Na przełęczy/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Witkiewicz
Tytuł Na przełęczy
Podtytuł Wrażenia i obrazy z Tatr
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Zasypany głazami potok ledwo szemrał; źródliska sączące się z boków góry, rozlewały się wśród kamieni, zacierając wszelki ślad drogi, zawalonej świerkami, które koronami na dół leżały w bezładzie na całem stromem zboczu; wielkie wykroty wznosiły się jedne nad drugie, obdarte, zastrzępione korzeniami, na których zwisały płaty mchów i darni.
Dolina rozsrzerzała się w głębi w szeroką, zieloną polanę, otoczoną wałem kamiennym. Jałowe, puste, żwirowate jej ściany, najeżone dziwacznemi piórami i bulkami skalnemi, nurzały się w mgłach szarych, które jak powała wisiały u góry. Pomimo szałasów pasterskich pusto tu było, bezładnie i odludnie; we mgle tylko, czy gdzieś ponad nią jęczały wielkie dzwony krów i brząkały dzwonki owiec. Blade, rozproszone, przesiane przez mgłę światło, przypominało trupie światło zabielonych szyb więziennych.
Zwróciliśmy się w prawo, w las świerkowy, i idąc ciągle w górę, wydostaliśmy się na niewielką polanę, otoczoną czarnym lasem, ponad którym wznosiły się nawisłe, ciemne, poszarpane turnie jakiegoś niedalekiego wirchu. Na lewo zielona trawiasta wyniosłość słała się do stóp szarych, pokruszonych turni, i kryła się w ciemnych, jeżących się do okoła świerkach. Przed dziurawym, okopconym i zawalonym gnojem szałasem stało niewielkie, stare człeczątko, brudne, czarne, z długim, ociekłym tłuszczem włosem, krzywe i kulawe, ze złemi małemi oczkami.
— Niech będzie pochwalony.
— Niechże będzie, a kaz ta idom? Nie do dziury? hę?
— Nie, idziemy ta i idziemy, ostańcie z Bogiem.
— Niech Bóg prowadzi! — odpowiedział, i wyjąwszy z gęby krótki, ogryziony cybuszek, z lubością wąchał ofiarowane sobie cygaro.
— Pachnie! jak wino — mruczał do siebie.
Poszliśmy przez polanę w ten las ciemny, i odrazu wpadliśmy w wyschłe łożysko potoku, świecące białemi, gładkiemi kamieniami, wśród rudego podścieliska świerków.
Droga kamienista szła w górę lasem schodzonym i stratowanym przez bydło; korzenie drzew siedziały na wierzchu, splątane i pomieszane, oślizgłe wilgocią rozłaziły się, jak kłębowisko wstrętnych gadów. Szliśmy bez celu, bez przewodnika, pytając o drogę tylko śladów perci lub błądząc w leśnej pustyni naoślep.
Na lewo, gdy las wstępując na jaki brzeżek, stawał się rzadszym, migały się jasne krzesanice skał, stromych, jak ściany domów. Paprocie wysypywały się miejscami i jaśniały na ciemnem tle rudo-zielonych mszarników. Droga coraz to dziczała, malała, szła coraz stromiej, ledwo dostrzegalna, ginęła czasem bez śladu w kępach mchów kołtuniastych.
Gdzieniegdzie pochłaniały ścieżynę lejkowate rozpadliny, na których dnie butwiały trupy świerków, rude, plamiaste, obwisłe porostami, gnijące, wśród zieleni wachlarzów paproci, wśród których szło się prawie omackiem.
W głąb leśnej ciemni wdzierały się niekiedy promyki słońca, czepiały się pni i gałęzi; świerkowych, rozsypywały, się po mchach, drżały na pojedynczych liściach paproci, i gasły, zostawiając jeszcze większą ciemność.
Las na wszystkie strony piętrzył się coraz wyżej; otwierał z boków ciasne wejścia jakichś kurytarzy, łamał się, szedł w górę i spadał po coraz stromszych i naglejszych pochyłościach. Czuć było pod stopami, że rośnie na wielkich skalnych odłamach.
Mała polanka pokryta, jak kobiercem aksamitnym, przepysznym ciemnym mchem, jedwabistym, zielonym, na którym świeciło parę różowych grzybów, a brzegami czerwieniły się, jak korale, brusznice. Na mchu ledwo dostrzegalne ślady stóp, — poszliśmy za niemi.
Przez gąszcz młodych, stłoczonych świerków, wydostaliśmy się na otwarte miejsce. Ciemny błękit nieba i biały ślepiący obłok na nim pokazywały, że gdzieś jest pogoda i słońce, — tu było ciemno. Naokoło ogromne, w bezładzie zrzucone i spiętrzone skały wspierały się jedne na drugich, okryte grubemi warstwami mchów ciemnych, rudych, zielonych i czarnych. Z czeluści rozpadlin, mrocznych jam, jaskiń i nor wiał chłód piwnicy, nad ich otworami dyndały się ogromne kołtuny mchów, jak dziwaczne sakwy z aksamitu. Kosodrzewina rozkładała szeroko grube golenie i zwisała nad rozpadlinami ciemną zielenią, — czerniły się rzadkie świerki i limby. Jakiś mrok granatowy zasypywał to miejsce, chaotyczne, ciche, tajemnicze, które zdawało się być nigdy nietkniętem ludzką stopą, które nawet czarny las zdawał się omijać, obchodząc je i piętrząc je z jednej strony w górę, z drugiej zapadając w jakąś ciemność zagadkową i złudną.

zdechłe miejsce.
W miejscu tem mieszkał zaczajony, cichy mrok wieczoru i rozpościerał wśród dnia białego swoję tajemniczą zasłonę i swój spokój senny, marzycielski, mącony złemi przeczuciami.
Miękkie mchy tłumiły odgłos kroków, a sprężyste ich posłanie prostowało się za niemi i zacierało wszelki ślad naszego przejścia. Niemą ciszę, głuchą i martwą, zrzadka przerywał tylko, ledwo dosłyszalny szelest spadających szyszek lub gałązek.
Chwytając się giętkich gałęzi kosodrzewiny, drapiąc się i spadając po ścianach skał omszonych, przeskakując ciemne między niemi szpary, darliśmy się z trudem w górę. Na zwietrzałem, przez wieki działania wody i powietrza rumowisku granitowem: drzewa, mchy, trawy rozpościerały się, rosły, marły i gniły, tworząc coraz grubszy pokład barłogu. Głazy, mchy, szywary, pnie świerkowe, i gnijące wykroty, wszystko zmieszane chaotycznie stawiało nam trudną do przebycia zaporę; kosodrzewina obejmowała w pół silnemi ramiony, ciemne nory i szpary chwytały i przytrzymywały za nogi. Żadnego śladu ścieżyny — człowiek nie miał co tu robić — ani tu paść wśród tych zdradnych, przykrytych tkaniną mchów rozpadlin, ani ściętego drzewa ztąd wywlec; jar ten zdawał się zapomnianą od ludzi samotnią.
A jednak, nie sami tylko malarze, nietylko po wrażenia artystyczne tu się chodzi. W jednem dość „podłem“ miejscu, widzimy dużą maczugę ustruganą z pnia bukowego, i postawioną pod świerkiem, tak jak się stawia kij w kącie pokoju. Wyglądała tu ona zupełnie na miejscu, u siebie, i komukolwiek służyć miała: czy z nią jaki Rübezal tatrzański włóczył się po górach, płatając psoty, czy też nią zakrapiano we łby liptowskie wołki, albo samych Liptaków, to pewna, że dla tego ponurego, zapadłego kąta była ona doskonałem wyjaśnieniem i uzupełnieniem.
Kiedyśmy potem pytali. Sabały, czy tam nie mieszkają niedźwiedzie? — odrzekł z niechęcią:
— Coby ta niedźwiedź robił w takiem miejscu? Nie taki on głupi coby go sukał — cheba zły cłowiek! To je zdekłe miejsce, podłe i zdawna zbójeckie. — Inni zresztą opowiadali, że znajdowano tam ludzkie trupy.
Las szedł po coraz stromszych głazach; młode limby swoje puszyste z długiemi igłami kistki, plątały w grube, krótkie gałęzie halnych świerków, gdzieniegdzie wiotkie i lśniące gałązki jarzębiny świeciły pierzastą zielenią liści i gronami czerwonych jagód. W końcu, przez próg oślizgły i zryty drogami wód, wydostaliśmy się ponad las czarny i weszliśmy w sieć zawikłaną przejść i kurytarzy, między wielkiemi nagiemi głazami granitowemi. Zaczynała się skalna pustynia. Świerki znikły, tylko kosodrzewina rozkładała się potężnemi krzakami po kamieniach i zrzadka siedziały limby na kopcach, otoczone krzakami borówek i strzeżone plątaniną konarów kosówki.
Ślad jakiejś dróżki widniał czasem na mchu suchym i szeleszczącym, to znowu ginął, upierał się w zrąb skały chropawej, plamiastej czarnemi, żółtemi i białemi porostami. Kiedy już znikły limby, ostatni krzak kosówki leżał na brzegu usypiska skał zgruchotanych, szarych, świecących rdzą żółtą i wznoszących się piramidami piargów do stóp amfiteatru ciemnych ścian skalnych i zielonych upłazów. Na prawo, strome, nawisłe, poszarpane turnie zachodziły w półkole ku przodowi i upierały się w ciemną zieleń połogiego wirchu, porozrywaną szaremi plamami potarganych turni i wyrwami, któremi zdawały się płynąć ku dołowi białe kamienie.

