Na szerszy świat!!/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na szerszy świat!!
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Gazeta Kielecka“, 1890, nr 1-3
Redaktor Stanisław Sienicki
Wydawca Stanisław Sienicki
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia Gazety Kieleckiej
Miejsce wyd. Kielce
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Na szerszy świat!!
Obrazek.
Skreślił
Klemens Junosza.





I.

Długa wioska ciągnęła się po nad brzegiem wązkiej, jednak bystro płynącej rzeki. Białe domki otoczone śliwami i czereśniami, wznosiły się na wzgórzu, którego powierzchnia nachylała się nieco ku rzece.
Z przeciwnej strony rzeczki była łąka piękna, usiana mnóstwem kopców, kopczyków i wich, pozatykanych na drągach.
Przez łąkę, środkiem samym, ciągnęła się wązka, dobrze udeptana ścieżka, niby jakaś taśma szara rzucona od niechcenia na tło aksamitnej, różnobarwnem kwieciem upstrzonej zieleni. Koniec tej ścieżki ginął w czarnym lesie sosnowym.
Po za wioską, po za chałupami nizkiemi, rozciągało się znowuż pole porżnięte na długie a wąziutkie zagonki. Na miedzach przysadziste grusze szemrały twardemi listkami, z pomiędzy których wychylały się zielone, drobne i cierpkie owoce.
Miedze liczne pokrywały obszerną przestrzeń pola, niby siecią gęstą, a patrząc na nie, łatwo było się można domyśleć, że wielu, wielu gospodarzy uprawia te wąziutkie, drobne paski ziemi.
Wieś była szlachecka; niegdyś jak wszystkie wioski szlacheckie do jednego zapewne należała rodu lecz potem, gdy się coraz liczniejszemi generacyje stawały, gdy się członkowie rodziny w naturze dzielić ziemią zaczęli, znaczna fortuna podzieliła się na drobniejsze mająteczki, te później na zaścianki, wreszcie na działki tak drobne, że ledwie z trudnością wielką właściciele wyżyć z nich mogli.
Zwykła geneza szlacheckiej wiosczyny.
Rozdrabniano grunta coraz bardziej, stawiano nowe chałupy, dworkami pompatycznie zwane i oto przez przeciąg lat wielu, nieznacznie wzniosła się wieś, tem tylko od zwykłej chłopskiej wioski różna, że sama szlachta w niej mieszka.
Szlachcic za sochą idzie, szlachcianka buraki i marchew piele, a piękne szlachcianeczki, chociaż w Niedzielę parasolek nawet używają, w dzień powszedni tak dobrze idą na zarobek, do żniwa lub kopania kartofli, jak najzwyczajniejsze chłopskie dziewuchy. Klejnot jednak szlachecki jest tam w rewerencyi i w poszanowaniu wielkiem. Stare papiery, nadania i przywileje królewskie, wraz ze stosami akt procesowych, (gdyż jak ryba bez wody tak drobny szlachcic bez procesu żyć nie może), są przechowywane starannie i od zniszczenia strzeżone. Często też bywa, że w chałupie zagonowego szlachcica pod obrazami świętemi, wisi oprawny w złote ramki obrazek, na którym wymalowany jest herb rodzinny.
W chwili gdy się nasze opowiadanie zaczyna, na szlachecką wiosczynę zapada mrok szary. Już bydełko i owce powróciły z pastwisk, żurawie studzienne skrzypią, okienka chałup błyszczą krwawym blaskiem od ognisk na kominach nieconych. Wieczór jest, czas wypoczynku, wytchnienia. Ustaje praca dzienna, milkną i pieśni i kłótnie sąsiedzkie. Każdy się śpieszy posilić i spać... spać, bo noc krótka i za parę godzin jasne słońce zajrzy w okna i budzić będzie do pracy. To też coraz w którymś domku światło gaśnie, coraz ciszej robi się we wsi, aż wreszcie noc rozpościera zupełnie panowanie swoje.
Gwiazdy błyszczą w górnych eterycznych przestrzeniach, szumi woda w rzece i wierzby nad wodą, a zresztą cisza zupełna, spokojna, uroczysta prawie.
W jednej tylko chacie na samym skraju wsi błyszczy światło, niejasne, migocące, niepewne.
