Na wyżynach/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na wyżynach |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A. |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano Skin wstąpił po chłopców, ale już ich nie zastał. Kryszpinowa krzątała, się po izbie, porządkując swe mizerne ruchomości. Elżunia głośno mówiła pacierz, klęcząc na ławce u okna.
— Niech się chłopcy zbierają! — rzekł Skin.
— Już poszli na dzwonek. Dyzma mówił, że trafi do kantoru. Chcieli być pierwsi.
— Zuchy! Po takiej drodze, w tym wieku i nie zaspać! Jakże tu pani? Moja żona zaraz przyjdzie do pani, a i od Balcera się wybierają. Gości nie zabraknie. Ja zmykam, żeby chłopakom dopomóc. Do zobaczenia!
Wyszedł poczciwiec, bo się bał spóźnić.
Dyzma nie zaspał, bo mu i we śnie roił się obowiązek i ambicja pierwszeństwa. Wstał o świcie, zbudził brata, ubrali się, jak do pracy, przełknęli trochę mleka i pobiegli, gdy dzwon się odezwał.
Szaro było, mglisto i chłodno. Drżeli obadwaj w swych bluzach z niewczasu, a trochę z niepokoju. Od młyna szła ulica obok farbiarni, potem mijali warsztaty ślusarskie, potem pałacyk właściciela.
Dzwonek jeszcze dźwięczał. Oni byli pierwsi.
— Patrz-no, nikt nas nic wyprzedzi nigdy! — rzekł Dyzma do brata.
Tu się obejrzał na szelest kroków za sobą i ujrzał pannę Tony, wracającą z mleczarni.
Usunęli się jej z drogi, ona spojrzała mimochodem na nich i przeszła bez powitania.
— Może jej trzeba się kłaniać! — szepnął Franek, który miał wielki respekt dla władzy.
— Nie, bo ona nas znać nie chce, a my nie jej podwładni. Ale przecie raniej wstaje! To dla mnie upokorzenie. Jutro tego nie będzie.
— Jak to? Zbudzisz jeszcze raniej? — westchnął Franek żałośnie.
— Zobaczymy. Patrz, patrz, machina tu na wstępie. Może to będzie moja?
Zapałały mu oczy i stanął na sekundę, wpatrzony w potężny motor, widoczny przez okno olbrzymiego gmachu. Potem żywo naprzód pobiegł. Weszli do kantoru.
Ucieszył się Dyzma niezmiernie, gdy zobaczył pulpity niezajęte. Myślał, że i tu wszystkich uprzedził, bo nie przypuszczał, że w oszklonej klatce dyrektora siedział ukryty Rudolf z zegarkiem na biurku, rachując minuty opóźnienia administracji i urzędników.
Dzień ten właśnie wybrał na lustrację kantoru.
Chłopcy stanęli przy ścianie, oglądając próbki sukna w oszklonych ramach i gwarząc swobodnie.
— To ten gruby i siwy wuj nasz? — pytał Franek.
— Niby tak, ale naprawdę nie. On Czech, i Luter, i bogaty, i zły, i głupi, kiedy naszą matkę wypędził, a ojca nie ocenił. On cudzy.
— To jego kochać nie potrzeba, ani bardzo dla niego pracować?
— Owszem. To ci nakazuję. Upracuj się do ostatniej siły, dobra jego patrz, jak swego! Wszystko myślenie i chęci jemu oddaj!
— Dlaczego? — zdziwił się Franek.
— Bo wtedy ty będziesz bogatszym od niego, a każdy, patrząc na cię, uczci rodziców twoich i ciebie. Pamiętaj!
Urzędnicy zaczęli się schodzić i zajmować miejsca. Stary kasjer i buchalter powitali chłopaków po ojcowsku, pytali życzliwie o rodziców, o przeszłość, o pracę.
Wreszcie Skin wszedł ostatni, a jednocześnie otwarto oszkloną klatkę Rudolfa, i on się ukazał z zegarkiem w ręku.
— Pół godziny po dzwonku. Piękny przykład dla podwładnych, piękny ład i ścisłość — wybuchnął swym tenorowym głosem.