w kacprowej.
W żlebach i w głębi kotliny leżały płaty śniegu. Za ciemnym wirchem stał biały obłok i świecił srebrno-różowym blaskiem; — ponad złoto-zielonem zboczem rozpinał się silny, głęboki błękit nieba.
Przeźroczyste powietrze dyszało lodowym, chłodem; żadnego szelestu ani szmeru, nic, tylko martwa cisza...
Nagle, gdzieś w górze rozdarło się powietrze wrzaskiem dzikim, przeraźliwym i przeciągłym — a potem między szczerbatemi turniami rozległ się śpiew równie wrzaskliwy i dziki. Zpod błękitnych obszarów dolatywały niewyraźne słowa:

Zebyk se miała, kłucyki odednia,
Zamykałak by se nocke od połednia,

i znowu ten wściekły wrzask, który rozpoczyna się niskim tonem i nagle wybucha jakimś szalonym piskiem, w którym czuć jakby niecierpliwość wabiącej się samicy.

..... jesce noc,
Jesces mnie nie odchodź!

leciało w powietrzu z nad przepaści.
Granią szła dziewczyna, ledwo dostrzegalna między zębatemi skałami, — szła samym brzegiem turni nawisłych ponad urwiskiem. Stanęła, i na tle obłoku widać było jej sylwetkę niewiększą od komara.
W żlebie, ponad śniegiem, zaczęły się sypać kamienie, dźwięcznie uderzając o skalne rumowisko i z za krawędzi granitu wysypały się owce. Szły przyczepione do skały, zeskakiwały na śnieg, jedna za drugą szeregiem, ostrożnie przechodziły na drugą stronę żlebu i ukazały się gdzieś wyżej na ledwie wystających gzemsach upłazków zielonych. Potem widać było juhasa, jak rąbał ciupagą stupaje, w śliskiej skorupie śniegu; miotał się gwałtownie i śpiesznie, w końcu zniknął jak widmo razem ze swojem białem stadem.
Siedzieliśmy na giętkiem posłaniu mchów, oparci o białe granitowe poręcze, słuchaliśmy dzikiego romansu, i patrzyliśmy na pasterską sielankę — surową i twardą, bez motyli, kwiatków i szemrzących strumyków.
Przepyszna sala teatralna, w której zamiast brudnego plafonu rozpina się błękit nieba; słońce jest świecznikiem, a dekoracye mają po kilka tysięcy stóp wysokości — siedzieliśmy w pierwszych jej rzędach i słuchaliśmy wielkiej muzyki natury, — piliśmy ze źródła to, z czego się składa każda sztuka, bez względu na jej środki: ze źródła rzeczywistego życia.
Dziewczyna śpiewająca nad przepaściami i juhas, który szedł prosto w te przepaście, rozchodzili się ze schadzki, ona na swoje halę, on śpieszył, by zdążyć z owcami „na śród wiecerz słonka“ na szałas, do dojenia.
Jakąż jest siła namiętności tych ludzi, jeżeli jej nie zmoże darcie się z trudem na takie wyżyny, w taką dal, w zimną i ponurą pustynię, w twardy i niedostępny świat ruin granitowych, — tam, gdzie chyba jeden orzeł ważąc się w bezgranicznych otchłaniach błękitu, mógłby ku nim zajrzeć, podpatrzeć i podsłuchać!


w źlebie.

Namiętność ich nosi cechę pierwotnej, ślepej, żywiołowej siły, bez której niemożliwemby było utrzymanie istnienia wśród tak wrogich warunków, — jest w tem coś z zapamiętania się kozic i capów dzikich, uganiających się po szczytach.
Zabraliśmy się do powrotu. Przed nami las zstępował w dół i rozchodził się coraz szerzej, jak gdyby jakaś fala czarna odparta od ścian granitowych, płynęła z wysokości, na której staliśmy. Na prawo świeciły w słońcu, gdzieś na dole, równe ściany skał, te same, które idąc widzieliśmy nad sobą.
Dalej świat się rozlewał w wielkie równie ozłocone słońcem, i niknął w fioletowym oparze na jasnej północnej stronie nieba wklęsłego, jak wnętrze olbrzymiej, szklanej bani.
Uwiodła nas jakaś błędna ścieżyna: poszliśmy za nią, zstępując wśród zawiłych przejść, zaułków i uliczek między odłamami skały. Gdzieś zza krzaków kosodrzewiny wyjrzał łeb krowi, z nastawionemi uszami i czarnem płochliwem okiem. Pod konarami limby czerwieniła się płachta juhaski, i zwisały nad brzeżkiem bose jej nogi. Nagle, z gąszczu wyszedł koń biały, popatrzył chwilę uważnie i zaczął ostrożnie zstępować z urwiska, — niebezpieczny towarzysz, gdyż idąc za nami, staczał zpod kopyt wielkie kamienie, i nie było sposobu, ani odczepić się od niego, ani zmusić, żeby szedł na przodzie. Kiedyśmy tak we trzech szli lasem, gdzieś z ciemnego kąta wyjrzała twarz surowa, młoda, w zsuniętym z czoła kapeluszu, i rozległo się pytanie:
— A cyj to koń?
— Alboż my wiemy!
W tej pustyni, wszędzie kryło się życie ludzkie, zabłąkane w chaosie dzikiej natury; drobne, jak życie mrówek, zatracone tu i istniejące pod groźbą i władzą sił potężnych i wrogich.
Ściemniło się zupełnie, — na polanie przez szpary szałasu błyszczało czerwone światło. Zajrzeliśmy: dwie małe dziewczynki siedziały przy ognisku i piekły grule, t. j. ziemniaki. Z ciemnego kąta patrzały krowy, poruszając sennie szczękami. Drzwi były zatarasowane zewnątrz — dokoła noc i cisza.


∗                              ∗

Wnętrze Tatr jest puste i bezludne. Tylko przez dwa lub trzy miesiące w roku pasą się tam stada owiec, krów i wołów strzeżonych przez pasterzy, którzy koczują w halach.
Zamknięci za skalnemi progami; przez większą część lata ukryci w chmurach, prani deszczem, śniegiem, osypywani gradem, ogłuszani piorunami, zupełnie na woli surowej natury; ledwo osłonieni dziurawym dachem i ścianami przeświecającemi na przestrzał, żyją oni życiem twardem i dzikiem, pasterstkiem życiem koczowniczych plemion. Wszystko to jest tak różne od tego, do czego my, ludzie z dolin, przywykliśmy, iż trudno się oprzeć wrażeniu, że się patrzy na jakąś resztkę zanikłego świata, jakiś szczątkowy objaw archaicznych, niegdyś powszechnych stosunków i warunków bytu.
Kiedy już doliny zielenią się trawami i zbożami, przegina śniegi w górach i zima wygląda tylko z ciemnych kominów i żlebów, wybierają się pasterze z „dziedzin,“ ze wsi, na hale.
Płowe niebo wiosenne rozpina się ponad światem, ciepły wiatr przeciąga z za wirchów; brzegi potoków świecą się stokrotkami, dzwonkami, lśnią się jaskrem i gwiazdami cykoryi; potoki pozdzierały i uniosły zawalające ich dna bryły lodowe; budzą się też owczarze ze snu i odrętwienia zimowego. Jałówki i owce beczą i pozierają ku halom, a niestrzeżone uciekają z szopy w wirchy, między turnie, na zielone upłazki, na których wysypują się trawy i kwiaty.

