaklinam pana, uwolń mnie, zgódź się na rozwód.
Nie otrzymując jeszcze odpowiedzi, błagającym już, ale zniżonym głosem dodała:
— Jestem skompromitowana... potrzebuję tego... pan nie możesz być tak bezlitosnym...
Co się działo w sercu tego człowieka trudno odgadnąć. Słuchał, a przychodziło to dla niego tak niespodzianie, tak piorunowo, że nie mógł się jeszcze opamiętać co czynić.
Głos błagalny Jadwigi doszedł mu do serca. Spojrzał na nią z jakimś rodzajem wyższości i politowania, a wzrok ten zrozumiawszy, dumna pani cofnęła się obrażona.
Już miała zmieniając ton wybuchnąć wyrzutami — gdy pomilczawszy, Celestyn odezwał się głosem spokojnym, lecz surowym niemal:
— Jesteś pani wolną... Uczynię czego sobie życzysz, — ponieważ honor jej ratować potrzeba, jak widzę. Inaczej nie uczyniłbym tego nigdy... Muszę jednak to pani powiedzieć, że siebie od przysięgi nie będę nigdy uważał za oswobodzonego. Mnie ona wiąże do śmierci. Serce jej się zmieniło, moje nie. Do miłości tylko przybywa litość.
— O! bardzo proszę nie litować się wcale nademną! — przerwała gniewnie Jadwiga.
— Jesteś pani wolna — dodał chłodniej Celestyn, odstępując krok i kłaniając się. — Życzę jej szczęścia, ale w nie nie wierzę... Przyjdzie może kiedy żal...
— Żal? rozśmiała się szydersko podraźniona dumna pani.
Odstąpiła parę kroków.
— Mam słowo jego? jestem wolna? zgadzasz się pan?
— Zmuszasz mnie pani do postąpienia przeciwko przekonaniu — dodał Celestyn. Sama się uznajesz skompromitowaną... Muszę to uczynić przez litość, czegoby mi sumienie w innym razie nie dopuściło...
Jadwiga słuchać już nie chciała.
— Mam słowo jego!
Celestyn się skłonił z daleka.
Raz jeszcze powiodła okiem po ubogiej izdebce, w której się znajdowała, sarkastyczny uśmiech przesunął się po jej ustach... zaszeleściało, i gdy Celestyn oczy podniósł, znikła już za progiem, a karetka zamknięta z trzaskiem toczyła się przed oknami ulicą.
Leokadya wchodząc znalazła brata z głową na rękach wspartą i oczyma załzawionemi.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Dwa lata upłynęły od opisanych wypadków.
Smutnego dnia jesieni, w gabinecie Zbyszewskiego dworu, na którego kominie dogasał ogień, pod wieczór siedziała księżna Eufrezya, sama jedna zdając się oczekiwać na kogoś, bo coraz to na drzwi niespokojnie się oglądała. Nikt jednak nie przychodził, we dworze panowała cisza ponura, wiatr tylko jesienny opędzając resztę liści z drzew, miotał niemi o szyby i szeleściał sucho a grobowo...
Przeciąg ten czasu zmienił nadzwyczajnie i postarzył żywą niedawno jeszcze, ruchawą, miotającą się i podskakującą księżnę, która teraz siedziała przygarbiona, skurczona, pomarszczona bardziej jeszcze, żółta, z pofałdowanem tak czołem, że trzy czy cztery wały dzieliły je na pręgi ciemne i jasne. Loczki dawniej jeszcze brunatne, teraz już były siwe, brwi rozrosłe, a na brodzie porastał ten mech starości, który im bardziej tępiony tem uparciej przychodzi z mogilnem — memento.
Smutek tak był wypiętnowany w zaciśniętych ustach, w oczach osowiałych, w zbiedzonej postawie księżny, jak gdyby już żadnej w życiu nie miała nadziei. Strój dawniej staranny i wykwintny, był zaniedbany. Były to suknie widocznie bardzo znoszone, z obojętnością wiekowi właściwą włożone tylko, aby się okryć. Część szyi wyglądająca z pod zmiętego i nieświeżego kołnierzyka, była brunatna, pomarszczona i żyłami wydatnemi oplątana. Stroik czarny na głowie, potrzebny dla pokrycia wypełzłych jej części, tak był niedbale narzucony jak suknie...
Na stoliczku obok księżny leżało kilka listów świeżo pootwieranych, pomiętych, rzuconych z pośpiechem. Na jednym z nich poznać było łatwo szerokie i wielkie pismo Jadwigi, jeszcze mniej staranne i pośpieszniejsze niż dawniej bywało.
Księżna zadumana była i niespokojna, poprawiała się na siedzeniu i wzdychała... Nikt nie przychodził. Parę razy podniosła rękę, jakby szukała dzwonka, i nie znalazłszy go opuściła ją obojętnie.
Powolne szłapanie raczej niż chód dał się wreszcie słyszeć w korytarzu, księżna zwróciła oczy na drzwi — czekała.
Wszedł znany nam pan Podroba, także postarzały, z białym już włosem, a czerwieńszą popstrzoną twarzą niż dawniej. Minę miał straszliwie kwaśną, a za surdutem zapiętym plik papierów. Skłonił się z pokorą zwykłą, lecz był w niej pewny odcień jakiegoś wyswobodzenia, jak gdyby dawne stosunki starego sługi z domem pani się zmieniły. Księżna była mniej śmiałą, on daleko pewniejszy siebie.
— Jaśnie oświecona dobrodziejka, począł cicho — kazała mnie zawołać.
— Prosiłam od dawna, żebyś przyszedł — odezwała się księżna, ożywiając — czekałam, czekałam nie mogąc się doczekać.
— Dopiero mi dali znać, bom ledwie powrócił z miasteczka — rzekł smutnie Podroba.
— No cóż? co? niecierpliwie zwróciła się do niego księżna... cożeś zrobił?
— Niestety — dotąd nic — westchnął Podroba — człowiekby krwi i życia nie żałował — ale co tu poradzić! Słowo daję! choć giń!
— Ależ u żydów! u żydów! choćby na największy procent byle dostać! mówiła księżna.
— Otoż to jest, że i żydzi dać nie chcą — jęknął Podroba.
Była chwila milczenia.
— Kredyt zupełnie straciliśmy, proszę jaśnie pani — mówił dalej. A kto temu winien? ja przepowiadałem. To gospodarstwo księcia Eustachego, nieustanne: dawaj a dawaj! zkąd chcesz bierz! — to się inaczej nie mogło skończyć.
Najprzód potrzeba było wszystkie jego kawalerskie długi płacić — a niech jaśnie oświecona dobrodziejka wejrzy...
Tu począł dobywać papiery z za surduta, ale księżna mu dała znak ręką i schował je nazad z westchnieniem...
— Taż to przez tych lat dwa — mówił dalej, ze Zbyszewa i z Klucza księżny krocie na to poszły... Długów było lichwiarskich przepaść, a co książę nabrał do kieszeni, no i młoda pani... słowo daję, dwa razy taka fortunaby nie wytrzymała. Ja tam się nie wdaję w sądy, bo to do mnie nie należy, ale przestrzegałem, mówiłem, że się to tak skończyć musi.
Księżna ręce zaciskała konwulsyjnie.
Stary sługa stał, wpatrując się w nią z większą ciekawością niż współczuciem.
— A! gdyby choć Jadzia z nim była szczęśliwa — zawołała jakby mimowolnie skarga się jej z ust wyrywała. Przed tobą, mój kochany Podroba, ja nie mam tajemnic. Zresztą, patrzałeś i patrzysz, widzisz co się z nami dzieje...
Zdawało się, proszę cię, gdy się starał o Jadzię, co to była za usłużność, płaszczenie się, pochlebstwa, posłuszeństwo... a jak to się prędko i strasznie zmieniło! Co się z tym człowiekiem stało? Jak on się maskował. Wzięliśmy go zrujnowanego, bez grosza, tak, że na wesele trzeba mu było pożyczyć... Co to, pożyczyć! — dać po prostu... Dziś patrzajże co się święci. On swoje dobra pooczyszczał powiadają, naszemi funduszami, a nas zgubił, i my na jego łasce...
Gdybyż Jadwisia była szczęśliwa!!
Podroba wtórował żalom westchnieniami, ale nie mówił nic, słuchał pilno, księżna miała potrzebę poskarżenia się, mówiła jakby sama dla siebie, oczy wlepiwszy w podłogę.
— Padał przed nią starając się, klękał, ubóztwiał — powiadam ci. Musieliśmy największe poczynić ofiary, aby to małżeństwo przyszło do skutku... Patrzajże, ledwie od ołtarza odeszli, a już Jadzia musiała gorzko płakać... Kochanki ma co go kosztują tysiące... na nią ani patrzy, kłóci się ząb za ząb. Despota, grubianin — wszystko zbywa szyderstwami... Co my z nim cierpiemy!
Westchnęła księżna, i nie mogąc się uspokoić ciągnęła dalej.
— Gdybyś teraz Jadzię zobaczył, serce się ściska, litość bierze... Zmizerniała, wychudła, skrzywiło jej łopatkę — oczy wpadły... cień tej kobiety... A! co się z nią stało, mój Podrobo, i życie, istne piekło! albo go nie ma, bo lata po świecie, bawi się w konie, bałamuci z kobietami jawnie, albo gdy raczy przyjechać, po to tylko, aby się z nami ujadał.
Wszystko winien mnie, a ze mną — otwarta wojna... Do Jadzi byle się zbliżył, — drwi z niej, szydzi, wymówki, dąsy... skąpstwo dla niej najpaskudniejsze, a dla innych tysiącami sypie. Wdzięczności najmniejszej.
Mnie raz w żywe oczy powiedział: „Nie wiem kto komu łaskę zrobił, wziąłem resztki po ekonomczuku — a Jadwiga nie była wcale zachwycająca...“
Takie rzeczy już nam prawi.
Podroba uszy sobie zatulił i zamruczał coś.
— Radź, ratuj! zawołała księżna. Jadwidze zbywa na wszystkiem. Ona tam całą ma pociechę w książkach, w dziennikach, a nie mamy za co i tego jej dostarczyć. Długów w Warszawie bez miary i dokuczliwe...
— No — i tutejsze — dodał Podroba...
— Prawda, żeśmy chybili, mój stary przyjacielu — ciągnęła dalej, iż dając mu pieniądze, nie braliśmy ani świstka... Cóż? między mężem a żoną, trudno rachunki prowadzić. Teraz on — ma, my nic... A od niego wyrwać grosz...
— Co ty radzisz? zakończyła księżna: co tu począć
Stary rządca poskrobał się po głowie, ruszył papiery przyniesione i nazad je zapakował...
— Proszę jaśnie oświeconej dobrodziejki — rzekł — ja nie wiem, słowo daję — człek głowę traci. Coś trzeba sprzedać, albo ze Zbyszewskiego klucza, albo z Malin... a choćby i ten pałacyk...
Księżna zakrzyknęła.
— Pałacyku warszawskiego za nic w świecie...
— To przyjdzie wioskę którą, westchnął Podroba. No — i z tego wielkiego pożytku nie będzie, bo na wszystkich są hypoteki, więc chyba co się z nich okroi. A znowu sprzedawać i kupca szukać — ceny dobrej nie weźmie...
Księżna milczała, zerknął na nią Podroba i nieśmiało jakąś począł rozmowę na nowo.
— Na Zagoście możebym, choć z trudnością, wyprosił kupca... Mój zięć Zastawski ma trochę grosza, ale nie da go chyba za ziemię. Nacisnąwszy go, a podbiwszy bębenka, kupiłby... ale dużo nie da.
— Niech da co chce... przerwała księżna, byle Jadwisia odetchnęła... Nie masz wyobrażenia co ona cierpi. W naszej pozycyi — nawet sukni nowej, kapelusza nie ma za co kupić.
— Panie Boże! westchnął Podroba.
— Słowo ci daję, mówiła księżna. Ja się już dla siebie wyrzekam wszystkiego, byle ona miała... obchodzę się lada czem. Namów tego Zastawskiego, czy jak on się tam zowie, niech kupuje. Okroi się kilka tysięcy, popłacę pilniejsze długi, pojadę gdzieś z Jadwisią, aby odetchnęła. Ona się zagryzie...
I księżnie łzy z oczu popłynęły.
— Prawda — dodała cicho — nienawidziłam tego pierwszego jej męża, bo to nie była partya dla niej, człek prosty... ale, mój Podrobo, to był anioł w porównaniu do tego niegodziwca...
Rządca zrobił minę wątpliwą jakąś i stęknął tylko.
Właśnie służący wzniósł był lampę do pokoju, a księżna z dalszą rozmową wstrzymała się, dopóki nie wyszedł, gdy we dworze cichym zawrzało. Zahuczał powóz przed gankiem, słychać było głośne wołanie, stukot, bieganinę i księżna porwała się zdumiona, pojąć niemogąc, kto śmiał się tak u niej rządzić. Podroba miał wybiedz zobaczyć, gdy służący wszedł żywo i oznajmił, że książę Eustachy nadjechał, że kazał rzeczy znosić do pokojów w murowanem skrzydle i herbatę podawać. Po wyjściu sługi księżna trzęsąc się ze wzruszenia obróciła się do rządcy.
— Widzisz, widzisz — u mnie, u mnie jak się rządzi.
Podroba był mocno zkonfundowany. Jego przybycie to więcej może przeraziło niż księżnę — począł się poruszać jakby nie wiedział czy ma wyjść, czy pozostać i co robić z sobą.
Jeszcze się kręcił u progu, gdy powtórnie drzwi otwarto i zawołano.
— Książę kazał pana rządcę prosić do siebie, tylko prędko...
Spojrzał Podroba na księżnę.
— A, idź, idź, bo awanturę zrobić gotów, rzekła — a będzie pytał... wiesz co masz mówić.. Patrzajże, dodała: wie że ja tu jestem, żeby się przyszedł choć przywitać ze mną. Rządzi się u nas jak u siebie...
Idź, idź...
Z milczącym ukłonem, papiery wcisnąwszy głębiej za nadrę, aby widoczne nie były, rządca wyszedł krokiem niepewnym.
W korytarzu spotkał drugiego sługę, który mu oznajmił, iż książę wiedział, że był w pałacu, i kazał zaraz przyjść do siebie.
Śpieszniejszym trochę krokiem stary rządca skierował się ku pokojom, z których ruch i wołanie go dochodziły.
W małym saloniku, który był sobie obrał książę, chodził w podróżnem eleganckiem ubraniu, z cygarem w ustach i czapeczką na głowie. Żywo bardzo się poruszał.
Parę lat ubiegłych mało go odmieniły, wyglądał młodo, zdrowo, rumiano i dobrze wypielęgnowany. Fizyognomia i postawa nabrały pewności, jakiej dawniej za czasów starania się nie miały. Widać było, że czuł mocny grunt pod stopami i niewiele się już troszczył o przyszłość. Poznać w nim było można łatwo człowieka, który żyć lubił i umiał, tak, że go użycie świata nie zużywało.
Zobaczywszy Podrobę wchodzącego w postaci bardzo zbiedzonej, książę stanął, rękę zakładając w kieszeń od kamizelki i długo się w niego patrzał, jak gdyby chciał zbadać co z niego zrobić może.
Kręcił się po saloniku faworyt kamerdyner książęcy, na którego znacząco popatrzawszy, Eustaszek zmusił go, aby się wyniósł. Zostali sami.
— Jak się masz, panie Podroba? odezwał się książę. Cóż tam u was słychać.
— Do usług W. Ks. Mości — u nas nie ma nic nowego, odparł z ciężkością głosu dobywając stary, bo mu jakoś w gardle zaschło.
— Księżna pani właśnie przybyła — dodał rzucając wejrzenie bojaźliwe.
— A, wiem — rzekł książę, wiem, że jest, ale nim się z nią zobaczę, chciałem pomówić z waćpanem.
Skłonił się rządca i odchrząknął, przygotowując się do rozmowy. Z pod oka przyglądali się sobie wzajemnie jak zapaśnicy, którzy się z sobą zmierzyć przygotowują.
Książę postąpił krok na przód.
— Dochodzą mnie wiadomości, począł, że interesa wasze coś podobno wcale nieszczególnie stoją. Gospodarowaliście z księżną tak dobrze, że Zbyszew zaszargany okrutnie i niewiele pono na nim zostało księżnie? hę? hę?
Podroba się skurczył.
— Ja, rzekł sucho, spełniałem rozkazy W. Ks. Mości; wiadomo, że odemnie rady ani więcej nic nie żądano oprócz — pieniędzy i pieniędzy. Musiałem dawać.
— No — i o sobie nie zapominając — rozśmiał się ks. Eustachy.
Stary mocno się zaczerwienił.
— Są przecię rachunki — odparł, można się przekonać. Nie mam nic na sumieniu.
— A! rachunki! mój panie Podrobo — rachunki! śmiał się książę, wiadomo jak się one piszą... A kto w nie wglądał?
Podroba chciał się odciąć trochę i pokornie mruknął:
— Przepraszam W. Ks. Mość, ale pierwszy mąż księżniczki pan Kormanowski rachunki przepatrywał pilno i weryfikował, a przecięż...
— Przecięż, mój Podrobo — odparł książę ostro, mając romans z córką nie mógł ojca potępić.
Rzucił się stary jak sparzony.
— To potwarz — rzekł głosem stłumionym, potwarz niepoczciwa...
— Ale dajmyż temu pokój — nie dając mówić przerwał książę — to już się tak tylko napomknęło... Gadajmy otwarcie — ja waćpanu źle nie życzę — ale ręka rękę myje. Rozumiesz waćpan.
Podroba zmilczał, czekając co dalej przyjdzie, wzburzony był jeszcze... Uderzył go jednak ten aksyomat o umywaniu rąk... pełen znaczenia.
Książę jeszcze bliżej przystąpił.
— Słuchaj stary, dodał — wiem, że masz wpływ na księżnę i że ona ci wierzy... Usłuż mnie, a ja ci odwdzięczę. Przy Zbyszewie się nie utrzymacie, to darmo, długów jak mrowia... Nie zaprzeczaj — ja mam ich spis, wiem co do grosza. Prędzej, później musicie go sprzedać, a im później tem dla was gorzej. Dziśby się jeszcze może co okroiło, jutro — nic.
Podroba jeszcze nie mógł zrozumieć do czego książę zmierza.
— Zatem, kończył Eustaszek — ja na Zbyszew kupca mam; a ty forytuj, by nam go sprzedano... Pójdzie przynajmniej w dobre ręce, a starej zostanie jeszcze jej Klucz, choć odłużony, na którym czas jakiś pobawi się.
Właściwie Zbyszew był oddany mojej żonie i jest jej i mój, ale na nieszczęście prawnie nic nie ma zrobionego... Z tego poszło wszystko złe, bo jabym był nie dopuścił takiego babskiego marnotrawstwa...
Podroba osłupiały słuchał...
Książę chcąc od razu zbyć się całej sprawy, mówił żywo, nacierając na starego.
Clara pacta, mój stary — clara pacta, karty na stół. Ja w rachunki wasze nie będę patrzał, przy zadawaniu zamknę oczy na to co jest, a czego nie ma. I to już coś znaczy, na ostatek gotówem dać porękawiczne, byleś ty mi starą uchodził i Zbyszewa kupno ułatwił.
— W. Ks. Mość sam chcesz? mruknął Podroba.
— Czy ja, czy ktoś z mojej ręki, to wszystko jedno — przerwał niecierpliwie książę.
Podroba zamyślił się głęboko, widać było że walczył z sobą.
— Przepraszam W. Ks. Mość — rzekł, ale niech mi wolno będzie słowo rzec. Co się tycze rachunków i zdawania, ja obawy żadnej nie mam. Pokwitowania od księżny są... ona dotąd prawną była dziedziczką. Właśnie o Zbyszewie mowa dziś była... Księżna pani spodziewa się przy nim utrzymać, sprzedając tylko jedną wieś Zagoście, a na tę kupiec jest.
— Zagoście? trzonowy ząb! wzdrygnął się książę — bez niego Zbyszew nic niewart. Rezydencya ta, co tak elegancko wygląda, to osmarowana rudera, a folwark kiepski. Inne też... pożal się Boże... Zagoście ma las i najlepsze pola.
Tak dokładna informacya o wartości i znaczeniu Zagościa, zdziwiła mocno Podrobę, który podniósł oczy wielkie na księcia.
— Któż chce kupić Zagoście? zawołał Eustaszek.
— Nie wiem... ale kupiec jest...
— A! to mi się podoba! krzyknął książę. Miałżebym przybyć za późno? Czy już umowa jaka stanęła...
— Jeszcze nie — rzekł nieśmiało Podroba — ale już się o tem gadało... i...
— I waćpan w tem rękę umoczyłeś — wtrącił książę... ale pamiętajcie, że i ja tu coś znaczę...
Podroba zmilczał, myślał trochę.
— Proszę W. Ks. Mości, bez urazy, odezwał się. Zagoście niezły folwark, nie ma co mówić, ale żeby on to był jednem okiem w głowie, nie powiem.
Bez niego Zbyszew Zbyszewem, gdyby książę niekoniecznie się upierał przy niem, a odstąpił Zagoście, resztaby się zrobiła...
Nieśmiało spojrzał na księcia, który dumał.
— Słuchaj! zawołał po namyśle, darmo wody nie warzmy, albo ty sam, lub twój zięć, swat, ktoś z twej ręki chce Zagościa. Mnie na plewę nie weźmiecie. To jawna rzecz. Ja nie dam Zagościa... Piwa ci takiego nawarzę, że go nie strawisz pókiś żyw... ale — pal was dyabli — bierz i kupuj Romunki...
Podroba stał blady... Widać było drganie rąk i dygotanie głowy, w których krew krążyła żywo. Ks. Eustachy patrzał na niego i nie naglił o odpowiedź.
— Do Romunek kawał lasu potrzeba dodać, bo bez tego one się na nic nie zdały.
Leciutki ten ks. Eustachy, który dawniej umiał tylko tracić, a teraz tak doskonale rachować się nauczył — był widać dobrze przygotowany do traktowania, bo bez namysłu odparł.
— Sześć, siedem włók — gotowem dodać, a Zagościa nie puszczę.
Rządca nie odpowiadał długo.
— Słuchaj jeszcze, począł książę. Ty jesteś kuty, ale i ja nie bosy. Uchodziłem zawsze za trzpiota, ale na wszystko jest czas... teraz ja myślę inaczej. Miała księżna stracić, bo byłaby straciła zawsze, lepiej, że zostanie w familii. Prawnie ja tu niby nie mogę nic, ale dokuczę, będę nękał, i zjecie licha, żebym sprzedaży dopuścił mimo mej woli.
Stara księżna oleju w głowie za trzy grosze nie ma, a moja woli czytać tragedye niż patrzeć w rachunki. Tyś szczwany lis, życzę się jednak rozmyślić, nim ze mną wojnę poczniesz. Bierzcie dla kogo chcecie Romunki, a resztę nabędzie ten, kogo ja postawię. Waćpan mi u księżny ułatwisz wszystko tak, abym się z babą ujadać i kłócić nie potrzebował. Pójdzie na udry, no — to słuchaj. Ten błazen Kormanowski, o którym wspomniałeś, zostawił w papierach to, co w rachunkach twoich namacał. Jest tam dosyć na waszeci, abyś poszedł z torbami i ze wstydem!!! Uważaj co lepiej.
Pot lał się z czoła Podrobie, który jęknął grobowo.
Z piersi na ostatek dobył mu się głos ledwie dosłyszany:
— Rób W. Ks. Mość co wola i łaska — ja... nie będę do niczego przeszkodą.
— To nie dosyć, waćpan musisz być pomocą.
Jeszcze raz rzęsisty pot otarłszy Podroba wejrzeniem odpowiadając tylko, skłonił się.
Księciu twarz się wypogodziła. Przystąpił już do rządcy jako do sprzymierzeńca.
— Idźże waćpan, — a dziś, czy jutro gdy cię księżna zawoła, zrób co należy. Ja słowa dotrzymam...
Skłonił się i żwawo, głośno zawołał na kamerdynera:
— Dajno mi się trochę przebrać!! Podroba wysunął się przybity i drżący. Nie poszedł już do księżny, ale wprost na folwark podążył.
Ks. Eufrezya na dole czekała zięcia z herbatą. Z dawnych stosunków serdecznych śladu nie pozostało teraz. Nienawidziła Eustachego, który jej to z nawiązką oddawał, obawiała się go — i starała zupełnie z nim nie zrywać.
Książę obchodził się z matką żony bez wielkich ceremonij, pół szydersko, pół niedbale... Przychodziło czasem do wybuchów i wymówek, ale księżna raz i drugi zwyciężona w tych zapasach, starała się ich unikać.
Książę wchodząc do saloniku, w którym herbata podana była, powitał gospodynię wesoło i poufale.
— Mama dobrodziejka... pilno się jak widzę gospodarstwem zajmuje, kiedy aż osobiście do Zbyszewa zjechała...
Ja też przejazdem, chciałem, dowiedziawszy się o bytności jej tu, zobaczyć czy się na co nie przydam.
Ks. Eufrezya usta wykrzywiła i spojrzała koso.
— Gdybyś w istocie chciał, przydałbyś się bardzo, ale o dobrej woli... powątpiewam.
Ks. Eustachy śmiać się począł.
— Słowo daję mamie, począł, nie na dobrej woli zbywa, aleście panie tak prowadziły interesa z szanownym Podrobą, że nietylko ja, com w tych rzeczach nieukiem, ale i Salamonby rady nie dał.
— A któż te interesa tak postawił? zamruczała księżna...
Gość usiadł do herbaty.
— Mama pozwoli cygaro zapalić? Dawniej księżna przy sobie nie dozwalała palić nigdy, ale teraz?
Nie powiedziała nic, książę dobył cygaro.
— Jak się ma Jadzia? spytała księżna...
— Ja nie jadę z Warszawy, odparł książę — ale wiem, że — jak zwykle kwasi się i zakwasza... Siedzi w książkach, oczy psuje, wzdycha do niemożliwych swych ideałów... i — choruje na imaginacyę...
Poruszyła się matka.
— Choruje i nieszczęśliwa jest, ale nie na imaginacyę — zawołała gniewnie. Miała prawo spodziewać się innego pożycia.
Ruszył ramionami książę.
— Ani młodości wiecznej, ani wiekuistego romansu żadna rozsądna kobieta się nie spodziewa... począł szydersko. Miała przecię miłości tyle ile jej bywa w życiu szczęśliwych kobiet. Ja pastuszkiem sielankowym być nie umiem... Grymasi wprost, chcąc, by przed nią ciągle na kolanach mąż wzdychał...
Odwrócił się bokiem od księżny.
— Mąż woli wzdychać do innych — szepnęła matka.
Ks. Eustachy twarz zwrócił do mówiącej i uśmiechnął się.
— Mama powinnaby być więcej pobłażającą w tych rzeczach, zawołał... bo — któż bez grzechu.
Rumieniec wystąpił na twarz starej, owinęła się chustką, i zamilkła. Siedzieli długo nie mówiąc słowa...
Gdy wrażenie nieprzyjemne miało czas ostygnąć nieco, książę zwrócił się do gospodyni — i począł obojętniejszym tonem.
— Mówiłem z Podrobą, bo mnie nastraszono, że interesa nasze Zbyszewskie mają być w bardzo opłakanym stanie. Ludzie nawet gadają, że księżna będzie zmuszona pozbyć się Zbyszewa.
— Nie sądzę — odparła urażona staruszka. Interesa są złe, ale nie ja, ani rządca temu winien. Przypomnij sobie ileś brał ztąd...
— Bo Jadzia potrzebowała, a ona rachunku żadnego nie zna i oszczędzić się nie umie.
— Nasze interesa są złe — dodała matka — a wasze teraz wcale podobno świetnie idą. Niedawno było inaczej.
— A! tak — zawołał książę, ale ja się poprawiłem a państwo... Niedokończył i popił herbatę.
— Rekryminacye byłyby próżne, począł zimno. Trzeba radzić i ratować się, ja dla tego zboczyłem do Zbyszewa.
Co księżna myśli?
— Nie wiem, zobaczę — odparła powoli urażona staruszka — zapewne jedną wieś sprzedać przyjdzie.
— Zbyszew się przez to skaleczy i odejmie mu się wartość — wtrącił zięć. Zyska się jaki rok, a potem... nie zostanie nic... Mnie się zdaje, że radykalna kuracya najlepsza... Zbyszew sprzedać.
Drgnęła księżna.
— Tak, sprzedać w dobre ręce. Księżnie zostanie odłużony jej Kluczyk... A co się tycze Zbyszewa, choć prawnie nie ma zrobionego nic, ale on był wypuszczony Jadzi — i ja z jej ręki mam też prawo coś stanowić o tem.
— Prawo? prawo? porwała się księżna.
— Ten jegomość co mnie w łaskach Jadzi poprzedził — dodał — nie miał tego rozumu, aby prawnej cessyi żądać. Ja za to pokutuję. Zostało mi po nim wiele rzeczy nieprzyjemnych w spadku...
Bądź co bądź, prawnie, czy nie, Zbyszew jest Jadzi.
Dowodzenie to poruszyło tak księżnę, iż słowa odpowiedzieć nie mogła, trąciła filiżankę, wylała herbatę, chciała wyjść, ks. Eustachy śpiesznie dodał.
— Niech się mama nie irytuje — przecię ja Zbyszewa nie odbieram... nie wielebym się pożywił — chcę tylko pomódz...
— A! pomódz! piękna pomoc... mruczała gniewna stara.
— Niech się mama rozmyśli, poradzi... dopijając herbatę dokończył książę. Przekona się mama, że przy Zbyszewie utrzymać się niepodobna. Sprzedaż jednego folwarku to będzie dla umarłego kadzidło...
To mówiąc wstał, odprostował się, zanucił coś, i skłoniwszy się wyszedł z saloniku.
Nad wywróconą filiżanką, zadumana, z oczyma osłupiałemi księżna siedziała długo, aż wreszcie rozbudziło ją przyjście sługi, poszła do siebie i na wieczerzy już się nie ukazała.




Przed zwierciadłem w dawnym swym panieńskim sypialnym pokoiku, stała księżna Eustachowa — za którą milcząca, zestarzała, z chustką w rękach czatowała, z politowaniem patrząc na panią, — panna Klara.
Jadzia zdawała się śledzić na żółtej, przeciągniętej, zmęczonej twarzy swej śladów coraz widoczniejszych przedwczesnego zwiędnienia. Ta odrobina krótkiej młodości, która rysom nie pięknym nadawała niegdyś trochę uroku, ten blask życia dawny, znikł bezpowrotnie. Jadzia, która zawsze starszą się wydawała niż była, w dwudziestu kilku leciech, przeżyła jakby trzydzieści. Troska i niepokoje wyryły na czole i koło ust lekkie zmarszczki, włosy wypadały, cera przybierała tony ciemne, brunatne i żółte, oczy zgasłe, wypłakane były i blade.
Nawet namiętna ta energia dusz słabych, wybuchami się objawiająca dawniej, opuściła nieszczęśliwą. Dwa w życiu zawody serdeczne złamały ją.
Przeżyte lata z ks. Eustachym były prawie nieustanną walką i skończyły się klęską. Wyemancypował się małżonek, ona zwyciężona została. Dalej przed nią nie widać już było nic, tylko szarą równinę jakąś mgłami pokrytą.
Wprędce obudził się w niej żal po Celestynie, porównanie jego z Eustachym, musiało wypaść na korzyść pierwszego... Ale Jadzia nie przyznawała sobie winy żadnej, miała żal do matki i na nią całe brzemię składała w duchu. Nie mówiła jej o tem, nie czyniła wyrzutów, ale nieraz uczuć dawała.
Gdy czasem same siedziały z sobą, po gwałtownym przejściu z Eustachym, Jadzia westchnąwszy nie wahała się przypominać Celestyna.
Gniewało to księżnę, a jednak zaprzeczyć nie mogła, że ten „jegomość“ miał przywiązane delikatności i że z nim Jadzi lepiej było. Właśnie zmuszona przyznać to w duchu, stara księżna najwięcej się tem gryzła i wyszukiwała argumentów, aby swe postępowanie wytłómaczyć.
Celestyn jeśli nie zawsze bywał na ustach Jadzi, był ciągle na myśli. Parę razy rzuciła imię jego mężowi, który za to porównanie gniewał się najokrutniej.
Jadzia przypominała sobie ostatnią swą bytność we dworku, ostatnie jego wyrazy.
— Ten jeden mnie kochał, i on jeden pewnie kocha mnie jeszcze...
Wszystkie te spóźnione żale, już były próżne. Po dwu latach pożycia, małżeństwo było tylko związkiem jakimś nominalnym: książę unikał żony; zjawiał się na krótko, i pod tysiącznemi pozorami, uciekał od niej. Zostawiał jej wprawdzie zupełną swobodę, ale razem okazywał największą obojętność.
Jadzia była nadto dumna, aby krok jaki uczynić miała do męża, on zaś z uzyskanej wolności nadto był rad, ażeby pomyśleć o zbliżeniu się.
W jednym ze sporów małżeńskich, które rozdzieliły księztwo od siebie, Jadzia powiedziała wręcz ks. Eustachemu, że nie kochała go nigdy, że wzięła go narzuconym przez matkę... w chwili kaprysu i słabości; książę z okrucieństwem niegrzecznem odparł żonie, że też kochać się w niej było trudno i maryaż dla konwenansów zawarł tylko.
W towarzystwie, oboje zachowywali się tak, iż tego rozerwania jawnie nie okazywali. Przy ludziach ks. Eustachy był bardzo grzeczny dla żony, ona dla niego uprzejmą. Przy matce i sam na sam, jeśli mówili z sobą, to przycinając sobie wzajemnie. Dowcipny Eustaszek zwyciężał żonę, która namiętnie wybuchała, dostawała spazmów i każdy kataklizm odchorowywała.
Szukając jakiegoś ratunku i pociechy w życiu tem męczeńskiem, Jadzia więcej niż kiedy siedziała w książkach, zagłębiała się w studyach nad siły, zamęczała problematami, które ją chwilowo upajały.