Wszyscy milczeli, zajmując miejsca.
— Miły dzień się zapowiada — szepnął Balcer.
— Taki bezład i nieakuratność będę karał na przyszłość. Może to w tym kraju jest przyjęte, ale ja słowiańskiego porządku nie znoszę — i nie zniosę!
Czoła starszych urzędników pomarszczyły się ponuro, młodsi poczerwienieli, nikt się nie odezwał — tylko Skin, który tego dnia musiał iść na pierwszy ogień, zbliżył się do Jowisza i rozpatrywał swą torbę. Przystąpił też i Dyzma pewny siebie.
— Proszę pana dyrektora o rozporządzenie, gdzie mamy się udać do pracy.
Rudolf spojrzał na niego i podał dwie kartki.
— To dla twego brata, do magazyniera, a to dla ciebie, do starszego mechanika.
Dyzma wziął kartki, ale widząc utkwione w siebie zimne oczy Rudolfa, patrzał też na niego nieustraszenie.
— A radzę ci uwag o swoim chlebodawcy nie czynić! — dodał ostro Rudolf.
Chłopak jeszcze wyżej głowę podniósł.
— Ja, Kryszpin, mam prawo mówić o panu Fust memu bratu — odparł.
— A ja ci zabraniam, błaźnie! — wybuchnął Rudolf.
— Więc niech pan nie podsłuchuje! — odparł Dyzma, zwracając się do drzwi.
Rudolf podniósł rękę i usta otworzył, ale się pohamował, a chłopcy tymczasem byli już na ulicy.
Wszyscy obecnie słyszeli każde słowo, widzieli niebywałą scenę, martwieli z ciekawości i podziwu. Milczeli, ale każdy drżał z radości nad tym pierwszym triumfem Kryszpina, i ledwie mogli usiedzieć i pracować dalej.
Rudolf kipiał. Blady był i ledwie głos mógł wydobyć z gardła.
Burza szczęściem wylała się na głowę Skina, wytrawnego, flegmatycznego pedanta.
— Rachunek z Warszawy zrobiony?
— Oto jest.
Dyrektor począł go przeglądać, spierać się o każdą cyfrę, napadać na każdą cenę.
Skin odpowiadał flegmatycznie, ocierając pot co chwila.
— Co to? Na Kryszpinów wydano 120 rubli. Jakiem prawem? Przeznaczyłem sto.
— Zabrakło. Komorne zalegało, nie mieli odzieży, należności po sklepikach...
— Mnie nic do tego. Przeznaczyłem sto — powinno starczyć. Te dwadzieścia zapiszę na pańskie konto!
— Jeśli się panu słusznem zda — i owszem!
— Zresztą można i na nich. Panie Balcer, wystawić dwa konta. Dyzma Kryszpin, pomocnik maszynisty — trzydzieści rubli rocznie i ordynarja, dano dziesięć rubli. Franciszek Kryszpin — dwadzieścia rubli i ordynarja, dano dziesięć rubli. Gotowo?
— Gotowo — ponuro burknął Balcer.
— Wydać im dzisiaj służbowe książki.
— Wydam — mruknął Balcer, a w duchu dodał:
— Niesmaczny ci Kryszpin, pludrze! Ale my mu zginąć nie damy, bo on rodzony, nasz!
A flegmatyczny Skin pomyślał:
— Łamać chcesz chłopaka. Oj, widzi mi się, że rady nie dasz, boś już od niego pierwsze mydło zjadł. Awantura, słowo daję, setna...
Tymczasem przyszedł Fust, niczego nieświadom i w najlepszym humorze. Dostrzegł zaraz zły humor pasierba i spytał dobrodusznie:
— Pewnie wełna podskoczyła?
— Jeszczem nie czvtał notowań! — odburknął Rudolf.
Fust gazety i listy zagarnął i wnet się w nich zatopił. Miał zwyczaj nie zaczepiać swego dyrektora, gdy sapał i milczał.
Wreszcie obaj poszli na śniadanie. Po drydze Rudolf się odezwał:
— Mamy już tedy rozsadnik demagogji w fabryce.