W dniu umówionym, wszyscy gazdowie spędzają swoje owce na jedno miejsce, liczą je z bacą, i zdają mu na jego odpowiedzialność.

Baca kropi owce święconą wodą, robi krzyż ciupagą na drodze, i cały kierdel z bekiem i brzękiem dzwonków, z naszczekiwaniem psów wędruje kamienistemi drogami, przez lasy ciemne, przez wirchy i jary, brnąc przez potoki coraz wyżej, do szałasów na halach.
Białe, zbite stado, pstrzy się gdzieniegdzie plamami czarnych baranków; jeżą się rogi pokręcone, kiwają się garbate nosy otoczone ogromnemi kudłami na skroniach, podbródku i na łbie. Oczy świecą się zielono wśród mroku leśnego, pod oczyma czarne lub rudawe obwódki. Przednie nogi pokryte gładką, krótką sierścią; na zadnich, kręcona i gęsta wełna sięga do samego kopyta. Tryki, mniejsze od owiec, niosą na zgrabnych, garbatych łbach wielkie, wywinięte na boki, żłobkowane rogi.
Idą krowy łaciaste, jęcząc ogromnemi miedzianemi dzwonami, wiszącemi u podbródka; konie niosą na grzbiecie, przyczepione do terlic, rozmaite statki, graty i kotły mleczarskie.

redyk.
Stary baca, sam z twarzą owczą, z długiemi kręconemi włosami, idzie spięty pasem szerokim jak gorset, świecącym nabitemi guzikami i wielkiemi mosiężnemi klamrami; przy nim bieży pies biały, kudłaty. Juhasi, w czarnych, moczonych w tłuszczu koszulach, w kapeluszach lśniących jak cerata od tłuszczu i brudu, w starych, zrudziałych od słoty i dymu ognisk cuhach i portkach odartych; z ogromnemi, pasiatemi torbami wełnianemi, których długie na łokieć frendzle dyndają się im u kolan. Juhaski, w pomarańczowych chustach, w czerwonych płachtach, lub serdakach obcisłych na piersi, w granatowych spódnicach; nogi ich obwinięte białą szmatą do pół goleni i obwiązane czarną krajką przytrzymują kierpce.
Cała ta pstra czereda, obwiana parami oddechów stada, drze się w jędrnem i czystem powietrzu oblana słońcem, wesoła i budząca swemi śpiewami, piskiem piszczałek, dudnieniem kobzy echa drzemiące w wąwozach i wnętrzach gór.
Można sobie wyobrazić, jak tym ludziom, którzy całą zimę przesiedzieli bezczynnie w brudnych cuchnących izbach, których twarze zbladły i zzieleniały od lichego życia i braku powietrza, — można wyobrazić, jak im pachnie powiew hal, jak im się śmieje to słońce, błyszczące w rosie na trawach, jak im gra wieczna muzyka wód żywych i czystych.
Nakoniec, przebrnąwszy moc potoków, przeszedłszy tyle gór, wydostali się ponad lasy, i oto wchodzą na halę.
Szałas, zostawiony jesienią na woli wichrów halnych i wszelkiego złego, stoi z odartym dachem. Czarne, zakopcone wnętrze, zasypywane śniegiem, zieje wilgocią i stęchlizną; przeszłoroczny popiół i węgle z watry, z ogniska, zmieszały się w jakieś brudne błoto. Kto wie, kto tu zaglądał? Ile razy niedźwiedź, pasąc się na szałasisku, zazierał swojem czarnem ślepkiem przez szpary: jacy tu źli ludzie, albo też samo „złe“ siadywało w tej pustce! To też baca, wchodząc do pustego szałasu, mówi: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“
Wogóle, całe to pasterstwo otoczone jest mnóstwem zwyczajów, noszących charakter tajemniczego obrządku.
Kiedy już zegnali owce do strągi, zagrody, baca bierze żarzące węgle, sypie na nie święcone ziele i żywicę, odkrywa głowę, żegna się i milcząc, okadza strągę trzy razy od zachodu na wschód, następnie wysypuje węgle przed strągą i z juhasami na klęczkach odmawia modlitwy. Przy dojeniu owiec, przy przecedzaniu mleka, przy robieniu sera odbywają się różne praktyki i nabożeństwa.
Wreszcie dach naprawiony, w dołku przy drzwiach watra, chwieje się czerwonym płomykiem, dym napełnia czarne poddasze, po kątach stoją statki, na ścianach wiszą płachty, szmaty, torby i cuhy, całe to ubogie gospodarstwo, dające się zwinąć w pół godziny i przenieść na grzbiecie jednego konia i kilku ludzi, rozkłada się na paromiesięczne koczowisko.

szałas.
We trzy dni po przyjściu stad na hale zjawiają się gazdowie, właściciele owiec, i idą z juhasami na cały dzień na pastwiska, dla przekonania się, jaką jest pasza i jaki udój — nazywa się to przyjść do miru. Kiedy owce przypędzą do dojenia, każdy gazda wydoiwszy swoje do gielety, bierze dwa jednakiej miary patyki i na nich nacina znak, jak wysoko sięgało mleko w gielecie. Jeden patyk zabiera z sobą, drugi zostawia u bacy. Na jesieni, gdy owce wrócą do dziedziny, patyk ten służy do porachunku z bacą. Ile tygodni owce były w halach, tyle razy napełniają gieletę wodą, na wysokość miary oznaczonej na patyku, — wodę tę ważą: ile w niej funtów, tyle funtów sera baca ma oddać właścicielowi owiec. Sposób kontrolowania jakkowiek pierwotny — jest jednak dosyć skomplikowany.
Baca jest panem, z ojcowską władzą na szałasie; jest on tak, jak i juhasi, płatny serkami, przyczem gazda dostaje mniej więcej jednę trzecią, a pasterze dwie pozostałe części całego letniego zysku.

∗                              ∗

Drogę idącą popod reglami, rozdziera potok płynący ciasnym jarem z wnętrza gór; most pochylony i zapadły, dotyka jedną stroną kipiącej wody, nad nią rozłożyste konary i kręte, białe gałęzie buku podtrzymują koronę jasnej i lśniącej zieleni. Z brzegów wąwozu stromo dźwigają się stoki regli, pokrytych lasem świerkowym, jaśniejącym letniemi kistkami igliwia. Ciemna zieleń i jasna kora jodeł, i okrągłe korony buków rzucają się zdała w oczy.
Woda w wapiennem łożysku powymywała cysterny gładkie i lśniące, w których się zbiera w głębokie, duże, błękitne oka; to znów ścieka po śliskiej, równej pochyłości, prawie bez szmeru; potem rozbija się między oblizanemi, okrągłemi, podziurawionemi odłamami wapieni.
Las czasem schodzi aż do potoku, zawala go wykrotami odartemi z kory, zwiesza gałęzie aż do wody i tworzy ciemne i zimne zaułki, to znowuż odsunięty stromem urwiskiem skały, ucieka w górę, a na kamienistym brzegu młode i silne jawory kołyszą na czerwonych szypułkach jasne, zębate liście. W głębi wąwozu, zponad lasu i skał bliższych wygląda wielka turnia, owiana oparem, otulona mgłami mieszającemi się i kłębiącemi w słonecznych blaskach. Na dno głębokiego i ciasnego rozdołu spada światło i drży na igłach świerków, połyskuje na mokrych, śliskich wapieniach, płynie płatami oślepiającemi na wodzie, srebrzy się w pianach i parach, wstających z odmętu wodospadów.
Wszędzie na trawiastych upłazach i zboczach pstrzy się od kwiatów. Szafirowe świetne gwiazdy gencyany wszyte w zieleń trawy; inne znów bardziej liliowe, strzępiaste, stoją na wyższych badylkach; tam znów ogromne jej krzaki rozkładają pierzasto lancetowate liście i zwisają festonami liliowego kwiatu na brzegach lasu. Liliowe dzwonki, różowe gwoździki, wielkie łodygi i kropielnice tojadu, blado-żółte kieliszki naparstnic, wielkie, białe gwiazdy rumianków, kulki rozchodników, jasne i długie bisiory szywarów, zabarwiają każdy zakątek tego jaru zawiłego i odludnego.
Perć z początku wyraźna, im wyżej, zaciera się coraz bardziej, czasem niknie zupełnie w szumiącej wodzie potoku, ukazuje się po drugiej jego stronie i znowu znika na gładkiej, szarej powierzchni zdradnych i ślizgich skał wapiennych.