Przerzucała się z jednego do drugiego przedmiotu niecierpliwie, bo każdy ją nęcił z początku, a męczył i nużył wprędce.
Brak właściwego towarzystwa, otoczenie ludźmi lekkimi, przyczyniały się do znękania księżny. W pałacu bywali tylko krewni, i kilka osób znajomych, nie przynoszących z sobą nic, oprócz powszednich plotek i bardzo miałkiego umysłu. Jadzia czuła całą swą wyższość, milczała najczęściej, i usuwała się do swej biblioteczki, gdy tylko przyzwoicie to uczynić mogła.
Do utrapień jakich doznawała i to zaliczyć potrzeba, że pomimo poświęcenia matki, przywiązanej do niej miłością dawną, mimo jej ofiar, życie pod względem materyalnym coraz się stawało trudniejsze. Skala na jaką się ono dawniej mierzyło, do dzisiejszego stanu interesów nie przypadała. Dzięki zabiegliwości męża, który naprzód swoje mienie ratował, wyciągnąwszy od żony co tylko było można, dzięki nieopatrzności obu kobiet, może i rządom Podroby, zbytnio pamiętającego o sobie — ruina majątkowa z nadzwyczajną dokonała się szybkością.
Do dawnych długów przybyły nowe, rosły, olbrzymiały i pani Jadwidze na jej fantazye, podróże, wydatki, stroje braknąć zaczynało. Matka najprzód poświęciła córce własne nawyknienia, zaczynała po cichu sprzedawać klejnoty, rzucała się, chwytała ze wszech stron, lecz coraz szło trudniej...
Widmo zupełnej ruiny stało przed niemi. Jadwiga nie widziała go jeszcze, bo matka starała się ją utrzymywać w błędzie — lecz... przeczucia miała straszne.
Dla tej pieszczotki nawykłej, że się jej myśli spełniły wprzódy nim je wyraziła — ubóztwo, niedostatek z tem wszystkiem co on za sobą prowadzi, był groźbą równającą się śmierci. Czegokolwiek być pozbawioną, poświęcić coś z nawyknień — nie umiała. Nie pojmowała życia wązkiem płynącego korytem, powoli i skąpo.
W ostatnim roku jakieś przypomnienie wrażeń doznanych w podróży do Włoch, upozorowane tem, że swe studya artystyczne uzupełnić chciała, namiętną obudziło zachciankę podróży z matką do Florencyi, Rzymu i Neapolu. Lecz matka i córka wiedziały co to kosztować musiało... Księżna chcąc Jadzi w tem dogodzić, chcąc ją rozerwać, biegała, oszalała prawie, dla zebrania potrzebnych pieniędzy, okazało się to zupełnem niepodobieństwem. Pierwszy raz w życiu księżna się nie wahała udać o pożyczkę do milionowego ks. Hermana, który grzecznie, ale stanowczo odmówił.
— Akollyta jest urażony, że pani Jadwiga nie dała mu nad Eustaszkiem pierwszeństwa, odzywał się głośno, że byłoby grzechem księżnie dopomagać do zupełnego zrujnowania, dogadzając dziwacznym fantazyom.
Odmówił i hrabia Tymoleon, a Rymund — powiedział, że na to nie ma pieniędzy.
Lichwiarze już byli wszyscy wyzyskani, klejnoty w części pozastawiane, w części posprzedawane. Księżna Eufrezya płakała i złorzeczyła, Jadwiga chorowała, nie mogąc pojąć, aby jej coś odmówione być miało...
Uczuła to nad wyraz boleśnie, i Włochy ciągle miała na ustach. Mąż śmiał się.
— Dla odświeżenia miłych wspomnień, chybabyś pana Celestyna z sobą musiała zaprosić — mówił szydersko. Przyszedł do zdrowia i wcale przystojnie wygląda!!
Jadzia w początku chciała na złość mężowi, na swojem postawić, jechać bądź co bądź. Sama więc starała się dostać pieniędzy — lecz i to nie pomogło nic... Musiała się poddać losowi swemu — ale niewymowną goryczą zapłynęło jej serce.




We dworku na Pradze dwa lata najmniejsze zrządziły zmiany. Żyła jeszcze pani Monika, i świeża zawsze a energiczna krzątała się koło niej panna Leokadya, piękniejsza może niż kiedykolwiek była; ale Celestyn musiał się wynieść z oddalonego zbyt domu na Pradze, a przesiedlić do miasta, znalazłszy dzięki czynnej pomocy Rymunda zajęcie. Litwin wcale nie ostygł w gorącej swej przyjaźni dla Celestyna i chęci pomszczenia się na rodzinie. Biegał i krzątał się tak dobrze, iż wyrobił swojemu protegowanemu posadę przy archiwach, których uporządkowanie wymagało więcej historycznych wiadomości, niż rutyny biurowej. Celestyn, chociaż nie był może przygotowany do tej pracy, wprędce się z zadaniem obeznał, pokochał je, stał się potrzebnym, na ostatek w ciągu dwóch lat z podrzędnego stanowiska, jakie z razu otrzymał, doszedł do naczelnej posady, dającej mu i pewne znaczenie, i środki do życia niezależnego...
Sarkano wprawdzie na tak gwałtowną promocyę, lecz Celestyn usprawiedliwił ją talentem, gorliwością i charakterem. Posada ta, zbliżając go do ludzi wyżej w społeczeństwie stojących, dała go poznać, ocenić, a że i owo małżeństwo z księżniczką pewnym blaskiem zawsze otaczało, budziło ciekawość, Celestyn znalazł się wprowadzony do salonów, w koła, w których nawet familię swej żony spotykał, cale inne teraz i niezależne względem niej zajmując stanowisko.
Oddawano mu sprawiedliwość, i panie były tego zdania, że księżniczka mogła się w nim zakochać... Męzka piękność pozostała w nim mimo śladów choroby, a umysł zyskał na przebytych próbach i trudach.
Dawniej zahukany i upokorzony, dziś swobodny, Celestyn całą wyższość swą mógł okazać jawnie, a że był skromny, nienarzucający się, i umiał utrzymać się na miejscu, jakie mu należało, szanowano go i lubiono...
Nie zbywało na znajomościach i zaproszeniach. Panie ciekawe, usiłowały zajrzeć w tę duszę i serce zamknięte, w których się domyślały tajemnic; lecz Celestyn mówiący chętnie i pięknie o — rzeczach obojętnych, o sobie, uczuciach swych i przeszłości milczał.
Życie, które prowadził, było bardzo znośne.
Większą część godzin poświęcał swym archiwom, do których się niezmiernie przywiązał. Z urzędu robił w nich porządek, z miłości przedsiębrał studya. Ktokolwiek oddawał się badaniu przeszłości, wie, jaką ona obudza namiętność, jak opanowuje, jak zapełnia życie. Czas płynął piorunowo, niepostrzeżenie. W godzinach wolnych miał do wyboru archiwista dworek na Pradze, siostrę i matkę, do których był najmocniej przywiązany, lub domy liczne, które go witały serdecznie i zapraszały nieustannie.
Poważny zawsze Celestyn, odzyskał był pewną swobodę umysłu, dozwalającą mu czasem choć cudze podzielać wesele. W towarzystwie bywał miłym, dowcipnym, uprzejmym. Została mu melancholia jakaś w wejrzeniu, w głosie, w uśmiechu, lecz ta więcej wdzięku dodawała niż odstręczała.
Na kilka miesięcy przed bytnością księżny starej w Zbyszewie, pan Celestyn miał nieprzyjemną niespodziankę. Jednego dnia tajemniczy bilecik Leokadyi zawezwał go na obiad do dworku. Siostra dodała w przypisku, iż będzie gość, postawiwszy parę znaków zapytania enigmatycznych. Odgadnąć było trudno, lecz Celestyn pojechał na Pragę.
W saloniku obok pani Moniki, siedziała pani Zastawska. Przybyła ona do Warszawy razem z żoną doktora, i poznała się z Leokadyą, tyle okazując współczucia dla Celestyna, tak dopytując o niego, tak się napraszając, ażeby go zobaczyć mogła, że siostra, wdzięczna jej za brata, od którego słyszała o Milce — ułożyła we dworku owo spotkanie...
Leokadya nie przypuszczała więcej nic nad dobrą przyjaźń dla obu tych pań, konsyliarzowej i Milki. Obie panie zostały na obiad proszone, i Celestyn powitał je, jak się spodziewać było można, z radością wielką, z uczuciem, z okrzykiem...
Konsyliarzowa przybiegła do niego, śmiejąc się, wesoła... a Zastawska zdradziła się takiem pomieszaniem, rumieńcem, oczyma tak załzawionemi, że... musiała przyjaciołka ratować ją gadatliwem pośrednictwem i śmiechem. Milka ochłonęła wprędce, i panna Leokadya nie postrzegła nic podejrzanego, zwłaszcza że Celestyn nie dał nic poznać po sobie. Przysiadł się tylko zaraz do Zastawskiej i począł z nią żywą rozmowę.
Rzeczą szczególną było, że gdy oko siostry nie dostrzegło nic, oprócz przyjaźni — pani Monika ze swym krótkim wzrokiem, przytępionym słuchem, pozorną nieuwagą i roztargnieniem — posądziła Celestyna i piękną panią o niepotrzebne (jak się wyrażała) amory. Zachmurzyła się nawet. Nie mogła przypuścić, ażeby ten poczciwy Celestyn miał się wdawać z niewiastą zamężną w romanse; ale ją w duchu obwiniła o kokieteryę.
Przez cały obiad staruszka zasępiona siedziała.
Pani Zastawska zaś z początku pomieszana, wprędce rozruszała się, rozweseliła, i szczególniej Leokadyę humorem i rozumem wzięła za serce.
Celestyn też był jakby odmłodzony... Takim go tu oddawna nie widziano, co matkę zasmuciło.
— Niepotrzebne bałamuctwo — mówiła sobie staruszka. Z ogniem nigdy igrać nie potrzeba. Niechby sobie co najprędzej pojechały zkąd przybyły...
Pani konsyliarzowa z Zastawską zabawiły jednak z tydzień w Warszawie, i Celestyn im gorliwie assystował. Woził do teatru, zapraszał na obiady, a i Leokadya raz jeszcze na herbatę zmuszona była prosić do dworku.
Pani Monika krzywiła się na to, nie tając przed córką podejrzeń.
— Ja ci powiadam, szeptała po cichu: ta Zastawska z tą swoją pięknością — jabym grosza nie dała, że ona go bałamuci i kocha się w nim... A i za niego nie ręczę. To obraza boża! kobieta zamężna, do czego się to zdało!... Leokadya się na to oburzała, ręcząc za Celestyna...
Jednakże przy herbacie pilniejsze zwróciwszy oko na Milkę i na brata, i ona się zasmuciła. Schwytała po drodze parę wejrzeń Milki podejrzanych.
Wyjechały wreszcie konsyliarzowa z przyjaciółką, które Celestyn do pierwszej stacyi odprowadzał, z czem się nie taił; a przy widzeniu się z bratem, Leokadya, która nie lubiła tajemnic i z Celestynem była jak najotwarciej, zagadnęła go seryo.
— Słuchaj-no ty — matka posądza cię bodaj o romans z Zastawską! Ja nigdy nic podobnego nie przypuszczałam. Raz serce cię uczyniło nieszczęśliwym i wprawiło w położenie fałszywe; drugie byłoby gorsze jeszcze.
Pogroziła mu palcem. Celestyn się zarumienił nieco, ale uśmiechnął spokojnie, jak człowiek, któremu sumienie nie ma nic do wyrzucenia.
— Słuchaj, rzekł — najprzód wiedzieć masz, że ja kocham moją żonę, chociaż mnie porzuciła, i kochać już innej nie mogę. Zastawską lubię, przywiązany do niej jestem przyjaźnią wielką i gorącą. Jest to istota niepospolita, budząca współczucie, bo ją los rzucił na pożarcie głupim i zbydlęconym... Ona ma dla mnie sympatyę, to rzecz niewątpliwa; ale ja w miłostki zakazane anim się myślał wdawać, ani będę... Rzecz to dla mnie wstrętliwa jak wszelki fałsz, zdrada i bydlęca namiętność.
Tak kategorycznie odprawiona Leokadya uspokoiła się, dodając wszakże:
— Ale ona się w tobie szalenie kocha. Matka miała słuszność. I jabym na to przysięgła.
Celestyn ramionami ruszył.
— Dajże pokój temu! zamknął rozmowę.
Pomimo tego wyznania wiary Celestyna, które on nieraz powtarzał, twierdząc, że Jadzię swą kocha i kochać jej nie przestanie — matka i siostra żeniły go, to jest ożenić pragnęły. Nie mogły tylko znaleźć dla niego nic takiego, coby ich miłości dla Celestyna odpowiadało. Żądały dla niego zbyt wiele.
Żeniono go i w tych kołach, w których bywał. Panny spoglądały nań z zajęciem, wdowy pierwsze nawet czyniły kroki... piękny archiwista był bardzo grzeczny, uprzejmy, lecz jak lód zimny.
Z dala trafiało mu się w ulicy, w kościołach, w Saskim ogrodzie spotykać żonę... Unikał jak mógł zbliżenia się; kilka jednak razy przypadek zrządził, że się zetknęli oko w oko...
Celestyn, który w twarzy jej czytać umiał, łatwo dostrzegł, że cierpiała. Zmizerowanie jej, żółtość, zestarzenie obudzały w nim litość niewymowną.
Unikał ze wszystkimi rozmowy, a nawet wspomnienia o księżnie Eustachowej; jednakże w ostatnich czasach tak go uderzyła ta boleść, którą ona nosiła w całej postaci swej, iż spotkawszy się z Rymundem, sam na sam, zagadnął go:
— Nie tłómacz pan tego źle — rzekł mu, — lecz pozwól, abym spytał, jakie jest pożycie ks. Eustachowej z mężem?
Rymund był doskonale o wszystkiem uwiadomiony. Księżna stara nie miała tajemnicy dla Żuliety, a ta powtarzała co od niej słyszała na głos w salonie. Pożycie nie było tajemnicą dla nikogo.
— Jakto? to ty nic nie wiesz? odparł Rymund. — Eustaszek jest kawał łotra, jakich mało... Wiesz, że on te baby najbezwstydniej zrujnował, ograbił, że są prawie bez resursów. Księżna się udawała o pożyczkę na miłość bożą, do nas wszystkich. Odmówiliśmy, bo Jadzia ma fantazye i gubi się. Chciała jechać do Włoch. Klejnoty posprzedawane, pozastawiane, mówią, że Zbyszew na włosku. I ten Eustaszek pochwyci... Z żoną są na stopie wojennej od dawna; mówią do siebie tylko przy ludziach. Nieszczęśliwa księżna zalewa się łzami i truje zapóźnemi żalami.
Nie przesadzam nic — dokończył Rymund — pytaj innych, wszyscy wiedzą. Kobiety to zgubione, bo ich z rąk tego matacza nie można wyrwać.
Celestyn padł na krzesło, łamiąc ręce.
— Na Boga! ale czyż na to nie ma ratunku? krzyknął.
— Jaki? Kobieta, co raz poszła do rozwodu, samaby na siebie kamieniem rzuciła, żądając drugiego. A gdyby nawet do tego przyszło — nędza je czeka... Straciły wszystko...
— Ale ja znam ich interesa — tak źle nie może być! zakrzyknął Celestyn. Na miłość Boga, ty panie, co masz serce, który tyle czyniłeś i czynisz dobrego, ratuj je.
— Ja? odparł Rymund. Ja! a dajże mi pokój! Mają te dwie kwoki, na co zasłużyły. Kara boża, palec boży — ja przeciwko słusznej sprawiedliwości opatrznej nie stanę. Małoś to waćpan od nich wycierpiał? kolej przyszła na nie...
Celestyn się obruszył.
— Pan jesteś niesprawiedliwy! zawołał. Weź pan w rachubę wychowanie starej księżny, świat, w którym żyła, na pół ją uniewinniły. Przywiązanie jej do córki jest piękną stroną jej serca. Co się tycze Jadzi, ona jest zupełnie niewinną; matka bezwiednie wpędziła ją w tę...
— Kałużę — dodał Rymund. Ale mów sobie co chcesz... ja w ich sprawy się wdawać nie myślę... i — ty się tem nie irytuj daremnie. Nie ma ratunku...
Celestyn nie dał za wygraną.
To, o czem się dowiedział od Rymunda, nie zaspokoiło go; poszedł innemi drogami na wzwiady. Nie mogąc sam, użył innych dla dowiedzenia się o szczegółach.
W czasie gdy jeszcze był mężem księżniczki, dosyć mu życzliwości, choć z pewnem powstrzymywaniem się w jej okazywaniu, dała dowodów panna Klara. Począł szukać sposobu widzenia się z nią. Wiedział, że na mszę chodziła do Bernardynów, kilka razy wstępował do kościoła, nie mogąc się z nią spotkać. Na ostatek jednej niedzieli udało mu się pochwycić ją, gdy już wychodziła. Panna Klara poznawszy go, chciała uniknąć zbliżenia się, gdy Celestyn przywitawszy się, począł prosić o chwilę rozmowy.
Mocno zdziwiona stara panna, odmówić jej nie umiała.
— Panno Klaro, odprowadziwszy ją na bok, począł Celestyn — wierz mi, że nic innego nad stałe moje przywiązanie do tej, która była żoną moją, przywiązanie i chęć przyjścia jej w pomoc, a nie żadna płocha ciekawość, pobudza mnie do tego kroku. Na miłość bożą, powiedz mi pani prawdę. Doszły mnie najsmutniejsze wieści o pożyciu, o interesach, o ruinie — o tym człowieku... Jestże to prawda? możeż to być? To są rzeczy przesadzone?
Zawahała się w początku panna Klara, nie chciała nic mówić, rozpłakała się.
— Co to pomoże, że ja plotki będę z domu wynosiła! rzekła...
Celestyn naglić począł tak gorąco, a naostatek zaklął się, iż będzie szukał ratunku — i panna Klara zawahała się. Raz potem zacząwszy opowiadać, gdy ją żal ogarnął, z płaczem wyśpiewała wszystko...
— Nic nie ma przesadzonego, rzekła. Gorzej jeszcze jest niż ludzie sądzą. Pani się zagryza, w oczach ginie. Książę się śmieje i ani dba o to... Jeden Bóg wie co z nami będzie...
Celestyn dowiedział się od niej oburzających szczegółów, zdrętwiał, posłyszawszy co się działo, i nic nie mówiąc o tem pannie Klarze, wszystko rzuciwszy, pobiegł zaraz następującego dnia radzić się prawników, czyby co dla ratunku majątku i spokoju uczynić nie dało.
Nie znał ludzi, którzyby mu do tego rękę podać mogli, a ci, do których się udał, posłyszawszy o co i o kogo chodziło, ulękli się stosunków familii i mieszać się do niczego nie chcieli...
Zgodnie prawie wszyscy tego, co zwali kładzeniem palca między drzwi — odmawiali. Familia miała stosunki. Ks. Eustachy był nader zręczny.
Nie wiedząc do kogo trafić, Celestyn, który w czasie kuracyi poprzyjaźnił się z Landlerem, pobiegł do niego... Doktór wiedział bardzo dobrze, co się w pałacu działo, bolał nad losem księżny starej i młodej, ale był przekonany, że na to nie ma sposobu.
Z gorącością wielką Celestyn mu wyłożył, że przecięż są prawa i jest obrona uciśnionych nawet przez najbliższych; mieć tylko potrzeba odwagę wystąpienia, gdy innego ratunku spodziewać się nie można. Kobiety potrzebują podpory jakiejś, opieki. Mówił z takim zapałem, że w końcu i Landlera poruszył.
— Jestem przekonany, odezwał się doktor — że gdyby ks. Eufrezya widziała możność uwolnienia się od despotyzmu zięcia, miałaby odwagę wystąpić przeciw niemu w obronie córki... Ale... porwać się na to bez środków... one grosza nie mają.
— Ja oddam co mam! zawołał Celestyn.
— Cóż to? czy zemsta, czy miłość dla dawnej żony? rzekł uśmiechając się Landler.
— Nie zemsta, ale miłość i politowanie! zawołał Celestyn. Ona zerwała ze mną, ale ja nie czuję się rozwiązanym ani od przysięgi, ani od obowiązków.
— Heroicznie! rozśmiał się doktór. Otóż, wiedz co mi na myśl przychodzi. Jest jeden człowiek tylko, któryby się z apetytem porwał przeciw ks. Eustachemu. Zobacz się i pomów z nim. Jest to mecenas Pirowski, którego książę ukrzywdził i osobiście obraził, człowiek rozumny, ale namiętny i gwałtowny... Mów z nim.
Ponieważ mecenasa nie znał Celestyn, wyprosił sobie list polecający i pojechał do niego natychmiast. Mecenas Pirowski, który wielkim talentem z niczego dorobił się sławy i majątku, był w swojem kole potęgą. Głowę miał nadzwyczaj otwartą, pojęcie jasne, wymowę niepospolitą, a w to co robił, kładł całą duszę. Czy szło o wielką rzecz czy małą, przejmował się nią, brał do serca, i to była wielka tajemnica, która mu prawie zawsze zapewniała zwycięztwo. Wprawdzie unosił się czasem zbytnio, gorączkował, słów nie dobierał, ale dostać się w jego ręce, na jego język, niebezpiecznie było, równie jak w jego opiekę się wkupić, szczęśliwie. Tego to potentata ks. Eustachy używał do swoich interesów, ale raz w uniesieniu poróżnili się z sobą i przycięli ostremi słowy, tak, że oba wyszli z walki ranni, książę połajał grubo, mecenas oddał i urazy nie zapomniał.
Odgrażał się na książątko, rozpowiadając o niem straszne rzeczy, o co ks. Eustachy wcale nie dbał.
Gdy Celestyn przybył do niego w godzinie poobiedniej, mecenas odpoczywał w domu po dobrym obiedzie. Jeść bowiem i wypić dobrze lubił, a w czasie spoczynku nierad był gdy go nachodzono. Przywitał więc gościa kwaśno; lecz gdy Celestyn ciągle jeszcze rozgorączkowany, począł opowiadanie, na samo wspomnienie imienia ks. Eustachego Pirowski zmienił usposobienie. Słuchał z wielką uwagą, z zajęciem.
Celestyn skreślił mu przybliżony obraz położenia nieszczęśliwych kobiet, od których książę, wydarłszy najprzód co tylko mógł pochwycić, teraz je nękał i uciskał, chcąc im wydrzeć ostatek.
Szło zresztą nietyle o majątek, co o uwolnienie się od tyranii.
W czasie opowiadania mecenas się prawie nie odzywał, gryzł i żuł koniec cygara, bo miał ten brzydki zwyczaj, że je nietylko palił namiętnie, ale do połowy zjadał. Dawał się Celestynowi jak najobszerniej wyspowiadać ze wszystkiego... Dopiero, gdy ten skończył, zasępiwszy się rzekł:
— Trudna sprawa. Przyznaję się, że przystawiłbym stołka temu jegomości z satysfakcyą wielką, ale quo titulo? kto tu może wystąpić? Sama tylko księżna matka i córka mogłyby w sprawie tej być powodem, ale toby pachło razem separacyą.
— Wiesz co mecenasie? o mnie ani być mowy nie może, bo ja jestem zupełnie po za szrankami, i nie chcę, aby mój współudział był komukolwiek wiadomy, ale na koszta dostarczę... Pan zaś powiesz, że sam je zastąpisz... Idzie tylko o to, abyś się widział propio motu z księżną, powiedział jej, że słyszałeś o jej położeniu, i zaofiarował jej pomoc swoją.
— Nie — to nie uchodzi — ja się nikomu narzucać nie mogę — odparł mecenas, tembardziej, że będę o zemstę poszlakowany. Udadzą się do mnie same? a! w takim razie doktór i prawnik nie mogą odmówić pomocy...
Taką ostateczną otrzymawszy odpowiedź, Celestyn nie mogąc się uspokoić, powrócił nazajutrz do Landlera. Zaklął go na wszystkie świętości, w jakie doktór wierzyć może, aby księżnę nakłonił do wezwania mecenasa.
Landler wahał się, nie chciało mu się mieszać do sprawy zawikłanej, ale przynaglony, zmęczony przez Celestyna, choć nie z wielką ochotą — obiecał coś szepnąć.
Na słowo jego, gdy raz je dał, można się było spuścić. Celestyn zresztą zapowiedział, że mu nie da spokoju i dokuczać będzie.
Jak do tego doktór przystąpił i wywiązał się z przyrzeczenia, niewiadomo było Celestynowi; dosyć że mecenas w parę dni odebrał kartkę od starej księżny, zapraszającą go do porady w interesach.
Księcia Eustachego jak zwykle nie było w domu, lecz księżna przekonawszy się, iż miał swych szpiegów, którzy mu o wszystkiem donosili, nie w pałacu u siebie, ale u markizy Żuliety dała mu rendez-vous.
Konferencya trwała godzin parę; mecenas nic nie obiecując i nie decydując, zażądał na dzień następny papierów i notat szczegółowych. Drugiego dnia posiedzenie jeszcze się dłużej przeciągnęło. Po ukończeniu badań jak najtroskliwszem, Pirowski, który wszystko notował, oczekującej księżnie oświadczył, iż procesu się podejmie, lecz ponieważ na wybrane zaraz po ożenieniu summy żadnych dowodów nie ma — może być wymagana przysięga. Radził też razem i o separacyę się starać.
Księżna Eufrezya dla ratowania córki na wszystko była gotowa; a Jadzia obrażona w miłości własnej, upokorzona — jak tylko możność oswobodzenia się ujrzała, również oburącz ją chwytała... Zdawały się obie na mecenasa.
Pirowski zapowiadał, że sprawa łatwa nie będzie, że zgryzot i kosztów wielkich stanie się przyczyną, ale był prawie pewien, że wygrać ją można.
Z porady i pod dyktowaniem mecenasa księżna miała list napisać do zięcia w imieniu swojem i córki, domagający się separacyi i zwrotu summ, które książę wybrał w pierwszym roku po ślubie. List był rodzajem memoryału, ale nim poprzedzić koniecznie było trzeba wytoczenia sprawy, aby otworzyć wrota do dobrowolnych układów.
Książę Eustachy bawił w dobrach swych na polowaniu, gdy list ów, opracowany, odczytywany, wystylizowany, urzędownie przez umyślnego mu doręczony został. Był on tak niespodzianem czemś i niepojętem, że książę odebrawszy go rzucił na stół, nie chcąc się nawet trudzić czytaniem. Miał gości u siebie, towarzystwo było wesołe, i dopiero gdy się wszyscy rozeszli, książę zajrzał do koperty, dobył pismo — krew mu uderzyła do głowy — osłupiał.
Tak był pewien bezkarności i bezbronności dwóch kobiet, że mu nigdy na myśl nie przyszło, aby się one bronić mogły, albo chciały. Od razu poznał w tem rękę czyjąś... Nie mógł odgadnąć, kto się w to wmieszał, wpadał na domysły różne — i postanowił nazajutrz lecieć do Warszawy.
Raz przebiegłszy list z lekka, gdy go potem raz i drugi odczytał, rozważył, — postrzegł, że rzecz była bardzo seryo i groźna. Skandal rósł z tego ogromny, mogący zabić człowieka. Fakta zebrane były wyłuszczone, ugrupowane z taką zręcznością, że sam książę widząc je po raz pierwszy w tem świetle, przeraził się niemi.
Wszystko to wydobyte na jaw, potępiało go w oczach przyjaciół nawet.
Noc zeszła na niespokojnem przygotowywaniu się do podróży — książę byłby może wyjechał, nie czekając ranka, ale musiał gości przeprosić i pożegnać. Nie kładł się spać, i chodził po pokoju niespokojny do rana; rzeczy były popakowane.
Wyszedł do śniadania zmieniony — zamruczał coś, że nieszczęsne interesa de sa belle mère zmuszają go w tejże chwili lecieć do Warszawy — zostawił kogoś do gospodarowania w swem miejscu, nimby się goście rozjechali, siadł do bryczki i ruszył.
W drodze dopiero miał się rozmyśleć, jak postąpi — bo nie wiedział sam jeszcze, jak tę burzę zażegnać. Chciał użyć pośrednictwa Żuliety, senatora, hr. Tymoleona, przychodziło mu do głowy wpaść samemu wprost do księżny...
Nie był pewien co zrobi, wiedział tylko, iż coś stanowczego uczynić trzeba dla uniknięcia wybuchu. Gotów był przystać na cichą separacyę de facto, i wyznaczenie pensyi żonie i matce... z warunkiem objęcia dóbr wszystkich....
Myśli te plątały mu się po głowie przez całą drogę... Wahał się zajechać do pałacu, dorozumiewając się, że tam może bramę zastanie zamkniętą, i w istocie wydane były rozkazy nieprzyjmowania księcia. Stanął w hotelu. Już to było kompromitującem, lecz nieuniknionem. Starał się o zachowanie incognito.
Żulieta, w której domu się odbywały narady, cała była pozyskana na stronę przyjaciółki. Książę choć się tego domyślał, wprost się udał do niej.
Kazano mu czekać długo, gospodyni z kolońską wódką w ręku wyszła wreszcie, bardzo wysznurowana, seryo, smutna.
Ks. Eustachy nadrabiał postawą człowieka dziwactwem, niedorzecznością więcej uśmieszonego niż wylękłego.
Chère cousine! zawołał, przybywam na ratunek! Co to jest? Księżna Eufrezya dostała pomieszania zmysłów?
— Co? odparła cofając się oburzona gospodyni.
— Napisała do mnie list, niby w imieniu swem i mojej żony, który kwalifikuje obie do Bonifratrów...
— Nie wiem — sucho odparła markiza.
— Żądają separacyi — chcą jakichś imaginacyjnych summ neapolitańskich ode mnie. Jest w tem ręka czyjaś... ale to bezkarnie nie ujdzie. Ja mam moje prawa! i przy tych obstanę. Zrobią skandal, to go same wypić będą musiały...
Zapalił się książę, i ton żartobliwy zmienił na groźny.
— Ale cóż ja mam do tego? zapytała Żulieta.
— Pani jesteś przyjaciółką księżny Eufrezyi — wybuchnął książę — pierwszy więc krok robię do niej. Niech się dobrze rozmyślą. Jeżeli ten list wyjdzie na świat, uczynią coś nieodwołalnego, już użyję strasznej broni i odpłacę także...
Żulieta stała zmieszana.
— Proszę cię, książę, odezwała się — użyj sobie kogo chcesz za pośrednika, a mnie do tego nie mieszaj. Ja o niczem wiedzieć nie chcę.
— Niech się kuzynka rozmyśli.
— Nie potrzebuję myśleć, żywo dodała Żulieta. Masz w familii osób dosyć, to nie kobieca sprawa — weź, uproś sobie kogo innego. Ja — nie chcę — nie mogę!... nie mogę!!
Strzepnęła rękami, zawróciła się i wyszła z pokoju.
Rozgniewany książę, trzasnąwszy drzwiami, wyszedł i pojechał wprost do hrabiego senatora.
Tam nawet dla familii przystęp nie był łatwy: musiał siedzieć w przedpokoju, meldować się i czekać, choć na bilecie dopisał ołówkiem, że mu było bardzo pilno.
Senator przyjął go nareszcie w szlafroku, ale już z krzyżami na szyi, bo miał wyjeżdżać z urzędową wizytą. Wysłuchał, stojąc i nie prosząc siedzieć, poplątanej skargi, rzucił okiem na list, skrzywił się i — obiecał, że pojedzie do księżny.
Zgryzło go to widocznie.
— W. Ks. Mość — rzekł kwaśno — nie jesteś też bez winy... Kobiety, zwyczajne kobiety — wiele się im przebacza ale... ale... W. Ks. Mość nie bez winy! nie bez winy! powtórzył kilkakrotnie. Zrobi się co będzie można.
Wieczorem kazał ks. Eustachemu przyjść po odpowiedź. Nie wątpił, że się to ułagodzi i ułatwi zgodnie.
Do wieczoru czas szedł leniwo księciu. Nie chciał się pokazywać w mieście. Posłał tylko do pałacu zaufanego sługę, aby tam dostał języka.
Wrócił ów szpieg tak jak nic nieprzyniosłszy, oprócz wiadomości, iż gdyby był książę zajechał, dany był rozkaz nie przyjmowania go...
— No — to wojna wypowiedziana! rozśmiał się z goryczą.
Wieczorem senator czekał nań sam jeden w przyciemnionym saloniku. Z twarzy jego poznać było trudno, co miał zwiastować, bo ta wiecznie była zastygłą maską pokryta. Prosił siedzieć, stękał, milczał, naostatek rozpoczął, że rzeczy są do ułożenia trudne, bo żona ma bardzo słuszne powody użalania się na niego, a i w interesach okazują się czynności potrzebujące wyjaśnienia.
Książę zapytał — czego chcą?
Na to senator wyjąknął, iż w liście miały być wyrażone desiderata...
— List wprost nie ma sensu! odparł książę...
Okazało się, że senator nic nie zrobił, ale nasłuchał się tyle skarg od matki i córki, iż one na nim wrażenie uczyniły przykre i odstręczyły odwinionego.
— Tu idzie o honor familii, zakończył hrabia — o cześć imienia wielkiego, którego na pastwę złym językom rzucać się nie godzi. Trzeba się przygotować do ofiar... Książę nie jesteś bez winy...
Słysząc znowu powtórzone toż samo, książę się rzucił z niecierpliwości.
— Ale ja nie mogę dla fantazyj tych... (połknął kwalifikacyę) poświęcić wszystkiego co mam...
Senator spojrzał z góry.
— Tak, rzekł — ale między nami mówiąc, cóżeś miał gdyś się żenił? Nic — wrócisz tylko do status quo ante bellum.
Dowcipem tym na seryo bardzo wypowiedzianym, księcia tak dotknął, iż ten nie mówiąc słowa, pożegnał się i wyszedł.