To płomień lampki naftowej, kopcącej, płomień po nad którym skręca się czarna nitka dymu.
Przy tem świetle niepewnem, oświetlającem prosty stół sosnowy, siedzi chłopak, siedmio, ośmioletni może i z zatłuszczonego elementarza usiłuje coś czytać. Nieskładnie mu to idzie i trudno, oko nie może się przyzwyczaić do drobnych kształtów liter. Kombinacyja składania sylab wydaje się w wysokim stopniu trudną i zawiłą.
Chłopak nie zraża się jednak niepowodzeniem; walczy z trudnościami, walczy ze snem, który mu usiłuje skleić zmęczone powieki i pokonywa jak może trudności początków czytania.
W drugiej stancyi mniejszej nieco, matka tego jasnowłosego chłopca, przed obrazem ukląkłszy, pacierz mówi, a ojciec znacznie starszy od matki, już nieco szpakowaty mężczyzna liczy na stole pieniądze, oglądając się jednak czy go jakie złe oko nie podpatruje. Niewielkie to pieniądze, ale dla szlachcica na kilku morgach gospodarującego, to skarby. Przeznaczone są na kupno konia drugiego, a na tym drugim koniu oparte są nadzieje wielkich zarobków, ponieważ z jesienią mają szosę w bliskości budować i dla właścicieli furmanek złote czasy nastaną.
Gdy kobieta skończyła modlitwę, szlachcic pieniądze do worka zgarnął i zwracając się do niej rzekł:
— Patrzno Jagoś, toż koniec świata chyba.
— A no?
— Choćby i z naszym Wickiem. Patrz, toć siedzi znowu jak żyd nad bubliją i duka. Nasłanie prawdziwe.
— I, niech tam, Grzegorzu, niech tam, zawdy taki lepiej, że mu się we łbie rozświeci, niżby miał całe życie ciemnym ostać.
— Ciemnym! nie gadaj Jagoś, toć i my na to mówiąc, też niebardzo widzące, a dla tego żyjemy Boga chwaląc i chleba nie prosimy nikogój.
— Takie to życie, rzekła niechętnie kobieta.
Szlachcic, prędkiego temperamentu człowiek, z ławy się zerwał.
— A co ty chciała? rzecze, karytom się rozbijać, w pachnącej wodzie się myć. Takoż ci baba hambitna!
— Ja nic nie pragnę.
— Nic nie pragniesz, a gadasz, że masz życie ladajakie.
Szlachcianka milczała przez chwilę, dopiero po niejakim namyśle rzekła:
— Mnie tam chleb w zęby nie kole, ani mi się praca nie przykrzy, jeno jak o dzieciach pomyślę, to mi markotno. Wickowi siedem lat mija, Marynia czwarty zaczęła, a kto wie siła tam jeszcze Bóg ześle.
— Jak ześle to i ześle, moja jagodo, żeby jeno tyla było frasunku, co o dzieci.
— Ale, zdaje ci się, robaku, zdaje tylko. Póki to małe to bajki, bo mleka i kartofli nie brak i na tym zagonku Bóg miłosierny chociaż garstkę żyta zarodzi to i chleb się znajdzie, ale co później będzie?
— Co ma być to i będzie, jeszcze u nas przecie nikt z głodu nie pomarł.
Kobieta niezrażona opryskliwym tonem męża, mówiła dalej.
— Co będzie? warto nad tem pomyśleć, toż chałupina jedna, gruntu tyle co jak pies na nim siądzie to ogonem sąsiedzkiego pola dotyka i cóż dzieciom damy jak podrosną? Może jeszcze te trzy marne poletka na kawałki potniemy, żeby się potem o marny łokieć ziemi zabijali, procesowali, pomstę i obrazę Bożą czynili? czy nie tak, mój mężu?
Szlachcic odpowiedział powoli z rozmysłem.
— To co?! ja ziemi nie przysporzę, cudzego zagona nie zabiorę, a pieniędzy dzieciom nie zostawię bo nie mam, niech ta sobie swoim rozumem starają się o chleb. Skarbów zakopanych w ziemi nie mam, ani też ich szukać nie będę.
— Ale im nie broń szukać.
— Niby komu?
— Juści dzieciom.
— Czyż ja bronię?