jawór w białem.
Na lewo i na prawo otwierają się inne wąwozy. Skalne kurytarze, idące gwałtownie ku górze, zacienione i wiejące chłodem, sączą swoje białe, pieniące się wody z jakichś niedostępnych źródlisk i tajemniczych wysoczyzn. U wejścia do tych gardzieli stoją szare ruiny skał, piętrzące się basztami, blankami, podziurawione strzelnicami, najeżone jak wieżyczkami słupami wapieni.
Ścieżka, nagle, z dna potoku rzuca się w las ciemny, rosnący na stromem zboczu; wije się w górę, zorana wodami deszczów i śniegowych roztopów, zasypana płaskiemi łupanicami wapieni, i wydostaje się na małą polankę, otoczoną cieniami wielkich jodeł i świerków.
Patrzymy ztąd na jeden z obrazów pasterskiego życia w Tatrach.
Za urwistym brzegiem potoku, pochyła polana a na niej mały szałasik. Polanka rozszerza się ku górze, ściele się zielonemi trawami pod stopy świerków, rzucających długie cienie; wyżej, wydarte wodą z pod pokrycia mchów, bielą się głazy i sterczą szeregi pni zgniłych. Ruina lasu na ruinie góry świeci w słońcu swoją pustką; wśród niej przepyszny jawor wznosi silny i wyliniały pień, obrosły kępami mchu ciemnego, aksamitnego. Nagie, oblazłe z kory konary czernią się wśród jaskrawej zieleni liści, przeświecających pod słońce. Za nim, po drugiej stronie wąwozu, wznoszą się strome skały, po których pną się smukłe świerki aż tam, gdzie na tle nieba skalne pióra jeżą się w jakieś dziwne ruiny. Za niemi słońce leje się wszystkiemi szczerbami, czepia się wierzchołków drzew i szczytów turnic. Wszystko owiane sinawym oparem, na którego tle błyszczą i mienią się, jak srebrny i złoty dziwir, sączące się ze skał źródliska, i lśni się kręty wąż potoku, płynący w stromym żlebie. Z drugiej strony las wznosi się w górę, ponad nim zielenieje wielki upłaz, na którym ścięty wał szarej skały stoi, jak ściana fortecy.
W dole, polana ginie w lesie, schodzącym gdzieś w parowy, z których sterczą strzaskane od piorunów pnie jodeł i bielą się wielkie, nagie, obumarłe świerki; poza tem, skrawek jasnego, pogodnego nieba północy.
U góry, od południa potężna turnia wznosi się ponad mgłami, poważna i samotna.
Takie jest otoczenie małego szałasu, wiszącego nad rdzawym, porosłym podbiałem brzegiem potoku.
Zewsząd od świata oddzielają go wielkie piramidy gór, dzikie turnie, czarne lasy; droga wiodąca do niego jest łożem potoku, wijącego się wśród ciasnych ścian i przepaścistych jarów. Cicho tu, słonecznie i spokojnie.
Wygląda to, jak początek bajki: Za górami, za lasami, był taki jeden baca... I rzeczywiście, w stosunku do naszego życia miejskiego, życie na tej polance zielonej, słonecznej, życie tak pierwotne i proste wydaje się kartką z jakichś bajecznych opowiadań o szczęśliwym wieku ludzkości.
Na ścieżce wijącej się zboczem skał i upłazków, rozpalonej prosto na nią padającemi promieniami południowego słońca, stały kudłate owce, z nosami spuszczonemi ku ziemi, ciężko dysząc i robiąc bokami, i nie dbając na krzyki juhasów i naszczekiwanie psa zziajanego. Powietrze gorące i duszne nasiąkłe było zapachem spoconego wełnistego stada. Juhasi czarni, brudni, w koszulach cuchnących zgniłym tłuszczem, boso szli po głazach.
Zbronzowiałe i zczerniałe ich twarze, połyskiwały w słońcu strugami potu; z pod opadłych skrzydeł grubych kapeluszy dziko błyszczały białka oczu. Kilka kóz włochatych poprzedzało stado, wskakując na każdy wystający kamień i skubiąc wyzierające ze szpar źdźbła trawy.
Na szałasisku, wielkie liście końskiego szczawiu połyskiwały i przeświecały się jaskrawo w słońcu. Powietrze napełniały ostre wyziewy owczego nawozu, trawa dokoła szałasu spasiona, stratowana i zarzucona kamieniami; koń biały pasł się opodal, głośno zrywając garście trawy.

baca.
Wewnątrz, siedział samotny baca i kurzył fajkę. W watrze leżały całe wykroty, napół zwęglone, na wielkiem popielisku; małe smugi siwego dymu wypływały z pomiędzy szpar kłód popękanych.
W ciemnej głębi, na półkach i na zbitej czarnej ziemi stały gielety, puciery, rajtoki, putnie, dzieżeczki i okopcone kotły. Na żerdziach wisiały szmaty i onucze, na kołkach obońki i wykwintne, jaworowe czerpaki; potworna warzęcha, wielka jak łyżka czarownic Słowackiego; czworo-zębne widły i pasiata owczarska torba — to bodaj i wszystko co się znajduje w szałasie.
Torba ta jest ważnym i otoczonym legendą sprzętem pasterskiego dobytku. Z nią to, przed wiekami, przybył przodek całego prawie ludu zamieszkującego Zakopiańską dolinę od Kościelisk do Poronina i dalej aż na stoki wzgórz północnych. Wtedy nie było tu nikogo, tylko lasy czarne i grzęzkie młaki zalegały kraj pusty, po zacienionych potokach pluskało się ryb mnóstwo i wszelka wodna zwierzyna.
Nie było ani polan, ani wsi, nic tylko las, że ledwie do nieba co można było poźreć. Jednak „był cheba jaki płony narodek“, gdyż, kiedy przybysze obdarli się w podróży i uszyli sobie z torb pasiatych cuhy, nazwano ich Gąsienicami. Jest to najpotężniejszy ród i sławę swego legendowego, starożytnego pochodzenia dzieli jedynie z Walczakami. Wszystko, co nie jest Gąsienicą lub Walczakiem, to ludzie „ze świata“ — nie pili. Arystokracya rodowa nietylko gnieździ się w „dumnych“ zamkach; ten oto, brudny „Ojciec szałasu“, odziany kudłami owczej wełny, jest tak dumny ze swego walczakostwa, jak potomek potężnych szlacheckich rodów ze swoich tytułów i dyplomów. Gąsienice też i Walczaki chowają do siebie różne, tajone lub groźnie wybuchające zawiści i wzajemną wzgardę.

wnętrze szałasu.
Każdy góral nazywa się potrójnie, albo i poczwórnie: wołają go Jaś; pisze się Krzeptowski; mówi się Sabała, a poza tem jest jeszcze to wielkie wspólne nazwisko Gąsienica. Jest ich pełno, chociaż mała tylko część zachowała tę nazwę, jako urzędowe — niewielu Gąsieniców pisze się Gąsienicami. Np. wołają go Józek, pisze się Gąsienica, mówi się z pode drogi. Wmiarę zwiększania się rodu i bardziej powikłanych stosunków pokrewieństwa, nazwiska zmieniają się i w mowie potocznej, ani w urzędzie nikt już nie używa najdawniejszej nazwy — ale każdy wie, że jest Gąsienicą i jest z tego dumny.
W tej chwili ściskaliśmy szorstką, zgrubiałą i namuloną dłoń Walczaka, który wbrew ustalonej w tym rodzie opinii, jako o „złem lichu“, jest dobry, łagodny i spokojny człowiek.
Ledwieśmy przemówili do siebie, kiedy dokoła szałasu zadudniła ziemia tętentem wbiegającego na szałasisko kierdelu. Paręset owiec pędzonych przez juhasów, tłoczyło się do strągi. W oparkanieniu jej są otwory, okna, przy których baca z juhasem usiedli z gieletami, — kilkunastoletni chłopak „goniec“ zapędzał do okien owce, które tamci łapali za wymiona i silnem ściśnieniem obu pięści wytłaczali z nich mleko. Wydojone owce w podskokach biegły w górę i kupiły się około pni świerkowych, tuląc łby między trawy i końskie szczawie.