— A to kto znowu?
— Starszy siostrzeniec ojca dzisiaj w kantorze nauczał brata...
— Nie może być. A chłopak wydał mi się tak sympatyczny i dobry!
— A bardzo! Gdym mu zrobił wymówkę, skoczył jak kot do oczu, dowodząc, że sądzić ojca on, Kryszpin, ma prawo! O, będę się ja z nim miał. On siebie ma za spadkobiercę, a mnie za intruza.
— Patrzcie-no go! Zawołam go do siebie i natrę uszu należycie.
— Żeby jeszcze większego nabrał o sobie rozumienia! Najlepiej właśnie, żeby ich ojciec ignorował. Wrócą do opamiętania rychło.
— Może to i racja. Dałem dach, pracę, utrzymanie... zresztą, co mi do nich? Na starość nie będę zmieniał zasad i postanowień. Niech dźwigają rodzicielskie brzemię. Zamiast wdzięczności, błazen rezonuje i sądzi! Ojca natura!
Zasapał się i Fust. Uczucie, które się w nim wczoraj zbudziło, nagle zagasło. Obraz siostry znikł, zapanował znowu chłód, interes z dodatkiem niechęci i urazy.
Ulmowie mogli być spokojni o swe stanowisko.
Dzwonek, oznajmiający obiad, zastał Kryszpinów już na stanowisku. Franek gorliwie zwijał sukna, Dyzma gorliwie smarował i wycierał machinę.
W pakamerze rządził magazynier, stary Truski, który nowego rekruta powitał serdecznie i zaopiekował się jak synem, a maszynistą był Tiede, Niemiec, grubjanin i impetyk, oburzony, że mu zmieniono dotychczasowego pomocnika, z którym się znał od kilku lat. Więc okoliczności nierówne były dla braci. Ale Dyzma był odważny, a Franek nieśmiały, więc los był tym razem sprawiedliwy.
Motor zajmował całą izbę; obok, przez małe drzwi i schodki zstępowało się w piekielne czeluście kotłów i pomp.
Tiede otrzymywał przez tubę rozkazy z góry, z warsztatów, a sam podawał je palaczom. Dyzma dostał na początek oliwiarkę i szmatę i zalecono mu ochędóstwo machiny.
Niemiec przyglądał mu się z boku, z ustami pełnemi klątw i wymysłów. Musiał je połknąć rad nierad, bo nowy rekrut rzecz swą rozumiał, machinę znał i funkcję swą podrzędną spełniał z ochotą i pilnością, z jaką Dyzma zwykł, był wszystko czynić.
Nawet patrząc na drapieżną twarz starego maszynisty, pomyślał sobie w duchu swawolnie:
— Nie ja będę, jeśli za tydzień ty się beze mnie obejść potrafisz!
Dzwonek dał hasło obiadu; powtórzyły je dzwonki i sygnały po warsztatach. Tiede zamknął parę, motor stanął.
Dyzma, korzystając z nieruchomości, począł czyścić i smarować ruchome części, wcale się do odejścia nie zabierając.
Tiede wtedy po raz pierwszy burknął:
— Możesz iść. Ja zostanę.
— Dziękuję panu — odparł grzecznie i z uśmiechem. — Myśmy ledwie wczoraj przyjechali, jeszcze i garnka pewnie babka nie ma. Poco jej o obiad dokuczać? Niech się biedaczka zagospodaruje. Obędę się.
— No, to ja pójdę do domu — rzekł Tiede z widoczną przyjemnością. — Gdyby dyrektor się natknął, powiedz, żem poszedł do ślusarni.
— Niech pan będzie spokojny!
Dyzma tedy sam pozostał i zajrzał do kotłów. Palacze posilali się też i wogóle w całej fabryce o tej porze była może tylko jedna para szczęk niezajętych — jego.
Pozdrowił palaczów, którzy przyglądali mu się ciekawie, i nareszcie jeden się ośmielił wyrazić to, co inni mieli w myśli.
— Może to być, żeby pan pracował jak każdy z nas, będąc siostrzynym synem pana Fusta?