— Wiadomo że bronisz i na Wicka krzywo spoglądasz jak się do książki bierze, jak się uczy, mówisz, że mu to w głowie przewraca, że do gospodarstwa niechętny!
— A bo tak, bo nie co tylko tak. Na co mu ta adukacyja? kiedy jest gospodarski syn, to jego psie prawo bydła pilnować: nauczy się na książce Pana Boga chwalić, to dobrze, a nie nauczy to i tak nie zginie.
— Nie, nie, to nie tak jest mój mężu, posłuchaj ty i mnie, przecież ja także nie dzisiejsza i ojciec mój po służbach całe życie chodził i ja przez lat sześć, nim za ciebie poszłam we dworze służyłam, słyszało się przecież i to i owo...
— Więc i co z tego.
— Więc dajmy Wickowi naukę, ta chleba kawał znajdzie i nie będzie potrzebował czychać, rychło oczy zamkniemy i rychło będzie mógł jakąś tam cząstkę naszej biednej fortuny zagarnąć.
Szlachcic już złościć się zaczął. Porywczy dosyć z natury, gotów był gniewem wybuchnąć, tylko go wzgląd na żonę, którą lubił bardzo, powstrzymywał.
Milczał więc i chodził po ciasnej izdebce szerokiemi krokami, a z drugiej stancyi dolatywał głos chłopca sylabizującego z trudem i składającego kilkozgłoskowe wyrazy.
Kobieta nie dawała za wygraną.
— Grzesiu, rzekła z przymileniem do męża, toć my nibyto szlachta...
— Oho! jeszcze jaka szlachta. Prapradziadki nasze szwedów tłukli, a jeden to nawet podobno biskupem był... Oj, dodał z westchnieniem, nie bylimy takie marne ludzie jak dziś, ale panowie prawdziwe. Tać to nawet stoi dokumentnie wypisane w tych papierach, co to wiesz, na samem dnie skrzynki schowane. Było, było, ale się zmyło, jagodo, dziś my prawie na chłopów zeszli, a nawet inszy chłop, toby takiej szlachty chodaczkowej całą furę mógł kupić i czystem srebrem zapłacić.
— To powiadasz, Grzesiu, że i biskup był w rodzie?... Ej, chyba to nieprawda.
— Żebym tak spuchł, jeślim zełgał. Był, powiadam ci, biskup rzetelny; w infule chodził, pastorałem się podpierał, a krzyż nosił na piersiach na złocistym łańcuchu, co go podobno od samego króla dostał. Biskup, moja jagodo, biskup najprawdziwszy, a jaka osoba wspaniała?... to człek patrzy i patrzy i napatrzyć się nie może i wiary dać nie chce, że taki znaczny duchowny w naszej wiosce się rodził i naszem się przezwiskiem nazywał.
— Alboż to go widziałeś kiedy?
— Ja? skąd, kiedy?! Jak ten biskup pomarł, to już dobrze temu ze sto lat minęło.
— Więc jakże?
— Na obrazie go widziałem w kościele. Daleko stąd, aż za Częstochową, już niedaleko Krakowa, jest w jednej wiosce kościół co go ten właśnie biskup fundował no i tam obraz wisi z podpisem. A! wspaniała osoba, wiadomo, biskup.
— A teraz, rzekła szlachcianka, duchownego w naszym rodzie nie znajdziesz?
— Skąd? nietylko duchownego, ale nawet organisty niemasz, zmarniało to, skapcaniało, upadło... Ot, niema o czem gadać.
Rzekłszy to, szlachcic ręką machnął niechętnie.
— Grzesiu, rzekła kobieta, a wiesz ty co mnie się śniło w Sobotę?
— Skąd ci mam wiedzieć.
— Ot, śniło mi się, żeśmy niby oboje gdzieś w znacznem miejscu na odpuście byli. Kościół wielki i piękny, ludu jak nabił, we wszystkie dzwony dzwonili, procesyja wychodziła właśnie, chorągwie śliczne, obrazy, światła. Księży z dziesięciu, a pomiędzy niemi, we złocistym ornacie, pod baldachimem, szedł ksiądz jakiś młody i monstrancyją ludzi błogosławił.
— Ano, to ci się pięknie śniło i nabożnie nawet.