torba, warzęcha i widły.
Gielety napełnione mlekiem przynieśli do szałasu i przez płachtę, nakrytą gałązką smereczyny, przecedził je baca do puciery, wielkiej stągwi, do której wlał też klag, t. j. wygotowany cielęcy żołądek. Mały goniec doił tymczasem na progu brodatą kozę. Po chwili baca zakasał ręce obrosłe długim włosem, obmył je, usiadł na stołku, okraczył nogami pucierę, i w milczeniu zanurzył ręce w białą ciecz mleczną.
Przed nim stał zgrabny, młody chłopak, trzymając za dwa roki płachtę, przypiętą dwoma drugiemi do jego pasa. Była to chwila uroczysta. Zdawało się, że ten stary, z łysem czołem człowiek, okryty skórą białej owcy z wielką mosiężną dziwnego kształtu spinką na piersiach, zdawało się, że odprawia jakiś tajemniczy i religijny obrządek, a młody służy mu, jakby służył do mszy. Kto zresztą zgadnie czy im samym ta nagła przemiana zachodząca w mleku, to powstawanie sera, nie przedstawia się jako zjawisko cudowne, którego przyczyny dalsze leżą poza kresem ludzkiej wiedzy.
W końcu baca wydobył ogromną bryłę śnieżystego sera, która na tle brudnego, czarnego wnętrza wyglądała jak jasny krąg księżyca; włożył ją w płachtę, trzymaną przez gońca i zawiesił, żeby ociekła. Z rąk obrosłych, zsunął dłonią żentycę trzymającą się na nich do łokcia, otrząsnął palce do puciery, a wziąwszy czerpak, napełnił go i ofiarował gościom świeży napój, w którym kąpały się jego twarde, okryte mozołami i obrosłe ręce.

dojenie.
Wszystko jedno — kto chce pije, nie to nie.
Skoro ser ociekł, ukrajał też płat białej z żółtawym odblaskiem masy i podał na warzęsze ogromnej, jak na półmisku. Częstowaliśmy się wzajemnie, czem kto miał.
Goście są dobrze widziani i mile witani na szałasach. Nie mówiąc już o tem, że górale są wogóle towarzyscy i radzi ugwarzą z każdym człowiekiem, ale panowie zostawią zwykle trochę dudków za serki, za żentycę, częstują swemi zapasami i przynoszą cygara, które dla górala są „szpecyałem“. Ma ona wprawdzie swoją blaszaną fajeczkę, którą nabija habryką, zmieszaną ze ślinami, i zapiekłszy w ogniu, przez dzień cały nie wypuszcza z zębów — jednak mile mu pachnie błękitny dymek papierosa lub Virginii.
Nawet psy dzikie i zajadłe przychodzą do ręki po kawałek mięsa, którego nie widzą przez całe lato a prawdopodobnie i zimę!

Nie mówiąc już o tem, że młodzi panowie są nadzwyczaj uprzejmi dla juhasek o spalonych twarzach, wesołych oczach patrzących z pod pomarańczowej chustki; silnych i zręcznych, których pierś przeziera z pod białej koszuli, lub rozpina pętlice ciasnego serdaka...

Watra buchała wielkim płomieniem, oblizującym czarne, okopcone boki pękatego kotła, wiszącego na jadźwidze: grubym, drewnianym haku. W kotle warzyła się żentyca, mieszając kłęby pary z dymem ogniska. Juhasi zasiedli ze swemi czerpakami — cicho było, tylko trzaskały kłody i buzował się ogień.
Na dworze też czuć było połedeń, tę senność i ciszę, która napełnia chwilę południową dnia pogodnego jakąś zagadkową, niemą tajemniczością. Owce drzemały pod świerkami, cicho ruszając szczękami; pies Kartuś leżał w szczawiach około białego kierdelu.
Dalekie szmery potoków dochodziły miękkie i nikłe, czasem brzęknęły dzwonki owiec; z szałasu słychać było przyciszoną rozmowę owczarzy.

Goście na szałasie.
Stary baca, młodzi juhasi i dziecko prawie, ten goniec, w najzupełniejszej harmonii, takiej, że nie znać było śladu różnicy wieku, ani stanowiska, popijali żentycę, zapalili fajki, i wpatrzeni w ognisko, gwarzyli z moim towarzyszem.
Pozory tego życia — prostota, skromność wymagań, wielkość trudu przy małym skutku, pomimo tego zadowolenie i spokój, ta cisza i łączność ich bytu z otaczającą naturą, — robi wrażenie jakichś zrównoważonych stosunków społecznych, spokoju wewnętrznego, braku wszelkiej rozterki. Są to jednak tylko złudzenia

juhaska.
Przysłuchajmy się ich rozmowie, — co dziesiąty wyraz w ich opowiadaniach i wspomnieniach występuje czyn krwawy, morderstwo, zawiść, złość, żądza bogactwa; — namiętności i szaleństwa nurtują to, tak proste i ciche z pozoru życie. Raz słuchając rozmowy dwóch starców górali, zdawało mi się, że słucham jakiejś parodyi owej Ewangelii, w której się mówi o tem, kto kogo zrodził — tu było inaczej: ten zabił tego, a tamten zabił owego — i tak szło bez końca, gdyż zabójca kończył zwykle źle, a jego morderca jeszcze gorzej... Są to rzeczy dawne, — jednak nie tak bardzo dawne, jakby się zdawało po dzisiejszym tych stron spokoju i bezpieczeństwie.
Ten spokojny patryarcha, dojący owce, chodzący około mleka i serków, jak cicha gospodyni, kto wie, jaką miał przeszłość burzliwą! W dawnych czasach, kiedy jeszcze bywały honorne chłopy, kiedy w dzikich, niedostępnych turniach i ciemnych kolibach zamieszkiwały zbójnickie familie, niejeden baca był też zbójnikiem. I nietylko kradł barany, o czem mówią dziś ludzie z pogardą, jako o najlichszym rodzaju honorności, ale naprawdę wyzierał z poza bucka, w Liptowskie podgórza i Orawskie państwo.

Hej! baca nas, baca nas!
Dobrych chłopców na zbój mas,
Jescebyś ich lepsyk miał,
Kiebyś ty im sera dał!


połedeń.
Rzeczywiście, trzeba być dobrymi chłopcami, żeby będąc ciągle prawie na czczo, gdyż z żołądkiem wypłókanym lichą serwatką, módz ponosić taki trud, jak oni, mieć tyle energii, żeby lecieć na schadzkę z frajerką, mieć siłę i ochotę do dzikiego tańca, który sam jeden wystarcza do zdarcia nóg w strzępy, — a czasem naprawdę pójść w Orawę po wołki, lub stoczyć bitwę z wolarzami liptowskimi; — na to trzeba wyjątkowej natury tego ludu. I żeby im dodano serków, lepszego pożywienia, toby należało się obawiać, że „narobiliby takiego mątu na świecie“, żeby ich długo pamiętano.
Zbójnicy przychodzili nocą na szałasy, przynosili z sobą wódkę, wino, rznęli owce i wyprawiali uczty do świtania, oddając się z całą wściekłością swego temperamentu hulance, tańcom i szaleństwom z juhaskami, między któremi mieli często swoje kochanki.


gajdy, gęśle i piszczałka.