Zuchwały i zręczny Eustaszek, który w życiu zawsze sobie radzić umiał, po raz pierwszy niespełna wiedział co ma począć. Trzeba było jednak przedsięwziąć coś, ażeby zapobiedz skandalowi, a może i stracie, o którą mu szło więcej pewnie niż o dobrą sławę u ludzi. Książę był tego przekonania, że majątek ma w sobie siłę oczyszczającą, która z wolna w oczach społeczeństwa ze wszystkich grzechów obmywa. Sam do księżny się udać nie mógł, pośrednictwa nikt się nie podejmował, groźba procesu wisiała nad nim, nie było środka tylko zasięgnąć rady prawnika. Nie wiedział z pewnością czy Pirowski dopomagał księżnie, ale się tego domyślał z listu z wyraźną znajomością prawa ułożonego.
Mecenas Szaber utrzymywał interesa książęce — zwrócił się więc do niego. Szaber, pomimo nazwiska, które o pochodzeniu nic nauczyć nie mogło, a wzbudzało podejrzenie bardzo dwuznacznej prozapii, liczył się do złotej młodzieży i miał prawo obywatelstwa w salonach. Młody był, bardzo przystojny, z wychowaniem jak najświetniejszem, zdolny, w towarzystwie przyjemny, dowcipny, przytem koniarz i do kart mający pasyjkę. Przymioty i wady zarówno zbliżały go do eleganckiego świata. Nie zbywało mu przytem na umiejętności i przebiegłości w prowadzeniu interesów, i na sztuce odegrywania takich ról, jakich one wymagały. Nikt zręczniej nie kłamał i mądrzej się z dowiedzionego nie wycofywał fałszu.
Maks Szaber był wielce niepospolitym i wielostronnym człowiekiem... Mówiono nawet po cichu o jego miłosnych awanturkach.
Książę był z nim na stopie poufałej i przyjacielskiej.
Zobaczywszy go nadchodzącego, wystrojony i uperfumowany mecenas z twarzą wesołą wybiegł na spotkanie; ale z wejrzenia księcia poznał, że coś miał na sercu i był zgryziony. Zaprowadził go do gabinetu. Eustaszek rzucił się na fotel, i wydobywszy list księżny, oddał mu go, wołając.
— Siadaj i czytaj!
Gospodarz podał cygaro, sam natychmiast rozłożył ów list, obejrzał go, i widząc sześć stron ćwiartkowych zapisanych gęsto, z westchnieniem wziął się do czytania.
Zmarszczył się od wstępu, a im dalej szedł, tem mu się oblicze więcej chmurzyło. Z wprawą człowieka, który nie potrzebuje czytać całości, aby wszystko zrozumieć, Szaber poszedł do konkluzyi, rozpatrzył cyfry, podumał, i list położywszy na stole, spojrzał na księcia.
— Co z tym fantem robić? spytał Eustachy.
— Listu księżna sama nie pisała — odparł Maks, — to rzecz jasna; wątpię, ażeby sama na ten krok się bez czyjejś porady i podbudzenia ważyła... Trzeba użyć pośrednictwa czyjegoś.
— Z familii nikt się mieszać nie chce — i ja do niej udawać się nie myślę — odparł książę.
— Ażeby się rzecz wyjaśniła... kto jest sprężyną — rzekł Szaber po namyśle — napisz książę do matki żony, iż mnie powierzyłeś traktowanie, prosząc, aby ona ze swojej strony naznaczyła kogoś. Zobaczymy, kto za nią stanie, rzecz się wyjaśni, będziemy mogli naówczas ocenić siły i obrać środki.
Rada była trafna — i książę szedł do napisania biletu, który został obmyślany troskliwie, aby słowa w nim nie było nadto ani zamało. Ułożono go zimnym i suchym...
— To styl Pirowskiego — dodał Szaber, list odczytując.
— I jam się tego domyślał — przerwał książę; — ale księżna go nie znała, nie wiedziała o nim, potrzeba było, aby go jej ktoś nastręczył...
Zamyślili się obaj — zagadka była do rozwiązania trudna...
Przez cały dzień oczekiwano odpowiedzi księżny, która do wieczoru nie nadeszła.




Wśród zabiegów o ratowanie Jadwigi, gdy Celestyn cały był niemi pochłonięty, jednego wieczoru odebrał kartkę od siostry, która go wzywała pilno, krótkiemi słowy, donosząc, że matka chora.
Staruszka gasła powoli, wzdychając do spoczynku, siły ją opuszczały. Nie była właściwie chorą nigdy, lecz źródła życia i ochota do niego się wyczerpywała... Chciała umrzeć. Jedyną jej troską było, co się z Leokadyą stanie; opieka brata uspakajała. Gdy po odebraniu zawiadomienia, Celestyn pośpieszył na Pragę, w progu się spotkał z księdzem, który od chorej powracał. Pani Monika po spowiedzi i ostatniem namaszczeniu leżała spokojna z krzyżykiem w ręku, modląc się i dopytując tylko o syna.
Przybycie jego na chwilkę ją ożywiło, podniosła się z pomocą Leokadyi, i kazawszy się zbliżyć synowi, jego i córkę pobłogosławiła.
— Teraz, odezwała się głosem gasnącym, już mi nic nie potrzeba... Celsiu — pamiętaj o siostrze sierocie; trzymajcie się razem moje dzieci; niech was Bóg błogosławi.
Potem zażądała wody, popatrzała na dzieci, przycisnęła krzyżyk do piersi i — cicho szepnęła, że chciałaby usnąć trochę. Oczy się jej kleiły...
Po chwilce staruszce powieki się zmrużyły i — zasnęła...
Celestyn z siostrą pozostali przy niej, czekając przebudzenia, nadaremnie. Sen to był ostatni...
W kilka godzin ciało już było ostygłe, duch uleciał z niego. Śmierć przyszła jak miłosierny anioł wybawienia, oszczędzając walki i cierpienia.
Leokadya płakać nie mogła... Drugi to już pogrzeb ona musiała w tym dworku przeżywać, a teraz w nim pozostawała sama, zupełną sierotą. Rzuciła się na szyję bratu: — Tyś mi jeden pozostał!
Celestyn nie bardzo się czuł na siłach do zajęcia pogrzebem, a i siostrze chciał oszczędzić trudu — posłał po tego Michała, który zawsze w ciężkich dniach z chętną przybywał pomocą.
Nadjechał on zaraz, i z ową zimną krwią i praktycznością, która go cechowała, zarządził pogrzeb, który się odbył cicho i skromnie. Staruszka miała już grób gotowy przy mężu, do którego ją złożono.
Teraz potrzeba było radzić, co począć z tą biedną Leokadyą, która została sama jedna w pustym i smutnym dworku, wspomnień bolesnych i miłych pełnym? Nie chciała go opuścić.
— Tu ja będę jeszcze z nimi! odpowiedziała bratu; zostaw mnie... Wezmę jakiego stróża dla dozoru, ty czasem przyjedziesz do mnie... Stara panna, będę sobie hodowała kwiatki i myślała o umarłych.
Celestyn radby był sam przenieść się do dworku, ale oddalenie od biura nie dozwalało. Miał też na sercu sprawę swej żony, bo ją tak zawsze nazywał, i nią się zajmował gorąco. Musiał więc samą zostawić Leokadyę.
Przy ostatniem widzeniu się z Michałem, przyjaciel ścisnął jego rękę i rzekł mu:
— Mój Celestynie — mam z tobą do pomówienia. Nie jest to czas ani miejsce, ale gdy się cokolwiek uspokoisz, naznacz mi godzinę i miejsce.
Tak był jakoś zaprzątnięty czem innem, a małą do tych słów przywiązywał wagę Celestyn, że o nich zapomniał prawie, gdy Michał przyszedł do niego do biura, i zastawszy go samego, odezwał się przypominając mu, że ma do pomówienia z nim w ważnej sprawie.
— Mówmy więc — rzekł Celestyn, — mam czas, nikt tu nam nie przeszkodzi — jestem na usługi twoje.
Michał wstał i stanął przed nim, podając mu ręce obie.
— Nikt swego przeznaczenia uniknąć nie może — rzekł. Długom się wahał, nie wiedząc, czy sobie i siostrze twej, którą kocham od dawna, szczęście będę mógł zapewnić, żeniąc się z nią... Nie mówiłem jej nigdy o tem. Dziś otrzymawszy posadę, wprawdzie dosyć daleko ztąd, mając zezwolenie ojca — proszę cię, oświadcz mnie pannie Leokadyi.
Uścisk serdeczny Celestyna był całą odpowiedzią. Natychmiast opuściwszy biuro, uradowany pojechał na Pragę. Leokadya w żałobnej sukni spotkała go w progu, trochę zdziwiona.
— Nie spodziewałam się ciebie! zawołała — miła mi niespodzianka.
— Przyjeżdżam w twoim interesie, rzekł wesoło Celestyn. Zgadnij co ci przywożę.
Leokadya zarumieniła się, bystro mu w oczy patrząc.
— Michał prosi o twoją rękę. Ma pozwolenie rodziców, ma miejsce dobre, kocha cię. Pan Bóg nagrodził ci wszystko coś ucierpiała...
Nic nie odpowiedziała Leokadya, zapłakała tylko... Wieczorem przybył Michał... Zamieniono pierścionki, ale ślub musiano odłożyć do wyjścia przynajmniej połowy żałoby. Tak niespodzianie pod tę osieroconą strzechę zawitał promyk szczęścia.
Celestyn nawet uczuł je, widząc zapewniony los siostry. Jedyną troską Leokadyi było teraz, co się stanie z dworkiem na Pradze. Praktyczny Michał chciał go sprzedać, ale przyszła żona ze łzami prosiła, aby się go nie pozbywano. Tymczasem mógł być wydzierżawiony. Celestyn zaś chciał nawet posadzić w nim sługę i stróża, i sam do niego niekiedy zaglądać.
Sprawa księżny tymczasem bardzo się przewlekała; ks. Eustachy nic nie mając do stracenia przeciągał ją umyślnie.
Gdy odpowiedź księżny nadeszła, w której Pirowskiego naznaczyła do rozmówienia się z Szabrem, pan Maks do kolegi napisał list grzeczny, żądając naznaczenia schadzki. Pirowski równie uprzejmie godził się na spotkanie, gdzieby panu Maksowi dogodniej było. Po wymianie kilku kartek, stanęło na tem, aby w pałacyku się zjechali, gdzie pokój na ten cel został przeznaczony. Pirowski miejsce to wybrał dla tego, aby mógł w razie potrzeby odwołać się do księżny...
Pierwszy on na stanowisku już był — z notatkami przygotowanemi, gdy woniejący i wyelegantowany Szaber z wesołą twarzą nadjechał. Znali się dobrze, i siły swe ocenić umieli. Szaber przywiózł z sobą oryginalny list księżny.
Przywitali się bardzo uprzejmie.
— No, kochany kolego, rzekł potrząsając rękę jego i patrząc mu w oczy: — mamy co się zowie twardy orzech do zgryzienia. Sądzę, że w tem zdanie moje podzielasz, iż ze wszech miar procesu unikać należy. Światby i złość ludzka najwięcej na nim zyskały.
— Tak — odparł Pirowski, — ale mamy nóż na gardle... bronić się na wszelki sposób musieliśmy. Mówmy otwarcie: osoby i sprawę tak dobrze znacie jak ja.
— Ale ja ją znam z innej strony, wy z innej — rzekł Maks.
Zmierzyli się oczyma.
— Jest jaki sposób pojednania? spytał Szaber.
— Pojednania, wątpię — odparł Pirowski, — bo o to nie idzie ani jednej, ani drugiej stronie. Są położenia nieprzejednane. Ale może nastąpić komplanacya, układy i rozdział przyzwoity...
— Na jakiej podstawie? rzekł Szaber.
— Myśmy w liście wskazali, czego mamy się prawo domagać — odezwał się Pirowski — czekamy co nam ofiarować możecie.
Maks tak przyparty do ściany, zadumał się nieco.
— Najprzód, rzekł, pozwolicie rozebrać wasze desiderata. Pożycie małżeńskie i stosunki osobiste do nas nie należą, to rzecz prywatna. Idzie o majątek. Książę prawnie, legalnie jest ubezpieczony w tem co posiada... Że księżna jedna i druga rządzić się nie umiały i potraciły co miały, wina nie nasza; że on był oględny i o swoich interesach pamiętał, to nie grzech... O co tu można mieć pretensye?
— O to — odparł Pirowski, — że książę kapitałami, które dziś ciążą na nas jako długi, swój majątek oczyścił.
— Na to nie ma dowodów prawnych.
— Są regestra i może je potwierdzić przysięga — rzekł spokojnie Pirowski.
— Jesteścież istotnie zdecydowani iść przed kratki i przed niemi odsłaniać tajemnice familii?
— Nie mamy już nic do stracenia, rzekł Pirowski; opinia będzie za nami.
— To kwestya — bąknął Szaber.
Ucierali się tak dość długo, usiłując wymacać się oba, i ani jeden, ani drugi nic na tem nie zyskał. Maks stał przy tem, że nic nie obowiązani byli zwracać i z niczego zdawać rachunku. Życie i majętność były wspólne. Pirowski domagał się wyświecenia stanu interesów księcia w chwili ożenienia, gdy dobra już były na subhaście.
W imieniu młodej księżny żądał separacyi, Szaber się na nią zgadzał, ale na nic więcej.
— Zapozwiecie, do procesu jesteśmy gotowi. Odium jego na was spadnie...
— Nie — na tego co biedne, słabe kobiety zmusił do niego... odparł Pirowski.
— Ale te biedne słabe kobiety, oto już drugiego męża chcą się pozbyć. To prejudykat fatalny.
Śmieli się oba, przycinając sobie.
Żaden ustąpić nie chciał, pogawędzili i rozeszli się.
Pirowski oświadczył, że od tego co księżna w liście postawiła jako warunek, odstąpić nie może...
Po odjeździe Szabra, mecenas poszedł do ks. Eufrezyi i prosił o cierpliwość.
— Wszystko się da ułożyć, ale czas jest tu nieodbicie potrzebny jako kollaborator...
Prawie toż samo Szaber doniósł księciu, który niecierpliwił się, nie wiedząc co z sobą począć. Nie śmiał się pokazywać na świat, czuł niespokojnym, nie decydował się czy ma śmiało stawić czoło przeciw żonie i jej matce, czy zamknięty czekać końca. Szaber życzył nie ukrywać się, owszem nadrabiać fantazyą, traktować rzecz lekko... Żartować sobie z niej, i ludzki sąd zachwiać zuchwalstwem, które jest też siłą...
Z dawnych czasów Eustaszek miał wiele przyjaciołek po salonach arystokratycznych, pomiędzy niemi znajdowało się wiele nieprzyjaciołek księżny i Jadwigi szczególniej te wszystkie gotowe były wziąć jego stronę.
Książę więc tegoż wieczoru, wyrachowawszy gdzie ma być i co mówić, — w świat się puścił. Gdy go ujrzano śmiałym, śmiejącym się, dowcipniejszym niż dawniej, obojętnym na to, co go spotykało, wszyscy powiedzieli sobie, że — rzeczy, o których mówiono, były przesadzone, i że Eustaszek da sobie radę.
Dziwactwu ks. Eufrezyi i jej miłości ślepej dla córki przypisywano wszystko.
— Ale to się skończy na niczem! szeptały piękne panie.
Po tym pierwszym kroku, który się powiódł szczęśliwie, ks. Eustachy z Szabrem postanowili zwlekać i ciągnąć.
— Procesu nie rozpoczną! uspakajał Maks; możemy czekać, one mają nóż na gardle...
Książę, który już widział udział Pirowskiego w sprawie, był pewien, że on sam się pani Eufrezyi nie narzucił; szło mu o to, aby odkryć, kto przeciwko niemu machinował.
Pirowski swoich pieniędzy na proces pewnie nie ważył, księżna była w ostatecznej potrzebie, bez grosza. Czyjeś więc fundusze w tem tkwiły? Czyje?
Prawdą było, że Celestyn oddał co miał i mógł pożyczyć, prosząc o tajemnicę. A że summy na potrzeby pilne nie było za zezwoleniem Leokadyi zaciągnął dług na dworek, spodziewając się go spłacić powoli. Został sam bez grosza, zaszargany, ale tak szczęśliwy z tego, jak nie był może nigdy. Niewidzialna ręka jego tu ukochaną Jadzię dźwigała!
Wszystko to było jak największą tajemnicą pokryte; jeden Landler wiedział prawdę i dał słowo, że przed księżną starą i młodą nie wyda.
Pieniądze dostarczone przez ręce Pirowskiego, jako pożyczka od niego, natychmiast prawie zostały rozchwytane. Potrzebowała ich pilno Jadzia, potrzebowała matka, były dokuczliwe dłużki — spadły jak manna z niebios, jak deszcz na spragnione niwy i — wsiąkły.
Landler opierał się z początku przyjęciu tej ofiary od Celestyna.
— Zważ pan, mówił, że to co dla niego jest summą wcale znaczną, w tej otchłani jak kropla w morzu zniknie... Oddać im nie będzie łatwo...
Celestyn ani chciał słuchać. Ściskał doktora ze łzami w oczach...
— Dałbym jej krew moją, wołał, a cóż mówić o tym groszu mizernym...
Landler miłości takiej nie pojmując, zdumiewał się i wielbił. Celestyn tryumfował. Na miłość Boga, na słowo honoru, doktorze, żeby one o tem nie wiedziały... Nigdy! za nic! Jadziby to było przykrem i upokarzającem, a ja pragnę tylko, aby ona odetchnęła, by była spokojną...
Doktor danego słowa święcie dotrzymał Celestynowi co do mecenasa i pałacu, zachował tajemnicę, lecz widząc, że biedny człowiek rujnuje się i jest na drodze do ofiar, które zgubić go mogą, a znając przyjaźń Rymunda dla niego, przy pierwszem spotkaniu, pod sekretem, wyśpiewał mu wszystko.
Litwin rzucił się jak rażony piorunem.
— A! niechże go kaczki zdepczą!! zakrzyknął — to waryat! opętany! Babom nic nie pomoże, bo to dziurawe worki, a sam się zgubi... Czekajże, ja mu dobrze uszu natrę... Nie trzeba było pieniędzy brać.
Tegoż dnia Rymund tak pilno szukał Celestyna, iż go przydybał i wsiadł na niego, nie przyznając się, że o tem wiedział od Landlera, ale przysięgając, że się domyślił sam.
— Waryacie — co ty najlepszego robisz!! Im nie pomożesz, a siebie zgubisz.
Celestyn zaprzeczał najprzód, ale kłamać nie umiał, splątał się, potem zaklął Rymunda, aby o tem nie mówił... Litwin ani słuchał, łajał i chodził wzburzony.
— Ale to czyste szaleństwo! wołał, — ta asindzieja Jadzia nie ma dla ciebie ani kropli sentymentu, padłeś jej ofiarą, kobieta bez serca, tylko się jej w głowie paliła miłość jakaś niepojęta...
— Szanowny panie, wszelka miłość jest niepojęta dla tych, co jej nie czują, ale ja ją kocham! ja ją kocham!
— Jakże możesz kochać kobietę, która najnikczemniej postąpiła sobie z tobą?
— Ona niewinna!
— Mówię ci — do czubków z tobą. Gubisz się... Uratować cię nie można.
Wzburzony Rymund, po tej rozmowie, jak nigdy języka utrzymać nie mógł, tak, zapomniawszy lub nie przypuszczając, iż tem Celestynowi szkodzić może, poszedł z narzekaniami do swoich znajomych, i całe postępowanie tego pierwszego męża księżniczki wypaplał. Unosiły się kobiety nad człowiekiem do takiej miłości zdolnym, zyskał w ich oczach pan Celestyn, ale to co tajemnicą być miało, rozeszło się po świecie.
W parę dni potem, w jednym z salonów, w którym książę Eustachy bywał, rozpowiadano już o tem, że cała sprawa była dziełem tego zakochanego w Jadzi pierwszego męża, że on dostarczył pieniędzy, chodził, biegał i dla niewdzięcznej, bez jej wiedzy się poświęcał.
Jednego słówka starczyło ks. Eustachemu, aby mu oczy otworzyć.
Pobiegł do Szabra natychmiast.
— Mam już nić i dojdę do kłębka! zawołał — baby podobno same nie wiedzą, kto jest sprężyną. W tem wszystkiem ukrywa się ten szerepetka, pierwszy mąż księżny, pan Celestyn Kormanowski... On mi tego piwa nawarzył — ale bodaj się sam nim nie zachłysnął!
Po krótkiej naradzie, książę, który się czuł obrażonym przez senatora i nie widział go od tego wieczoru, gdy go takim dowcipem odprawił, — zapomniawszy obrazy, stawił się znowu u drzwi jego.
Hrabia trochę żałował, że kuzyna tak ostro napomniał, i przyjął go w chęci przejednania, bardzo uprzejmie.
— Cóż się dzieje z tą twoją nieszczęśliwą sprawą małżeńską? zapytał.
— Wszystko jest w zawieszeniu — odezwał się książę, — mam nadzieję, że się to skończy na niczem, ale trzeba pomocy i protekcyi hrabiego. Nie idzie tu o mnie, ale o zasadę. Jeżeli my dozwolimy, aby lada plebejusz, szlachetka ważył się wtrącać do spraw naszych, krzyżował nam je i stawał do walki z nami... to stracimy wszelką konsyderacyę, to zaabdykujemy sami. Ten intruz Celestyn Kormanowski, który był pierwszym mężem żony mojej, jest sprężyną całej przeciw mnie intrygi. On dostarcza pieniędzy, on podbudza, on kobiety zniewolił przez Pirowskiego do tego kroku... Potrzeba go nauczyć rozumu, panie hrabio — zemsta nad nim jest usprawiedliwiona — trzeba go zgnieść.
Hrabia naturalnie gorąco sprawę familii wziął do serca.
— Ten człowiek nie ma nic, oprócz posady archiwisty — pan senator może swym wpływem wyrobić, aby go wyrzucono z niej i ze służby. To konieczne — chodzi o to, aby poznał siłę naszą... Zaklinam hrabiego — musisz to wziąć na siebie — precz z tym człowiekiem. Raz niech się to skończy, sprzątnąć go musimy...
Łatwe to było do powiedzenia i zawyrokowania; ale pan senator wiedział, że wyrzucenie urzędnika bez słusznego powodu, nie było rzeczą tak prostą, jak się księciu zdawało...
Chciał go uspokoić jednak, i obiecał się w tem rozpatrzyć.
— Jeśli się co da zrobić — rzekł — zobaczymy...
— Ale to się zrobić musi! wołał książę: należy poruszyć wszystkie sprężyny. Ja z mej strony jakie tylko mam wpływy, użyję, gotowem do ofiar nawet. Tego człowieka zgnieść potrzeba...
Senator nie przeczył, że zgnieść było koniecznością, jednak nie znajdował tego łatwem...
Ks. Eustachy nie miał spokoju, dopóki na wszelkich drogach, jakie dla niego były dostępne, nie zasnuł całej sieci zatrzasków, w które ofiara wpaść musiała. Celestyn ani wiedział, ani się domyślał co mu groziło; prowadzono przeciwko niemu intrygi w tajemnicy największej...
Gdy się to działo, a miesiące upływały bez widocznej zmiany położenia, p. Michał zmuszony zająć oddaloną swą posadę, nie chciał wyjechać na nią bez żony. Postanowiono więc ślub cichy, bez wesela, którego nie dopuszczała żałoba... We dworku na Pradze zebrały się dwie rodziny, i nazajutrz potem państwo Michałowstwo byli już w drodze, a domek stał z okiennicami pozamykanemi pusty...
Stary stróż z żoną zostali tylko dla dozoru.




Dnia jednego siedział pan Celestyn w archiwum zajęty pracą, która go tak pochłaniała, że nawet o troskach swych zapominał przy niej, gdy woźny przyniósł mu papier urzędowy. Było to wezwanie na dzień i godzinę naznaczoną do naczelnika wydziału, od którego archiwa zawisły.
Niezwyczajnego coś w piśmie tem uderzyło Celestyna. Zwykle inaczej i mniej urzędownie bywał wzywany. Nie mógł pojąć co się w tem kryło, był pewien jednak, że chyba praca jakaś nowa poufna powierzoną mu być miała. Z naczelnikiem tym był na jak najlepszej stopie, miał jego szacunek i życzliwość. Odłożył papier na stronę i spokojnie kończył robotę. Termin oznaczony był na dzień następny... Nie przywiązując wielkiej wagi do tego, nazajutrz stawił się do kancelaryi.
Uderzyły go dziwne jakieś wejrzenia urzędników znajomych, jak gdyby kondolencyjne. Witano go z zakłopotaniem, półsłówkami...
W pokoju naczelnika znalazł go już jakby oczekującego nań, z twarzą smutną i zmienioną. Powitał wchodzącego serdecznie, ale milcząco...
— Pan radca wezwał mnie...
— Tak jest, tak... wezwałem, byłem zmuszony... Nader dla mnie smutna okoliczność — nie umiem wyrazić jak mnie to boli...
Celestyn stał zdumiony.
— Czem pan mogłeś się narazić zwierzchności? zapytał radca.
— Ja? zapytał archiwista — ja? narazić się? nie pojmuję!
— Masz pan u góry nieprzyjaciół, znasz ich?
— Nie — nie domyślam się nikogo — nie wiem.
Chwila milczenia przykrego nastąpiła. Radca poszedł do biurka, wziął z niego papier gotowy, i nic nie mówiąc wręczył Celestynowi.
Była to dymisya dla — dobra służby, niczem niemotywowana.
— Przeciwko temu nie ma rekursu — odezwał się naczelnik — powodów nie wiemy... Dymissya pochodzi z góry. Ważne zapewne jakie względy musiały ją wywołać, bo pan miałeś za sobą najpiękniejszy stan służby, najlepsze świadectwa — ale nie pytano nikogo...
Celestyn stał ze spuszczoną głową.
— Następca pański jest mianowany. Pozostaje tylko zdać mu archiwa...
Nie umiem wyrazić panu jak nad tem boleję — dodał radca. Dymisya już jest od miesiąca w moich ręku; odebrawszy ją, udawałem się wyżej, czyniłem kroki, jakie były w mocy mojej. Odpowiedziano mi ostro i sucho... Nie mam sobie nic do wyrzucenia.
Podał rękę Celestynowi, który ją ścisnął, nie mogąc przemówić jeszcze.
Spadało to nań tak niespodzianie, iż jeszcze myśli zebrać nie umiał, nie oprzytomniał po tym ciosie...
Radca patrzał z politowaniem...
— Kiedyś się może wyjaśni ta zagadka — dodał, — któż wie? da się może krzywda i niesprawiedliwość nagrodzić — dziś — trzeba cierpliwości i poddania się wyrokowi. Radziłbym panu kroków już żadnych nie czynić, bo te jeszcze więcej podraźnić mogą, a nic nie posłużą. Jedno z tego widzę, że masz pan wysoko położonych i potężnych nieprzyjaciół: inaczej trudno to wytłómaczyć. Wypadek prawie bezprzykładny...
Celestyn jak pijany wyszedł z biura i powlókł się do archiwum. Te ukochane papiery stare potrzeba było porzucić, studya rozpoczęte zamknąć, i w ostatku myśleć o sobie co poczynać? Zostawał bez kawałka chleba, bez pensyi, z długami i z dworkiem, na którym ciążyła stosunkowo znaczna pożyczka, a tej teraz ani częściami, ani w całości wypłacić nie miał sposobu.
Rozpaczliwe było położenie; lecz w takich razach uśpione męztwo człowieka czasem się właśnie rozbudza. Tak było z Celestynem, który się nie uląkł ubóztwa; boleśnie tylko uderzyła go myśl, iż dworku bardzo wprędce pozbyć się będzie zmuszony... Było to nieuchronnem. Żądać od kogoś pożyczki, nie mając środków zaspokojenia jej, ani mógł myśleć.
Mieszkanie w Warszawie stawało się ciężarem, potrzeba je było co najprędzej opuścić, tryb życia odmienić. Zostawała bardzo słaba nadzieja, że księżna mogła ułożyć się, albo wygrać sprawę, a Pirowski odzyskać założone przez Celestyna pieniądze... ale na to rachować nie śmiał, znając położenie i potrzeby pań obu. Książę Eustachy przeciągał układy umyślnie, aby kobiety do ostateczności przyprowadzić i wyrobić jak najłagodniejsze warunki. Ks. Eufrezya już niecierpliwiąca się, Pirowskiego męczyła, aby jakikolwiek koniec wyjednał.
Sam jeden, bo nawet przyjaciel Rymund odjechał był do dóbr litewskich na długo, pozbawiony Michała, któryby mu praktyczną radą mógł przyjść w pomoc, Celestyn poddał się swemu losowi z rezygnacyą spokojną.
Mieszkania pozbył się natychmiast, i w parę dni wyprowadził się do dworku na Pradze... ale tu życie samotne ze stróżem i starą żoną jego, która nawet jakiego takiego jadła uwarzyć nie umiała, było nadzwyczaj trudne. Celestyn sam sobie służyć musiał i tak się urządzać, aby nie potrzebował nikogo... Miało to swą dobrą stronę, dawało przymusowe zajęcie, które upaść na siłach i męztwie nie dozwalało...
Ogródek zadzierżawiony bardzo maluczko przynosił; z pieniędzy, które pozostały od służby, ledwie przenosiny i najpilniejsze wydatki opędzić się dawały. Przychodził procent od długu na dom zaciągniętego, niemożliwy do wypłacenia... Dworek więc sprzedany być musiał.
Celestyn chcąc uniknąć przymusowej sprzedaży, począł szukać kupca z wolnej ręki; ale pomimo usłużnych pośredników, nikt się nie zgłaszał. Ci, co kupić byli radzi, woleli nabywać taniej, zmówiwszy się przy licytacyi. Położenie było rozpaczliwe...
Domek uważał już za przepadły; co potem robić z sobą?
Wstręt miał zawsze Celestyn do wyciągania o pomoc ręki do kogokolwiekbądź... Jedynym, który mu mógł pomódz może, był ojciec Michała, pan radca... Do siostry nie napisał nawet, aby jej napróżno nie zasmucać.
Wiadomość o dymisyi Celestyna, nad której powodami głowę sobie łamano, poszła po wszystkich biurach. Radca wiedział już o niej. Oczekiwał nawet Celestyna, aby się od niego dowiedzieć o tem coś więcej. Nierychło zjawił się on u pana radcy...
— Mów pan! zawołał, witając go stary biurokrata — coś zawinił? Dla wszystkich jest to tajemnicą, przecież musisz mieć choć domysł jakiś? wskazówkę? Tak się gorliwego i dobrego urzędnika, do zastąpienia trudnego, nie odprawia. Co to jest? nikt nie wie.
— I ja nie wiem — rzekł Celestyn spokojnie. Ani domyślać się, ani zgadnąć, ani trafić na ślad nie mogę. Przypuszczam jedno, że silnie protegowanego kogoś na to miejsce chciano wprowadzić.
— Ale tak nie jest — odparł radca, — bo następca pański płacze na to, iż go mianowano... Miał daleko lepszą posadę i nadzieje. Cóż robisz z sobą? dodał radca.
— Szukam pracy, jakiejkolwiek, gdziekolwiek — odparł Celestyn; — bo muszę się panu przyznać, że jestem bez żadnego sposobu do życia. Nie zostało mi nic, oprócz długów...
— A dworek na Pradze?...
Celestyn westchnął.
— Gdzież się to podziało?
Obżałowany krótko odparł:
— Stracone... Jakiś czas mogę jeszcze przemieszkać tam, dopóki nie będzie sprzedany domek; potem... nie wiem.
Radca się zachmurzył.
— Do licha! rzekł — u mnie w kamienicy jedna izdebka na trzeciem piętrze może być wolna... ale to... mansarda...
— Właśnie ja nic lepszego nie potrzebuję, rzekł Celestyn. Znasz mnie panie radco, że jałmużny nie przyjmę od nikogo, zapłacę za nią naturalnie. Idzie o to, co będę jadł? rzekł uśmiechając się. Wiele nie potrzebuję. Możesz mi pan gdzie nastręczyć miejsce skryptora? przepisywacza? kopisty? co chcesz...
— Mam nadzieję, że coś lepszego się znajdzie — przebąknął radca. Dawałeś dawniej lekcye...
— Nie — tych już udzielać nie mogę — odparł Celestyn...
Rozmowa tak się skończyła; radca nastał na to, ażeby mansardę sobie Celestyn zajął kiedy zechce.
— W mieście będąc, łatwiej pracę wyszukasz...
— Dopiero gdy dworek będzie sprzedany...
Z tem powrócił na Pragę. Ponieważ formalności same przeciągały sprzedaż, mógł więc tu dłużej pozostać. Ze sprzedażą domu szły najukochańsze stare sprzęty, których nowe pomieszkanie pomieścić nie mogło, pamiątki po ojcu i matce... I te potrzeba było oddać jak dom na ręce ludzi obcych... Ocalić ich Celestyn nie mógł.
Ze smutkiem w duszy, jednego dnia poszedł się dowiedzieć do Pirowskiego. Nie chodziło mu wcale o odzyskanie pieniędzy, któreby go ocalić mogły, bo tych się ani rychło spodziewał, ani rachował na nie; chciał się dowiedzieć tylko, jak stała sprawa ukochanej.
Mecenas, który go dawno nie widział, a miał spraw dosyć na głowie, w pierwszej chwili zaledwie sobie mógł przypomnieć. Czasu dosyć upłynęło od rozpoczęcia sprawy owym listem ks. Eufrezyi, na który dotąd odpowiedzi nie było.
Mecenas spytany jak rzeczy stoją? odparł kwaśno:
— Mamy z wykrętaczami do czynienia: rachują, że nas zmogą przeciąganiem; my musimy ich zwyciężyć cierpliwością. Wszystko jeszcze w zawieszeniu...
— A księżne obie? spytał Celestyn nieśmiało.
— W położeniu dosyć przykrem, rzekł mecenas. Nawykły do życia nieoględnego, oszczędzać się nie umieją; księżna matka dogadza córce do zbytku, resursa wyczerpane..
Mecenas ruszył ramionami. Celestyn stał blady...
— Cóż na to za ratunek?