— Ale czekajno, czekaj, bo to jeszcze nie koniec. Patrzę ja na tego księdza, a on mi taki znajomy, taki swój jakbym go od Bóg wie wielu lat znała. Przyglądam się tedy przyglądam, przypatruję i Boże wielki, poznaję, że to nasz Wicek...
— Wicek!?
— Wicek, Wicek, jak mi Bóg miły, tak mi się wyśnił pięknie, ażem krzyknęła przez sen i obudziłam się...
— Wicek, Wicek, powtarzał w zamyśleniu szlachcic, prawdziwie dziwny sen... Ale co tam, Jagusiu, sen mara a Bóg wiara, co tam sobie głowę po próżnicy zaprzątać.
— San mara, to prawda, ale jak jaki sen, jak się kościół śni i nabożeństwo, toć chyba nie mara, to właśnie jakby od Boga samego.
— Ha, i to prawda, rzekł szlachcic, przekonany tym argumentem, od złego taki sen nie przyjdzie, ono świętości nie lubi.
I zadumał się szlachcic, zastanawiając się nad zagadką w śnie owym ukrytą, rozmyślał jakby ją sobie wyjaśnić i wytłómaczyć.
Po chwili żona zbliżyła się do niego, usiadła przy nim i głosem zniżonym, szeptem prawie, mówiła:
— Grzesiu, ty mu nie będziesz bronił uczyć się?... ja mu jak tylko do miasta pojadę, kilka nowych książek przywiozę, niechby tam, kiedy ma już taką chęć, że aż piszczy do książki. Prawda, Grzesiu, nie będziesz przekorny?
— No, no, idź ty tera spać, bo to noc a i Wicka spać zapędź. Jak już chce gwałtem, to lepiej po dniu, za widoku, bo i nafta droga i oczów szkoda.
Rzekłszy to, szlachcic ukląkł i półgłosem pacierze odmawiać zaczął. Kobieta zaś wymknęła się do drugiej, większej izby, zbliżyła się do uczącego się dziecka i głaszcząc jego jasne, lniane włosy, rzekła:
— Dość już, Wicusiu, dość, jutro po dniu będziesz się uczył.
Chłopak spojrzał na nią jasnemi, szeroko otwartemi, oczami.
— A tatko? zapytał.
— Bajki, tatko się nie rozgniewa.
— Ale... a za bydłem kto pójdzie?
— Jutro jeszcze ty pójdziesz i książeczkę weźmiesz ze sobą, a potem się inaczej obróci, pastuszka na lato przyjmiemy.
— Ale?! zapytał z niedowierzaniem chłopak.
— Ale tak, tak, kiedy ci matka powiada to wierz.
Chłopak uchwycił szorstką rękę matki i ucałował ją kilkakrotnie.
Po chwili światło w chacie na skraju wioski zagasło. Noc rozpostarła nad ziemią płaszcz swój szary, gwiazdy migotały na niebie, nastała cisza, spokojna, uroczysta, którą mącił tylko szum drzew i szmer czystej wody, przelewającej się po kamienistem dnie rzeczułki.


II.

Przy ulicy Floryjańskiej w Siedlcach, stał przed dwudziestoma pięcioma laty, a może i jeszcze stoi domeczek nizki, drewniany, tonący wśród zieleni, z obszernym ogrodem, przytykającym już bezpośrednio do łączki, po za którą rozciągały się pola uprawne. Domeczków takich na Floryjańskiej ulicy było sporo, a zajmowały je przeważnie wdowy utrzymujące uczniów na stancyi.
Na takich stancyjach, przez ubogie kobiety utrzymywanych, przemieszkiwała uboga młodzież szkolna, rekrutowana przeważnie z dzieci prostej owej, zagonowej szlachty.