Baca i juhasi radzi ich widzieli, było im wesoło, beczały gajdy, to jest kobzy, skrzypiały gęśle, piskały piszczałki, a za owce, porznięte zbójnickiemi nożami, nie odpowiadało się wcale.
Tam to, około ogniska, w ciasnym szałasie, lub na wązkim brzeżku skalnym powstał ów taniec góralski drobny, który szerokość, zamaszystość i posuwistość ruchów, zastępuje ich szybkością: — jest to największe rozwinięcie siły rzutu, w jak najmniejszej przestrzeni.
Chłopak tańczący z dziewczyną, w krótkim, lecz wściekłym momencie szału, przedstawiają całą historyą miłości. Zalecanki ptaków, tokowanie głuchaczy, kołowanie gołębia koło gołębicy są zupełnie podobne do ich tańca.
Dziewczyna drobnemi krokami, obojętna, sztywna, biega z końca w koniec, umykając przed chłopakiem, który ze spuszczoną głową, zgięty, tupie, trzęsie się, kołuje, szamoce, jak wściekły, zataczając koło niej małe kręgi, klaszcząc w ręce lub wyciągając je do niej; w końcu dziewczyna oddaje się, wtedy chłopiec wylatuje, jak wystrzelony w powietrze i oboje w gwałtownym ruchu rzucają się sobie w objęcia. Nic nie może iść w porównanie z siłą, namiętnością i zaciekłością tego romansu, wypowiedzianego tańcem.


∗                              ∗

Na szczycie nagiego wirchu, objęty zewsząd bezmiarami powietrza, stoi młody juhas. Opuścił się w wielkim pasie i podparł się na ciupadze. Pod nim owce, przyczepione do upłazków i zboczy, skubią trawę, — pies drzemie spokojnie na słońcu.
W powietrzu cichy, nieustanny szept, jakieś gwary, wołania tajemnicze i jęki; stąpania ciche i ostrożne, i wielkie szmery, jak gdyby się zbliżała jakaś niewidzialna skrzydlata jazda. To woda tak gada.

taniec.
Wszystkie potoczki i potoki, siklawy, wodospady i wywierzyska mieszają swoje głosy, przełamują je echami o ściany turni, uderzają o drzewa lasów, i zdradnie się śmieją i wabią człowieka.
Nieraz myśliwiec, albo pasterz poszedł za głosem, który był tylko chichotaniem kaskady, lecącem z podmuchem wiatru.
Tam, na południe, pod słońce rozpylone w blaskach, widnieją wielkie Tatry, za niemi równiny węgierskie majaczą w dali zalanej światłem. Ku północy niebo czyste, opadając na widnokrąg, staje się tak bladem i nikłem, że się wydaje, jak gdyby na przestrzał można było ujrzeć przez nie świat „tamten“. Spodem fioletowe opary leżą na Beskidzie i wielka kopa Babiej góry błyszczy śniegową łysiną. Na wschód można dojrzeć czorsztyńskich zamków, a na zachodzie, za Orawicą, szerokiemi ciemnemi wirchami ziemia podpiera niebo.
Owczarz na dolinach, stojący w równem polu, wśród tysiącznego stada, z psem mądrym, jak człowiek, który na każde świśnienie wyprawia z owczym tłumem dziwne manewra, ma dużo czasu do kontemplacyjnych rozmyślań i obserwacyi natury. Nic też dziwnego, że ludziom ciągle zgiętym w pałąk, w ciężkiej pracy nad ziemią, wydaje się zagadkowym ten człowiek, którego nieruchomą sylwetkę widzą całemi dniami ponad widnokręgiem.
Tu, życie owczarza nie jest tak kontemplacyjne. Pasienie po takich urwiskach, trzykrotne spędzanie do dojenia, sam udój, są to wszystko ciężkie trudy, — nie mówiąc już o tem, że śmierć w halach nie taka pysna jako w dolinie, pilniej cłeka weźmie.
Owczarz przechodzi nieraz miejsca, w których musi cały swój kierdel, przesadzać przez próg granitowy, gdyż owce nie mają za co się uchwycić, miejsca, gdzie: jakeś krztynę nogą chybił — tamteś! — to znaczy, na dnie przepaści.

juhas.
Z tą naturą niema żartów, i trzeba wielkiego zahartowania, dobrej znajomości zjawisk powietrznych, nóg pewnych i jak stal mocnych, wytrwałości, i pamięci do rozpoznawania zagmatwanej sieci błędnych dróg górskich, żeby nie zginąć wśród tego chaotycznego świata. Raz kilkunastoletni chłopak z jednej hali poszedł na drugą stronę lesistego wirchu zajrzeć ku bratu, i zginął bez wieści — czterdziestu górali szukało go potem i nie wynaleźli nawet śladu — nic, coby pozwoliło domyślać się, co się z nim stało.
Zjawiska powietrzne, zmiany pogody, wianie wiatru występują tu z nagłością niespodzianych wybuchów; ich zmienność i różnorodność utrzymuje człowieka, skazanego na życie w halach, w ciągłem podbudzeniu uwagi, czujności i baczności.
Oto na dalekim zachodzie-północy zjawia się nagle, jak cud, mały, ciemny obłoczek, — wydłuża się, rozciąga wielkiem półkolem przez pół widnokręgu, grubieje, nabiera rdzawej, brunatnej barwy, i płynie ku halom, jak morze wracające ku brzegom z odpływu.
Tu jeszcze pogoda, słońce połyskuje na potokach, świeci na krzesanicach skał, opromienia wielkie zielone polany i błyszczy na dachach szałasów; ale tam w dali, za chmurą ciągnie się przez równie i wzgórza cień wielki, zakrywa pół widzialnego świata i pędzi ku górom. Coraz bliżej, widnokrąg się zwęża, zacieśnia, już chmury muskają szczyty, rozdzierają się o brzegi skał, zakrywają lasy, zawalają wąwozy, kłębią się na polanach, przeganiają się po halach, świat zniknął w mgle szarej, która pochłonęła i juhasa, i jego kierdel.
Któż zgadnie na jak długo, na ile tygodni, albo miesięcy zwaliła się ta cyrniawa, nawała chmur ciemnych? przez ile dni i nocy będzie prało deszczem lub kurzyło śniegiem?
Chmura przyszła z zimnym oddechem i rozsypała się krupami gradu; oślizły percie, drogi, trawy na upłazach; skały ociekają wodą, pędzącą wszystkiemi szparami, rozbiegającą się i wciskającą wszędzie, spienioną i brudną.
W gęstej chmurze ledwo widać to, co jest pod nogami.
Wicher przylata zkądeś, a z nim śnieżna fujawica; zamieć potworna, biel rozpylona w powietrzu, kręcąca się tumanami wirowatemi, zasypuje wszystko. Oblepia prostopadłe skały, rzuca mosty śnieżne nad przepaściami, zawisa ciężką okiścią na gałęziach świerków, zmiata na polanach i halach, i zabiela kolorowe kobierce kwiatów.
Owce, prane śniegiem, zakurzone po kolana, tulą się pod świerki do lasu.
Znowu bieda dla juhasa. Musi on je bądźcobądź pędzić, bo stojąc, zglewiałyby, pomarzły w śniegu. Tłucze więc ciupagą, kopie, szczuje na nie psa, wlecze za mokre kudły i gania po turniach, żeby je śniegiem nie zasuło i nie skrzepły bez ruchu. W takiej kurniawie, oślepione tłoczą się po zasypanych drogach i nieraz staczają się w przepaście, łamią nogi i trzeba takiego kalekę przynieść w torbie na szałasisko.
Lawiny się urywają z mokrych upłazów i z szybkością błyskawicy spadają w doliny, porywając całe stada i zeną, wynoszą, aż do drugiego wirchu.
Czasem kurniawice śnieżne trwają długo, śnieg gruby zawala ukwiecone pastwiska, sypie parę tygodni i wygania owczarzy z hal, napowrót w doliny, do dziedzin, — jest to prawdziwa klęska.