— Jużcić kiedyś do jakiegoś układu przyjść musi! zawołał Pirowski; ale przecierpią wiele. Najgorsze jest to, że jak słyszałem, zemnie księżna stara niekontenta i na innych drogach szuka prędszego porozumienia; jest więc bardzo możliwe, że nie radząc się mnie, zawrze układ niekorzystny...
Celestyn zaklinać począł mecenasa, aby nie puszczał układów, aby gorliwiej zajął się sprawą uściśnionych; lecz prośby i błagania na zimnym człowieku nie uczyniły wrażenia... Zrażony był widocznie... Wyczerpawszy wszystkie środki, biedny wyszedł zrozpaczony...
Czuł się bezsilnym. Własne jego położenie już go teraz nie obchodziło; do największych ofiar był gotów dla tej ukochanej, nad którą miał litość uciskającą mu serce, lecz litość ta była skazana na bezczynność.




W pałacyku niegdyś tak eleganckim i wesołym, życie teraz płynęło zatrute troskami nieustannemi. Stara księżna zalewała się łzami, patrząc na córkę, która przeciwności znosić nie umiała... Ostatnie środki były wyczerpane, chciano już sprzedać Zagoście, ale ks. Eustachy znalazł sposób jakiś prawny utrudnienia wszelkiej tranzakcyi.
Z wolna potrzeba było dwór utrzymywany w Warszawie, do najniezbędniejszej ograniczyć służby, która szemrała, bo była niepłatną. Wszyscy unikali księżny Eufrezyi nieustannie potrzebującej pieniędzy, nawet Żulieta na wieś wyjechała, aby się wycofać od ciągłych żądań i wymagań, których zaspokoić nie mogła.
Dom stał się nad wszelki wyraz smutnym i pustym, a Jadzia zmieniona, ponura, zamyślona, milcząca chodziła po nim jak widmo, to godzinami całemi machinalnie mierząc krokami wszystkie pokoje, to schylona nad książką, którą czytała zmuszając się, by do niej przywiązać uwagę, a nie wiedząc co czyta.
Dawne staranie z jakiem utrzymywano ogród zimowy, wytworny jej apartamencik, staroświecki salon, przy zmniejszonej służbie i braku środków uległo też zmianie smutnej. Rośliny tak usychały w tej atmosferze niezdrowej, jak sami pałacu mieszkańcy.
Pył okrywał meble, zciemniałe firanki od dawna nie odnawiane nie zdobiły okien, ale je jakby warstwą śniedzi okrywały.
Toż samo zaniedbanie widać było wszędzie, lecz nikt nie zwracał na nie uwagi. Z wiernych domowi jeden doktor Landler przybywał czasem, dobrem słowem pocieszyć starą księżnę, a troskliwością swą o zdrowie przypomnieć Jadzi lepsze czasy.
Książę opiekun, po drugiem wyjściu za mąż, nie czuł się tu ani obowiązanym, ani potrzebnym; nie pokazywał się wcale.
Hrabina Roza zerwała prawie stosunki z księżną, lękając się jak inni, aby od nich czego nie żądano. Wpływ ks. Eustachego dawał się czuć mocno w tem osamotnieniu. Umiał on z pewnem politowaniem i umiarkowaniem przebiegłem, nie czerniąc zbytnio żony i jej matki, wystawiać je jako marnotrawne, nierozważne i płoche.
Dawano mu wiarę, bo umiał temu, co wypowiadał niby zmuszony i przeciw woli, nadać taki charakter prawdopodobieństwa i słuszności, a dawne postępowanie Jadzi i ks. Eufrezyi tak za nim przemawiało, iż wszyscy prawie stali po jego stronie.
Rymund, który byłby może inaczej widział położenie, nie znajdował się w Warszawie.
Czas płynął nadzwyczaj jednostajnie i nudnie w pałacyku. Ks. Eufrezya z rozpaczy stawszy się pobożną, co ranek chodziła do innego cudownego obrazu z modlitwą. Mniej pobożna Jadzia zasypiała co dzień dłużej, wstawała późno. Śniadanie przechodziło w milczeniu. Matka strzegła się dotknąć jakiego draźliwszego przedmiotu i zabawiała rzeczami obojętnemi; Jadzia była roztargniona i skarżyła się zawsze na jakieś cierpienie.
Przed obiadem rzadko kto się zjawił z odwiedzinami. Obiad dawniej wykwintny, bo ks. Eufrezya lubiła dobrą kuchnię, miał teraz pozór tylko wytwornego stołu, a bywał niesmaczny i źle zgotowany. Skarżyć się nie było podobna, bo kucharz składał winę na brak tego, czego kuchnia wymagała. Zapasy na kredyt brane były w jak najgorszym gatunku.
Słowem była to nędza złocona, stokroć gorsza od nagiej nędzy, pokrywała i kłamiąca dostatek. Ks. Eufrezya znieść jej nie mogąc, coraz bardziej traciła głowę, narzekała na to, że ją do wystąpienia przeciw ks. Eustachemu skłoniono i pragnęła jakiejkolwiek zgody. Swój własny majątek mocno zadłużony, gotowa była sprzedać za cokolwiek, ale ks. Eustachy czyhający nań, zabiegał i kupców odstręczał. Wiedział bardzo dobrze, iż w końcu kobiety się poddać muszą.
Co się działo w sercu tej upokorzonej i znękanej pieszczoszki, która widziała się od wszystkich opuszczoną, osamotnioną, czuła się chorą i nie miała już żadnej przyszłości przed sobą! Umysł jej czynny, fantazya bujna nieustannie wzory nowe szyjąc na kanwie własnego losu, tworzyły obrazy tragiczne. Jadzia z nudów pisała dziennik... próbowała później zatapiać się w niedostępne metafizyczne głębiny, marzyła o duchach... gryzła się niemocą własną i po nocach płakała. Z wolna kółko, które ją otaczało, odstraszone tą niedolą, szczuplało, rozsypywało się, nikło. Dwóch starych profesorów i jednego emeryta zajmującego się filozofią miewała czasem na herbacie — i nudziła się nimi.
Ks. Eustachy czekał. Wreszcie wysłał Szabera potajemnie do księżny, który ustnie jej oświadczył, iż najlepiejby było pomówić z księciem, nie tak przeciwnym układom jak się zdawało... Matka byłaby się na to może zgodziła, lecz tajemnicy przed córką robić z tego nie chciała, a Jadwiga na wspomnienie męża, z którego przyczyny cierpiała tyle, zakrzyknęła, że woli nędzę i chleb razowy niż pojednanie z nim i jemu zawdzięczany dostatek.
Matka rozpłakała się i rzeczy pozostały jak były. Ks. Eustachy uśmiechnął się, ruszył ramionami i powiedział panu Maksowi, że on czekać może...
Ks. Eufrezya, nieśmiejąca się sprzeciwiać córce — zachorowała zgryziona.
Pirowski procesu kosztownego rozpoczynać nie chciał, nie mając zapewnionych nań funduszów.
Wszystko to, co się tu działo, dochodziło biednego Celestyna czatującego na pannę Klarę, która go tą trucizną karmiła. On byłby oddał wszystko co miał dla tej swej Jadzi, ale nie miał nic oprócz życia, na które zapracować mu było trudno. Nadchodził termin sprzedaży dworku na Pradze, na który Celestyn z trwogą oczekiwał. To, czego się lękał, jednak szczęściem nie ziściło się i owszem tym razem sprzedaż poszła daleko pomyślniej niż można było przewidzieć. Ten, który miał dług zahypotekowany na domu, chciał go nabyć koniecznie. Sąsiad, który zamyślał połączeniem dwóch posiadłości jakieś schronienie dla wołów założyć i spekulował na niem, uparł się także kupić Joachimszczyznę, jak ją tam nazywano. Dwaj współzawodnicy, stanąwszy oba do licytacyi, z gniewu zapędzili się tak, iż cenę niemal nad wartość podnieśli. Skutkiem tego dworek przysądzono sąsiadowi, a oprócz spłaty długu, około trzech tysięcy rubli pozostało p. Celestynowi. Spadły one jak z nieba. Połowę ich natychmiast oddał radcy dla Leokadyi, ale ten w imieniu syna i synowej, z wyraźnej ich woli, przyjęcia odmówił. Całą więc summą Celestyn mógł rozporządzać.
Tak się już był oswoił ze swym niedostatkiem i tą myślą, że nic nie ma, iż z pieniędzmi nie wiedział co zrobić. Radca życzył mu założyć pensyjkę dla chłopców i prorokował jej powodzenie. Celestyn nie czuł się na siłach... Praca cicha jakaś u stolika była jedyną, do jakiej czuł się zdolnym.
W parę dni po odebraniu pieniędzy, gdy rozmyślał jeszcze co zrobić z niemi, spotkał się wedle zwyczaju przy kościele Bernardynów z panną Klarą.
Ta odmalowała mu stan, w jakim dwie księżne się znajdowały, w tak żywych i strasznych kolorach, tak go poruszyła nim, że Celestyn nagle uderzony tą myślą, iż miał niepotrzebne pieniądze — postanowił je jakimkolwiek sposobem posłać żonie.
Wynurzył się z tem pannie Klarze, która bez ogródki odpowiedziała, żeby to sobie wybił z głowy, bo nigdy w świecie księżna nic nie przyjmie od niego. Naiwne wyrażenie się starej sługi byłoby kogo innego ostudziło i opamiętało; na Celestynie ono żadnego nie zrobiło wrażenia.
— Niech pan sobie wyperswaduje to, żeby księżna zachowała co w sercu dla niego. To próżna imaginacya. Nawet wszystkie pamiątki z tamtych czasów porozdawała i pochować kazała, aby na nic nie patrzeć, a imienia pańskiego przypomnieć niewolno... Ona całe swoje nieszczęście pierwszemu zamążpójściu przypisuje... A gdyby wiedziała, że ja mam z panem jaki stosunek — to dopiero byłaby chryja!
Celestyn uparty, a zaślepiony, inaczej to sobie tłómaczył — i myśli swej się nie wyrzekał.
— Moja panno Klaro! zawołał ręce składając przed nią; ja takbym pragnął jej życie osłodzić... Któż wie? ona ma słuszność, ja winienem wszystkiemu, ja jej zwichnąłem życie... Chciałbym to naprawić... Weź pani te kilka tysięcy rubli, powiedz, żeś pożyczyła... niech weksel da na czyjekolwiek imię. Po cóż mówić, że to odemnie?...
— Pan jesteś bardzo, bardzo zacny i poczciwy człowiek — odparła Klara, — ale to wasz ostatni grosz może, a pieniądze te przepadną.
— Niech przepadają! zawołał gorąco Celestyn. Na co one mnie są potrzebne? do czego? czy ja sobie na kawałek chleba zarobić nie mogę? Niech ona choć jaki dzień przeżyje bez troski...
Nalegał tak na Klarę, że ta, choć litując się nad zaślepieniem jego, półgębkiem przyrzekła, iż pomyśli jakby to zrobić...
Wahała się do reszty obdzierać biednego człowieka i byłaby może odmówiła, gdyby tego samego dnia jakaś katastrofa domowa, dług krzyczący, nie wprawił ks. Eufrezyi w rozpacz, a Jadwidze nie sprowadził ataku tak groźnego, iż całą noc musiał wezwany Landler siedzieć u łóżka. Panna Klara zdjęta litością, zapomniała o skrupułach, posłała do Celestyna, i pochwyciła pieniądze, na które weksel na imię radcy kazał wystawić.
Był to ostatni grosz jego, poświęcony z rozkoszą taką, iż Celestyn powracający wieczorem do domu, jakby na wpół pijany, drapiąc się na strych, ze wschodów spadł i — nogę złamał...
Gdy na hałas ludzie się zbiegli, a on podnieść się usiłował, nie czując jeszcze bólu, tak był w duszy rozradowany, — okazało się, że na nogę ustąpić nie mógł.
Zaniesiono go do biednej na strych izdebki i natychmiast staraniem radcy przywołany cyrulik, oświadczył, że się nie obejdzie bez doktora, bo kość jest strzaskana.
W domu nad kilkanaście rubli nic nie było, a w perspektywie długi czas kuracyi i bezrobocia. Celestyn ani zamruczał.
— Wola boża — rzekł — poleżę, cóż robić? Sam winienem.
Radca, który o zatraconych jeszcze trzech tysiącach rubli nie wiedział, pocieszał się tem, że przynajmniej one się teraz na wyleczenie przydadzą.
Wiedziano w domu, iż doktor Landler był z Celestynem w przyjaźni, posłano więc z zawiadomieniem do niego. Landler tylko co był powrócił od księżny Jadwigi, stawił się natychmiast.
Nogę potrzeba było zaraz wziąć w leszczotki — i Landler ze smutkiem oświadczył, że zrośnięcie się kości będzie dosyć długiego wymagało czasu.
Chcąc choremu i strapionemu cierpienie jego osłodzić, a wiedząc jak był do żony swej dawniej przywiązany, doktor jakby naumyślnie opowiedział mu, że w chwili największej potrzeby poczciwa panna Klara dokazała cudu i od jakiegoś radcy, potrafiła księżnom trzech tysięcy rubli pożyczyć.
— Wystaw sobie co to tam była za radość! Spadło jak z nieba, bo one żadnego kredytu już nie mają. Księżna stara odżyła, Jadzia się trochę rozweseliła, odetchnęły lżej...
Ale to istny cud — dodał doktor — i trzeba było serca starej sługi, aby go dokazać!
Celestyn słuchał ze spuszczonemi oczyma, i ścisnął tylko rękę doktora za tak domyślną wiadomość. Była ona całą jego nagrodą. Przewidując, iż fundusz na leczenie niedługo starczy, nazajutrz Celestyn resztę książek, do których wielce był przywiązany, po cichu sprzedać kazał... Ci, co książki kupują, nie zawsze wiedzą jak się one w potrzebie sprzedają. Najkosztowniejsze dzieła naówczas idą za to, co ich okładki kosztowały... Biblioteczka chorego przyniosła mu zaledwie tyle, by spokojniej ozdrowienia, przy największej oszczędności, mógł czekać.




We dwa miesiące później pan Celestyn na dwóch szczudłach mógł z biedą przejść na drugi koniec szczupłej izdebki swojej. Mieszkanie to na strychu odpowiadało zupełnie człowiekowi, co się w nim tulił. Jednem dużem oknem oświecone, składało się z pokoju nizkiego, którego sufitu część była skoszona, i ciemnej izdebki za skład służącej. Ciasno było, bo trochę pamiątek po rodzicach, które mógł Celestyn ocalić, zajmowało nietylko kąty, ale część szczupłego miejsca między ścianami. Stare biurko ojcowskie, stara matczyna komodka, stały tu jako relikwie, których użyć dla ciasnoty nie było można.
Wielka sofa zarazem za łóżko służyła, a ogromny przed nią stół zarzucony papierami i lekarstwami, ustawiony był bliżej okna. Chłopak od radcy z dołu przychodził czasem posługiwać, lecz jak tylko podnieść się mógł Celestyn sam starał się go wyręczyć.
Landler przychodził prawie codziennie, czasem zaglądał radca, o ile mu nogi i piersi dozwalały. Zresztą, nie miał Celestyn nikogo z dawnych przyjaciół, coby o nim pamiętał. Nic tak nie ostudza i nie odstręcza jak ubóztwo. Ludzie nietyle może się obawiają wymagań jego, co samego widoku. Łacniej się znajdzie taki co pomoże, niż co pocieszy. Obcowanie z niedolą i cierpieniem jest zawsze ofiarą, do której nie wszyscy są zdolni.
Samotność ta jednak nie ciężyła Celestynowi; powoli nawykł był do niej, żył wspomnieniami i pracą, którą sam sobie wynajdywał. Jak tylko mógł usiedzieć, wziął się do przepisywania rachunków, które mu dostarczył radca, a gdy się zmęczył niemi, bawił się notami zebranemi po archiwach.
W kołach tych, które za czasu swojego urzędowania poznał Celestyn i był w nich bardzo dobrze przyjmowany, wiadomość o nagłej dymisyi, tłómaczenia jakim ulegała, zrobiły wrażenie bardzo przykre. Większość skłonna była utrzymywać, iż się zawiedziono na człowieku. Zniknięcie jego zupełne także na niekorzyść wyszło. Człowiek czujący się niewinnym, powiadano, nie byłby tak usunął się od ludzi. Podziwienie było wielkie, ciekawość nie mniejsza, lecz wszystko się zapomina prędko. Jak morskie fale co rozbitka pochłoną, tak ludzkie prądy zamykają się rychło nad temi co z oczu znikli.
Nieszczęście, jakie Celestyna spotkało, zaniepokoiło tylko jedną pannę Klarę, której serce pozyskał sobie, szczególniej ostatnią swą bezimienną ofiarą. Nie widząc go przy wyjściu z kościoła przez niedziel kilka, poszła się dowiedzieć do kamienicy, i tu jej chłopak oznajmił, że Celestyn leży z nogą złamaną. Nie śmiejąc wejść do niego, rozpytawszy się tylko i z powieści miarkując jak wiele cierpieć musi, panna Klara nie mogła się wstrzymać nazajutrz rano, gdy księżnę młodą ubierała, od westchnienia i ciężkiego szeptu.
— Wie księżna, co to tego biednego pana Celestyna spotkało!
Posłyszawszy to imię z groźną twarzą, jakby nierada wspomnieniu, odwróciła się ku niej księżna.
— Wiesz, że o tym panu mówić tu niewolno.
Klara westchnęła głośno i zamilkła.
Upłynęła chwila, księżna odezwała się cicho:
— Cóż tego pana spotkało?
— Nieszczęśliwy jest we wszystkiem, poczęła smutnie Klara — już nie mówię, że stracił co miał, i miejsce nawet co mu kawałek chleba dawało, ale oto niedawno złamał jeszcze nogę. Leży biedaczysko na strychu, bez niczyjej pomocy, sam jak palec, aż się serce kraje.
Księżniczka drgnęła słuchając...
— Nieszczęśliwy! zawołała na pół szydersko — ale i drudzy przez niego nieszczęśliwi są... Całe moje życie zwichnął i zatruł.
Panna Klara niechętnie wdawała się w dłuższą rozmowę, ale tym razem trudno jej było wytrzymać.
— Ale, żeby księżna pani wiedziała, jak on ją kochał i kocha... A!...
— Kocha!! zawołała gniewnie Jadzia — ten człowiek śmiałby jeszcze...? Między nami dziś nic już nie ma, oprócz gorzkich wspomnień.
Głos jej drżał.
— Proszę bardzo Klary — dodała — ani się wdawać w obronę niczyją, ani mieszać do tego, co do niej nie należy... Zkądże tego wiadomości?
Trochę obrażona stara sługa nie odpowiedziała. Zaczęła przypinać włosy, i jakby niesłyszała pytania. Księżna, która twarz jej namarszczoną widziała w zwierciedle, rumieniła się i bladła.
— Zkąd Klara ma te tak szczegółowe wiadomości o tym panu? powtórzyła — ja chcę wiedzieć.
Doprowadzona do niecierpliwości stara panna, co się jej nigdy nie zdarzało, wybuchnęła.
— Co to mówić! poczęła. Sprawiedliwości na świecie nie ma! Poczciwym ludziom zawsze się źle dzieje!! Nie będę kłamała... On tak do księżny jest przywiązany, że nie mogąc inaczej mieć o niej wiadomości, czatował na mnie kilka niedziel przy Bernardyńskim kościele. A jak mnie złapał, żem z nim mówić nie chciała, to po rękach całował, żeby tylko się dowiedzieć co się z panią dzieje... Łzy mu w oczach stały, bo on takie serce ma...
Na ostatek, powiem, żeby księżna przecię wiedziała co to za człowiek, że nie kto, tylko on swój własny ostatni grosz oddał, widząc, że potrzeba, a jeszcze zaklął, żeby ani pani, ani nikt w świecie nie wiedział o tem!...
Jadzia porwała się z krzesła, i blada, trzęsąc się obróciła do Klary.
— Jaki grosz? jakie pieniądze? On! mnie!
Chwyciła się za serce.
— Mów! jaki grosz?...
— A te trzy tysiące rubli!
Zdawało się może pannie Klarze, iż tem wywołała sympatyę dla Celestyna, ale wiadomość niespodziana najokropniejszy gniew tylko obudziła.
Jadzia wyrwała się na pół ubrana z rąk sługi.
— A! straszniejsze upokorzenie spotkać mnie nie mogło! krzyknęła... I ty, śmiałaś od niego wziąć?... A! tego ci nigdy nie daruję.
Cała w płomieniach, z rozpuszczonemi włosami, porzuciwszy Klarę osłupiałą, Jadzia przez pokoje wszystkie pobiegła do matki, która widząc ją wchodzącą z gniewem w oczach — porwała się przerażona.
— Co ci jest? mój aniele! na Boga!
Łkanie mówić nie dawało księżnie Jadwidze; pięści obie zaciśnięte podnosiła do góry.
— Mama nie wie do czegośmy doszły!! Te ostatnie pieniądze, które Klara dla nas dostała, wie mama od kogo? czyje one są? O! ta niepoczciwa Klara...
— Od jakiegoś radcy! wyjąknęła księżna.
— Nie! nie! sama mi się przyznała... od pana Celestyna! Mamo! czy pojmujesz to! od niego!
I padła na krzesło, a po chwili porwała się konwulsyjnym ruchem.
— Nienawidzę go bardziej jeszcze! krzyknęła... Więc nigdy ja od niego wolną nie będę? Ten człowiek wyobraża sobie, że jeszcze węzeł jakiś mnie z nim łączy... A! są kały, z których się obmyć nie można.
Wstrząsnęła się z obrzydzeniem.
Księżna stara musiała stanąć w obronie człowieka, którego równie jak córka nienawidziła.
— Przyznam ci się — rzekła chłodno, — że ja znowu nic dziwnego nie widzę w tem, iż się do ciebie przywiązał... Przecięż go spotkało takie szczęście, jakie się ludziom jego stanu nie trafia... Jadziu moja — przynajmniej gniewać się nie ma za co.
— Jak to? mama tego nie rozumie! krzyknęła Jadwiga. Ja go chcę zapomnieć, ja się wstydzę tej głupiej słabości mojej, na którą mama wówczas zezwoliła, a ten ktoś, który mi dziś jest więcej niż obcy, bo nienawistny, śmie...
Zwróciła się do matki.
— Te pieniądze mnie palą jak ogień; trzeba mu je oddać! natychmiast, koniecznie...
— Ale z nich już tak jak nic nie zostało — odparła księżna spokojnie. Ja pieniędzy dostać nie mogę, musi czekać.
Zakrywszy sobie oczy, Jadwiga jak weszła tak wybiegła od matki, oszalała...
W sypialni swej rzuciła się na łóżko i płakała.
Co się działo w sercu jej, wytłómaczyć nie potrafimy. Była-li tam resztka miłości, do której się przyznać nie chciała sama przed sobą, czy tylko obrażona i uciśnięta miłość własna?
Panna Klara, która wcale co innego zamierzając, była przyczyną takiego wzburzenia w domu, musiała się ukryć ze łzami... Księżna Jadwiga cały dzień została w swoich pokojach. Lecz jakiś los nieszczęśliwy ją prześladował. Co chwila natrafiała na książki, na papiery, na rzeczy, które Celestyna jej przypominały; odrzucała je z gniewem, darła, chciała zapomnieć, nie mogła.
— Niegodziwy! wołała — chce przed całym światem pokazać, że on był ofiarą, on jeden wspaniałomyślnym i czystym, a ja drapieżną, nierozumną, bez serca istotą... Klarą się posługuje... Cały świat pewnie o tem wiedzieć będzie, aby mnie potępić, a jego niewinnym uczynić męczennikiem.
I Jadzia płakała z gniewu.
Przez dzień ten przerzuciła co jeszcze miała kosztowności, chcąc je posprzedawać, aby ten gniotący dług spłacić; ale pozostałe precyoza ani trzeciej części nie były warte tego, co się Celestynowi należało, chociaż o dawniejszym długu nic księżna nie wiedziała.
Matka tej ofiary nie wzięła do serca bynajmniej. Była już tak niedostatkiem zobojętniała, że byłaby od kogokolwiekbądź najbardziej upokarzającą pomoc przyjęła, byle córkę i siebie ratować. Stan interesów oprócz tego, że się boleśnie czuć dawał na każdym kroku, był tak upokarzającym!!
Kilka razy ks. Eufrezya próbowała zajrzeć do córki, znajdując ją ciągle w tym samym stanie rozpłakaną, zrozpaczoną, należącą. Klara się jej na oczy pokazywać nie śmiała.




Celestyn już się o kulach przechadzał swobodniej trochę po swojem mieszkaniu, jeszcze nie mogąc na dół znijść po wschodach i nieustannie dopytując doktora, kiedy z pomocą laski tylko będzie mógł się pokazać na ulicy, gdy jednego dnia przywieziono mu z miasta karteczkę.
Pismo było kobiece i nieznane mu, dosyć niewprawne i niepoprawne. Z podpisu ledwie się domyślił, że list był od pani konsyliarzowej, która przybywszy do Warszawy, bardzo go widzieć pragnęła... Posłaniec czekał odpowiedzi.
Celestyn wyjść jeszcze nie mógł, a przyjąć u siebie, w tej izdebce biednej na strychu, zagraconej, ubogiej, smutnej, w której usiąść na czem nie było — nie miał odwagi. Nędza jego nadtoby się widokiem jej zdradziła.
W liście swym nie wspominała konsyliarzowa o Zastawskiej, ale serce mówiło Celestynowi, że ona jej pewnie towarzyszyć musi w podróży. Smutno mu się zrobiło i przykro... Gdyby chodzić mógł choćby z narażeniem na dłuższe cierpienie, byłby spróbował dostać się do Saskiego hotelu, lecz próba przekonała, że wschody zwłaszcza były nad siłę. Siadł więc pisać odpowiedź.
— „Szanowna i łaskawa pani!...
„Od kilku miesięcy złamana noga nie pozwala mi się ruszyć z domu, a nigdy mi moja bezwładność przykrzejszą być nie mogła niż dzisiaj. Mieszkam zaś tak wysoko, tak szczupło, tak po kawalersku, że przyjąć u siebie wstydziłbym się.
„Szlę więc pani serdeczne pozdrowienie, i wyraz żalu okrutnego, że rąk jej nie będę mógł ucałować i t. d.“
Chłopak pobiegł z tą kartką, a Celestyn pozostał nad stołem zadumany.
— Są bo poczciwe serca na świecie, mówił w duchu — są dobrzy ludzie... i są pociechy w życiu nawet takiem jak moje... Większej pociechy trudno nad to przekonanie, że przyjaźń i przywiązanie bajką nie są i romansem...
Osieroconemu Celestynowi, który od jednej Leokadyi czasem listy odbierał, a zresztą w świecie nie miał nikogo, ta wierna przyjaźń poczciwej konsyliarzowej była osłodą i rozrzewniła go. Próbował nogi ciągle, czyby na ten jeden raz nie mogła mu posłużyć; lecz nieznośny ból i osłabienie o wysiłku takim ani myśleć nie dozwalały...
Z południa, gdy dla zapomnienia o tej przykrości zajął się codzienną pracą, na strychu posłyszał głosy przytłumione i stąpanie, potem lekkie do drzwi puknięcie i wnet otworzyły się one szeroko, a wesoły głos zawsze ochoczej i żartobliwej konsyliarzowej wołał od progu:
— Proszę nie wstawać.
Za nią Celestyn ujrzał zarumienioną twarz madonny, która na widok izdebki i chorego, nagle pobladła.
— Jużciż było niepodobieństwem, abyśmy przybywszy do Warszawy, pana nie widziały! Daruj pan niesłychanemu natręctwu...
Celestyn starał się podnieść.
— Nie wstawaj pan! zawołała Milka — na miłość Boga!
To mówiąc, jakby zapomniawszy się piękna pani, wyprzedziła konsyliarzową i przybiegła do stołu, wlepiając oczy w wychudzoną twarz Celestyna.
— A! mój Boże — poczęła głosem drżącym — i pan tu tak sam, bez pomocy, bez usługi, na tym strychu... w takiej okropnej ciasnocie!
Załamała ręce i łzy się jej w oczach zakręciły. Konsyliarzowa tymczasem obejrzawszy się szukała krzeseł. Na jednem z nich leżały papiery, które ostrożnie zdjęła, podając je Milce, bo się lękała, aby chwiejąca się i widocznie osłabła nie upadła. Drugie wyciągnęła z kątka dla siebie. Celestyn rumienił się ze wstydu, lecz musiał udawać wesołego, był to jedyny sposób pokrycia tej biedy.
— Ta okropna ciasnota, jak ją pani nazywa — począł gorączkowo... właśnie dla mnie jest najdogodniejsza. Mam wszystko pod ręką, a pokoik ten przypomina młodość, akademickie czasy... Powietrze mam dobre, światło wyborne, spokój zupełny... Więcej mi nie potrzeba.
Uśmiechał się.
— I dworek sprzedany! ten taki miły dworek! — mówiła nieśmiało Zastawska — ja go tak dobrze pamiętam!
Celestyn się trochę zachmurzył.
— Są, rzekł, przykre konieczności w życiu... z któremi trzeba się pogodzić, gdy ich uniknąć nie można. Leodka poszła za mąż, mnie ztamtąd było daleko do miasta. Naówczas jeszcze miałem urzędową posadę...
Spuścił oczy, — Zastawska otwarcie płakała, i wyciągnąwszy rękę, chwyciła bladą, chudą dłoń Celestyna.
— A! jacy ludzie są nielitościwi, okrutni! wołała.
— Ja się na nikogo, nikogo nie mogę skarżyć, przerwał żywo gospodarz. Owszem znalazłem u ludzi tyle serca, współczucia, iż nie wiem jak im je zawdzięczyć.
— Lecz, żeby też... mruczała oburzona Milka — żebyś pan był zmuszony..
Mówić nie mogła, płacz połykany głos jej tłumił.
— Wie pani — zawołał Celestyn, zwracając się ku niej — co jest straszniejszego od ubóztwa? to jałmużna!
— Ale któż tak nazywa to, co z serca pochodzi — rzekła konsyliarzowa? — Wstydź się pan! Ludzie są przecię braćmi...
— Panie bo doprawdy sądzicie, począł gospodarz, zmuszając się do wesołości — że mnie tu tak źle i że ja byłem opuszczony; ale tak nie jest. Ojciec mojego szwagra najprzód najął mi to mieszkanie, bom je sam sobie wybrał, doktor Landler przychodził do mnie prawie codzień...
Konsyliarzowa wstała z krzesła.
— Gadaj pan sobie co chcesz, rzekła tonem swym rozkazującym, — niekoniecznie tu musiało być dobrze. Czekaj pan, ja stara gospodyni, gniewaj się nie gniewaj, muszę śledztwo zrobić.
Pomimo gwałtownej oppozycyi Celestyna, zostawując go przy stole z Milką, która mu w oczy patrzała spragniona i niespokojna, konsyliarzowa poszła w istocie po kątach, rozpatrując się w sprzętach, otwierając szafy, krzywiąc się na kawalerskie gospodarstwo.
— Słowo daję! wołała chodząc, — kto tu u pana utrzymuje porządek, wart dostać plagi. Wszystko poprzewracane... niech Bóg uchowa. Talerze od wczorajszego obiadu za piecem! niepomyte..
Celestyn protestował, rumieniąc się napróżno; konsyliarzowa najniedyskretniej zaglądała we wszystkie kąty. Tymczasem Zastawska, pośpiesznie zniżonym głosem, zbliżając się do Celestyna, mówiła:
— Na miłość Boga! pan tak tu zostać nie możesz... pan tu nigdy nie przyjdziesz do zdrowia. Co pan robisz w Warszawie?... Jedź na wieś... do nas... choćby do miasteczka... Zlituj się pan nad sobą, no, i nad temi co go — kochają!
Wyjąknęła to słowo i zawstydziła się.
— Pani masz serce anielskie — odparł Celestyn smutnie, — ale są losy i przeznaczenia, na które nawet anioły u Boga miłosierdzia uprosić nie mogą. Ja się na nie nie skarżę, lecz tę resztkę życia smutnego znoszę jako zasłużoną karę. Mówiłem pani, jak ciężką jest do dźwigania jałmużna... Ja jestem jak zwierzę, które czując koniec swój, idzie w gąszcze, w głębiny lasów, aby tam niewidziane... życia dokonało... Życie się nie rozpoczyna na nowo, gdy raz zostało złamane... Kości się zrastają — ale nie serce...
Konsyliarzowa powróciła do stolika z twarzą zasępioną.
— Słuchaj-no tylko uparty człowiecze... waćpan tu na tym strychu nie możesz zostać. Słuchaj i bądź posłuszny. My tu cały miesiąc musimy bawić w Warszawie, Milce kazano pić wody emskie, a ja chłopca chcę umieścić na pensyi, i dopatrzyć przynajmniej miesiąc, jak mu tam będzie, bo to pieszczoch co go trzeba powoli od macierzyńskiej piersi odzwyczajać. Musimy wziąć prywatne mieszkanie... pokój dla panaby się znalazł... doglądałybyśmy go trochę. Nas jest dwie i obieśmy stare (to mówiąc uśmiechnęła się), nikt nas o żadne bałamuctwo nie posądzi, ani pana kulawego i chorego... Jak Boga kocham!
Milka aż wykrzyknęła z radości, pochwyciła go za rękę...
— Panie Celestynie... zrób pan to.
— Na miłość Boga — to niemożliwe! Zastanów się pani. Coby ludzie powiedzieli?
— Powiedzą, że dwie litościwe baby, przerwała konsyliarzowa, pielęgnują kalekę, a zresztą niech sobie mówią co chcą.
— Niepodobieństwo! — zawołał Celestyn — mówić nawet o tem nie można.
Doktorowa ruszyła ramionami.
— Jeżeli pan myślisz, że się w ten sposób od nas uwolnisz, to się bardzo mylisz. Będziemy na strych przychodziły — nam tu nudno, znajomych nie mamy, musisz nas bawić.
Celestyn bełkotał coś niewyraźnie poruszony i skłopotany.