Bieda biedę wspierała nawzajem, przy kilku uczniach wdowa częstokroć z kilkorgiem dzieci drobnych, znajdowała już skromne środki do życia, uczniowie zaś mieli od niej ciepłą strawę, dach nad głową i jaką taką opiekę. Kosztowało to bardzo niewiele, gdyż o grosz w owych czasach było trudniej, a zresztą i wymagania miano znacznie mniejsze niż dzisiaj. Szlachcic wioząc synalka do szkół, wiózł razem z nim skrzynię wielką, drewnianą, podzieloną na przegródki, w których znajdowała się kasza, groch, mąka, słonina, etc. Chłopak wyprawiał się na naukę ze spiżarnią na cały kwartał zaopatrzoną, a wdowa za udzielenie mu kąta w stancyi, ugotowanie obiadu, do którego w Niedziele i Czwartki jeszcze kawałek mięsa obowiązana była dodawać, otrzymywała w gotowiźnie dziewięć rubli na kwartał. Nie śmiej się czytelniku, na owe czasy znaczyło to sześćdziesiąt złotych, a za złotówkę można było hulać. Co rano, wychodząc do szkoły, chłopiec dysponował sobie obiad, do którego prowizyję z owej szafami wydawał, a powróciwszy ze szkoły, zajadał swój groch lub kaszę z godnym zazdrości apetytem. Na śniadanie miał talerz barszczu, na kolacyję kartoflankę, lub zacierki; herbatę zaś lub kawę widywał bardzo rzadko, chyba w razie jakiejś uroczystości szczególnej.
Pani Adamowa, wdowa po biednym urzędniku, trzymała sześciu chłopców takich „garnuszkowych” na stancyi.
Zajrzymy do wnętrza dworku. W największym pokoju stoi sześć łóżek, nad każdem drewniana półka na sznurkach zawieszona tu i owdzie kuferki, wielkie wieszadło do rzeczy, a na środku stancyi stół sosnowy długi, niemiłosiernie scyzorykami porżnięty i dwie długie również ławy sosnowe.
Oto i całe umeblowanie izby, która służyła za sypialnię, jadalnię i miejsce do nauki. Biednie, ubogo prawie tam było, ale porządnie; ściany wybielone świeżo, podłogi pomyte, a i ów wielki stół wyszorowany starannie, co ze względu na próby rzeźbiarskie uczniów i na plamy z rozlewanego atramentu powstałe, było istotnie syzyfową pracą.
Była już noc późna, wszyscy chłopcy spali, tylko jeden siedział jeszcze przy stole, z głową pochyloną nad książką, siedział i uczył się gorliwie, cienka łojowa świeca, w mosiężnym osadzona lichtarzu, rzucała światło czerwonawe, niepewne, migotliwe, ale chłopak nie zważał na to, wysilał wzrok i czytał.
Długo tak siedział cały zatopiony w nauce, już pierwsza po północy uderzyła na wieży, gdy w przyległym pokoju dały się słyszeć jakieś szybkie kroki, drzwi otwarły się nagle i w nich jak widziadło senne z legendy, ukazała się szczupła i wysoka postać pani Adamowej.
— Co to znowu za moda, zawołała z gniewem, po półtorej świecy na noc wypalać? cóż to sobie myślisz, że twój ojciec bogacz, na pieniądzach siedzi, żeby mógł na takie zbytki pozwalać.
— Ja, proszę pani, uczę się, szepnął nieśmiało chłopak.
— Patrzcie go! uczy się... kto ci broni uczyć się w dzień?
— Ja przecież i w dzień się uczę, odrzekł, podnosząc swe duże modre oczy.
Pani Adamowa zastanowiła się.
— Prawda, rzekła jakby do siebie, prawda, on i w dzień się uczy, kiedy tamci łobuzy bąki zbijają... Jabym ci nie broniła i teraz, ale najgorzej z temi świecami...
Chłopak patrzył na mówiącą z wyrazem niemej prośby.
Twarz chłopca była blada, mizerna, kości policzkowe wystające, a i usta blade, pozbawione karminowego zabarwienia cechującego wiek dziecinny. Niktby w tym mizernym a wątłym chłopaku nie poznał owego tęgiego, jasnowłosego Wicka, który w domu rodzinnym tak się chętnie do elementarza garnął.
Pani Adamowa spojrzała na niego uważniej.
— Słuchajno, Wicku, rzekła nie bez pewnej czułości w głosie, dobrze to jest, że się uczysz tak pilnie i tego roku zapewne jak lat poprzednich, nagroda cię nie minie, ale pamiętaj też, że co zanadto to niezdrowo. Co ci z nagrody przyjdzie, jak zdrowie stracisz? Przecież ci nawet sam pan inspektor mówił żebyś się trochę oszczędzał.
Chłopak milczał.