— A cóż mam robić? Próżnować? A nigdy! Moje ręce chcą chleb zapracowany krajać, jak i każdy z was. Żeby mi pan Fust pracy nie dał, a łaskę, tebym precz poszedł. A tak, będę tu z wami żył i umierał.
— To ci zuch! — zaśmiali się palacze.
— Ojciec pana był taki — wtrącił najstarszy.
— Pamiętacie go?
— A jakże, dobrodziejów swoich każdy pamięta.
— Jakem posłyszał, że pan jego sierota, tom pana chciał uściskać.
— A no, to uściskajcie!
— Kiedym bardzo brudny.
— A ja?
Zaśmiał się i objąwszy starego za szyje, uścisnął jak brata, śmiejąc się serdecznie.
— Jakże wam na imię? — spytał.
— Jakób. Jakób Łysiak! O, ojciec wasz mnie leczył w tyfusie, znał mnie.
— A mnie Dyzma.
— A czemu to pan na obiad nic poszedł? — zagadnął nagle któryś z palaczów.
— Stary poszedł.
— To się pewnie strąbi i będzie pana beształ.
— Niech tam! Starszemu trzeba zmilczeć.
— A to pan pewnie głodny?
— Nie. Z ochoty do machiny tom się nasycił.
— Oho, do siódmej daleko. Niech pan choć chleba przegryzie, bo się mdło zrobi.
— Mojego! — zawołał Jakób, podając mu kawał czarnego chleba. — Niech pan weźmie! Gdyby nie ojciec pański, tobym go dawno już nie jadł, i moje dzieciska też!
Dyzma wziął chleb, usiadł na schodkach i gryzł z humorem.
— Czy tu wypłata co sobota? — spytał.
— Gdzie zaś! Co miesiąc.
— Oho! A jeść też dają co miesiąc?
— Do woli. W każdv piątek wydają ordynarję.
— A ile też ja pobierać będę?
— Panu dadzą trzydzieści rubli pewnie.
— Oho! To suma!
Zamyślił się jednak frasobliwie i westchnął:
— A od siódmej niema gdzie zarobić?
— Zmęczy się pan setnie w tym upale, że i życie obmierznie. W nocy ino mechanik i ślusarze często pracują, jeśli się narazie co zepsuje w warsztatach, a rano ma być gotowe. Nam dosyć dnia aż nadto.
— To pewnie! — pomyślał Dyzma, patrząc na ich spalone żarem twarze.
— Czemu pan doktorem nie został? — zauważył stary patrjarcha kotłów. — Byłby pan, jak ojciec.
Dzwonek poobiedni się rozległ. Dyzma poskoczył na górę z chlebem w garści.
— Gdziebym nie był, będziecie mnie jak jego kochali i pamiętali! — rzucił im na pożegnanie.
Ruch się uczynił poobiedni, gwar, tupotanie po schodach. Tiede się nie zjawiał.
Po chwili z góry rozległ się sygnał:
— Puszczaj machinę!
Dyzma odkręcił wentyl, motor ruszył prawidłowo.
Chłopak chleb schował w zanadrze i objął kierunek uważny na każdy rozkaz.
Gdy tak stał z ręką na wentylu, zapatrzony z lubością w ruchy ścisłe i lekkie stalowego olbrzyma, nagłe głos, już mu znany, rozległ się tuż za jego plecami:
— Gdzie jest Tiede?
Dyzma służbowo się zwrócił i spojrzał w oczy dyrektora.
— Wyszedł na chwilę.
— Zepsuj-no tu cokolwiek, błaźnie!
— Postaram się dobrze zrobić.
— Wolniej! — zakomenderowano z góry.
Dyzma się zwrócił do kierownika, a przy tym ruchu chleb mu się wysunął z zanadrza i upadł pod nogi Rudolfa.
Dyrektor rozdeptał go i poszedł dalej. Dyzma spojrzał żałośnie na ziemię.
— Ten nie był nigdy głodny, kiedy miał serce mnie tak ukrzywdzić — pomyślał, zbierając skrzętnie okruszyny. — Cóż robić? Piątek za trzy dni!
I powrócił do swej roboty.