— Mój mąż, dodała konsyliarzowa, jakby się dowiedział, żem ja tu siedząc pana nie odwiedzała — śmiertelnieby się gniewał na mnie; a co się tycze Zastawskiego, ten także zalecał, aby żona przy wodach starała się rozerwać, i doskonale wie, że my tu pana znajdziemy, — a przyjaźń Milki dla pana nie jest mu tajemnicą. Cóż w tem złego?
Zastawska dziwne te wyznania swej przyjaciółki śmieszkiem smutnym potwierdzała.
— Jeżeli pan nie zechcesz się sprowadzić ze strychu — rzekła, — to my na ten strych chodzić będziemy musiały. To nie pomoże...
— A ja za każdym razem wstydzić się będę musiał nieładu, jaki tu panuje.
— Nie — nie — przerwała doktorowa, — bo ja tu ład zaprowadzę... nic nie pomoże, to kobieca rzecz...
— Ależ pani!
— Nic nie pomoże — odparła przyjaciółka. Zacznę rewizyę od bielizny, bo przysięgam, że musi być w najokropniejszym stanie.
Celestyn protestował...
— Ja się spodziewam, rzekł, że mi moja noga pozwoli wkrótce znijść choć o kiju...
— Zobaczymy, ale proszę się nie śpieszyć — wtrąciła doktorowa. Gdybyś pan z tego okropnego strychu chciał się wyprowadzić, toby go przecię dwóch ludzi na ręku zniosło... ale chodzić samemu... nie — nie!
Celestyn chciał pokazać, że się na złamanej nodze utrzymać już może, stanął, zbladł, a Milka co prędzej chwyciła go pod rękę i zmusiła usiąść. Tak dobrą godzinę przebył z niemi; a gdy nareszcie doktorowa oczyma dała znak przyjaciołce, że czas odejść, Milka wstała ociągając się, popatrzała na Celestyna, uśmiechnęła mu się, i nie mogąc już mówić, odeszła ode drzwi, jeszcze szląc mu wejrzenie.
Odwiedziny te chorego tak zmęczyły, że padł na łóżko bezsilny. Wstyd mu było, że jego ubóztwo tak podpatrzono...




Przeszło miesiąc pozostały dwie przyjaciołki w Warszawie. Czy pani Zastawska piła w istocie emskie wody, nie wiemy z pewnością, ale że ich potrzebować mogła, nie ulega wątpliwości. Przybyła ze wsi bledsza i mizerniejsza niż zwykle, pokaszlując po trosze, a pobyt w mieście niewiele się jej zdał pomagać.
Piękna twarzyczka madonny, spoważniała, tęsknotą jakąś okryta, przedłużyła się, schudła, oczy tylko nabrały blasku...
Konsyliarzowa pomimo oppozycyi pana Celestyna, przybywała jeżeli nie codzień, to bardzo często...
Zastawska jej zawsze towarzyszyła, i gdy ona przy stole rozmawiała z chorym po cichu, któremu książki przynosiła i kwiatki, tymczasem doktorowa gospodarowała po szufladach, i nie słuchając Celestyna, układała w nich i przewracała. Musiał więc w trochę opuszczonem mieszkaniu kawalerskiem niejaki ład się zaprowadzić.
Miejsca nawet przybyło więcej, bo doktorowa sprzęty inaczej poustawiała.
— Mężczyźni się na tem nie rozumieją — mówiła, — to kobieca rzecz porządek. Rządzę się jak szara gęś, ale w końcu przekonasz się pan, że się to na coś mu przyda...
W ciągu tych tygodni Celestyn nareszcie mógł się ważyć już o kiju wychodzić. Noga się dosyć dobrze zrosła, ale pozostała trochę krótszą i nakuliwał na nią. Choroba ta druga już starość przyśpieszyła. Lata cierpień w życiu się liczą podwójnie, jak w wojsku czasu wojennego. Pozostał jednak Celestynowi z dawnej męzkiej piękności jego wdzięk rysów wyszlachetnionych cierpieniem, obudzający współczucie. Historya człowieka malowała się w twarzy zbolałej, a spokojnej i zrezygnowanej. W sercu jego nietajona miłość Zastawskiej rozbudziła uczucie dziwne, dla niego samego niezrozumiałe. Kochał Jadzię, a jednak dla tej tak cicho i wiernie przywiązanej kobiety miał więcej niż przyjaźń, rodzaj uwielbienia wdzięcznego, chociaż z ust jego nigdy się nie wyrwało słowo, coby jej mogło dać nadzieję, że się ta przyjaźń zmieni w miłość wzajemną.
Milka była prawie szczęśliwa.
— Kocha mnie, mówiła konsyliarzowej, dla której nie miała tajemnic, — może nie tak jakbym ja pragnęła, ale i tego dla mnie do szczęścia dosyć. Innego nie spodziewałam się nigdy...
O! ta kobieta! ta kobieta — dodawała, myśląc o księżnie, — ona jak zepsute dziecko rajski ten owoc nadkąsiła tylko i rzuciła na gościniec... a ja... podjęłam go z pyłu i błota... i z rany jej ząbkami zadanej wyleczyć nie mogłam.
Zastawska zbliżyła się poufalej do Celestyna, on też ośmielił się więcej, nie przekraczając nigdy granicy, którą zaraz zakreślił. Na odjezdnem ze łzami poczęła go prosić po cichu:
— Panie Celestynie — jednej się domagam łaski: pozwól pisywać do siebie! Niech ta rozmowa papierowa zastąpi mi żywą, do której ja tak nawykłam, której mi brak będzie, iż bez niej — możebym już nie wyżyła...
Celestyn pisywać obiecał, ale dodał z uśmiechem:
— A jeśli zazdrosny mąż pani...
— Mój mąż nie jest zazdrosny, żywo odparła Milka — ja mu nie pozwalam!
— Ale listy mu się mogą nie podobać — mruknął Celestyn...
— Dla tego też waćpan będziesz pisał pod moją kopertą — przerwała konsyliarzowa — a ja wszystkie wasze sekreta będę szpiegowała...
Po wyjeździe dwóch pań, Celestynowi pusto było i smutno... ale położenie coraz przykrzejsze nie dozwalało trapić się widziadłami, rzeczywistość nieubłagana cisnęła i gniotła...
Radca, pomimo dobrych chęci, pracy dobrze się opłacającej nie mógł mu dostarczyć; to co zarabiał, nie mogło najskromniejszych życia wymagań zaspokoić. Sama pani radczyni, której i ożenienie syna nie było do smaku, i ten ciężar w domu się przykrzył, rada się go pozbyć była. Gderała na męża.
— Nigdy temu końca nie będzie, póki my go na strychu tu trzymamy. Trzeba się go politycznie pozbyć. Trudno abyśmy kalekę i nieporadnego człowieka utrzymywali dożywotnio... Juściż powinien sobie coś odpowiedniego wyszukać. Choć kuleje, ale coś robić może, byle znowu nie miał nadzwyczajnych jakichś pretensyj. Że był tam mężem jakiejś waryatki księżniczki, dla tego gdy nie ma nic, powinien pracować jak może. Gdzieśby buchhalterem, albo kasyerem został.
Radca mruczał, że i to niełatwo.
— Choćbyś mu się o co postarał sam, odpowiadała pani, ażebyśmy się go raz zbyli, bo to kołtun. Broń Boże choroby, bo wątły jest... zwali się wszystko na nas. Chłopca trzeba odrywać dla niego do posług, to tego to owego potrzebuje, a odmawiać przykro... Mnie to już dokuczyło...
Wiadoma rzecz, że gdy gospodyni domu pocznie taką wojnę przeciw bezbronnemu, mąż choćby najlepszego serca, ulega w końcu. Radca z początku bronił Celestyna, potem nabierać zaczął przekonania, że żona musi mieć słuszność. Ale, jak to było pozbyć się grzecznie lokatora, który bądź co bądź, płacił regularnie?...
Bo Celestyn, choćby nie dojadł — płacił.
Radca raz gdy mu naleganie żony mocno dokuczyło, poszedł na strych wieczorem.
— Słuchaj-no, panie Celestynie, a zrozumiej mnie dobrze i nie tłómacz sobie tego fałszywie. Jejmość moja głowę mi klekcze, że strychu tego potrzebuje, pono dla bielizny... Ty z twoją nogą powinienbyś się gdzieś umieścić niżej. Trzy piętra...
— Ale to się właśnie, odparł zarumieniony lokator, dziwnie zbiegło, bo ja miałem radcy podziękować za jego gościnność i wszystkie kłopoty, których byłem przyczyną. Mam już najęte mieszkanko.
— Doprawdy? spytał radca uradowany — no! to chwała Bogu, bo przyznaję się, że strasznieby mi boleśnie było...
— Ale, kochany radco — po tylu dowodach jego łaski...
Skończyło się na najczulszych wynurzeniach wzajemnych, a uszczęśliwiony mąż zwiastował jeszcze szczęśliwszej pani — iż strych będzie wolny...
Prawdą a Bogiem Celestyn nie miał mieszkania i był w kłopocie wielkim o nie... Tegoż dnia ruszył o kiju na miasto, aby sobie wynaleźć gdzieś stancyjkę. Coraz uszczuplające się fundusze o porządniejszem mieszkaniu nie dozwalały marzyć. Po całodziennym trudzie i bieganiu, na tyłach w ulicy Wareckiej, w domu dość brudnym i opuszczonym, udało mu się wyszukać ciemny pokój z przedpokojem, w którym mocno czuć wilgoć było...
Cena była przystępna, ale lokal tylko dla bardzo biednego i przymuszonego się gdzieś schronić człowieka był stworzony. Od roku nań nie miał właściciel amatora, chwycił więc pierwszego jaki się nadarzył.
Mury przesiąkłe były wilgocią, podłoga trochę pogniła, a widok z dwóch brudnych okien, na śmietnisko w podwórku i odrapane ogrodzenie... Cena za to nie zastraszała.
Pozostawało przeniesienie się, które z powodu starych sprzętów musiało być dość stosunkowo kosztownem. Celestyn z każdym groszem rachować się musiał, bo gonił ostatkami.
Odezwać się przez pannę Klarę do księżny choćby o procent, nie miał nigdy w myśli, i mrąc z głodu nie uczyniłby tego.
— Ja, mówił sobie — wszystko przecierpieć mogę, nigdy nie miałem dostatków, one sobie rady nie dadzą, ani się obchodzić bez tego, co dla nich jest koniecznością i życia warunkiem, nie potrafią.
Ulokowawszy się w izdebce przy Wareckiej, dopiero w dni kilka postrzegł Celestyn, że nowe życie tutaj nie będzie łatwe. Wilgoć dawała się czuć nietylko w powietrzu, ale w zranionej niedawno nodze, która po nocach rwać i boleć zaczęła. Oddychanie było ciężkie, bielizna wilgotna... wszystko czego dotknął, jakby rosą zwilżone... Wczesne palenie w piecu kosztowne było... Tymczasem razem z wyniesieniem się z kamienicy od radcy, ustała opieka jego nad wyszukiwaniem zajęcia. Roboty brakło. Stręcząc się po różnych miejscach, z trudnością znalazł Celestyn, parę godzin płatnych do utrzymywania książek kupieckich i regestrów.
Tymczasem na opędzenie głodu i to starczyło... Zdało mu się, że miejsce jakiegoś nauczyciela przy małej szkółce właściwszemby było i począł starać się o nie. Wszędzie jednak składać musiał swe curriculum vitae, a w niem stała odprawa z urzędu zagadkowa, dająca do myślenia. Pozbywano go się grzecznie, odchodził z uśmiechem rezygnacyi.
Noga złamana, chociaż już o kiju chodził nieźle, pod wpływem wilgoci nieznośnym bólem całe noce bezsennemi czyniła.
Zawlókł się do Landlera, prosząc go o radę. Doktor, który nie widział go od dość dawna, spojrzawszy na twarz zżółkłą i pomarszczoną, nasępił się.
— Cóż się stało? wszakże byłeś już zupełnie dobrze? zapytał...
— Nie wiem — odparł Celestyn, — mam bole w nodze okrutne... mieszkanie trochę wilgotne.
Landler spytał o adres, zanotował go sobie i przyjść obiecał. Nazajutrz zjawił się, ale obejrzawszy się do koła, aż zakrzyknął:
— Nie sposób tu mieszkać, zabijesz się!
— Wynieść się nie mogę, niepodobieństwo, mieszkanie na rok najęte, zresztą...
Celestyn nie dokończył. Nie było sposobu, Landler zgrzytnął zębami, kazał w piecu palić i okna otwierać — poszedł...




Ks. Eustachy zawsze jeszcze czekał. W mieście gdy raz mu się udało opinię publiczną dla siebie pozyskać, bawił się wcale nieźle, a odłączenie od żony bynajmniej mu nie dolegało...
Ks. Eufrezya nie mając już innego ratunku, sama pojechała do dóbr swoich, które jej oprócz Zbyszewa dotąd pozostały, w najmocniejszem postanowieniu sprzedania ich choć za bezcen. Zięć był o tem uwiadomiony, prawnie zapobiedz nie mógł sprzedaży, mimo wybiegów jakie chwilowo ją utrudniały. Trafił się nabywca, rozpoczęto likwidacyę długów... Książę dobrze się obrachowawszy, zmuszony był podstawić na swem miejscu kogoś, i sam przyjmując ciężary, pod cudzem imieniem, dobra zakupił.
Księżna się wcale manewru tego nie domyślała, szło jej choć o chwilowy tryumf i o podźwignięcie się jakimkolwiek kosztem w oczach ludzi. Z obrachunków summa dosyć znaczna, bo około dwudziestu tysięcy rubli, pozostawała do rąk księżnie. Był to co najmniej rok jaki życia swobodniejszego, dla Jadzi odetchnienie, a dla niej matka gotowa była wszystko poświęcić.
Lecz i tu ks. Eustachy się pilnował. Dłużnicy wekslowi, wątpiący, czy kiedy ze Zbyszewa co wezmą, zaczęli się zgłaszać i oponować przeciw wypłacie...
Zrozpaczona ks. Eufrezya broniąc się, zaledwie połowę spodziewanych pieniędzy, wyrwać potrafiła i z niemi uciekła do Warszawy...
Spragnione obie powrotu do tego życia, do którego były nawykłe, natychmiast zajęły się przywróceniem pałacykowi dawnej świetności. O płaceniu długów takich jak Celestyna, do których księżna przymuszona nie była, słuchać nawet nie chciała. Klara nie śmiała się odzywać; sprawa zdawała się zupełnie zapomniana. On ani się myślał upominać.
Najgłówniejszem zadaniem było zwycięztwo nad Eustaszkiem pozorne, z którego on śmiał się. Wiedział, że te dostatki nie potrwają długo. Nadchodziła zima: księżna chciała dom otworzyć; Jadwiga wymagała tego koniecznie. Służbę znowu zwiększono, pałacyk został odświeżony. Księżna matka pojechała do Żuliety, która właśnie ze wsi powróciła...
— A! zawołała rzucając się na szyję przyjaciołce i poruszając znowu z dawną swą żywością ruchliwą — a! winszuj mi! Sprzedałam nareszcie Ryszów, i oddychamy...
Cośmy wycierpiały, co ta biedna męczennica zniosła, ta moja anielska Jadzia — opisać ci nie potrafię... Ale Eustachy, który myślał, że nas głodem weźmie... zobaczy teraz, że to nie tak łatwo...
Księżna natychmiast zmieniając tok rozmowy, poczęła opowiadać, jakie zmiany zrobi na zimę w pałacu, że co czwartek: przyjmować będzie i co niedzielę małe dawać obiadki. Żulieta została zaproszona. Odżyła stara księżna... twarz jej nawet wybielała... i zdawała się niby wypełnioną, choć była nabrzmiałą tylko...
Na Jadwidze chwilowy ten tryumf jeszcze większe zrobił wrażenie. Zajęła się zaniedbaną swą toaletą, tem niezbędniej potrzebną, że reszta młodości coraz bardziej z twarzy znikała. Musiała się uciec do kosmetyków, które chwilowo ratowały, jak spirytusy niby krzepią bezsilnych, aby ich prędzej zniszczyć potem.
Sztuczna świeżość zajaśniała na twarzyczce już wczesnemi zmarszczkami, temi gwałtownych uczuć piętnami pokrytej. Były one zaledwie znaczne, z rana gdy wstawała ze snu, znikały we dnie, ale z każdym dniem zarysowywały się uparciej.
Na przekór mężowi, i jakby się nie troszcząc o to, że go gdzieś spotkać może, księżna rozpoczęła wizyty. Parę się razy trafiło, że się zetknęli w salonie, niby nie wiedząc, a Eustachy miał tyle delikatności obrachowanej, iż się cofał natychmiast, — chociaż szyderski uśmieszek dowodził, że zwyciężonym się nie czuł...
O procesie, o który Pirowski nie naglił, mowy jakoś nie było; obie strony wyczekiwały, która wprzódy się podda. Ks. Eufrezya zresztą z dnia na dzień żyć nawykła, o przyszłości myśleć nie lubiła... Jakoś się to przecież skończyć musi...
Książę oddalał się czasem do dóbr swoich, wracał z zupełną swobodą i zdawał się także o koniec nie troszczyć.
Świetnie rozpoczęła się zima w mieście, którą inaugurował obiad w pałacyku, po staremu z wielką wykwintnością i występem przez księżnę obmyślany.
Nie brakło na nim nic, oprócz starych sreber, które bezpowrotnie znikły, zastąpione nową porcelaną. Odzyskać ich już nie było sposobu.
Ks. Eufrezya sama jeździła, zapraszając rodzinę i znajomych, o których przytomność jej chodziło. Wahano się, wiedzieli wszyscy, że ten blask nowy trwać nie może długo, a obawiali się, ażeby katastrofa po nim mająca nastąpić niechybnie, — nie wymagała ofiar ze strony familii.
Nie garnęli się więc bardzo ochotnie bliżsi i dalsi. Szło księżnie wielce o hrabiego senatora, którego przykład mógł być rozstrzygającym. Sama więc pojechała do niego. Hrabia lubił obiady smaczne, i trudno mu było odmówić. Wahał się trochę, wymawiając różnemi urzędowemi obowiązkami, nareszcie przyrzekł.
Hrabia Tymoleon z żoną nie mógł odmówić także, Rymunda nie było w mieście, inni obiecali się stawić, a w dodatku miało być parę znakomitości, gdyż Jadwiga coraz więcej okazywała zdolności i lubiła się otaczać tymi, co ją ocenić mogli.
Po długich pustkach, dnia tego pałacyk znowu zajaśniał dawnym blaskiem. Brakło w nim tylko tego, którego nieobecność była — potępieniem jego postępowania. Księżna rachowała na to, że ją obiad zrehabilituje, a jego potępi.
Lecz rachuba była dość krucha. Jadzia i jej matka strojne znowu, jak niebywały od dawna, wystąpiły na przyjęcie ukochanej rodziny. Młoda pani wyświeżona, trochę pomalowana; wszystkim jednak wydała się jak była w istocie, zestarzałą, znędzniałą, zbiedzoną.
Wszystkie panie prawiły jej komplementa, ale po cichu, za wachlarzami mówiły sobie do ucha:
— Jak ta Jadzia nieszczęśliwa postarzała przedwcześnie! Co za oczy wpadłe... jakie marszczki koło nich! — a to ramię wyższe, uważasz jak coraz się staje wydatniejszem kalectwem? Biedna kobieta!
Stara księżna zgarbiona, już się odprostować nie mogła, ale poruszała się zawsze gorączkowo, aby okazać jak jest żywą. Chwilami nie dosłyszała już, a i oczy bez lornetki się obejść nie mogły.
Przybycie senatora było znakiem do podawania obiadu, gdyż zapowiadał księżnie, iż czasu mieć będzie mało. Jemu podała rękę gospodyni i posadziła go po stronie prawej. Hrabia był w dosyć dobrym humorze, inni w zwyczajnych, każdy pilnować się musiał, aby słówkiem jakiem nieostrożnem harmonii dnia nie nadwerężyć i nie wspomnieć nic o Eustachym, jak gdyby go na świecie nie było. Jadwiga zdobyła się dnia tego na wymowę świetną, na ożywienie, jakie rzadko okazywała. Znakomitości przyklaskiwały jej, i po kilku kieliszkach jeden z najsławniejszych mężów wyraził się o niej, że jest genialną.
Obiad zszedł w niczem niezamąconej wesołości, potęgującej się aż do końca.
Gdy kawę podano, a gospodyni mężczyznom wskazała gabinet, w którym palić mogli i gdzie już były na stole najprzedniejsze hawańskie cygara, senator ze swoją filiżanką wyniósł się zaraz, mrugając na hrabiego Tymoleona. Parę osób z familii wyszło za nimi.
Senator obejrzał się bacznie do koła, i na ucho zaczął szeptać Tymoleonowi:
— Słyszałeś?
— Co?
— Eustachego nową jakąś strategię, bo ja to nie za co innego mam, tylko za plan wojenny... rzekł senator.
— Ale cóż? ja o niczem nie wiem, rzekł Tymoleon.
— Słyszę dobra swe wyprzedaje... szepnął senator.
— Nic nie wiem!
— Ja także wiem o tem tylko z boku, ale z bardzo dobrego źródła, kończył hrabia. Za pierwszem widzeniem się z Eustaszkiem wprost go o to zapytam...
Dziwi cię może — dodał jakby czując potrzebę pewnego wytłómaczenia się, — że ja widując się z Eustachym, tu przybyłem? Ale nie widzę racyi, dla czegobym miał zrywać z tą naszą starą i z tą biedną Jadzią. Jadzia jest wcale niepospolitą kobietą, to rzecz pewna, ale jak wszystkie geniusze porywczą i nieszczęśliwą...
A — proszę cię, cóż powiesz o Eustaszku? Hę? jakie to było lekkie... wietrzne... a co to się z niego zrobiło? To pierwszy dziś finansista i spekulator. A co dawniej tracił zapamiętale, dziś jest na drodze do ogromnej fortuny.
Hrabia Tymoleon słuchał tych wynurzeń poobiednich, zapewne część ich kładnąc na karb wina i likworu. W istocie senator się nad swój obyczaj wywnętrzał.
— O sprzedaży dóbr nic nie słyszałem — odmruknął Tymoleon, — ale między nami mówiąc, bo ja mu tego wcale nie mam za złe, starą księżnę obdarł okrutnie. Ha! lepiej, że on zabierze, niżby stracić miała. A jej choćby miliony dać — przepuści.
— Przepuści! przepuści! potwierdził senator smokcząc doskonałe Curaçao, którego wziął drugi kieliszeczek.
— Zkąd pan senator wie o dóbr sprzedaży? spytał Tymoleon.
— Od osób dobrze poinformowanych — dodał cicho zapytany, — ale o tem tu mówić nie należy. Być może plotka umyślnie puszczona, bo strategista jest ten Eustaszek, i ho! ho! fine mouche! a baby swoje zna...
— Gdyby w istocie chciał sprzedawać — wtrącił Tymoleon, — powinienby familii o tem oznajmić, bo to są od dawna w imieniu będące posiadłości; ktośby z nas wykupił, by w obce ręce nie poszły...
— Między nami mówiąc — dodał senator patrząc w sufit — powinien był, mając tę myśl, jeśli miał tę myśl, mnie się jej zwierzyć. Ja mu dałem kilka dowodów życzliwości — nie chwaląc się.
Tymoleon spojrzał pytająco.
— Jakże — szepnął hrabia — przecież jam to zrobił, że zgnębił tego ichmościa, co to był Jadwigi pierwszym... Postarałem się, aby go z dobrej posady wyrugowano, i bez miejsca słyszę mrze głodem. A miałem z tem trudności niemało, bo w biurach stawali za nim, alem się uparł, i aż do ministra poszło, no — i na swojem postawiłem. Przepadł — jak ruda mysz...
Senator zdawał się tym czynem heroicznym wielce dumny: był to dowód siły i znaczenia.
Część towarzystwa zostawała na herbatę, po której w kółku mniejszem Jadzia raz pierwszy miała czytać jakiś początek poematu, którego przedsmak już miała jedna znakomitość i powiadała o nim, iż pomysł był genialny.
Hrabia senator wymknął się do domu dla zwykłej siesty poobiedniej.
Nazajutrz Tymoleon już chodził po mieście, niespokojnie się dowiadując o wyprzedaż dóbr księcia Eustachego. Chciał korzystać ze stosunków familijnych, aby je nabyć, jeśliby były tanie. A że gdy kto chce sprzedawać, zwykle musi puścić niedrogo — przewidywał na tem niezłą spekulacyę.
W mieście nic pewnego nie umiano powiedzieć, wiadomość o wyprzedaży jeszcze się nie była rozeszła. Prosto więc do źródła idąc, hrabia udał się do Maksa Szabera.
Mecenas przyjął go z należytem uszanowaniem, bo lubił się do panów zbliżać i poufalić z nimi. Z tem wszystkiem jednak wyciągnąć coś z niego łatwo nie było.
Hrabia przyjąwszy dobre cygaro, bo pan Maks palił i ofiarował tylko puros, wprost zagadnął mecenasa:
— Pan masz zaufanie i utrzymujesz interesa Eustaszka. Cóż to się za wieść rozchodzi, jakoby miał ochotę się wyprzedawać? Co to ma znaczyć? Czy to manewr tylko, czy rzeczywiście?
Spojrzeli na siebie, a mecenas obojętnie ramionami ruszył.
— Ja nic nie wiem o tem — rzekł obojętnie. Książę Eustachy, choć mam szczęście być z nim dobrze i służę mu — niechętnie się zwierza...
Prawdą jest, że ewentualnie mówił mi, iż mógłby w danym razie swe posiadłości wyprzedać dla jakichś widoków korzystniejszego nabycia...
Na wzmiankę o korzystnem nabyciu, hrabia Tymoleon poruszył się mocno.
— Gdzież to? co?
— Z tego mi się nie spowiadał, odparł mecenas.
— Ale przecież, panie Szaber, począł hrabia, gdyby istotnie miał zamiar sprzedaży, bez porady pańskiej się nie obejdzie. Reflektujże go, iż powinien dobra komuś z nas zaofiarować do kupienia, aby nie wychodziły z familii.
Maks się skłonił.
— Pewnie, że mu tę uwagę uczynię, jest to poniekąd obowiązek.
— Ale — niezawodnie obowiązek! z wielką stanowczością rzekł Tymoleon.
— Ja osobiście — dołożył, — byłbym panu wdzięczen — bo... nie jestem bez kapitałów, dóbr szukam, a wolałbym rodowe...
Wszczęła się rozmowa o księciu Eustachym.
— To dla mnie jest mało zrozumiały człowiek — odezwał się hrabia. Najprzód był utracyuszem szalonym, teraz...
— Panie hrabio! to niepospolity człowiek! zawołał Maks, — nie umiano go cenić. Dziś dojrzały, wytrawny, ho! ho! zajdzie daleko.
— Ale niestety! też z żoną nie szedł znowu tak daleko — mówił hrabia... To go stawi w pozycyi fałszywej. Raz potrzeba zrobić jakiś koniec.
— Z temi paniami? zapytał Maks śmiejąc się. Ja mogę panu hrabiemu ręczyć, że z naszej strony uczyniliśmy wszystko, co tylko było możliwe dla pojednania małżeństwa. Księżna matka byłaby może przystała na zgodę, ale żona ani chce słuchać.
— Nie umiał się z nią obchodzić — dodał Tymoleon, — kobieta trochę ekscentryczna, ale... głowę ma.
— A! ma! z przeproszeniem hrabiego, ma, ale wywróconą! zawołał mecenas.
Oba się śmiać zaczęli. Hrabia wstał i wyszedł, nie dowiedziawszy się wiele.
Tegoż dnia senator spotkał się w ulicy z ks. Eustachym i powóz zatrzymać kazał, dając mu znak, aby się zbliżył.
— Cożeś to książę niełaskaw na mnie? ani zajrzysz!
— Bo u pana senatora potrzeba antyszambrować! odparł wesoło książę — a ja jestem bardzo zajęty.
— Czem u licha?
— Jak to, czem? nie ma człowieka w świecie pracowitszego nademnie. Kłócę się z żoną, z jej matką, poluję, konie przyspasabiam na wyścigi.
— No — i ludzie mówią, że stanąwszy ledwie na nogach, dobra wyprzedajesz...?
— Ja? rozśmiał się książę, z pewnem zakłopotaniem. Ja? dotąd nie myślałem o tem; ale gdyby mi dobrze zapłacono! czemu nie?
— A dalej co?
— Inne kupiłbym tanio — rzekł książę.
— Tak, tak — mruknął senator, są ludzie co na podobnych frymarkach dorobili się, ale więcej pono potraciło.
Ks. Eustachy wydął usta.
— Czy pan hrabia masz ochotę co nabyć?
— Ja? ja? dajże mi pokój! — zawołał hrabia; ja w dobra ziemskie nie wierzę...
Rozstali się tak, a senator był tego przekonania, że Eustaszek nie myśli o dóbr sprzedaży...
Upłynęło miesięcy parę. W pałacyku trwało jeszcze wywołane nowemi resursami życie. Czwartkowe wieczory z razu niezbyt tłumne, gromadziły coraz znaczniejszą liczbę gości. Księżna coraz się szerszym kołom dawała poznać jako utalentowana autorka. Nie drukowała nic jeszcze, ale sława jej rozchodziła się już po mieście...
Wpraszano się na wieczorne czytania, aby módz mówić o nich potem...
Z księciem Eustachym trwało to dziwne zawieszenie broni, które każda ze stron na korzyść swą spodziewała się w końcu wyzyskać.
Właśnie jednego z tych czwartków, nadchodzący tu rzadko, zjawił się książę opiekun...
Matka powitała go dosyć zimno, bo w ciężkich przejściach, jakie przebyła, kilkakroć się do niego napróżno udawała o pomoc, a prośby jej zbywał milczeniem.
Tym razem książę zawsze bierny i neutralny, zdało się, że coś miał pilnego i ważnego do ks. Eufrezyi, gdyż wkrótce po przybyciu i usadowieniu się wyprowadził ją do gabinetu.
Jak na ks. Marcina był to krok wielkiego znaczenia. Poruszony był i niespokojny.
— Ja, ja — począł jąkając się — ja kuzynce dobrodziejce jak najmniej się naprzykrzam, czując jak mało pożytecznym jej być mogę... Zresztą moja opieka sama przez się ustała. Ale — zawsze ten szacunek i przywiązanie jakie miałem...
Księżna głową dziękowała, ironicznie się uśmiechając.
— Nie wiem, czy księżnie dobrodziejce wiadomo — to jest, czyby to prawdą być miało... ale mnie doszło dziś...
Tu zakrztusił się i zająknął. Ks. Eufrezya ponuro nań patrzała.
— Że finalnie — jakby ze wszystkich dóbr swych w kraju ks. Eustachy się wyprzedał, i to... z remanentami. A dalej, mówią, że wziął pasport i wczoraj nie wiem dokąd wyjechał...
Księżna się poruszyła mocno.
— Ktoś ci bajkę splótł! O wyprzedaży przeciężby ludzie wiedzieli — a dokądżeby miał wyjechać?
— Otoż to, że nie wiadomo! nie wiadomo — począł książę żywo. Z pewnych ust słyszałem, że kapitały za dobra wzięte, wszystkie gdzieś na banki zagraniczne przesłał. Coby to miało znaczyć?
— Co? oto po prostu — strachy na Lachy! Chce Jadzię zmusić, aby z nim żyła — a to jest niepodobieństwo. To kobieta... książę słyszałeś? na to się godzą wszyscy — genialna! On jej nigdy ocenić nie umiał.
— Tak — to pewno! potwierdził grzecznie dawny opiekun, — ale gdyby to prawda była!
— To nie może być prawdą! przerwała księżna. To nie ma sensu! to plotka! Dokądżeby wyjechał? po co?
Pomimo zaprzeczenia, księżna wstała z krzesła.
— Proszę cię, kochany kuzynie — dodała z uśmiechem, — ty nie słyniesz z tego, abyś bywał najpierwej uwiadomiony co się w świecie dzieje... bo mało cię to obchodzi; jużciż ktośby o tem więcej wiedział...
— Ale, proszę księżny — odparł, skłaniając głowę grzeczny opiekun, — ja sobie nie przypisuję, ażebym bywał uwiadomiony przed innemi; tylko ja tu wprost jadę z resursy, a w resursie wszyscy już o tem wiedzieli.
Księżna wstała...
— Ale, proszęż cię?
— Był jego plenipotent Maks Szaber, głoszono to przy nim, nie zaprzeczał. Proszę mi przebaczyć, że ja tu z tem przybiegłem, ale chciałem jakiejś pewności. Sądziłem, że tu ją znajdę.
Księżna pokręciła głową, znać jednak było, iż resursa pewne na niej uczyniła wrażenie.
Godzina była nazbyt spóźniona, aby sprawdzić się dawała przyniesiona nowina.
— Mistyfikacya jakaś! zamknęła księżna; ale zawsze wdzięczna jestem za dobrą chęć kuzynowi.
Książę się skłonił i za kapelusz wziął do wyjścia...
Wszyscy też rozchodzili się, a Jadzia znużona czytaniem i rozmową, natychmiast dawszy dobranoc matce, usunęła się do siebie. Księżna o niedorzecznej nowinie nie chciała córce wspominać, lecz mimo całego nieprawdopodobieństwa jej, była trochę niespokojna.
Książę w Warszawie zajmował w ostatnich czasach prywatne mieszkanie na Krakowskiem, dosyć obszerne, bo się u niego mężczyźni schodzili na grę wieczorami. Mimo zmiany życia dawna żyłka do kart nie opuszczała ks. Eustachego, ale grał ostrożniej i bardzo szczęśliwie.
Księżna wiedziała, że trzymał ekwipaż i miał dosyć liczną służbę. Rano więc zaufanego swego kamerdynera posłała na zwiady, nic mu nie mówiąc, prócz, ażeby się dowiedział, czy książę jest w Warszawie... Sługa, który bardzo pragnął zgody, aby nie cierpieć niedostatku, poszedł z wielką ochotą i wrócił w dobrą godzinę z miną zasępioną.