— Widzisz, już jest po pierwszej; z początku ja rozgniewałam się na ciebie, że świecę wypalasz, ale teraz złość mnie ominęła już, teraz ja cię proszę, idź, połóż się, wypocznij, bo mi ciebie szkoda, ty się także jak świeca wypalisz, a co twoja matka na to powie?
Chłopak westchnął, podniósł się z ławki, książkę zamknął, a zbliżywszy się pokornie do pani Adamowej, pocałował ją w rękę i rzekł:
— Dobrze, proszę pani, posłucham się, dobranoc.
— No tak, tak to co innego, zawsze mówię uczniom żeby z ciebie przykład brali; dobranoc ci chłopcze, śpij z Bogiem.
Z temi słowy pani Adamowa wyszła, a Wicek zaraz świecę zagasił i pomodliwszy się usnął.
Zaledwie jednak słońce weszło, zaledwie złote jego promienie wpadły przez okna stancyjki, już on siedział w ustronnym kącie ogrodu na dużym, płaskim kamieniu i uczył się znowuż gorliwie.
Nic też dziwnego, że przy takiej pracy usilnej, pracy wytrwałej, nieustannej, która wyczerpywała jego siły, zawsze pierwszym uczniem był w szkołach, nic dziwnego, że ukończył je w całem znaczeniu tego wyrazu chwalebnie.
Nie bez pewnego żalu rozstawał się z towarzyszami pracy, ze szkołą i z owym domkiem przy ulicy Floryjańskiej. Pożegnał serdecznie nauczycieli i kolegów i z życzeniami szczęścia opuścił Siedlce.
Czas też był wielki już na to. Potrzeba mu było powietrza, swobody, ruchu, odpoczynku, który mu się najsłuszniej za tyle lat pracy należał.
Ojciec, gospodarstwem zajęty, osobiście po syna przyjechać nie mógł, więc sąsiada o tę przysługę uprosił. Tłusty konik do prostego woza zaprzężony, biegł dość szybko, młodzieniec dopytywał troskliwie o wioskę, o wszystkich sąsiadów, o urodzaje, jednem słowem o wszystko. W rozmowie jednak z „paniczem”, który przecież szkoły ukończył i Bóg wie czem może zostać, szlachcic zażenowanym był trochę, ze słowami się liczył, do rozmowy skłonności wielkiej nie okazując.
Wicek dostrzegł to.
— Panie Ignacy, panie sąsiedzie, rzekł, dla czego pan taki niemowny dzisiaj?
— Ha, widzi pan...
— Jakto pan, cóż to ja dla was za pan? Niech mi sąsiad mówi poprostu „Wicku”, jak dawniej bywało.
Szlachcic niedowierzająco spojrzał.
— Adukacyja, rzekł, to jakoś nie pasuje.
— Tak? więc, że mi rodzice pozwolili się uczyć, żem szkoły skończył, to macie się odemnie odwracać? za co? co wam złego zrobiłem?
— E nie...
— Więc co?
— Tylko my tak sobie miarkujemy, że osoba z adukacyją może się nas, prostych ludzi wstydać będzie.
— A bójcież się Boga, toż miałbym ojca i matki się wyprzeć, wioski swej rodzinnej wstydzić, dobrych ludzi zapomnieć?! Krzywdzicie mnie takim posądzeniem, bardzo krzywdzicie... Smutno mi!
Szlachcic rozrzewnił się.
— A niechże cię, za takie słowo dobre, Bóg błogosławi, poczciwe dziecko, dobrze mówisz Wicuniu, rzetelnie mówisz.
— Czyż nie tak należy.
— Prawda, prawda, ale jenszemu to się zaraz we łbie ze szczętem przewróci, chciałoby się za coś lepszego uważać, ano, i nie dziw, my ludzie proste, nieuczone, a adukacyja panami ludzi robi.
— Nie, panie Ignacy, nie edukacyja to, ale głupota ludziom w głowach przewraca, wierz mi, ja co prawda niewiele umiem, ale choćbym umiał sto razy tyle, to jeszcze nie potrafiłbym zapomnieć o swoich rodzicach poczciwych, o naszej wiosce, w której na świat przyszedłem, w której młode lata spędziłem. Wierzcie mi, panie Ignacy, że serce moje uderza niecierpliwie na myśl, iż niezadługo już będę mógł ucałować spracowane ręce rodziców moich, powitać siostrę ukochaną i kąty naszej ubogiej chaty.