Po chwili wszedł Tiede, bardzo czerwony na twarzy, z fajką w zębach.
— Du Fratze! — huknął. — Jak śmiałeś ruszać machinę? Będziesz mi smarował, trutniu!
Odepchnął go pięścią od wentyla.
Dyzma skoczył zręcznie poza zakres pięści i wziął oliwiarkę.
— Był dyrektor — rzekł spokojnie.
— Był?!
Tiede w jednej chwili wytrzeźwiał.
— Mówiłeś, żem poszedł do ślusarni?
— Powiedziałem, że pan wyszedł, a że machina była w ruchu, myślał, żeś pan ją puścił.
— To dobrze. Du bist brav!
— Braw to jestem, ale niech pan mi pięścią nie wygraża. To zbyteczne.
Ton jego miał w sobie coś tak stanowczego, że Tiede nagie przypomniał sobie wszystko, co od tygodnia gadano w fabryce o Kryszpinach, i pohamował się.
Zamruczał coś niewyraźnie, ale do wieczora nie odezwał się już grubjańsko do swego pomocnika.
Dyzma pracując rozmyślał, co też porabia babka w starym młynie.
Musiała się też dowiedzieć, że pieniądze otrzymają za miesiąc, a produkty spożywcze za trzy dni, i pewnie medytuje, jak przebędą te trzy dni, a głodna Elżunia płacze. On sam na to sposobu nie znajdował w głowie, która jednakże przez lata przebytej biedy wydoskonaliła się w pomysłowości.
Głód mu dokuczał, niepokój dręczył, ale dobry humor przewyższał wszystko, i smarując swą machinę, Dyzma nucił półgłosem.
Nareszcie dzwonek oznajmił siódmą godzinę i rumor się rozpoczął radosnego powrotu do domów. Tiede narzędzia swe sprzątnął do szafki, machinę zatrzymał i uciekł, jak od pożaru.
Dyzma miał także ochotę drapnąć, ale przemógł się, aby być wiernym postanowieniu: pierwszy do roboty, ostatni z roboty. Wytarł machinę, jak lustro, stancję zamiótł, ściany okurzył, krzątał się, wciąż nucąc.
Palacze zagasili kotły, wielki gmach ciemniał, bo gaszono lampy, wszyscy odeszli. Rozległ się brzęk kluczów i głosy majstrów pod ścianą. Lampucer wszedł gasić ostatnią lampę. Wtedy Dyzma raz ostatni na machinę spojrzał i wyszedł zadowolony.
Policjant fabryczny odbierający klucze od stróżów, zajrzał mu w oczy.
— Skąd tak późno?
— Porządkowałem — odparł wesoło, ruszając w stronę starego młyna.
Droga szła mu obok pałacu.
Noc była czarna, deszcz padał i mroził do kości, okna świeciły jasno, i Dyzma, zajrzawszy mimochodem, ujrzał zbytkowny gabinet, w którym dyrektor z właścicielem odpoczywali w wygodnych fotelach, paląc cygara.
Spadkobierca Fusta, siostrzany syn, wcale się tą różnicą fortuny nie zasępił.
Musi być im nudno, że takie kwaśne mają miny! — pomyślał z politowaniem i pobiegł dalej.
— Panny niema — dodał w myśli — a dyrektor pewnie jej tak nie kocha, jak ja swoją Elżunię. Aj, byle do piątku przetrwać, to ja będę większy pan od nich!
Zwolnił kroku, bo ciemność zgęstniała poza oświetlonym pałacem, i drogi dobrze nie znał. Trzymał się brukowanej ścieżki i śpiewać zaczął śmielej, pewien samotności.
Wtem się natknął na jakąś postać kobiecą, usunął się spiesznie i umilkł.
— Słowo daję, pałacowa panna! — pomyślał z urazą. — Ona mi nie da być pierwszym i ostatnim. Trudno ją ubiec!
Poszedł dalej, struty na humorze; już śpiewać mu się odechciało, i znowu opadły go niepokoje, czem się przekarmić do piątku.
Młyn świecił na uboczu, jak gwiazdka mglista. Wszedł do sieni i wnet załechtał jego powonienie zapach pieczywa i pary herbatniej.