— Nie wiem co to ma znaczyć, rzekł; ale książę wyjechał i mieszkanie odnajęte, konie i karetka sprzedana, a Tomasz, który u niego służył, powiada, że wszystkich ludzi poodprawiał, oprócz Stefana, którego wziął z sobą.
— Nie wiedzą, dokąd wyjechał?
— Gadają, że gdzieś za granicę, na wojaż, czy co.
Księżna usłyszawszy to, ubrała się co prędzej i kazała wieźć do Żuliety. Miała już na ustach pytanie, gdy spojrzawszy w twarz przyjaciołce, taką z niej wyczytała litość jakąś i pomieszanie, że wyrazy jej na ustach zamarły.
— Żulieto, siostro moja droga! słyszałaś co? zawołała...
— Niestety! odparła przyjaciołka... Wierzyć mi się nie chce... A ty? wiesz co?
— Eustachy uciekł — wyprzedał się! wykrzyknęła księżna. Tak mówią — doszły mnie wieści. W Warszawie go nie ma! Wiesz co?
— Niewiele więcej! westchnęła Żulieta... Jeżeli to prawda — to najnikczemniejszy z ludzi. Wiem, że dobra wszystkie sprzedane... to nie ulega wątpliwości. Wykonał to z pomocą Szabera tak potajemnie, że się ludzie dowiedzieli dopiero, gdy wszystko było skończone. Aż do ostatniego dnia nikomu słowa nie bąknął, nie dał nic poznać po sobie. Gdy już podobno pasport miał w kieszeni, wstąpił do senatora na pożegnanie. Powiedział mu, że dla zdrowia musi gdzieś na południe... do Kairu... nie wiem co skłamał. Pani Piotrowej, w której dawniej się kochał, oświadczył, iż zapewne długi czas zabawi po za krajem, aby zapomnieć przykrych doznanych w nim zawodów.
— Nie! to niepodobieństwo — odezwała się ks. Eufrezya podraźniona do najwyższego stopnia. Jadzia nie wie o niczem, ale ja muszę dojść prawdy... Żulieto, na miłość bożą, napisz karteczkę do Szabera, aby tu przybył... Chcę wyjść z tej straszliwej niepewności.
Litując się nad położeniem biednej matki, Żulieta siadła pisać i wyprawiła posłańca, ale pana Maksa niełatwo było pochwycić. Godzin parę kazał czekać na siebie. Zjawił się nareszcie w porannym stroju miejskiego dandysa, podobniejszy do członka stowarzyszenia złotej młodzieży niż do poważnego prawnika.
Na widok starej księżny, który tłómaczył wezwanie, lekki uśmieszek przebiegł mu po ustach.
— Panie mecenasie, rzucając się ku niemu poczęła Zulieta, zaklinam — cię, mów prawdę, co się z ks. Eustachym stało? Ale — jakeś człowiek uczciwy — prawdę mów, prawdę całą.
Szaber głową pokręcił...
— Prawdę? powtórzył — a gdyby ona bardzo gorzką być miała?
Księżna mu przerwała:
— Proszę, bez ogródki!
— W dwóch słowach zamknę wszystko, lakonicznie odparł Maks: książę się całkowicie wyprzedał... Cały kapitał umieścił w Paryżu na banku, a sam — jak mi się zdaje, wyemigrował bezpowrotnie.
Ks. Eufrezya krzyknęła, i gdyby nie ratunek Żuliety z wódką kolońską, zemdlałaby pewnie. Łkać zaczęła i płakać, nie zważając na przytomność obcego świadka.
— A! to ja! to ja wszystkiemu winna jestem! wołała — ja go prowadziłam, zawierzyłam. Tak się ułożyć umiał... Jadzia moja! nieszczęśliwa Jadzia!
Szaber wstał już z krzesła, czując się zbytecznym, ale Żulieta go wstrzymała.
— Mecenasie — proszęż cię... mów! ty najlepiej wiesz — jakże do tego przyszło? kto mu tę niepoczciwą myśl poddał?...
— Myśl tę z pewnością sam sobie stworzył, rzekł Szaber. Nikomu, nawet mnie się z nią do ostatka nie zwierzał. W sprzedaży dóbr nie było nic nadzwyczajnego... Spekulacya... Dopiero gdym się dowiedział, że kapitały wysyła na bank jakiś obcy, zacząłem się czegoś domyślać.
— Wszystko wyprzedał? podchwyciła Żulieta.
— Tak dalece, że sprzedał nawet ruchomości, konie, powozy i pamiątki po rodzicach. Małą jakąś część wyprawił potajemnie, jak się zdaje do Paryża. W kraju nie zostało mu nic, bo nawet summy, których odebrać nie mógł, ze stratą innym cedował...
— Niepoczciwy! łkała księżna.
Żulieta stała z rękami załamanemi. Szaber patrzał z politowaniem nakazanem przyzwoitością, w istocie obojętny i chłodny.
— Myślisz, że się ekspatryował zupełnie? zapytała gospodyni.
— To nie ulega wątpliwości, rzekł Szaber. Mieliśmy z sobą rachunki, był więc u mnie na kilka godzin przed wyjazdem. Wprost i otwarcie mi powiedział, że do kraju powracać nie myśli, osiądzie zapewne (odbywszy podróż) w Paryżu, i tam — chce się bawić grą giełdową, spodziewając się zrobić miliony.
Szaber się uśmiechnął.
— Byle, — dodał — nie stracił na giełdzie co wywiózł, bo w takim razie jak niepyszny pan będzie musiał znów powracać, aby go familia dla honoru domu sustentowała...
Umysł zawsze miał niespokojny, — zakończył mecenas. Szkoda człowieka...
Po odjeździe Szabra, księżna Eufrezya długo nie mogła się zebrać na męztwo, aby powrócić do domu i córce nowinę tę zwiastować. Chociaż małżeństwo było rozerwane, choć Jadwiga miała teraz prawdziwą nienawiść do człowieka, który ją bezlitośnie zdradził — nie szło o niego, ale o przyszłość dwóch kobiet zrujnowanych i związanych z nim węzłem, który zerwać teraz było prawie niepodobieństwem.
Księżna stara, jakkolwiek płocha i nieumiejąca rachować, wiedziała, że jej tylko teraz odłużony zupełnie Zbyszew pozostał i pałacyk w Warszawie, którego hypoteka także już była nad miarę obładowana. Książę Eustachy unosił z sobą wszystko co im wychwycił, a można było przewidzieć, że kapitały swe tak ulokuje, aby ich prawnie nikt tknąć nie mógł.
Nie szło o człowieka, ale o byt przyszły...
Ks. Eufrezya uczuła się tak osłabioną, a tak się obawiała piorunowego skutku nowiny na córkę, że posłała po Landlera, bez niego nie śmiejąc do pałacu powracać.
Tego nierychło wyszukano, tak, że ks. Eufrezya spóźniła się na obiad do domu. Z doktorem umawiała się właśnie, jak mieli córce, przygotowawszy ją, oznajmić o ucieczce, gdy w progu salonu z twarzą zognioną, oczyma zaiskrzonemi, brwią zmarszczoną spotkała ich Jadzia...
Śmiech sardoniczny miała na ustach wykrzywionych konwulsyjnie.
— Mama zapewne już wie! zawołała trzęsąc się i śmiech udając, książę Eustachy był tak łaskaw uwolnić nas raz na zawsze od siebie... Mama wie?! A! to wyborne!
Ks. Eufrezya płacząc, ściskać ją zaczęła.
— Dziecko, uspokój się!
— Ja jestem zupełnie spokojna, poczęła gorączkowo Jadzia — ja się tem niewymownie cieszę; przynajmniej raz na zawsze wolna jestem od tego człowieka, który mi ciężył jak kamień.
Landler zaczął szeptać, życząc pomiarkowania i cierpliwości.
— Nie lękaj się, doktorze — odpowiedziała Jadwiga — ja wcale rozdraźniona nie jestem. Jestem szczęśliwa. Nie będę go widziała, czuję się wolną, nie będzie mi się narzucał ze zgodą i swemi dobrodziejstwami.
— Ale on nas odarł i zrujnował! zawołała matka.
Jadzia ramionami poruszyła.
— Wolę ruinę niż niewolę — odparła dumnie.
To powiedziawszy, żywym krokiem powróciła do swoich pokojów...
Tegoż dnia cała rodzina uwiadomiona była o wypadku, który najrozmaiciej kommentowano. Potępiali wszyscy ks. Eustachego jawnie, lecz po cichu wiele winy składano na księżnę matkę i na Jadzię. Z kondolencyami przybywali członkowie familii, tak się obrachowując, aby biletami zastąpili kłopotliwe odwiedziny. Czuć było, że postrach ruiny i obawa, aby nie wzywano na pomoc, rozpędzały najbliższych: książę opiekun był zmuszony jechać do dóbr swych, senator nagle ruszył w odwiedziny o mil kilkadziesiąt, hrabia Tymoleon położył się i nikogo nie przyjmował...
Ale nazajutrz po tym dniu przełomu i ks. Eufrezya zachorowała ciężko. Wszystko co ostatniemi czasy przecierpieć musiała, obawa o los córki, ukryte przekonanie własnej winy, wyczerpały siły jej.
Doktor Landler wezwany w nocy, nie śmiejąc tego objawić córce, powiedział pannie Klarze, iż nie ma żadnej nadziei ocalenia:
— Przygotuj pani młodą księżnę, ja za nic nie ręczę.
U łoża chorej obudziło się jakby uśpione i nie zawsze jawne przywiązanie Jadwigi do matki. Przeczuwała ona stratę, i nie odchodziła od biednej, która w straszliwej gorączce rzucała się, krzyczała i w widzeniach obłąkanego umysłu wywoływała bolesne wspomnienia przeszłości, która jej na sumieniu ciężyła. Chociaż doktor nie obiecywał nawet kilku dni życia, cierpienie się przeciągnęło dłużej niż rachował. Nastąpiła prostracya, znękanie, senność, ostatni płomyk dogorywał i zgasnąć nie mógł. Jadzia nie oddalała się ani na chwilę od matki, oczu z niej nie spuszczając, trzymając ręce stygnące, szepcząc jej słowa, których umierająca już ani posłyszeć, ani zrozumieć nie mogła. Czuła tylko może ten uścisk córki ukochanej, i niekiedy dłoń wysiłkiem jakimś kurczyła się, ciągnąc ku sobie tę jedyną, którą chciała widzieć szczęśliwą, a uczyniła tak biedną.
Gdy po tygodniu walki i męki, w nocy księżna z jękiem bolesnym wyzionęła ducha, Jadzi rękę trudno było z zawartych palców nieboszczki wydobyć.
Znużona córka na pół żywa na ręku sług odniesiona została do łóżka, przy którem siadł nieodstępny poczciwy doktor...
Od domu tego upadłego pierzchnęło wszystko... nie został nikt prawie, coby litościwą mu podał rękę. Żulieta, która chorą odwiedzała, z płaczu i wrażenia rozchorowała się sama...
Nie było komu zająć się nawet pogrzebem, tak, że doktor po długim namyśle, próżno sobie nałamawszy głowy, w jedną stronę napisał do Podroby, w drugą musiał kazać dać znać Celestynowi. Ten choć nie mógł w niczem innem dopomódz, przynajmniej osobistem staraniem i dozorem przyczynić się mógł do utrzymania porządku.
Choroba Jadzi czyniła możliwem wezwanie go, bo się z nią spotkać nie miał i ona o nim nie wiedziała.
Celestyn, który gorzej cierpiał na nogę i nocami jęczał z bolów reumatycznych, na pierwszą wieść, iż się tam na coś przydać może, ubrał się i o kiju do pałacyku pośpieszył. Tu także panowało zamieszanie, tak nie wiedziano kto miał rozkazywać i słuchać, tak potracono głowy, iż przybywającego Celestyna, którego ludzie zaledwie poznać mogli — powitano jak zbawcę. On więc musiał starać się o wszystko... Pogrzeb, na który w całym domu ledwie się paręset złotych znalazło, Celestyn wyrobił na kredyt, biegając, zaklinając, poręczając. Ostatni zegarek zastawił, aby dopłacić co brakło za trumnę, której magazyn dać nie chciał, tylko za gotówkę.
Stan księżny Jadwigi nie dozwalał ani mówić z nią o tem, ani żądać jakiegoś rozporządzenia. Tymczasowe złożenie zwłok, bardzo ciche i skromne odbyło się bez rodziny... Za trumną jechała kareta pusta pani Żuliety i o kiju szedł z odkrytą głową, wmieszany w tłum człowiek blady, zestarzały przed czasem, odziany ubogo...




Podroba, którego naglono listami, aby natychmiast przybywał, kazał dość długo czekać na siebie. Tymczasem dzięki staraniom Landlera i resztkom sił, Jadwiga powoli przychodzić do siebie zaczęła. Pierwsze jej zapytanie było o pogrzeb matki.
Uspokojono ją tem, że tymczasowe zwłok wyprowadzenie się odbyło — jak było powinno.
Kto się o to starał, kto i czem koszta opłacił, księżna nie spytała nawet. Tak była nawykła do tego, że się wszystko dla niej składało i robiło samo, bez jej wiedzy, że znajdowała naturalnem, iż i teraz jakaś niewidzialna ręka oszczędziła jej troski...
Żulieta wstawszy z łóżka, przybyła do niej z pociechą.
Ona pierwsza zapytaniami swemi rozbudziła w Jadzi poczucie potrzeby zajęcia się osobistego losem swoim.
Księżna zdziwiona była w początku, gdy usłyszała, że się potrzeba naradzić i coś poczynać. Zdało się jej po małym namyśle, że przybycie Podroby na wszystko zaradzi. Znała dawnego opiekuna nieudolność, bo często słyszała matkę śmiejącą się z jego potakiwania i nicości, wiedziała, że na nikogo z rodziny liczyć nie mogła... Zostawał jej ten jedyny stary sługa, o którym przekonana była od dawnych czasów, iż więcej o sobie myślał niż o nich — ale on jeden znał interesa, on jeden miał wspólną z nią korzyść w ich uregulowaniu. Spodziewała się, że o sobie nie zapomni, ale i jej przyjdzie w pomoc.
Nie mając wyobrażenia najmniejszego o stanie majątkowym, a pamiętając tylko, że Zbyszew jej zostawał, sądziła, że dawny tryb życia, choćby na trochę skromniejszą skalę, dalej się może utrzymać.
Podroba przybył nareszcie, czarno ubrany, zgarbiony, płaczący po dobrodziejce, lecz dobrze przygotowany wprzód do tego co miał mówić, radzić i jak położenie wyzyskać. Szepnął żonie w chwili wyjazdu:
— Panów nigdy dyabli nie biorą, człowiek powinien o sobie i o dzieciach pamiętać.
— A — pewnie, potwierdziła żona. Zagoście trzeba Zastawskim zapewnić, no — a reszta!!
— Reszta jak na długi starczy... podziękować Panu Bogu! dokończył Podroba.
Spóźnił się zresztą i dla tego rządca do Warszawy, że wiadomość o ucieczce księcia i śmierci ks. Eufrezyi niezmiernie wiele mu do czynienia dawała. Potrzeba było po cichu remanenta przeprowadzać do... majątku zięcia i syna, niektóre nieobjęte inwentarzami rzeczy posprzątać, słowem należycie zrządzenie Opatrzności bożej wyzyskać. Wszystko to bardzo szczęśliwie i tak zręcznie wykonane zostało, iż oprócz małej liczby opłaconych za milczenie ludzi, żywa dusza się nie domyślała manewru tego.
Podroba stanąwszy przed Jadwigą, począł od tak rzęsistych łez, od takiego łkania, że choć ona w rozczulenie niebardzo wierzyć była skłonna — poruszyło ją to nieco...
Po kilkakrotnem jęknieniu:
— Nie ma naszej drogiej pani, nie ma dobrodziejki mojej... — Podroba ledwie nieledwie zebrał się na odpowiedź tyczącą interesów, prosząc o folgę do jutra, dopókiby się nie utulił w żalu.
Nie wzywając nikogo do porady, Jadwiga sama z nim zamknęła się dla rozmówienia w sprawie Zbyszewa.
Celestyn, który pogrzebem się zająwszy znikł, bo mu się tu pokazywać nie godziło, tak jednak niespokojny był o przyszłość tej drogiej Jadzi, która wspomnienia jego znosić nie mogła, iż ukradkiem dobiegł się coś dowiedzieć od panny Klary.
Ta oznajmiła mu o przybyciu, i o tem, że Jadwiga, która — jak to Celestyn wiedział najlepiej — najmniejszego o żadnych interesach wyobrażenia nie miała, sama z Podrobą przygotowywała się je układać. Nikt lepiej nad biednego kulawego nie znał tych interesów. Ucieczka księcia do wściekłości go niemal wzburzyła. Wiedział, że Jadwiga pozostanie teraz bez ratunku niczyjego, bez opieki... i zapomniawszy o sobie — postanowił, choćby przebojem, choćby podstępem ratować tę, którą zawsze zwał jeszcze swą żoną, swą ukochaną Jadwisią.
— Panno Klaro, dobrodziejko, wołał ręce składając: przez miłość, jaką masz dla tego domu, zrób, zrób co zechcesz, jak chcesz: niech ona mnie nie widzi, ale niech pozwoli, abym ja jej pomógł, bo ją Podroba do reszty obedrze...
— Ale jakimże sposobem ja to mogę zrobić, odparła Klara, — kiedy przed księżną nazwiska pańskiego wspomnieć nie można? Bom ja już miała z temi trzema tysiącami!
— To były inne okoliczności, położenie inne — mówił Celestyn, — dziś się to zmieniło... Ona sama, sierota, sierota, nie rozumie nic... będzie oszukana i do ostatniej nędzy przyprowadzona, Panno Klaro, choćby się gniewała, trzeba ratować! mnie serce pęka, — zlituj się...
Klękał przed nią prawie Celestyn, stara sługa płakała, ale jak tu było się ośmielić?
Rozmowa z Podrobą, przerywana jego ubolewaniami, zaklęciami, podnoszeniem oczu ku niebu i rąk łamaniem, — skończyła się objawieniem tak zrozpaczonego stanu interesów, iż Jadwiga usłyszawszy wyrok ostateczny, zaniemiała.
— Nie słuchano mnie, mówił stękając poczciwy Podroba. Zaklinałem księżnę nieboszczkę... Ledwie się z jednej strony połatało, z drugiej już dziury były. Przytem, niech mu Bóg nie pamięta, książę Eustachy nas zgubił, ten dorznął... ten!... Dziś już choćby księżna pani nie chciała, potrzeba Zbyszew sprzedać, bo nie, to go zabiorą. A żeby z niego wiele pozostało. Gdyby choć cokolwiek...
Po długich opowiadaniach i wykładzie z notatki summ i procentów zaległych, gdy znużona ks. Jadwiga odeszła do swojego pokoju, wiedziała tylko jedno — iż była bez ratunku zrujnowana.
Pod wrażeniem tej klęski padła w krzesło, i do stojącej przed sobą Klary zawołała jakby mimowolnie:
— Nie ma ratunku!
Załamały się jej ręce wychudłe, zwisła głowa, płakać zaczęła.
— Jest ratunek, proszę księżny, zbierając się na odwagę rzekła sługa. Jak Boga kocham, jest ratunek, ale — ja nie śmiem mówić, a księżna go użyć nie zechce.
Jadwiga oczy podniosła.
— Gdzie? jaki?
— Jest — powtórzyła Klara — ale ja już nie mam odwagi mówić.
— Mów...
— Proszęż się nie gniewać — poczęła Klara... Jeden jest człowiek poczciwy i prawdziwie przywiązany, co ostatni grosz swój oddał, a i życieby gotów. Ale ja imienia jego wymówić nie śmiem... Co księżna myśli? Czy byłoby komu nieboszczkę przystojnie pochować, gdyby nie on? kto się zajął pogrzebem?
Księżna oczy sobie zakryła i jęknęła.
— Niech już będzie co chce — mówiła gorąco Klara — księżna go nie potrzebuje widzieć, ani wiedzieć o nim, niech powie słowo... Ten człowiek dziś biedny, kaleka, gotów na wszystko, byle ratować ją. On zna z dawnych czasów interesa, on z Podrobą sobie rady da...
Jadwiga płakała.
— Nie mów mi o nim — wyjąknęła. Ten człowiek zawstydza mnie, upokarza i oburza swoim uporem... Nigdy więc od niego nie będę wolna? Wyobraża sobie, że ma jakieś prawo mieszania się.
— On się do niczego nie wtrąca — przerwała Klara, — ale kiedy ciało nieboszczki leżało na marach, a trumny czem nie było zapłacić, on ostatni zegarek zastawił.
Krzyk boleści i zgrozy wyrwał się z piersi Jadzi.
— O Boże mój! jakżeś mnie ukarał!
— Co bo księżna mówi? — odparła, coraz się na odwagę większą zbierając Klara, — to nie kara, ale łaska Pana Boga.
Nic nie pomogły prośby starej sługi, księżna odprawiła ją, dając znać ręką, że chce być sama, i z płaczem rzuciła się na łóżko.
Wieczorem przy rozbieraniu się, po nowej rozmowie z Podrobą, cichym głosem szepnęła księżna Klarze:
— Róbcie sobie co chcecie... Ja ani go widzieć, ani mówić nie mogę. To nad siły moje... Powiedz mu tylko... niech ratuje mnie... niech robi co może.. I to ostatnie upokorzenie znieść muszę. Jestem osierocona, — nikt, nikt...
Klara szczęśliwa, że pochwyciła słowo, uspokoiła księżnę i natychmiast posłała po Celestyna.
— Słuchajże pan — rzekła — gadaj z Podrobą, rób co chcesz, ale księżna zastrzegła, abyś się jej na oczy nie pokazywał.
Celestyn chwycił się całować jej ręce.
— Gdzie Podroba? zawołał, kij chwytając — idę do niego.
— Dali mu stancyę w żółtym pokoju...
Celestyna już nie było.
Rządca posilał się szklanką grogu, patrząc w okno melancholicznie, gdy wszedł Celestyn. Nie poznał go w początku, tak straszliwie nędznym, ubogo odzianym był i zmienionym. Dopiero gdy się zbliżył, Podroba krzyknął.
— A! to pan! ale któżby się domyślił?
— Widzisz, postarzałem i okulawiałem — odparł prawie wesoło Celestyn.
Rządca nie domyślał się co go tu sprowadzać mogło...
— Ja przychodzę do pana — odezwał się, siadając dla bolącej nogi Kormanowski — nie z własnej woli, ale — z zezwoleniem i za wiedzą księżny. Wiadomo panu z dawnych czasów, iż ona nigdy w żadne interesa nie wglądała i wcale się na nich nie zna... Familia opuściła ją — stary sługa jak ja — jeden pozostał... Pan także z dawna jesteś przywiązany do tego domu. Ratujmy tę nieszczęśliwą.
Podroba, który się podobnej interwencyi wcale nie spodziewał, ani mógł w nią z razu uwierzyć — pobladł. Pamiętał, że Celestyn rozpatrywał papiery i że się dobrze poznał ze sprawami Zbyszewa... Uląkł się — słowa nie umiał wymówić, jąkał się.
Trząsł głową. Nie wiedział jak zapobiedz, co odpowiadać; nie był przygotowany.
Celestyn milczał, dając mu czas do namysłu.
— Widzisz pan we mnie plenipotenta księżny... Mówmy o interesach...
Podroba ocierał pot z czoła.
— Zdesperowane są — wyjęknął, — zdesperowane... Ks. Eustachy... nieboszczka księżna, świeć jej Panie... Co tu mówić! to się dziś wszystko rozleci i runie...
— Próbujmy podeprzeć — rzekł Celestyn. Ja stan interesów zbyszewskich znam dosyć dobrze. Dawaj pan papiery, rozpatrujmy.
Podroba miał przygotowane notaty, ale nie dla badawczych oczu Celestyna. Nie mógł mu ich złożyć bez... kompromitacyi. Zająknął się.
— Ale co tu papiery! co tu znaczą regestra!... wszystko zgubione... mówił zmieszany.
— Zatem, niechże ja się przekonam... dodał Celestyn...
Chwycił się za głowę rządca.
— Słowo honoru uczciwego człowieka — począł bełkocząc — ja — ja głowę straciłem z tego wielkiego żalu po mojej dobrodziejce... Jeszcze do siebie przyjść nie mogę, niech pan mi da trochę czasu... A! Boże miłosierny! Pan sądzi, że ja sam, po tylu latach wiernych posług — dziś... nie wiedzieć gdzie głowę przytulić... dzieciom się zdać na łaskę.
— No! tak źle nie będzie! rzekł Celestyn.
W głosie poczuwszy jakby odrobinę szyderstwa, rządca ton zmienił...
— Panowie wszyscy nas nieszczęśliwych posądzacie!... zawołał... Tyle lat wiernych usług... w końcu jeszcze kalumnie nagrodą.
— Nikt o tem nie mówi — uspokoił go Celestyn... Ja z ufnością się do pana obracam: ratujmy wspólnemi siłami. Na kiedyż konferencya?
Podroba już był z czułości swej zupełnie wyleczony i zimny.
— Muszę się przecię przygotować. To panie — chaos! Nieboszczka niech jej Bóg świeci...
— Nie mamy tu już co o przeszłości mówić — przerwał Kormanowski. Co się stało... na to nie ma rady... ale o przyszłość idzie.
Ruszył ramionami rządca.
— Jutro ja rano przybywam — rzekł Celestyn, — przygotuj pan papiery... Rzeczy zwłoki nie cierpią, każdy dzień drogi...
Skłonił się Podroba, do jutra myślał jeszcze choć spróbować przerobić wszystko.
Po wyjściu Celestyna, zameldował się do księżny Jadwigi; lecz tu na straży stała Klara, przewidująca co się knuło: powiedziano mu, że pani chora i nikogo nie przyjmuje...
Celestyn zachował był z czasów pobytu w Zbyszewie wszystkie notatki, które rozpatrując papiery, powyciągał z nich. Wieczór więc i część nocy spędził na ich czytaniu... Pozwolenie dane mu tak go uszczęśliwiało, takim napełniało życiem nowem, iż czuł w sobie siły i dźwigał się, jak gdyby wszystko co przecierpiał, zapomniał.
Plan już miał w głowie gotowy. Potrzeba było pałacyk poświęcić, część klucza sprzedać, oczyścić o ile się da resztę i zapewnić księżnie choć skromną niezależność na wsi. Zdawało się to wykonalnem.
Stanął więc do walki z Podrobą, przygotowany do niej, z energią i postanowieniem rozpaczliwej obrony interesów księżny. Zadanie z rządcą łatwe nie było. Ten też własnej sprawy zażarcie bronić postanowił. Miał na to tysiące środków od dawna wymyślonych, i na zawikłanie, a mnogość szczegółów poplątanych umyślnie rachował.
Celestyn, któryby osobistego interesu nie miał ani odwagi, ani cierpliwości popierać tak zapalczywie, dla Jadwigi gotów był posunąć się do ostateczności.
Po wymianie słów kilku, które poznać dały, na jakich podstawach stary rządca się opierał, Celestyn odezwał się otwarcie:
— Mało mnie pan znasz, a może z fałszywej strony; oświadczam więc panu, że ja dla ratowania księżny nie będę się wahał posunąć do najostateczniejszych kroków. Rozpatrywałem rachunki, znam ich słabą stronę, odkryję w nich nadużycia... zgubię pana jeśli mi to do ratowania księżny będzie potrzeba. Zatem nie sądź pan, abyś mnie zmógł pozorami.
Na tę apostrofę Podroba odparł narzekaniem. Uderzył się w piersi, Boga wzywając na świadectwo; oburzył się jako pokrzywdzony, rozpłakał, nie chciał mówić o niczem. Lecz gdy wszystko to nie pomogło, ostygł z wolna. Celestyn cyfr żądał i siedział zimny, nieporuszony jak skała...
Zaczęły się kontrole, rachunki, zbijania, ustępstwa, sprawa weszła na drogę zbliżającą do celu.
Kiedy niekiedy tylko rządca narzekał, że jest zgubiony, że musi wynijść z torbami. Celestyn na to nie odpowiadał i ciągnął dalej rachunek.
Interesa w istocie złe bardzo były... Coś jednak ze Zbyszewa przy sprzedaży pałacyku, ratować się dało...
Dwa czy trzy razy musiano przerywać rażące spory, ale Celestyn siedział uparty — i powracał z nieubłaganą logiką do tego co rozpoczął.
Podroba w końcu musiał się uznać zwyciężonym. Posmutniał, stał się w słowach oszczędniejszy, abdykował. Celestyn nie dał się złamać politowaniu, ani łzom... Drugiego dnia kontrola była skończona, plan jakiś obmyślany: Kormanowski poszedł przez pośrednictwo Klary oznajmić o rezultacie.
Przez cały ten czas ks. Jadwiga siedziała zamknięta u siebie. Gdy stara sługa weszła z papierem ręką Celestyna zapisanym, — pismo jego wywołało wzdrygnienie i rumieniec. Odczytała je jednak, i nic nie mówiąc położyła na stoliku. Stosunkowo do tego czem groził Podroba, skutek narad i rachunków był jeszcze bardzo pomyślny. Sprzedaż tylko pałacyku bolała księżnę... Nie powiedziała nic — aż nazajutrz dopiero, zbywając Klarę:
— Niech robi już co chce. Mnie o niczem nie mówcie.
Nie było ani słowa podziękowania, ani wyrazu wdzięczności, księżna unikała nawet wymówienia nienawistnego nazwiska człowieka, który ratował ją jeden, a którego wspomnienia znieść nie mogła.
Znękany Podroba, któremu Celestyn zapowiedział przybycie do Zbyszewa, przyszedł pożegnać księżnę, wcale inny niż pierwszym razem, posępny, chłodny, obrażony, milczący. Skłonił się już nie tak nizko, z żalami nie rozwodził, śpieszył do domu, aby swego prześladowcę uprzedzić.
Ks. Jadwiga zbyła go ledwie parą zimnych wyrazów.




Wypadki, któreśmy dotąd opisywali, są tylko rzeczywiście kanwą, na której ciekawsze od nich rysuje się owo przeobrażenie charakterów ludzkich pod naciskiem różnych losów i wrażeń, które zadanie życioznawstwa stanowi.
Ks. Jadwiga, jak widzieliśmy, zmieniła się w męczennicę we własnem przekonaniu, i zmuszona była szukać pociechy w umysłowych raczej zabawkach niż pracy. Ale taż sama samowolność, fantazya i miłość własna, która odznaczała pieszczoszkę w pierwszych latach jej życia, w innej formie tylko, w przerobieniu nowem występuje na scenę. W walce z losem przeciwnym ten sam jest brak wytrwałości, taż sama gwałtowność bezsilna i porywanie się na niemożliwe zadania. Serce budzi się rzadko, miłość własna je ściska, wysusza i głos jego tłumi; panuje głowa zastępująca je nieudolnie... Jest to taż sama Jadzia pod nieco zmienioną postacią, rozczarowana i zgorzkniała.
Celestyn więcej daleko zmieniony, niekiedy pod wielkim naciskiem uczucia wyrabia w sobie siłę — lecz dla siebie jej nie ma, ma ją na ofiarę dla drugich. Umysł jego wstrzymany na drodze rozwinięcia, nie tracąc władzy, traci chęć do dalszego pochodu. Na chwilę obudza się przy archiwach, potem wyrzeka dalszej drogi, staje, i zrozpaczywszy o życiu i przyszłości, zasklepia się we wspomnieniach.
Miłość rośnie w nim właśnie tem, coby ją było zniszczyć powinno. Litość nad losem kobiety potęguje ją i robi celem życia. Celestyn w mieszkaniu przy Wareckiej jest już marzycielem niedbającym o nic, czyhającym na to, aby się zbliżyć, służyć tej, która go odpycha.
Nic też nie równało wdzięczności jego dla panny Klary, gdy mu oznajmiła, iż wolno było poświęcić się księżnie. Celestyn uczuł się szczęśliwym, a w traktowaniu z Podrobą odzyskał wszystkie siły uśpione, całą energię niezużytą.
Rządca w istocie się go uląkł i uległ mu; jednakże wyjechawszy i po drodze do Zbyszewa miał się czas rozmyślić i szukać jakiegoś ratunku, aby tego nieubłaganego kontrolera rozbroić.
Chociaż wielka potajemna miłość Milki dla Celestyna nie była znana nikomu, oprócz konsyliarzowej, ojciec i matka domyślali się. Podróże do Warszawy, zresztą gorące zawsze ujmowanie się za Celestynem wpoiły obojgu rodzicom przekonanie, że — tam coś było...
Matka nie dopytywała zbytnio córki, ale dawała jej przestrogi, i choć wierzyła, że przywiązanie było, którego Zastawska się wstydzić nie potrzebowała — nie lubiła o niem wzmianki... pluła słysząc ją wychwalającą Celestyna. Ojciec także mruczał i groził. Dziś jednak, gdy ten pan Celestyn nagle stawał się dla niego tak ważną figurą, która mu albo folgować lub ucisnąć go mogła, chytry Podroba wpadł na myśl, ażeby użyć wpływu córki na niego.
Nie chciał jej wcale poświęcać dla swojego interesu, bo ją nadto kochał, i w innych sprawach z sumieniem wchodząc w kompromisa, co do dziecka nie byłby się dopuścił nikczemności, której myśl mu nawet nie przychodziła; sądził jednak, że było rzeczą godziwą zużytkować słabość Celestyna dla pięknej kobiety. Był bowiem pewien, że Kormanowski obojętny dla niej być nie mógł, gdy ona dla niego tak gorącą przyjaźń okazywała.
Mąż nawet śmiejąc się, prześladował ją Celestynem.
Przybywszy do domu, po krótkiej rozmowie z żoną, w której dobitnie i wyraziście odmalował jej niebezpieczeństwo, w jakiem się znajdowali — na co ona całym potokiem przeklęctw odpowiedziała — Podroba odezwał się do niej:
— Wiesz ty co? Trzeba Milkę na niego sprowadzić! On jej nie potrafi odmówić, ona go zmiękczy...
— A! niedoczekanie twoje! krzyknęła oburzona niewiasta, pięści mu pod nos przystawiając. Patrzajcie go! dzieckiem będziesz frymarczył!