zamieć.
Niekiedy przez sześć tygodni hale nie wyjrzą z za obłoków. Wtedy to owce, krowy, psy, juhasi i juhaski, wszystko żyje w otoczeniu, w jakiem przywykliśmy widzieć figury mitologiczne, lub wśród sceneryi religijnych obrazów. Chmura zjawia się gdzieś na dole i płynie po pochyłości wichru ku górze, stopniowo pochłaniając wszystkie przedmioty. Ponad szarą zasłoną, napół w niej zanurzone, bieleją grzbiety krów, widnieje jeszcze żwirowate zbocze, juhas siedzący przy krzaku kosodrzewiny — i nagle wszystko zginęło, przepadło. Tylko dzwonki jęczą wewnątrz chmury ciemnej i słychać wołania: Gwiazdula! Winocha! Kwiatula!... to juhaski tak zwołują krowy.
W dniach pogody i ciszy, stojącemu na skale juhasowi marzą się legendy, bajki, plotki, opowiadane w mroźnych dniach zimowych, lub przy pasterskich ogniskach. Ot tam na Ornaku, zaśnione wojsko czeka chwili, kiedy trza będzie wyjechać na pomoc królowi. Był taki jeden ślusarz, co robił na bani, kopalni, i chodził kuć konie tym wojakom. Narobił moc, podków, poszedł ku nim i chodzi od konia do konia — podkuł wszystkie, pieniędzy mu położyli, to z to poszedł i zawarło się za nim.

we mgle.
Po graźniach, ciemnych jamach, we wnętrzu skał tłucze się duk ziemny, i straszy człowieka; w lasach i pustaciach czają się panki, twarz mają nie taką, jak ludzie, tylko carne pyscyska jako but swarcowany i dziurów nijakik do nosa nie majom, i ręce, takie pazdurska brzyćkie, jako u wilka albo niedźwiedzia. Złe strzeże też skarbów, pieniędzy zbójeckich, ukrytych po kolibach, pod korzeniami świerków, pod skrzyżalami, odłamami skał. Śmierć także, czasem, ukazuje się, jako bielućka kotka albo bielućka, wysoka baba.
Lecz nie samo złe, nie same wrogi pasterzy zamieszkują ten świat górski, nigdy nie przeznany i tajemniczy. Jest i takie coś, co jest grzecne i przyjazne dla ludzi.

zebyk wiedziała, ka mój miły!
„Miałek dziadka, co bacował, bogobojny cłek był, Boga za Boga miał, jużci, miał na upłazie halom, nad Kościeliskom. I, co się nie zrobiło, zajęło mu coś te owce, przyndzie wiecór zajmie, a na świtanie do dojenia som wsyćkie, i straśnie dobrze doiło, zaś kiej z temi owcami sło, to śpiewało:

Ani ja portecek, ani ja cuzecki,
Kiej se musem paść te cudze owiecki.

„Wynosili mu séra, zętycy, toz to, zętyce piło, hej! piło, a i sér tez jadło. No, i dobrze nie bardzo, — co nie uradzili: trza mu odzienie usyć, ze tak dobrze pasie, i usyli mu i wynieśli to odzienie, ale mu już wypłacili tem i posło z płacem. Mozeby jesce pasło, ale bez to odzienie odesło, i owce porzuciło, i nie było przy nik. I nie wiem, coby zaś ono być miało, cy to nieboscyk pokutował, abo duk, to musiał być towarzysa dziadka, hej!“
Tak mówił Sabała o dobrym duchu, pokutującym na hali.
W pustce i samotności, z jarów, z lasów ciemnych, z dziur skalnych, i dzikich wirchów, wstaje ten świat bajeczny, i marzy się zapatrzonemu w dal chłopakowi. Z wysokości, na której stoi, widzi on głębie dolin, dalekie dziedziny, polany zamieszkane, drobne chałupki, — marzy się życie w „dziedzinie“, przypominają się dziewczyny... porywają go tęsknoty i żądze... Juhasi on na owczarskim szałasie, gdzie nie ma juhasek, tylko stary baca jego i towarzysze owczarze i honielnik, siedzą otoczeni pustaciami, i trudnemi do przebycia drogami, — za skalnym progiem, jak za murem klasztornym.
Dobył jesionowej piszczałki i piska... Po drugiej stronie jaru, oddzielony wielkiemi przepaściami, cap dziki, samotny, jak on, skacze ze skały na skałę po nad płatem śniegu, — staje, i potrząsając uszami, przygląda się chłopakowi.
Nagle, dziki, przeciągły wrzask rozdarł ciszę i rozbił się tysiącem ech po skałach. Chłop zbiera kierdel, i wszystko: owce, pies i juhas lecą w dół, skacząc z upłazu na upłaz, z kamienia na kamień. To gdzieś z drugiego wirchu wabi go tak jaka Jantka czy Zośka, pasąca krowy. Siądzie na turniczce, sterczącej ponad lasem i śpiewa:

Zebyk wiedziała, ka mój miły kosi,
Zaniosłabyk jemu w podołecku cosi.

Potem zrywa się i rzuca w powietrze ów wściekły swój okrzyk, namiętny i niecierpliwy.

z hal w doliny.
Albo też juhaska, idąca z hali w doliny, i prowadząca na lejcu konia objuczonego obońkami, znudzona samotnem zstępowaniem po stromych i kanciastych brzeżkach, budzi swoim wrzaskiem echa śpiące w turniach i pragnienia w piersiach juhasów, którzy się odzywają gdzieś z dali na jej okrzyk.


∗                              ∗

Mały, ośmioletni Jędrek, chadzał już za owcami. Niewielkie to było, ale bardzo honorne i zajadliwe. Właśnie stał sobie na skale, bosy, w porteczkach wyszytych na kolanach grubemi, białemi nićmi, w wielkim, obszarpanym kapeluszu — stał i pozierał na owce, pasące się na trawiastych zboczach żlebu.
Wiatr chłodny przeciągał w cieniu, więc chłopak wyszedł do słonka i grzał się. Duży, stary baran, biały z czarną łatką na grzbiecie i siwemi pod okiem plamami, z nosem garbatym i pomarszczonym i wielkiemi bausami, stał przy nim, skubał trawę i od czasu do czasu spoglądał na chłopaka zielonemi źrenicami.

atak orła.
Nagle, w górze coś zaszumiało, po trawie przesunął się cień wielki, i Jędrek ujrzał tuż nad sobą ciemne skrzydła orła, który ze łbem ku ziemi zwróconym, z nastawionemi żółtemi łapami, czarnemi szponami spadał między jagnięta. Chłopak, niedługo myśląc, rzucił się pod barana, wczepił rączyny w długie kudły, i przytulił się do brzucha...
Orzeł śmignąwszy wielkiemi piórami, wbił szpony w grzbiet jagnięcia, i dźwignął się potężnemi skrzydliskami gwałtownie w górę, potem skręcił lot, sunął bokiem jak strzała, nie ruszając skrzydłami, i zginął za granią.
Odetchnął Jędrek, puścił skamieniałego ze strachu barana, i opędzał się owcom popłoszonym, które tuliły się do niego.
Orzeł, ryś, niedźwiedź, a dawniej i wilki biły statek po halach. Tylko kiedy orzeł napada zdala od szałasu, rzuca się na jagnięta, — niedźwiedź przychodzi na szałasisko we dnie, czy w nocy, to mu ta nic nie płaci, nabije moc statku, jedno zje, a dziesięć popsuje, i mało dba o wrzaski i groźby owczarzy, którzy zresztą sami chronią się po szopach i szałasach. Wie on, że flinty są na szałasie rzadkością, i porywa bezkarnie jałówki, które zjada na lotku, nie mówiąc o owcach, które unosi, bo mu to telo stoi, coby gałązkę smrecyny dopadł. Raz w halach pod Muraniem, pasterze spędzili owce i krowy do szopy, sami ukryli się na wyżce, zaparli kołem drzwi, ale niedźwiedź, jako to niebardzo słaby, kolik, którym szopa była zamknięta, wyłamał, nabił jałówek, opił się krwie, najadł mięsa i poszedł, oblizując się, w las na borówki.

niedźwiedź na szałasisku.
Czasem konia dopadnie; porywa pod łopatki za żebra, jak mu się pazdury obsuwają, drze pasy aż się na biodrach uczepią, — toż to wtedy nie puści, choćby się koń jako szarpał. Zaś potem praśnie go na ziemię, i najpierw mu mostek rozerwie, i krew, wątrobę a płuca zje najpierw.
Jeszcze straszniejszym jest ryś, przed którym ustrzedz się trudno, jak przed widmem.
Małe, ale zajadłe i krwiożercze zwierzę, zjawiające się cicho, jak cień, i szybkie jak błyskawica, w mgnieniu oka nadusi tyle owiec, jak gdyby przygotowywało żer dla całego rysiów stada. Ożłopie się krwią, nałyka się żarłocznie, porwie co może unieść i znika, jak wiatr, bez śladu. Wlatuje on jak ptak na wierzchołki drzew i na najstromsze skały, a rzuca się bez namysłu w przepaście, jak gdyby u swoich miękkich łap miał skrzydła.
„Ryś to jest nad wilkami, jako oficer przy wojsku — on im przewodzi.“ Dziś wilków tu niema, ale niedawno jeszcze, kiedy było mniej ludzi a więcej owiec pasło się w halach, wilki rzeczywiście dusiły je, lub szły za rysiem i żywiły się resztkami jego uczt zbrodniczych i krwawych.