— Pewniem zbłądził w tę czarną noc!
Ostrożnie otworzył drzwi, zajrzał i wpadł z podziwu oniemały. Pierwszą izbę babka urządziła na kuchnię i jadalnię zarazem. Ale czyż ta ta sama była, dokąd ich wczoraj rzucono?
Na kuchni palił się bujny ogień, ogrzewając dwa garnki, w głębi pod oknem był stół nakryty ceratą, nad stołem lampa oświetlała samowar, szklanki, koszyk bułek i wielką misę smażonych kartofli.
— Babuniu! Co to? — wykrzyknął Dyzma.
Staruszka w białym, domowym czepku, krzątała się po izbie, porządkując jakieś kuchenne statki, Franek przybijał na ścianie półki, a Elżunia, z minką bardzo poważną, podawała mu talerze, z których każdy był innego kształtu i gatunku.
W izbie panowała atmosfera dobrego bytu i zadowolenia.
— Uczynili nas ludzie bogaczami z nędzarzy! — odparła babka, całując go w głowę. — Ledwoście odeszli do fabryki, do mnie zaczęły się zbierać kobiety, stare znajome. Skinowa, Balcerowa, Micińska, Turska, a każda wniosła dar jakiś i serdeczne rodziców wspomnienie. Do południa miałam spiżarnię pełną i całe gospodarstwo zebrane. Patrz: o niczem nie zapomniały!
Dyzma ku drzwiom się zwrócił:
— Pójdę im podziękować! — zawołał, nie mogąc pohamować wdzięczności, która mu rozpierała serce.
— Dokąd lecisz w te noc? Nie trafisz! Poczekaj, w niedzielę razem pójdziemy.
— Nie wytrzymam do niedzieli. O, złoci dobrodzieje! A toć my magnaci, babuniu, a ja dzień cały się gryzę, żeście głodni!
— Myślałam też, żeś pewnie obiadu się nie spodziewał, kiedyś do domu nie zajrzał.
— A właśnie! Alem chleba też dostał i teraz tom syt z radości.
Siostrzyczkę wziął na ręce i nosił po izbie, całując i pieszcząc, potem Franka uściskał, wreszcie za stołem siadł, śmiejąc się i rozglądając wokoło.
— Jak u nas ładnie, jak wesoło! Z nikimbym się nie zamienił! — wołał co chwila.
— Przysłano tu wasze służbowe książki — rzekła babka. — Pięćdziesiąt rubli bierzecie we dwóch, ale dwadzieścia macie już długu.
— Aha, za sprowadzenie. To słuszne. Babunia taki rachmistrz, że i trzydzieści nam wystarczy, a ja sobie i Frankowi na książki muszę zarobić.
— Ja jutro pójdę do szkoły, wiesz? — wtrąciła Elżunia.
— Dokądże to?
— Balcerówna prosiła, aby ją do nauki przysyłać; uczy sama dwie najmłodsze siostry.
— Chwała Bogu! Będzie dziecku weselej.
Wieczerza upłynęła wśród śmiechów i radości, a patrząc na niefrasobliwość i swobodę tych trojga dzieci, staruszka uśmiechała się też, szczęśliwa, że w tem gnieździe nikt się nie czuł ukrzywdzonym i wydziedziczonym.
— Biedni są i marni, a przecie szczęśliwi — myślała. — Niech takimi pozostaną przez życie!
I widziała w Dyzmie siłę, uważała go za głowę i przodownika, wiedziała, że on to czuje i poważnie i głęboko.
Ale Franek był bezpieczniejszy od Dyzmy ze swym spokojem i łagodnością, a Elżunia była ich obu ukochaniem i aniołem stróżem.
Wtem gwizd stróżów nocnych ogłosił dziesiątą godzinę, a mijając stary młyn, który miał złą renomę we dworze, bo w nim się młynarz powiesił — nocny dozorca zajrzał do wnętrza.
Ujrzał staruszkę i troje sierot na klęczkach, odmawiających głośno wieczorne pacierze.
Zaraz potem we młynie światło zagasło.