Zaszła się z gniewu pani Podrobina, a on pluł i prychał.
— Oho! jużeś puściła język — począł. Co tobie w głowie! Ja dzieckobym poświęcał? gdzie? co? Oszalałaś? Albo to co w tem złego jest, żeby ona przybywszy tu, słowo za nami rzuciła? Cóż to? grzech?
Skłócili się mocno, matka nie chciała słuchać i tego dnia rozeszli się poswarzeni i powarzeni. Nazajutrz dopiero, gdy Podroba począł wywodzić co tu im grozi, jak wszystko od tego człowieka zależy i jakby potrzeba choć go złagodzić i odjąć mu tę drapieżność jaką w Warszawie okazał, — stara zadumała się i fartuchem oczy ocierać zaczęła.
— Boże miłosierny, na co nas skazałeś!...
Wyrzekła i jęczała, ale już o Milce mowy nie było. Spodziewano się Celestyna co godzina, nie przewidując z jakiemi trudnościami walczyć musiał, aby się dostać do tego Zbyszewa.
Wszystkie fundusze jego niemal były wyczerpane pogrzebem, z pałacu grosza ani mógł żądać, ani dostać było podobna. Musiał więc zaciągnąć małą pożyczkę u radcy, który dosyć niechętnie jej udzielił, i mimo nogi bolącej, reumatyzmu nabytego w wilgotnem mieszkaniu, słabego już zdrowia, na lichych furkach żydowskich bez ciepłej odzieży, szczędząc biednego grosza dobijał się do Zbyszewa powolniej daleko niż żądał.
Niecierpliwiło go to — byłby piechotą może dla pośpiechu część podróży odbył, ale noga nie dopuszczała.
Gdy się nareszcie dobił tu, na prostym wozie i słomie, z lichym tłomoczkiem, o kiju, służba we dworze z początku ani go znać, ani wpuszczać nie chciała. Dopiero interwencya starego kredencerza, który go znał lepiej, i wdanie się Podroby, po którego posłał Celestyn, zmieniły usposobienie.
Otwarto mu pokój na dole. Rządca ofiarował się z przyjęciem na folwarku i wygodami, ale Celestyn odmówił.
Drugiego dnia, mimo że mu było pilno, zmęczony w łóżku przeleżeć musiał. Tymczasem traf — nazwiejcie to jak chcecie, — niewzywaną wcale Zastawską sprowadził do Zbyszewa. Podroba może miał jaki udział w tym... przypadku, — bo żona go o to posądzała — lecz dowodu nie było. Milka dowiedziawszy się o Celestynie, z wielką radością nietajoną, oświadczyła, że póki on tu, ona też nie wyjedzie i koniecznie widzieć go musi.
— A! tak! tak! — zaczął rządca — bo to między państwem wielka przyjaźń i serdeczność, a trzeba żebyś wiedziała, że ja większego wroga nad niego nie mam, i jeżeli mnie co tu jeszcze na wychodnem złego spotka, to nikomu innemu tylko jemu to winni będziemy...
— Ale to sprawiedliwy człowiek! podchwyciła Zastawska.
— To opętany człek — rzekł stary, szamocząc się, — nie sprawiedliwy, ale oszalały za tą swoją dawną żoną, że dla niejby i sam zginął i drugich pogubił. Co u niego sprawiedliwość! Onby z gardła mi wyrwał ostatki, byle jej na marnotrawstwo przysporzyć.
— Kochany tatku, łagodziła Zastawska.
— Gdybyś ty zrozumiała — wtrącił Podroba, — tobyś przynajmniej powinna go zreflektować, aby nas nie gubił.
Milka się zarumieniła.
— Ja się nie mogę w to wdawać, rzekła — a tak jestem pewna jego uczciwości...
Obrona ta wprawiła Podrobę w passyę największą.
— Co ty mi go zachwalać będziesz! krzyknął; niby to ja tego ptaszka nie znam! Czyhał on na mnie dawniej, i Pan Bóg wyrwał szczęściem ze szpon jego — usiadł się mnie zgubić, po to przyjechał...
Matka, która stojąc we drzwiach od drugiej izby słuchała tej rozmowy — nie wdała się w nią.
Podroba się unosił; Zastawska widząc, że go więcej jeszcze draźni, nie odzywała się. W końcu rządca oświadczył córce, że z obowiązku powinna, jeśli jest z nim dobrze, wymódz powolności trochę.
— A że się acaństwo znacie, i że tobie on głowę zawrócił, i ty jemu pewnie, za to gardło dam.
Palcem zaczął grozić.
— Ja więcej wiem, niż się tobie zdaje... Masz męża dudka, z pozwoleniem — to jego rzecz, ja się w to nie wdaję; ale wróble o tem na dachach śpiewają... jak acaństwo z sobą byli.
Milka z początku wystąpieniem ojca zmieszana, wprędce do siebie przyszła.
— Że mam dla niego przyjaźń, z tem się nie taję, i o tem wróble śpiewać mogą, zawołała z gniewem — ale nikt mi w świecie zadać nie może, ażebym dała powód do potwarzy... Jak Bóg na niebie, ojcze mój, krzywdzisz swe dziecko niewinnie.
Łzy się jej polały, a Podroba zmiękł.
— No, to dosyć tego, dosyć! zawołał — ja nie powiadam czego nie wiem, a co wiem to przy mnie zostanie...
Skutkiem tego niezręcznego wystąpienia rządcy było, że Zastawska mimo nocy, tegoż dnia chciała odjeżdżać do domu. Rządczyni w obronie córki stanąwszy, wpadła na męża. Podroba uciekać musiał, a Milki matka nie puściła. Nazajutrz rano stary córkę ledwie nie przepraszać musiał, i ubłagał, ażeby została.
Celestyn jak tylko mógł się podźwignąć, zaproszony na poradę na folwark, przyszedł o kiju. Nie spodziewał się on tu znaleźć Zastawskiej, która na widok jego od bolesnego okrzyku wstrzymać się nie mogła. Od tego czasu, jak go nie widziała, Celestyn zbiedniał jeszcze, a ubóztwo jego nietylko w twarzy, ale w odzieży, w zaniedbaniu tak było widoczne, iż Zastawska witając go rozpłakała się.
Nie śmiała mu się przyznać do przyczyny tych łez. On miał twarz wesołą, uśmiech na ustach i jakby szyderstwo z własnego losu. Skarżył się trochę na drogę niewygodną, opisując furki, które najmował, i gościńce, jakie przebywał.
Po krótkim tym wstępie, gdy do papierów zasiąść mieli, Milka spojrzawszy na biedaka z politowaniem, wyszła.
Rządczyni obrachowała się tak, aby dobrym obiadem przyjąć gościa; lecz gdyby nie Zastawska, która wyszła go uprosić, by został, przyjąć się wahał nawet chleba kawałka, aby żadną wdzięcznością nie być związanym.
Na ten jeden raz dał się namówić na barszcz. Podroba sam posadził go przy córce; rozmowa u obiadu zaczęła się o księżnie starej i młodej, o księciu Eustachym.
Rządca ostatniego nie oszczędzał — jemu zgubę przypisując. Nim od stołu wstali, sama jejmość poszła kawę gotować, Podrobę ktoś wywołał, zostawiono Milkę sam na sam z przyjacielem.
— Nie dręcz pan zbytecznie mojego ojca — odezwała się nieśmiało... Skarży się na pana...
Celestyn westchnął ciężko.
— Daruj mi kochana pani, rzekł, — ja okrutny być muszę. Idzie o sprawę biednej, rozpieszczonej, zdradzonej istoty, dla której choć chleba kawałek trzeba ocalić. Daję pani słowo, iż nad to co słuszne wymagać nic nie będę; ale od tego co mogę zdobyć dla niej czystem sumieniem, nie odstąpię — dla nikogo.
— Kochasz ją pan jeszcze? słabym głosem, jakby z wymówką, przemówiła Zastawska.
— Tak jest — odpowiedział Celestyn, — kocham ją miłością dawną i litością wielką. Patrz pani na mnie, widzisz na jakiego zszedłem nędzarza — nie chwaląc się, przyczyną tego jest ona, ale nieświadomą! Z dobrej mej woli oddałem jej wszystko, a wierz mi pani, że ten dla kogo się człowiek poświęca, przez ofiary staje się mu drogim.
Milka oczy spuściła.
— Mój Boże — szepnęła — jak szczęśliwi są ci, co na taką miłość zasłużyli!
— Ona nie wie o niej — odrzekł Celestyn, — i nigdy pewnie wiedzieć nie będzie...
Zamilkł — matka wniosła kawę...
Zdaje się, że Podroba dla wiadomych mu przyczyn o tyle się starał uregulowanie interesów przewlekać, o ile Celestyn się śpieszył z niemi. Codzień brakło czegoś po co albo do miasteczka posyłać, lub w archiwum poszukiwania czynić było potrzeba.
Zastawska wyjeżdżała codzień, ale rodzice jej nie puszczali. Bądź co bądź, zdawało się im, że Celestyn łagodniejszym się stał, a radzi byli, że go czasem zabawić mogła.
Dzień za dniem schodziły tak w Zbyszewie, a niecierpliwość Celestyna wzmagała się. Trudności na miejscu rosły. Wedle planu Celestyna, należało część dóbr poświęcić dla ocalenia reszty... Rozdzielenie majętności, które długo z sobą były połączone i nawzajem się wspomagały, w istocie zawikłanem było. Regestra nieskończone długów, z których część znaczna była na kwitkach i rachunkach, wymagały najtroskliwszego sprawdzania. Furami najeżdżali żydzi z miasteczka, a dni całe upływały na sporach z nimi. Drobne te ciężary liczbą swą składały sumy ogromne.
Księżna matka brała od wszystkich, podpisywała co kto chciał, nie płaciła nigdy. Znalazły się asygnacye księcia Eustachego, których Celestyn przyjmować nie chciał.
Było to morze do wypicia... Codzień z folwarku do swojej stancyjki we dworze przychodził smutniejszy Celestyn; codzień ocalenie dla księżny takiego majątku, któryby jej starczył na skromne życie, okazywało się mniej możliwem. Celestyn gryzł się i chorzał. Z Warszawy przychodziły ledwie czytelne i zrozumiałe listy panny Klary, wołające o ratunek...
Podroba zdawał się zrezygnowany, lecz widać było czasami lekkie oznaki ukontentowania, iż ów zbawca nie będzie mógł wygrzebać się z trudności, jakie go przywaliły... Rządca tryumfował.
— To się trzeba dotknąć, proszę pana — tych interesów, żeby się przekonać...
— Że były bardzo źle prowadzone — dodawał zniecierpliwiony Celestyn.
— Ja spełniałem rozkazy! konkludował, ręce umywając, stary.
Śpiesząc się i gryząc zwłokami, na ostatek z planami starannie wykonanemi częściowej sprzedaży Zbyszewa, pan Celestyn był gotów pod koniec zimy, któréj część znaczniejszą spędził nad papierami w tej pustyni, sam jeden z myślami i kłopotami. Czasem przybywała do rodziców Zastawska, ale zbliżyć się poufalej do Celestyna nie mogła. Parę zaledwie słów przemówiwszy, cofała się, aby ani rodzicom nie dać powodu do posądzeń, ani jemu się narzucać zbytnio. Oczy jej smutne więcej mówiły niż usta. Przybywający Celestyn, gdy go tu raz pierwszy ujrzała, wzbudził w niej litość wielką, ale teraz zmieniła się ona w obawę. Praca, zgryzota, znękanie moralne, niepokój może o własny byt, który tak długie oddalenie od Warszawy pozbawiało środków utrzymania go i groziło, że się o nie na nowo starać będzie potrzeba, niezmierna surowość życia i oszczędność — coraz silniej oddziaływały na Celestyna, który schnął w oczach. Kaszlał mocniej coraz, o kiju się zaledwie mógł poruszać dla bolów w nodze i kościach. Widoczne było, że choroba jakaś niszczyła go. On nie zdawał się tego czuć, a gdy go Zastawska namawiała do przyjaciela doktora, odpowiadał, że to samo przejdzie i że leczyć się nie ma czasu.
Po koniec pobytu w Zbyszewie, osłabienie i wyczerpanie było tak widoczne, że narażać go na niewygodną podróż na chłopskich wózkach w roztopy, zdawało się niepodobieństwem. Podroba więc za namową i prośbą córki zmyślił jakąś potrzebę posyłki do Warszawy dla pałacu, dał bryczkę i konie i namówił razem z Milką Celestyna, aby z tej okazyi korzystał.
Ostatniego wieczoru Zastawska przybyła go pożegnać, i gdy sami na chwilę zostali, odezwała się do niego, prosząc, aby przybywszy do Warszawy, wezwał zaraz Landlera, o którym często wspominał.
— Pan jesteś chory, rzekła — pobyt w Zbyszewie zamęczył go; — trzeba wypocząć i leczyć się.
— Na co? spytał Celestyn — radbym tylko interesa księżny doprowadzić do końca, a potem...
Zastawska zaprotestowała ze łzami w oczach. Kormanowski rękę jej ścisnął.
— Widzi, kochana pani, rzekł, są życia niepotrzebne na świecie, a do znoszenia ciężkie. Gdy się to spełni, do czego człowiek był przeznaczony, małe czy wielkie, naówczas jak zwiędły liść z drzewa potrzeba spaść... Ja się już nikomu na nic nie zdałem.
— Tym, co pana kochają — odparła Milka. Nie mówię o innych, dodała z przyciskiem, ale pan masz siostrę.
— Ona ma męża i dzieci — rzekł Celestyn; — dziś i ona mnie już nie potrzebuje.
— Ale, choćby życie było ciężkie — przerwała gorąco Zastawska, — zabijać się nie godzi.
— Tak — samobójstwo jest ucieczką z placu boju — rzekł Celestyn; — wolno się jednak narażać na kule... i paść od nich.
— Panie! zawołała Zastawska ze łzami.
Celestyn wesoło coś zagadał.
Żegnając, Milka powiedziała mu wyraziście: Do zobaczenia!
Spojrzał jej w oczy niedowierzająco i uśmiechnął się.
Chociaż w ciągu pobytu na wsi przez pannę Klarę dawał wiedzieć jak się tam interesa składały, i przeciwko planowi, jaki przedstawił, nic nie powiedziano, — znaku życia nie dano. Dopiero teraz wiózł z sobą opracowany program, który go tyle pracy i mozołu kosztował. Przybywszy do Warszawy, wprawdzie znalazł mieszkanie swe przy Wareckiej niezajęte, bo się na nie nikt nie połakomił, ale nieopalane przez całą zimę, prawie było w pierwszej chwili nie do zajęcia. Książki i papiery poprzegniwały, mury okrywała pleśń, — trochę odzieży zbutwiało.
Celestyn rad był jeszcze, że choć taki znalazł przytułek. Po spędzonej tu nocy jednak, wstać nie mógł. Napisał drżącą ręką do pośredniczki, przesłał jej papiery wszystkie i wytłómaczył się chwilowem niezdrowiem. Stara sługa widziała dnia tego Landlera, i szepnęła mu, ażeby Celestyna odwiedził.
Doktór pojechał, — ale wszedłszy do izby, w której chory leżał na łóżku wilgotnem, w atmosferze świeżem ogrzaniem do niezniesienia cuchnącej — ledwie się nie cofnął od progu.
— Na miłość Boga! zawołał, — tu zdrowy człowiekby nie wytrzymał, a pan myślisz...
— Muszę — odparł Celestyn; ale, kochany doktorze — to przejdzie... Izba była nieogrzewana długo... Za parę dni się powietrze oczyści.
Doktór znalazł gorączkę, a nadewszystko sił wyczerpanie i upadek ogromny; piersi były znużone i chore... cały organizm zwątlony. Było to nie życie już, ale powolne dogorywanie. Środki pokrzepiające jakieby użytemi być mogły, dla chorego były niedostępne. Landler wiedział o tem.
— Słuchaj-no — rzekł, choćby na krótki czas, trzeba się gdzieś wyprowadzić... do jakiego... domu zdrowia...
— Do szpitala? podchwycił Celestyn. Tak, możeby to było wygodne, ale dla mnie za kosztowne... a ja jeszcze mam zajęcie... i za parę dni wstać muszę, wyjść muszę...
Namowy Landlera, który się pogniewał w końcu — były próżne. Celestyn składał się niemożnością i zakończył z udaną wesołością:
— Nie bój się, konsyliarzu — to nie pierwszy raz... Ja siebie znam, podźwignę się — muszę, duch zwycięży głupie ciało.
W pałacu tymczasem księżna odebrawszy papiery, długo nad niemi siedziała, nie chcąc ich wziąć w ręce. Nienawykła do interesów miała do nich wstręt ludzi, którzy w innych sferach żyć nawykli, bez wstrętu dotknąć ich nie mogą.
Wiedziała już, że szło o sprzedaż pałacyku, o wyniesienie się na wieś, o prowadzenie tam życia cichego, na ustroniu... Było to dla niej nieznośnem. Potrzebowała ludzi, słuchaczów, uwielbień — towarzystwa, w którem nawykła była się odznaczać. Samotność dla niej, teraz zwłaszcza gdy pisała i sławy zapragnęła, równała się śmierci. Projekt Celestyna, który tyle mu pracy kosztował, jeszcze nienawistniejszym czynił jej człowieka, który go podał.
Widziała w nim jakieś jego skryte zamiary, może zbliżenia się na wsi, opanowania steru interesów, narzucenia się jej znowu. Zamiast więc wdzięczności, żal miała i nieufność, niecierpliwiła się i zżymała.
Klara zdumiała się widząc, że papiery pozostały na stoliku przez cały dzień nietknięte.
Księżna Jadwiga, jak wszyscy ludzie rozpieszczeni, przyzwyczajona przez matkę do posługiwania się i wyręczania drugimi, nie mogła żyć bez dworu, bez pochlebców, bez pomocników. Myślami odrywając się do innego świata, na ziemi gościć znajdowała niegodnem siebie.
Osierocona po śmierci matki szukała sobie długo kogoś coby nie ją zastąpić mógł — bo któż zastąpi matkę? — ale choć służyć mógł jak ona.
Pani Żulieta nadto była sobą zajęta i charakter jej nie przypadał księżnie do smaku. Znajdowała ją pospolitą i trywialną.
W kółku literackiem, jakie około siebie gromadziła, wśród uczonych, profesorów, poetów w zarodku i poetów zeschłych na łodydze, znalazła się znana z kilku prac dosyć głośnych, w których trochę życia i ognia było, pani Bącka, wdowa po obywatelu, która dla miłości literatury przeniosła się była do miasta, a że nie miała dzieci, sprzedawszy wioskę, żyła tu z kapitału i — dla opieki, a raczej dla wyręczenia w staraniu o dom, wyszła za daleko od siebie młodszego pana Sylwestra Bąckiego, który bruki zbijał wprzódy. Był to młody człowiek, przystojny, wesoły, sprytny, lubiący próżnować, mówiący wiele, posługujący wszystkim chętnie. Troszkę w nim było prawnika, trochę literata, a najwięcej lubiącego życie puste mieszczańskiego syna.
Pani Bącka oddawała się literaturze, on zarządzał domem, werbował kogo kazała do niego, przynosił i roznosił wiadomości, a nadewszystko umiał żonie życie uczynić łatwem i przyjemnem. Kochała też go bardzo, a choć starszą o lat dziesiątek od siebie, Sylwester zdawał się też uwielbiać żonę.
Bącka była żywa niezmiernie, roztargniona, zapędzająca się łatwo w uwielbienie i w krytykę, i nieumiejąca nigdy miary utrzymać. Dla niej w świecie literackim były tylko geniusze i głupcy, w towarzystwie anioły i nikczemni lub podli. Widziała czarno i biało, to jest najfałszywiej. Przerzucała się też z nienawiści do uwielbienia bez stopniowania, potępiała i wynosiła na przemiany. Bąckiej chodziło o to wielce, aby wszędzie gdzie się literaturą zajmowano, przyjęta być mogła i miejsce zdobyła. Postarała się więc o to zaraz, aby ze wschodzącą gwiazdą księżny Jadwigi zapoznać, i od pierwszego wieczoru z takiem uniesieniem wielbić ją poczęła, tak gorliwie sławę jej roznosić, potem tak się narzucać księżnie, że przyjaźń jej i zaufanie pozyskała bardzo prędko.
Wkrótce księżna się bez niej obchodzić nie mogła, posyłała po nią, po całych dniach ją zatrzymywała, zwierzała się ze swych utworów, pomysłów, a w końcu i wszystkich uczuć, osobistych spraw i całej swej niedoli.
Bącka spoufalając się z księżną, umiała utrzymać na takim stopniu pohamowała — miłość jej była tak znaczną, że ks. Jadwiga, której miło było stać na piedestale, czuła się z jedną tą Bącką swobodną.
Przed nią też poskarżyła się pierwsza i zwierzyła się jej, że chcą ją zmusić do tego, aby opuściła Warszawę, zakopała się na wsi, i — zamęczyła. Wyznała też Bąckiej, że była zniewolona tego nieznośnego pierwszego swego męża użyć do interesów i podejrzewała go, iż w ten sposób myśli się jej narzucić.
Bącka zakrzyknęła na niego — niegodziwą intrygą.
— Ale to być nie może! wołała, my księżny z Warszawy nie wypuścimy, my byśmy bez niej żyć nie mogli. Na wsi nie ma życia... talent, ochota, natchnienie, wszystkoby tam zamarło.
Nim Celestyn nadjechał jeszcze, już dwie przyjaciołki były zgodne w tem, że wszystkich środków użyć należy, aby się od tej tyranii uwolnić.
Bącka jako niezmiernie praktycznego i jedynego człowieka doradziła męża swojego, który mógł księżnie służyć, bezinteresownie, gorliwie i wiele rozumnie.
Sylwuś zaś po krótkim namyśle zawyrokował, że wszystko było jedno, zamiast sprzedawać pałacyk, sprzedać Zbyszew, kapitał ulokować i z niego skromnie żyć w Warszawie.
Księżnie Jadwidze trafiło to do przekonania, a nic jej z głowy tego wybić nie mogło, że pierwszy mąż wszystko robił dla tego tylko, aby ją skompromitować i jej się narzucić. Bącka to najmocniej potwierdzała, a pan Sylwester mówił, że to było jasne jak słońce.
Dla tego więc samego na wieś jechać było nie można.
Gdy Celestyn powrócił, już wyrok zapadł na niego i jego pracę.
Księżna spojrzeć na nią nie chciała, nadąsana oddała ją Klarze, powiadając, że to się na nic nie zdało, i że wie do czego to wszystko zmierzało, ale potrafi spiskowi zapobiedz.
Dłużej nawet mówić o tem nie chciała.
Przestraszona panna Klara, która wiedziała jakim kosztem było okupione urządzenie interesów, wieczorem sama pobiegła do Celestyna, aby mu o tem oznajmić. Wiedziała wszystko, bo słyszała księżnę rozmawiającą głośno o tem z Bącką, która prawie z domu nie wychodziła... Stara sługa przybywająca z tą niefortunną wieścią, na ulicę Warecką, wszedłszy do izby zatęchłej, w której leżał Celestyn, przestraszyła się równie jak doktor. Zobaczywszy go, nie śmiała mu już nawet całej prawdy powiedzieć, aby go nią nie dobiła. Ze łzami w oczach, przysiadłszy na chwilę przy łóżku, oznajmiła mu szybko, w krótkich słowach, że księżna była tak niezdrowa, potrzebowała nieustannie doktorskiej opieki i nadzoru — że wynieść się z miasta nie mogła. Zatem... Zbyszew musi sprzedać, a przy pałacu pozostać.
— Pan się już tem nie męcz, dodała... bo księżna uprosiła tam kogoś co się zajmie...
Celestyn posłyszawszy wyrok, głowę spuścił i zaniemiał.
— Panno Klaro, odezwał się — ona się zgubi... Tyle pracy naszej przepadło! o mój Boże! mogłaby się była ocalić, a tu. — Stara panna zamruczała z westchnieniem.
— Pan wiesz, że i sam Pan Bóg człowieka bez woli jej własnej zbawić nie może...
Myśl pan teraz o sobie... boś chory... Zrobiłeś co tylko było można...
Celestyn nie rozpytywał się więcej, wiadomość ta zgniotła go zupełnie...
Nędza w jakiej znalazła panna Klara nieszczęśliwego, poruszyła ją mocno. Wiedziała co ją spowodowało, chciała na nią poradzić, lecz sposobu nie było. Z danych pieniędzy grosza odzyskać teraz — nie było z czego. Mówić o tem z księżną nie śmiała.
Wyszła spłakana, Boga na pomoc wzywając... Celestyn na szczęście jeszcze nie wiedział, przynajmniej o tem, że go tam obwinia o samolubstwo, intrygę, ale dość mu było i tego, że dobre chęci jego zostały nieuznane i odrzucone, a księżna szła... do zguby nieuchronnej.
W kilka dni potem pan Bącki, opatrzony pełnomocnictwem, dumny tem, że mu powierzono sprawę tak ważną, nie wątpiąc na chwilę, ze swą lekkomyślnością zwykłą, iż wszystko świetnie i doskonale spełnić potrafi, a nie mając pojęcia, ani z kim miał do czynienia, ani co miał do zrobienia — jechał ekstra-pocztą do Zbyszewa. Można sobie wystawić, z jaką radością powitał go Podroba, na pierwsze spojrzenie, z kilku słów zrozumiawszy z kim teraz sprawa.
Natychmiast więc urządził wspaniałe przyjęcie dla nowego plenipotenta, uczynił się w jego oczach dobrodusznym głuptaszkiem, począł jego przebiegłość wysławiać, i drugiego dnia miał go już w kieszeni.
Pan Sylwester Bącki odegrywając tu znakomitą rolę, noszony na rękach, był pewny, że robił co sam chciał, a wykonywał to tylko, co mu Podroba narzucił ze zręcznością zastosowaną do naiwności tego, z kim miał do czynienia.
— Jaśnie wielmożny pan, mówił, daleko to lepiej rozumie odemnie. Ja od razu temu panu Celestynowi mówiłem, że dla księżny wieś, to zabójstwo, że korzystniej to sprzedać, ale uparty, zarozumiały człek, słuchać nie chciał.
— Ho! ho! przerywał Bącki — nie uparty! ale przewrotny! Miał on w tem swoje rachuby! Rozumiemy to; przewąchaliśmy! Chciało się tu księżnę osadzić, aby ją znowu pod swą władzę zagarnąć.
Podroba uśmiechał się.
— Ja to dawno widziałem, rzekł, ale cóż — odezwać się nie mogłem.
Wszystko Bąckiemu szło tutaj jak z płatka. W duchu sam się on swojemu szczęściu i trafności dziwił. Kupcy na folwarki rośli z ziemi jak grzyby.
Nasyłał ich ze swej ręki Podroba, porękawiczne sobie zapewniając, ale każdy z nich udawał, że go nie zna, chciał mieć do czynienia z samym Bąckim, nawet na Podrobę wymyślał.
W krótkim więc stosunkowo czasie, cały Zbyszew już był wyprzedany. Zagoście nabywał naturalnie zięć Zastawski, dla teścia, inne folwarki rozchwytali sąsiedzi; samo fundum wziął świeżo zbogacony jakiś spekulant, któremu o rezydencyę i park chodziło. Bącki opływał tu jak pączek w maśle, to sam przyjmując jak u siebie w Zbyszewie, to zapraszany do sąsiadów. Obdarzono go prezentami, pojono, karmiono, a że warszawiak rad opowiadał i chwalił się, słuchano go z admiracyą i przyklaskiwano z zapałem.
Podroba wychodził zwycięzko, mając to na pociechę, że Bącki go uznawał jako najpoczciwszego w świecie człowieka, z tych starych sług jakich to już w naszych czasach nie ma.
W listach do żony, które ona księżnie odczytywała, szeroko, dowcipnie, wesoło zdawał sprawę pan Sylwester z dzieł przez siebie dokonanych, a nie omieszkał wykrywać wszystkich intryg i sideł, jakie tu — zdaniem jego, pan Celestyn pozastawiał tak, że gdyby była księżna plan jego przyjęła, zgubioną być musiała na wieki.
Księżna Jadwiga niewymownie z tego obrotu rzeczy była uszczęśliwiona. Dowodziła, że ona zaraz przeczuła co jej od „tego człowieka“ groziło... „Człowiek ten“ został potępiony na wieki.
Pannie Klarze odezwać się w obronie wolno nie było...
Spełniło się, co pan Bącki tak szczęśliwie ułożył, dobra zostały wyprzedane, pałacyk ocalony, tylko po ogólnym obrachunku summa jaka księżnie pozostawała, okazała się znacznie mniejszą niż w początkowych programach... Z procentu od niej, zaledwie pierwsze potrzeby opędzić było można.
Księżna znowu w przewidywania przyszłości nigdy się nie zapuszczała, nie trapiło ją to tak bardzo... i, bez obawy uciekała się do kapitału, łudząc jakąś nieokreśloną nadzieją, że po śmierci ks. Hermana nieochybnie część jego milionów odziedziczyć musi.
Życie więc kosztowne i bez jutra na nowo się rozpoczęło w pałacyku i księżna pewna była, iż rozumem swym uratowała się od zguby...
Właśnie wszystko to dokonało się, gdy po bardzo długiej niebytności w Warszawie, nadjechał tu Rymund.
Słyszał on zdala co się tu działo, ale szczegółów nie wiedział.
Na wieczorze u p. Żuliety z jej ust słyszał po raz pierwszy, jak się tu wszystko złożyło szczęśliwie. Markiza opowiadała to w ten sposób jak z ust Jadwigi słyszała, to jest dowodząc całej niegodziwości Celestyna, który o mało nie przyprawił o zgubę ks. Jadwigi.
Litwin zaciekawiony prosił, aby mu to jak najszczegółowiej opowiedziano. Zdawał się potakiwać, przyjmować wszystko za dobrą monetę i badał bardzo troskliwie.
— A cóż się z tym niepoczciwym Celestynem stało? zapytał pani Żuliety.
— Nie wiem, odpowiedziała Markiza, podobno ze złości i zgryzoty, że mu się piękne jego plany niepowiodły, rozchorował się intrygant...
— Umarł czy nie? pytał Rymund.
— Któż go tam wie! odparła Żulieta. Księżna nie pozwala przy sobie wspomnieć nawet jego imienia. Wystaw sobie kuzynie, że nie mogąc do samej księżny trafić, bo ta go na oczy nigdy dopuścić nie chciała, podszedł tę głupią starą Klarę, — zyskał ją sobie, a że księżna po śmierci matki była tak jak bezprzytomna z żalu, o włos, że ją na wieki nie oplątał.
Rymund, który znał dobrze Celestyna, widział jasno i domyślał się prawdziwego stanu rzeczy.
— To niepoprawiony człowiek, rzekł w końcu wysłuchawszy, żelaznego uporu... dobrze mu tak...
Ciekawy będąc i dowiedzieć się coś więcej o Celestynie i posłyszeć toż samo z ust daleko jaśniej sądzącego o rzeczach Landlera, Rymund pojechał nazajutrz do niego.
— Co się z tym głupim Celestynem stało? zapytał na wstępie.
Doktor zmarszczył się.
— Dogorywa, rzekł krótko?
— Cóż mu jest?
— Najprzód nogę złamał, z tego wyszedł już nie cały, — rzekł Landler, potem się zamęczył i zagryzł, chcąc gwałtem ratować księżnę, która go cierpieć nie może. Co miał, wszystko dla niej potracił, wiem to z boku, bo on sam nigdy o tem ani piśnie, nareszcie go dobiło to, że jego ostatnią próbę uratowania choć części Zbyszewa, odrzucono jako intrygę.
— Tegom się domyślał — przerwał Rymund — ale gdzież jest?
— W nędzy i chory — dodał Landler, nie ma sposobu nic uczynić dla niego, bo nie przyjmie żadnej usługi. Chciałem go już pomieścić w szpitalu... ale i na to nie przystał.
— A! niechże go... dyabli porwą! wykrzyknął z gniewem Rymund — to osioł z całem swem przywiązaniem do tej oszalałej baby...
Litwin tak był zburzony, że nie rachując się z wyrażeniami łajał i zżymał się bez miary. Wyłajał też i Landlera, że mu wprzódy znać nie dał o tem.
— Toby się na nic nie przydało, odparł doktor. Zobaczysz go pan sam... Dziś już, zdaje się, że wie, iż go uratować nic nie może i dobrowolnie tak kończy...




Był ranek wiosenny, trochę cieplejszy, w stancyjce Celestyna okna wychodzące na podwórzowe śmietnisko otwarto dla przewietrzenia. Trochę litościwego słońca wpadało przez jedno z nich i jasnym pasmem świeciło na spróchniałej od wilgoci podłodze... Celestyn leżał na łóżku z oczyma na pół otwartemi, wpatrując się w gościa tego, który w mroki zawsze tu panujące zabłądził. Łóżko nie prześciełane od dawna, było barłogiem, już tylko wyleżanym i brudnym...
Stół przy niem, na którym gromadziły się odarte książki, porozrzucane papiery, flaszki z lekarstwami i wszystko czego nie wstający z łoża chory, mógł potrzebować — w takim samym był nieładzie, jak izba od dawna nieumiatana. W jednym jej końcu stały sprzęty jeszcze z dworku na Pradze ocalone, a na nich odzież, bielizna, talerze, wszystek ów łom, którym się posługuje niedostatek, i kryć z nim nie umie.
Chłopak, który tu czasem przychodził, u drzwi zostawił miotłę. Na stołku wisiał ręcznik zbrukany, miednica stała nie wylana, a przy nich dzbanek pusty...
Powoli co było jeszcze jakąś wartość mającego, odzież, okrycia, bieliznę, powynosili już tandeciarze. Co kilka dni rachując na to, że chory potrzebował ciągle, a nie miał nic, zachodzili do niego, plądrować i wynosić co jeszcze jaki grosz warte było. Sam lokator tej izby — był już tylko wyschłym kościotrupem obleczonym skórą zżółkłą.