Szlachcic nie odpowiadał, długo rozmyślał nad tem co słyszał, nareszcie nieśmiało odezwał się cichym głosem:
— To... panie... Wicusiu, tak was wszystkich tam we śkole ucyli?
— Tak, tak nas uczyli, panie Ignacy, żeby się stanu swego nie wstydzić, bośmy w obliczu Boga wszyscy równi, żeby rodziców kochać, starszych szanować, a uczyć się nie dla fanaberyi, ale dla tego żeby stać się pożytecznym człowiekiem dla swoich współbraci.
— Naprawdę tak?
— O, nieinaczej.
— A kiedyż się w onej szkole nauka zaczyna?
— Na jesień, we Wrześniu; ale na co pytacie o to, panie Ignacy?
— Na co? a na to, że choćbym miał pół gruntu zastawić, krowę sprzedać, to mego Maćka zawiozę do szkoły, tak mi Panie Boże dopomóż!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było uroczyste święto w parafii, doroczny odpust, na który zgromadzało się zawsze wiele ludzi wszelkich stanów. Liczne duchowieństwo, obywatele ziemscy, oficyjaliści, zagrodowa szlachta i włościanie, wszystko to skupiało się w tym dniu w ubogim parafijalnym kościele.
Było to święto dla całej okolicy, święto, mające za sobą tradycyję wielu lat, rocznica poświęcenia starego kościołka.
Po nabożeństwie, w szczupłych pokoikach plebanii, gromadziła się inteligencyja okolicy, a proboszcz jako uprzejmy gospodarz uwijał się pomiędzy gośćmi swymi.
Wicek z rodzicami i siostrą, śliczną dorastającą dzieweczką, również się na nabożeństwie znajdował. Po skończonej sumie gdy już się do odjazdu zabierali, przybiegł do nich zadyszany dziad kościelny i oznajmił, że ksiądz proboszcz prosi bardzo tego kawalera, co ze szkół przyjechał i jego ojca żeby na plebaniję przyszli.
Rozumie się, że obadwaj pośpieszyli na to wezwanie.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, rzekł starym obyczajem szlachcic, kłaniając się nizko całemu zgromadzeniu.
— Na wieki wieków, odrzekł ksiądz, czekam na was i witam. Panowie! rzekł głosem donośnym, proszę o głos.
W saloniku zrobiła się cisza.
— Oto, przedstawiam wam młodzieńca z mojej parafii, który dopiero co świetnie szkoły ukończył, w każdej klasie nagrody brał, a o ile wiem od księdza prefekta, tu pomiędzy nami dziś obecnego, odznaczał się zawsze pracą wielką, pilnością i prowadzeniem się moralnem i wzorowem.
— Tak jest, tak, rzekł prefekt, najlepszy to był uczeń.
Wicek zarumienił się po same uszy, proboszcz zaś dalej mówił.
— Tobie ojcze winszuję, że nie szczędząc kosztu, starałeś się dać edukacyję dziecku, tobie synu zaś żeś ojcowskiej pracy nie zmarnował. Panowie tu obecni pozwolicie, że poproszę i ojca i syna do wspólnego stołu. Ta siermięga, którą nosi poczciwy człowiek, nie ubliży waszym czarnym surdutom.
W odpowiedzi na przemówienie księdza wszyscy pospieszyli uścisnąć grubą rękę szlachcica, który wzruszony, z oczami łez pełnemi, na razie nie mógł się na odpowiedź zdobyć.
Po obiedzie, gdy wszyscy jeszcze przy stole siedzieli, znowuż ksiądz wszczął przerwaną rozmowę.
— Kochani panowie, rzekł, kiedy oto zdarzyła się sposobność, że jesteśmy tu w tak licznym komplecie, to możebyśmy doradzili temu poczciwemu szlachcicowi, co dalej z chłopcem postanowić. Młodzieniec zdolny, wartoby dalej go kształcić, tembardziej, że dziś już nie potrzebuje się koniecznie na pomoc ojca oglądać, lekcyjami sam zarabiać też może.
— Racyja! racyja! zawołano chórem, na szerszy świat! na szerszy świat! szkoda chłopca żeby zdolności marnował, na szerszy świat!