Co chwila z piersi wydobywał się kaszel suchy, a oddech ciężki wśród tego milczenia słychać było jakby chód jakiegoś zegaru śmierci, mierzącego ostatnie życia godziny.
Całe dnie, często noce całe spędzał tak wpół siedząc, na pół leżąc męczennik, z oczyma w ścianę wlepionemi, odrętwiały, z ustami zapadłemi, myślami kołując po zaczarowanym wspomnień swych świecie. Na twarzy straszliwie pooranej i wychudłej, wyraz był jakiegoś zastygnięcia obojętnego, oczy błyszczały szklanno... czoło nierozmarszczało się nigdy... Ręce, z których jedna na zbrukanej kołdrze leżała, białe, kościste, pooplatane żyłami, miały tę barwę, która śmierć blizką zapowiada i wewnętrzne wyniszczenie. Ciało odżywiało się już tylko samo się pożerając...
Z rana wchodził odarty chłopak z zuchwalstwem tych, co ubogim i obezwładnionym służą. Robił co łaska, gderał i burczał, przynosił obrzydłą kawę, którą najczęściej sam wypijał, nalewał wodę — i odchodził.
Nosił też o południu coś, co się jadłem nazywało, z garkuchni najtańszej, — Celestyn żył chlebem, wodą, polewką nie smaczną, trochą mleka popsutego. Nie pożądał nic więcej. Nie wiedział ani co jadł, ani czuł potrzeby jedzenia. Czasem wśród myśli upartych, zawsze jednych, nadchodziła senność błogosławiona, owo pół snu, pół jawy, które jest ulgą w cierpieniu, choć już pokrzepić nie może. Godzinami tak drzemał, jeżeli w blizkim warsztacie stolarskim heble i piły swym jednostajnym szmerem i stukiem nie przerywały uśpienia.
Od dawna nikt tu z obcych nie zaglądał. Czasem zajrzał Landler, i gniewny, połajawszy odchodził. Raz, czy dwa, przyszedł radca — i przekonany, że tu już nie ma ratunku, nie pokazywał się więcej. Napisał tylko do syna, że Celestyn w stanie bardzo biednym, chory zdaje się nie do uleczenia.
On sam dawniej odzywając się do Leokadyi, ale kłamiąc przed nią o swym bycie, teraz nie pisywał, bo by go było pismo zdradziło...
Oprócz dla chłopca, nigdy się prawie drzwi te nie otwierały, chyba przekupniom, co do nich drogę znali. Właściciel kamienicy nie rad był, że mu lada dzień zamrze lokator, ale obrachowywał, że komódki, biurka i pozostałe meble, z biedy pogrzeb opłacą.
Dokuczał więc rzadko, a dowiadywał się mniej jeszcze.
Maciek chłopiec posługujący, kiedy niekiedy mu raportował, że z chorym gorzej coraz i jeno — jeno dysze...
Tego poranka z promieniem słońca do izdebki, ze wpuszczonem powietrzem, weszło i życia trochę. Celestyn nieco odżył... zdziwił się tej jasności, która do niego zawitała, czując, że ona wkrótce zniknie, i zwykła pomroka wróci.
W tem, bez zastukania do drzwi, otworzyły się one, i Rymund stanął w progu, tak widokiem mieszkania przerażony, że się zawahał, szukając oczyma Celestyna, aby się upewnić, iż był u niego.
Zadumany Kormanowski poznał go, poruszył się, chciał odezwać, ale usta były zaschłe, i język przywrzał mu do podniebienia. Podniósł tylko rękę żółtą na powitanie.
Rymund zwykle porywczy i rubaszny, w tej chwili stracił całą swą litewską butę i raźność. Szedł ku łóżku, wahając się, przestraszony. Chociaż mu Landler opisał stan Celestyna i przygotował do tego co tu miał znaleźć, rzeczywistość przechodziła to czego się spodziewał.
Stanął u barłogu... wyciągniętą dłoń chorego ściskając — ale jeszcze się odezwać nie mógł. Oczy jego błądziły po izdebce. Celestyn zamruczał.
— A! dobry panie — jakżem ja wdzięczen... Oto widzisz... trochę, trochę u mnie zaniedbane... Nie wstaję od dni kilkunastu... Jakoś mi trudno... Weź-że krzesło... proszę...
Uśmiechał się i starał być wesołym...
Rymund w istocie usiąść potrzebował, nogi pod nim drżały...
— Ależ się ulokowałeś — wybąknął.
— Nie mogłem, to jest nie umiałem może inaczej — przerywanym głosem, wciąż się zmuszając do uśmiechu — mówił Celestyn, — prawda, było trochę wilgoci — ale teraz wiosna.
— Trochę wilgoci! — zawołał Litwin, ależ to obrzydła dziura — chlew, jabym tu moich psów nie zamknął. Jakże było można...
— Są konieczności — tak się czasem składa, widzi pan — odparł Kormanowski. Do wszystkiego nawyknąć można. Mnie, nie jest już tak źle — nawet powietrze, piersi się z niem oswoiły.
— Słuchaj-że — począł Rymund, kładnąc rękę na wychudłych nogach, źle kołdrą wyszarzaną okrytych — słuchaj — ty pyszałku, co od nikogo nic przyjmować nie chcesz, jak gdybyś był coś lepszego od drugich, — słuchaj, jak Bóg Bogiem, ja ci tu zostać nie dam... Gwałtem cię ztąd zabiorę.
Celestyn się poruszył i trochę rumieńca na twarz mu wystąpiło.
— Znam najlepsze serce wasze — rzekł — ale, wierz mi, że to już... nadaremnie, za późno...
— Tak, bo i ty sam, Boże ci odpuść...
Litwin niedokończył i wstał.
— Chcesz, nie chcesz, późno czy nie, to Panu Bogu wiadomo, odezwał się stanowczo Rymund — ja cię ztąd dziś zabieram...
Celestyn obie ręce ku niemu wyciągnął.
— Na miłość Boga, zawołał głosem drżącym — daj mi tu umrzeć jak żebrakowi lepiej, niżbym miał umierać jak niezdara bezsilny na łasce ludzi.
— Na jakiej łasce! krzyknął gniewnie Litwin — łaską jest przyjąć od przyjaciela pomoc, jest dowodem zaufania i serca. Okrucieństwem jest i grzechem zabijać się przez dumę...
Celestyn spuścił głowę.
— Lecz wierzcie mi! — zawołał, że mnie nie jest tak źle. To co was rozpieszczonych razi u mnie, jam się z tem obył.
— Bóg z tobą — przerwał Rymund — sofizmata prawisz, do smrodu i brudu nikt nie nawyka, co najwięcej, gdy się je znosi. A że ja potrzebuję się z tobą widywać, do tej zaś dziury nie mógłbym włazić — musisz to dla mnie uczynić...
Nie słucham nic.
Rymund siadł znowu...
— Zbójca jesteś — dodał — zabijasz mi tego, którego kochałem. Cóż to? desperacya cię taka ogarnęła, żeś Jadwigi nie mógł uratować. A jeśli jej z tem dobrze... Nikomu szczęścia swoim łokciem mierzyć nie można.
Celestyn spojrzał żywiej, posłyszawszy imię księżny.
— Widziałeś ją pan? zaszeptał.
— Nie — alem słyszał i wiem wszystko co się stało. Zbyszew sprzedany... pałacyk został, i w nim deklamuje się wieczorami piękne, wzniosłe strofy o sercu, którego się nie ma...
Rymund wstrząsnął się.
— Nie obwiniaj jej — nie obwiniaj — przerwał Celestyn. Ja ją znam lepiej, to kobieta więcej nieszczęśliwa niż — grzeszna. Los ją prześladował...
Litwin głową potrząsać zaczął.
— Najgorsze to — dodał Kormanowski, że — ona się zrujnuje wkrótce, a wówczas, o mój Boże! — co ona pocznie? Kto jej przyjdzie w pomoc? Cóż moja bieda, mnie com do niej nawykł, przytem co ją czeka? To mnie gryzie i nie daje mi spokoju...
Rymund gorzko się uśmiechnął.
— Francuzi mówią, że jest Pan Bóg dla pijanych, pocieszaj się tem, że i dla upojonych jak ona, Pan Bóg też być musi. Któż wie?
— Nie słychać co o tym... ks. Eustachym? zapytał cicho Celestyn.
— Owszem, wiemy, że jest w Paryżu i gra na giełdzie bardzo szczęśliwie. Robi miliony...
— Niepoczciwy — mruknął Celestyn. Gdyby je kiedy przynajmniej żonie przekazał!
— Znajdzie on bliższych!... zawołał Rymund... To mówiąc wstał.
— Na nowem mieszkaniu wieczorem obszerniej się rozgadamy, dodał. Od tego nieodstępuję. Jestem despotą!
Protestował jeszcze przelękły Celestyn, ale nadaremnie.
Rymund natychmiast się zajął wyszukaniem dwóch pokojów z usługą na Nowym-Świecie. Biegał, jeździł, przepłacał, nie jadł i nie spoczął, dopóki wszystko gotowe nie było.
Sam potem z powozem i ludźmi zajechał wieczorem na Warecką ulicę. Ale gdy przyszło chorego niemal gwałtem z łóżka wyciągnąć, okazało się, że nie miał ubrania, któremby się okrył. Tandeciarze pozabierali wszystko, tak, że nędznym szlafrokiem otulony, na ręku Rymunda sparty przeszedł do powozu. Ruch jego, którego już znieść nie mógł, przyprawił go o mdłości... Chociaż powolna jazda trwała nie długo, chory przybył do nowego mieszkania osłabły zupełnie. Rymund już się od łóżka nie ruszył. Wszystko było w pogotowiu, jadło lepsze, sługa stara, która pilnować miała, bielizna, ubranie...
Na chorym zmiana ta nie zdawała się czynić wrażenia innego nad wielkie zmęczenie. Napojony i zmuszony zjeść coś, padł usypiając snem mocnym, jakiego nie znał dawno...
Litwin lżej odetchnąwszy, poleciwszy pilność słudze, wymknął się na palcach do hotelu, ubrał, a że właśnie był to czwartek, i wieczór u ks. Jadwigi z gniewem w sercu kazał się wieźć do pałacyku.
Jechał z mocnem postanowieniem gorzkiego wypowiedzenia prawdy, lecz — szczególna okoliczność na ustach mu ją wstrzymała.




Salon znalazł pełnym osób, widocznie pod wrażeniem jakiejś wiadomości ważnej i zajmującej wszystkich, zgromadzonych w pośrodku i żywą, urywaną prowadzących rozmowę.
Ks. Jadwiga zobaczywszy Rymunda, którego nie lubiła i widzieć się go u siebie niespodziewała, postąpiła kilka kroków ku niemu. Twarz miała zarumienioną, ożywioną — rozjaśnioną.
Witał ją ceremonialnie Litwin, gdy się odezwała.
— Cóż kuzyn na tę wielką wiadomość powiada...?
— Jaką? nic nie wiem! zawołał zdumiony Rymund.
— Nic nie wiecie? książę Herman umarł!
— A! a! a! odezwał się gość — umarł? Wieczny pokój! Główna rzecz pono jaki zrobił testament.
— Właśnie o tem mowa — odezwała się księżna, wiadomości o testamencie bardzo dziwne i sprzeczne.
Nadchodzący hrabia Tymoleon wtrącił.
— Co mówisz o testamencie, to są wszystko bajki. — Stary się obawiał śmierci, testament się zbierał robić, jest dwa, czy trzy projekta różne, ale żadnego podpisanego. Sukcesya więc pójdzie wedle prawa na głowy.
— I na półgłówki! dorzucił Rymund seryo...
— Jednakże mówią, że zostawił rozporządzenie — odezwał się Bącki. Ja słyszałem przynajmniej.
— Mówię panu — rzekł z naciskiem Tymoleon, to są bałamuctwa, ludzie nieświadomi o projektach gadają, jako o rzeczy dokonanej, a to są... to są — raptularze... nic nie znaczące.
— Ale żeby też p. Jerzy się niedopilnował — począł Rymund, bo w jego interesie było, ażeby testament napisał...
— Hm! jest Pan Bóg? skonkludował hrabia. Gdyby się Jerzemu było powiodło, my byśmy wszyscy stracili. Pilnował on się i coraz to nowy projekt pisano, ale ks. Hermann, le taciturne, mruczał i podpis do jutra odkładał... Niech mu to Pan Bóg zapłaci.
Jadwiga też wzdychała do nich i sądziła, że jakieś ma prawo nie być zapomnianą, a oprócz tego przychodziło jej na myśl, że gdyby testamentu nie było, jakaś część przypadłaby i na zbiegłego męża, który nie chcąc jej stracić, musiałby do kraju powrócić.
Rymund skorzystał z chwili, gdy księżna mniej była otoczona, i odezwał się po cichu:
— Miałem dziś wiele do czynienia z tym panem... który był pierwszym jej mężem. Człowiek to oszalały i bez głowy, ale i nad takim mieć litość potrzeba. Zastałem go w najostateczniejszej nędzy... musiałem z barłogu wyrwać tego Łazarza... Na niewiele mu się to przyda, bo lada dzień umrze...
Powiedział to bez ogródki, z pewnym rodzajem okrucieństwa, w oczy patrząc księżnie, która odparła zimno:
— Ja o tym panu nic nie wiem...
— Mówiono mi, że się wdał niepotrzebnie w wasze interesa — rzekł Rymund. Co za zuchwalstwo!
Jadzia się zarumieniła — musiała zmilczeć.
— Można powiedzieć — kończył nielitościwy Rymund, — żeś kuzynka osobliwe miała szczęście do mężów. Jeden wart był drugiego — ten niezbytą natarczywością gdzie go nie chciano, a drugi przewrotnością bezprzykładną.
— Litośćby nakazywała mi ich nie przypominać — szepnęła księżna.
— Ja o tym panu dla tego tylko wzmiankowałem, że powinszować chciałem księżnie, iż jego projektu co do ocalenia Zbyszewa nie przyjęłaś. Był on wprawdzie dla lada jakiej szlachcianki przedziwny i rozumny, ale my byśmy nie mieli szczęścia oglądać księżny w Warszawie.
Księżna milczała dumna — twarz się jej mieniła.
— Czy już wszystko? spytała szydersko.
Rymund się skłonił, byłby jeszcze może dodał coś, gdyby się drzwi nie otworzyły i Bącki, który wysłany został przed chwilą na wywiady, nie wrócił z twarzą rozpromienioną.
— Spotkałem w resursie Szabera, zawołał; ten zaręcza, że testamentu — nie ma, i że o sukcesyę proces wyrośnie, z czego jako prawnik się cieszy.
— Ja mówiłem, że nie ma i być nie może! zawołał głośno Tymoleon. Jerzy mógł coś dostać ciepłą ręką danego...
Znowu tedy zaczęto rozprawiać o spadku, obliczając go to wyżej, to niżej, a w myśli rachował każdy co na niego przypaść może. Rymund, którego to bawiło, podżegał i śmiał się.
Literacki wieczór zszedł na wcale niepoetycznych marzeniach. Rymund za wczasu wymknął się do chorego.
Nazajutrz wiedziano już w mieście, że — testament był zupełnie przygotowany, sprowadzony notaryusz i świadkowie, ale w chwili gdy już go miał książę podpisać, stracił przytomność i skonał. Kuzyn Jerzy jak powiadano, miał świadkami dowodzić, iż wola nieboszczyka taką była, jaką testament wyrażał i — groził procesem. Spadkobiercy inni odgrażali się też do upadłego praw swoich dochodzić.
W kilka dni jednak potem zaczęto mówić o komplanacyi, o arbitrach i przystąpiono do układów. Ponieważ ks. Eustachy zupełnie się z kraju wydalił, na części jemu przypadającej księżnie doradzono areszt położyć. Tym sposobem już zagrożona wkrótce zupełną ruiną, że to Pan Bóg zawsze ma opatrzność nad poczciwymi — znowu ks. Jadwiga otrzymała znaczny majątek i natychmiast na jego rachunek, stopę domu skromniejszą, na dawną zmieniła. Przyjaciele powrócili, senator zjawił się w salonie, mówiono o adoratorach talentu i osoby — ale dwa razy zawiedziona, już ani słyszeć nie chciała o nowych kajdanach, i postanowiła cała się poświęcić Muzom i Apollinowi.




Chociaż zdaniem Landlera Celestyn nie miał już nad kilka tygodni do życia, co najwięcej, stał się cud po przeniesieniu go na nowe mieszkanie, siły po trosze wracać zaczęły...
W kilka dni polepszenie było tak znaczne, że doktór, choć nie wierzył w uzdrowienie, przebąkiwał, że dogorywanie może się przeciągnąć.
Jak gdyby los w ostatniej chwili chciał nieszczęśliwemu nagrodzić co wycierpiał na ziemi, u łoża jego zjawiła się niespodzianie, dopiero przez Rymunda zawiadomiona siostra.
Powitanie było łzawe i poruszające, a Leokadya ani bratu, ani rodzinie darować nie mogła, że jej wcześniej o chorobie nie zawiadomiono. To wspomnienie przeszłości żywe, nowe życie wlało w chorego. Zapomniał o sobie, rozpytując Leokadyi o jej pożycie, o dzieci, o męża, mówiąc z nią o ojcu i matce. Wprawdzie po rozmowach tych dostawał trochę gorączki — ale miał twarz rozjaśnioną i uśmiech na ustach.
Siostra mówiła z nim o przyszłości, chciała go uzdrowionego zabrać z sobą, a mąż jej obiecywał znaleźć mu stosowne zatrudnienie. Wyrwanie z tej zatrutej przykremi przypomnieniami atmosfery mogło być dla niego zbawiennem; ale Celestyn nie chcąc Leokadyi zasmucać — zdawał się w żadną przyszłość nie wierzyć. Czuł w sobie śmierć nadchodzącą.
— Życie na nowo rozpoczynać trudno! rzekł cicho. Ja nie mam do niego ochoty... Zszedłem raz z drogi dla mnie przeznaczonej, zbłąkany już na nią nie powrócę.
Ponieważ Leokadya zmuszona była powracać do dzieci, a litościwy doktór nie przeczył możliwości wyzdrowienia, po kilku dniach musiała pożegnać Celestyna, opuszczając go z nadzieją, że przyszedłszy do sił, przyjedzie do nich...
Brat ani obiecywał, ani przeczył, lecz przy pożegnaniu uścisnął ją rozpłakany i długo się nie mógł utulić.
Polepszenie, które w pierwszych dniach tak poczciwego Rymunda uszczęśliwiło, doszedłszy do pewnego kresu, nie postąpiło już dalej. Natomiast po kilku dniach siły znów wyczerpywać się zaczęły, i choroba ze wszystkiemi symptomami dawnemi wróciła.
Pociechą dla niego było i to, że się z ust Rymunda dowiedział o spadku, który księżnie zapewniał — gdyby tylko sama chciała — byt niezależny.
Podniósł ręce ku niebu, rozpromieniony, Bogu dziękując.
Rymund patrząc na to, ramionami poruszył i nic już nie rzekł.
Upłynęło tak parę tygodni.
Litwin nietylko żadnego dnia nie opuścił, by po kilka godzin przy swoim chorym nie siedział i nie bawił go — był jeszcze tak troskliwy, że do pałacu chodził, iż choć go tam przyjmowano kwaśno, miał sobie za obowiązek księżnie zdawać raporta ze stanu zdrowia Celestyna.
Zaczynał regularnie od tego.
— Wiem, że to litościwe serce W. Ks. Mości obchodzić musi, jak się ma mój chory, — otoż i t. d.
Księżnę to i dla chorego, i dla przynoszącego o nim wiadomości, jak najgorzej usposabiało, niecierpliwiło, zamykać kazała drzwi przed Rymundem, lecz on przychodził najczęściej z kimś drugim, kogo odprawić nie wypadało — i — musiano go przyjmować.
Jednego wieczoru, Rymund siedział w pierwszym pokoju z gazetą w ręku, czekając aż się Celestyn obudzi, gdy służąca przyszła mu szepnąć, że dwie panie jakieś przybyły się o zdrowie chorego dowiedzieć. Nie mogąc domyślać się ktoby to był, tak dalece, że już wpadał na myśl dziką, iż to chyba księżna być mogła — Rymund wyszedł po cichu.
W przedpokoju znalazł nieznajome dwie twarze, z których jedna rumiana i zażywna śmiało patrzała, druga blada i bardzo pięknych rysów, oczy miała smutnie w ziemię spuszczone. Pierwsza z nich postąpiła z trochę parafialną śmiałością ku Rymundowi.
— Pan przebaczy... ja jestem — my jesteśmy ze wsi... Pan Kormanowski jest przyjacielem męża mojego — i tej pani... Chciałyśmy się dowiedzieć o jego zdrowie... a może i widzieć byśmy go... mogły...
Rymund nie znający ani konsyliarzowej, ani pani Zastawskiej, odparł ze swą zwyczajną szczerością.
— Pan Celestyn, niestety! — ma się wcale nie dobrze... Bóg tam raczy wiedzieć, czy wolą jest Jego, aby go doktorowie ocalili.
— Tak źle! zawołała głosem drżącym blada twarzyczka, której ten wyrok nadał odwagę zbliżenia się do Rymunda... A! panie! czyż...
Litwin popatrzył na mówiącą i widząc wzruszenie ulitował mu się.
— Nie powiadam, ażeby był zdesperowany — zamruczał — Pan Bóg robi cuda... lecz — dobrze nie jest...
— A widzieć go? wtrąciła błagająco piękna pani.
— W tej chwili śpi, a snu mu przerywać się nie godzi, rzekł Rymund. Przytem i wzruszenia wszelkiego doktor kazał unikać... Mogę go przygotować do tak miłych odwiedzin na jutro.
— Powiedz mu pan, że... przybyła doktorowa z przyjaciołką swą... z okolic Zbyszewa — odezwała się, dygając konsyliarzowa, on już będzie wiedział, kto my jesteśmy.
Gdy się żegnały, Rymund spostrzegł błyszczące łzy w oczach bladej kobiety, a że dla ludzkich cierpień miał wielkie współczucie, z należnem poszanowaniem odprowadził dwie panie, zapraszając je na jutro w południe.
Wkrótce potem Celestyn się obudził, a Litwin wszedł do niego.
— Spałeś dobrze? spytał.
— A! i sen miałem bardzo przyjemny — rzekł Celestyn. Śniło mi się, że poczciwe dwie moje przyjaciołki ze wsi, które mnie już raz na strychu chorego odwiedzały — przybyły znowu i siedziały u mego łóżka.
Rymund nieprzyjemnie został zdziwiony tem przeczuciem, które stan wielkiego rozdrażnienia nerwowego zdradzało.
— Sen ten — rzekł, bodajby się jutro nie sprawdził, bo istotnie jakieś się tu dwie panie dowiadywały...
Słuch chorego szept musiał pochwycić i z niego marzenie się zrodziło.
Celestyn sam zdumiał się swemu przeczuciu.
— Możeż to być?
Rymund chcąc go rozweselić, począł go młodemi przyjaciołkami prześladować, co uśmiech smutny tylko na usta wydobyło.
— Nie spodziewałem się po was takiego bałamuctwa, rzekł, żebyś na raz aż dwom młodym kobiecinom głowę zawrócił — boć było ich dwie, i obie — niczego.
— Widziałeś je pan?
— A jakże? jać tu odźwiernym nie jestem. Jedna pucołowata i zażywna, druga eteryczna i...
— Piękna bardzo — przerwał Celestyn — piękna, dobra i rozumna istota, której los dał męża... jużci poczciwego, ale gbura...
— A! to największe szczęście dla niej — zaśmiał się Rymund — inaczejby ona pewnie tu przybyć nie mogła... Gbur się widać niczego nie domyśla...
— Bo nie ma się czego ani obawiać, ani dorozumiewać — przerwał Celestyn smutnie.
Tak do odwiedzin jutrzejszych chory został przygotowany. Rymund ażeby dopilnować i dostrzedz Celestyna od zbytniego znużenia, stawił się na tę godzinę.
Ale znalazł wcześniej trochę przybyłe dwie panie i u łoża, siedzącą rozpłakaną Milkę, która tak była poruszoną, iż ręki Celestyna, którą trzymała nie puściła na widok obcego i łez płynących nie otarła.
Stan chorego, do którego była całą duszą przywiązana, cały świat dla niej czynił obojętnym. Cóż ją obchodzić mogło, że ludzie mówić mieli, iż go kochała, gdy on umierał?
Tego dnia w istocie, choć go odwiedziny rozbudziły wzruszeniem, Celestyn był znacznie gorzej. Oddech miał krótki, a puls podniesiony zwiastował zbliżanie się ostatniej walki. On sam czuł to i niespokojny się poruszał, — oczyma rzucając do koła, jakby wzywał ratunku. Postrzegł to Rymund i posłał po Landlera, szepnąwszy konsyliarzowej, aby chorego w spokoju zostawiły.
Gdy ta zbliżyła się do Milki, chcąc od łoża odciągnąć, biedna kobieta stanowczo się oparła.
— Ja, tu zostanę! odparła głosem przerywanym — ja nie mogę odejść. On nie będzie tak okrutnym, aby mnie chciał odpędzić od siebie. Wszak pomoc kobieca jest potrzebna... ja zostanę.
Rymund nie śmiał nalegać... Nadchodzący Landler, po zbadaniu chorego, rzekł Litwinowi cicho, iż nie ma już nic do stracenia.
Zastawska ze łzami w oczach błagała, aby jej zostać pozwolono... Zrzuciła chustkę, a widząc, że głowa zbyt leżała nizko, poszła poduszki podnieść i dopomódz osłabieniu, aby się trochę podźwignął.
Niewyraźną mową Celestyn dziękował, rękę wyciągnął do Milki i podaną dłoń do ust przycisnął. Na skinienie, które odgadła, Zastawska chwyciła szklankę i z wolna dała z niej pić choremu, który jakby uspokojony i orzeźwiony przymknął powieki.
Uciszyło się w pokoju...
— Zaśnie może — szepnął Landler. Rymund z konsyliarzową i doktorem usunęli się nieco. Zastawska, która zapomniała o wszystkiem, oprócz chorego, siadła przy łóżku jego, oczy wlepiając w tę twarz bladą, wychudłą, na której teraz wyraz spokoju i błogości się malował. Zdawało się, że marszczki i fałdy znikały, że jej młodość nieziemska wracała...
Spał, marzył czy konał — nie wiedział nikt... Cisza straszna panowała w pokoju, przerywana oddechem ciężkim piersi znużonych...
Oddech ten świadczył o życia iskierce...
Tak godzin kilka upłynęło, w groźnem oczekiwaniu, gdy Celestyn podniósł powieki, zobaczył nachyloną już nad sobą Milkę — uśmiechnął się do niej i mówić coś zaczął. Lecz ona jedna chyba może głos ten posłyszeć i zrozumieć go mogła.
Noc była. Celestyn usypiał. Niekiedy podnosiły się powieki, Milka zbliżała się ku niemu — usta poruszały i oczy zamykały znowu. Landler przystępował do łoża, z lekka brał rękę chorego; trzymał ją, chmurzył się i odstępował... Nad ranem ciężki oddech stał się wyraźniejszym jeszcze, pot wystąpił na czoło, chory poruszył się parę razy konwulsyjnie, i rysy jego boleścią zmienione na chwilę, odzyskały pogodę i spokój — oddech ustawał — bladość okrywała zmęczone oblicze... a gdy Milka po długiem oczekiwaniu dotknęła dłoni jego, była już zimną, stężałą i zastygłą.
Celestyn nie żył.
Klęczącą u łóżka Zastawską musiała doktorowa gwałtem oderwać od zwłok i mdlejącą odwieźć do domu.
Rymund stał zadumany ale spokojny.
— Dzięki Bogu, rzekł, skończyły się cierpienia, i choć jedno poczciwe serce biło przy nim w ostatniej godzinie...
Litwin zajął się pogrzebem.
Nie dosyć mu było na tem, aby przyjaciela z należytą jego czystemu żywotowi czcią pochować, chciał pokazać tym, co go odpychali i napoili żółcią, że ludzie zmarłego uszanować umieli, że miał miłość u nich.
Pogrzeb więc staraniem Rymunda urządzony, aż do zbytku wystawny był i wspaniały. Dwoma dniami wprzódy sztychowane karty oznajmujące o nim, rozesłane zostały wszystkim znajomym i nieznajomym, kolegom zmarłego, zwierzchnikom, a szczególniej rodzinie książęcej. Litwin pilnował tego, aby księżna Jadwiga odebrała uwiadomienie, a lękając się, aby go przed nią nie skryto, sam w liście osobnym opieczętowane jej wysłał.
Księżna wcale nie wiedziała jak dalece choroba była niebezpieczna, to co jej Rymund mówił, kładła na karb złośliwości jego. W domu nie wolno było wspomnieć o Celestynie.
Właśnie z rana przy ubieraniu przyniesiono jej pocztę, panna Klara z młodszą krzątały się około utrefienia włosów, gdy stara sługa postrzegła panią wyjmującą z koperty czarno obramowaną ćwiartkę. Spojrzała na nią osłupiałemi oczyma, lekki wykrzyk z ust się jej wyrwał, papier z rąk się wysunął, i księżna dostała mdłości...
Panna Klara, która się troskliwie dowiadywała o Celestyna, domyśliła się łatwo, jaką list ten wiadomość przynosił. Choć czuła winę księżny, nie mogła Rymundowi jego okrucieństwa przebaczyć.
Księżnie gniew przeciw kuzynowi, który jak się wyrażała, nielitościwie ją prześladował — dopomógł do przezwyciężenia bólu, jakiego dowiadując się o śmierci Celestyna doznała.
Był-li to żal? — drgnęło jej czy nie serce wyschłe? to pewna, że zgon tego widma przeszłości, które ją ścigało ciągle — zrobił jej ulgę jakąś. Ciężar spadł z duszy. Nie obawiała się już spotkać go, i ludzie nim jej dłużej prześladować nie mogli. Wkrótce — wyobrażała sobie — wszystko będzie zapomniane.
Lecz któż własnej pamięci nakaże, aby milczała? Księżna teraz właśnie, gdy Celestyna nie było na świecie, gdy się go lękać przestała, — wspominać zaczęła z czułością, z rozrzewnieniem, do którego się nie przyznawała. Celestyn młody, taki, jakim się zjawił po raz pierwszy przed rozpieszczonem dzieckiem, wymowny, poetyczny, stał przed nią. Słyszała głos jego, przypominała sobie momenta życia, w których go tak namiętnie kochała. Miłość odżyła na mogile.
Nikt w świecie, oprócz starej panny Klary, nie domyślał się tego. Księżna na przekór Rymundowi chciała nawet za pogrzebem pojechać, ale sił jej zabrakło... Staraniem Litwina tłumy ludu się zebrały, na odprowadzenie do Powązek ofiary tej — którą miłość wielka i niewdzięczność zamordowały. Rymund postarał się o mowę pogrzebową, którą kazał wydrukować, pełną alluzyj i bolesnych, dwuznacznych, napomknień. Staraniem jego także stanąć miał nagrobek piękny, na którym krótki napis łaciński błogosławił tych, co wiele cierpieli na ziemi...
Następnej wiosny stał już gotów ten kamień, na którym pod medalionem zmarłego, z rozkazu przyjaciela, wyrzeźbiona była symboliczna korona z róż i ciernia.
Rymund sam przybywając do Warszawy, jeździł na Powązki, dopilnowując ustawienia grobowca i otoczenia go ogródkiem zielonym.
Jednego wieczoru czerwcowego... kobieta czarno ubrana z wieńcem nieśmiertelników, weszła szybkim krokiem na cmentarz, dopytała o grób Celestyna i poszła zawiesić na kracie wianek... Klękła i płakała...
Była młodą jeszcze i nadzwyczajna jej piękność, tem większe czyniła wrażenie, że ją wyraz boleści nadziemską otaczał aureolą. Idealnej czystości rysy, cera przezroczysta i biała, załzawione oczy, — składały się na oblicze jakby z obrazu Ary Scheffera odkradzione. Zdało się, że to nie była ziemi mieszkanka, ale duch ucieleśniony na chwilę, który spłynął z obłoków na słońca promieniu, i miał nazad z nim do niebios powrócić. Wianek upadł z jej rąk, a łzy polały się z oczu strumieniem... klęczała jak posąg dopełniający grobowiec...
Cicho było na cmentarzu, tylko ptaszki kładnąc się do snu świergotały niespokojne.
W ulicy zaturkotał powóz...
Wolnym krokiem weszła na cmentarz kobieta grubą czarną zasłoną kryjąca twarz, niepewnym krokiem zbliżając się do tego samego grobowca.
I ona miała w ręku wianek, który drżał... Szukała oczyma znajomego już jej pomnika... Zadumana podeszła ku niemu, i uklęknąć miała przy kracie, gdy naprzeciw siebie ujrzała rozpłakaną, drżącą z załamanemi rękami niewiastę.
Stanęła osłupiała, wlepiając w nią oczy...
Zdawała się niepojmować, jakiem prawem ten ból przychodził do grobu, któremu ona przynosiła wianek i westchnienie...
Długo załzawiona nie widziała stojącej naprzeciw siebie... cała była w boleści swej i w tym grobie. Dopiero gdy powstać miała, wzrok jej padł na tę czarną, tajemniczą nieznajomą... Dwie kobiety zmierzyły się oczyma...
Gdy pierwsza z nich wstała, druga zbliżyła się do kraty, ręką białą, zawiesiła wianek, odsłoniła nagle twarz żółtą i zwiędłą, i ustami poruszyła jak do modlitwy. Dumnym wzrokiem wyzywać się zdała współzawodniczkę, jakich się praw swych u tej mogiły dopominała...
Oczy dwóch kobiet badały się tak długo, milcząco, aż piękna zbolała, klękła raz jeszcze, jęknęła głośno i porwawszy się nagle, szybko od grobu oddaliła...
Druga pozostała zwycięzko... Ale usta jej już się nie modliły, dumała, czoło marszczyła, podparła się na dłoni. Któż wie, może anioł śmierci dyktował jej pieśń, którą jutro wygłosić miała?
Były to — Milka umyślnie przybyła z pielgrzymką do grobu przyjaciela, i sławna księżna Jadwiga...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.