— Doktorem niech będzie, to kawał chleba piękny.
— Inżynierem lepiej, jeszcze nam tu kiedy kolej wybuduje.
— Podobno łacinnik z niego tęgi, możeby więc profesorem został.
— I agronomów także potrzeba. Dziś o porządnego rządcę majątku trudno, niechby się tedy kształcił w tym kierunku.
— Dobrze to jest, rzekł gospodarz, dysponujemy tu czem ma być a nie pytamy się jego o zdanie, dowiedzmy się co on myśli? Powiedzże nam, panie Wincenty, do czego ty masz sam ochotę? Toż teraz jesteś niby ów ptak, któremu otwierają klatkę i mówią: wolna droga, biegnij w świat szeroki... Gdzież pójdziesz, na wschód czy na zachód, czy może ci się południe uśmiechnie? Nie żenuj się, powiedz, pragniemy cię usłyszeć.
Wicek wstał z krzesła i nieśmiało, drżącym głosem przemawiać zaczął.
— Uczono mnie, rzekł, abym wiele słuchał a mało mówił; posłuszny jednak łaskawemu wezwaniu księdza proboszcza, odpowiadam szczerze i otwarcie. Z całej duszy pragnę owego świata szerszego, lecz nie dla siebie.
— A dla kogóż to, mój paniczu?
— Wytłumaczę się zaraz. Mnie ów świat szeroki a daleki nie nęci, gdyż najszerszy świat działalności jest blizko, koło nas. Jak okiem rzucić wszędzie wioski biedne, ubogie, ludność w nich ciemna i dla tego nieszczęśliwa. Gdybym kiedy, rzekł, w skromnej sukni sługi bożego mógł osiąść w takiej wiosce między tymi ludźmi, z których sfery wyszedłem, gdybym mógł stworzyć szerszy świat dla ich moralności, pojęć, byłbym bardzo, bardzo szczęśliwym.
— Księdzem więc chcesz być? zapytał proboszcz.
— Tak jest, odpowiedział Wicek stanowczo.
— Słuchaj no, dziecko, ozwał się surowym głosem, siwiuteńki jak gołąbek kanonik z kapituły, czy ty wiesz co to jest być księdzem? notabene dobrym księdzem, prawdziwym sługą Bożym? Czy wiesz, że musisz się wyrzec wszystkiego, zapomnieć o sobie, że z chwilą w której przywdziejesz tę suknię, otwiera się przed tobą ogrom obowiązków, które sumiennie spełniać trzeba?
— Wiem, księże kanoniku.
— A podołasz-że im? wytrwasz w postanowieniu? Czy nie zatęsknisz kiedy do świata? nie będziesz zazdrościł ludziom? Zastanów się, pomyśl. Ciężar wielki chcesz dźwigać, zmierzże siły swoje.
— Bóg dopomoże, rzekł pocichu Wicek.
— Ano, skoro tak, to przyjdźże do mnie ułatwię ci tę drogę ciernistą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W sześć lat później, w tym samym kościele była rzewna i pełna prostoty uroczystość. Młody, jasnowłosy kapłan, o twarzy ascetycznej, matowo bladej, po raz pierwszy spełniał Ofiarę niekrwawą, asystowali mu dwaj starzy, posiwieli księża.
Gdy po skończonej mszy młody ksiądz błogosławieństwo udzielał i kładł ręce na głowy wiernych, zbliżyła się kobieta już niemłoda, ubrana po wiejsku i uklękła przed stopniami ołtarza.
Chciała przyjąć błogosławieństwo z rąk syna...
Oczy jej zachodziły łzami, a gdy na skroniach poczuła dłonie ukochanego dziecka, wybuchnęła rzewnym, głośnym płaczem i na cały głos zawołała:
— Niechże cię Bóg Najwyższy błogosławi, niech ci dopomaga iść na ten świat szerszy, którego tak bardzo pragnąłeś!
Poważny głos organu zagłuszył ostatnie słowa kobiety, zmięszały się one z nutą psalmów, dymem kadzideł i westchnieniami starego ojca, który przez oczy łzami zamglone na swego syna spoglądał.
— Błogosław ci Boże, mój synu, szeptał stary, nieś braciom naszym światłość, bo ciemne są i jasności spragnione.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.