ryś.
Troje małych juhasiąt, dwaj chłopcy i dziewczyna, zostało samych na hali pod Ornakiem. W nocy przyszedł wilk i zabił cielę; na rano wyganiając statek, naszli koście na perci, a pod wykrotem pół cielęcia; krowy się zestrachały, i poczęły ryczeć. Koło czwartej po południu Jaś Fedro, pasący owce, widział, że z dołu idzie cosik, pies nie pies. I był taki chromy baran, to go dopadło i zabiło a potem do tych zdrowych się wzięło. Owce otoczyły Fedrę, że bieda było poruszyć się, cisnęły się, o kęs chłopaka nie stratowały, on kijem wywijał, krzyczał, ale wilk nie bał się, tylko zabijał owce, i zabił pięć, a potem poszedł. Fedro z małem dziewczęciem pognali owce do szałasu, dwie zabite zaciągnęli a trzy ostały tam. Ledwie przyszli na polanę i zdołali zawrzeć statek w szopie, a wilk już tu. Zamknęły się te dzieci w szałasie i tuliły się koło ognia.
Wilk biegał dokoła szopy, przystawiał do szpar nos czarny, i wyszczerzał zęby; dzieci kryły się między barany i truchlały ze strachu. Nagle wilk zabrał się i pobiegł skulony wzdłuż kamiennego wału, okalającego polanę. Był tam stary kocur, czarny i zły jak licho, a drugi mały kotek, i szły gdzieś po tym wale; wilk czaił się za niemi, i w mgnieniu oka porwał kocię i kilku klapnięciami zębów schrupał to i połknął. Ale stary kocur najeżył się, ogon mu stanął do góry i zgrubiał od nastroszonej sierści, jak ręka, skupił się i cisnął się między oczy wilka, mało mu kufy (pyska) nie rozerwał. Wilk stulił uszy i rzucił się w las a stary kocur plując, pędził na nim, rzucając się wielkiemi susami. I tak „ci obaj“ biegli ku lasowi, — a potem kot sam wrócił. I nie odegnał tego wilka nikt, ino ten kocur, bo dzieci ze strachu wyjrzeć nie śmiały, i nie miały ani pistolca, ani nijakiej broni.
Dawniej, kiedy tych drapieżców było tu więcej, owczarze bardzo radzi widzieli myśliwców, polowacy, którzy z zaciekłością ścigali wszelką dzicz po turniach i staczali z dzikiemi bestyami walki na śmierć i życie.
Zdarzało się, że dezerter, lub zbójnik ścigany przez jednych, znajdował opiekę i ochronę u drugich. Był on postrachem gazdów, siedzących w dolinach i mających dutki, był dla nich rysiem o naturze jastrzębiej; — dla baców i juhasów żyjących na hali, był opiekunem i dobroczyńcą.


∗                              ∗

Pasterstwo zaczyna się tuż nad dziedziną.
Paręset stóp nad Zakopanem już stoją szopy, szałasy, i wczesną wiosną i jesienią rozsypują się stada owiec, jak w halach. Sięga zaś ono aż po sam kraniec roślinnego życia, tam, gdzie się zaczynają wielkie pustacie nagich wirchów, turni potrzaskanych od piorunów, czarnych od suchego, twardego porostu, przywartego tak do powierzchni skały, że zdaje się być tylko czarną plamą w kamieniu. Tam to, w tych najdzikszych pustkach, szałasy są najbardziej pierwotnej budowy. Są to koliby, których jeden szczyt stanowi rodzima skała, reszta niskich ścian z głazów, oszparowanych mchem i ziemią; dach z dranic przywalony kamieniami, obszyty korą świerków i połatany płatami mchów zeschłych i rudych. Czarna czeluść wejścia wyziera na małe szałasisko, na którem jeży się gałęźmi mraźnica, zagroda dla owiec, oparkaniona całemi smerekami zwalonemi w czworobok. Dokoła pustynia, jakiś świat umarły; wielkie rumowiska skał, białe dna znikłych stawów, zawalone kamieniami, które przez setki lat nie pokryły się jeszcze porostami. Mchy i najgórniejsze alpejskie rośliny ścielą się na stokach upłazów; tuż, leżą po ciemnych zlebach płaty wiecznego śniegu, okurzone i potrząśnięte staczającemi się z góry kamieniami. Kosodrzewina na tych wysoczyznach maleje także, drobnemi gałązkami przypada do ziemi i rozściela się, jak gdyby, ona nawet, bała się wichru.

koliba.
Nie szumią tu potoki, niema wody żywej; tylko małe, czarne kałuże, resztki roztopów i wód deszczowych, ujęte w łożyska z granitu, odbijają w swoich płytkich, czarnych wodach, przesuwające się nad niemi kłęby mgieł szarych i sennych. Poświstywanie siwarnika przerywa martwą ciszę tego cmentarzyska.


∗                              ∗
Kręte percie, przedeptane przez owce, schodzą w dół, zboczem potrząśniętem okruchami skał granitowych. Zmiażdżone, pokruszone turnice, wysterkają z ziemi; na ich szarych głazach kołyszą się gałęzie kosówki, niżej, obłamane, zbielałe wierzchołki świerków halnych i krótkie, grube gałęzie ze zrzedniałym igliwiem, okryte, jak wełną kosmykami mchów szarozielonych; jeszcze niżej zwykły, gęsty i silny las świerkowy, zwartemi szeregami pni rudych, ciemni się na podścielisku zgniłego igliwia, potrząśniętego szyszkami.

Las rzednieje, światło wdziera się między pnie i gałęzie; stoimy nad stromem, pokrytem pniami, wykrotami i skałami zboczu. Tam, na dnie, wielka polana, zalana słońcem, leży jak jedwabna makata, obszyta ciemnym aksamitem borów i wyhaftowana srebrnemi nićmi potoku.
Schodzimy na polanę. Przepyszna, gęsta, tłusta i zwarta trawa pokrywa szałasisko. W głębi, wielkie, równe krzesanice skał wznosiły się wysoko na niebo i zataczały się jak mur potężny w prawo i w lewo, ginąc za bliższemi, pokrytemi lasem wirchami. Na lewo z za ciemnych lasów wyglądały wielkie, nagie turnie, jak tułów potwornego zwierzęcia, świecący twardemi, obszarpanemi, chropowatemi żebrami.
Ponad krzesanicami, z pogodnego nieba słońce świeciło na zrębach poziomego szczytu, czepiało się wąskich upłazków i szkarp okrytych lasem; na dnie doliny opar błękitny i nikły zdawał się częścią błękitów nieba; promienie słońca wsiąkające we mglistą tkankę, robiły z niej coś tak powietrznego, że górne ściany krzesanic zdawały się wisieć w powietrzu, jak wielki obłok.
Pogoda, czysty błękit nieba, przepyszna zieloność traw, ciemna i silna zieleń lasów, blaski słońca, rozlewające się po wielkich płaszczyznach pastwisk, promieniejące w potokach, lśniące na głazach, drżące na gałązkach świerków, rozsypujące się w leśnej ciemni; cisza, łagodny spokój i to czyste powietrze orzeźwiają odrazu najbardziej nawet zdrożonego człowieka, i wywołują jakąś niedającą się opanować i usprawiedliwić wesołość.
Potok zarosły glonami miękko i cicho szemrał, spowity w liście kaczeńca i podbiałów, czasem spadał z małej wysokości wąską strugą i ze szklanym dźwiękiem kotłował się wśród kamieni, to znowu płynął cicho, ukryty w trawach.
Brzegiem potoku szedł juhas, młody, silny i rosły chłop w białych, nowych, bogato wyszytych spodniach i nowym, świecącym czerwonemi wyszyciami serdaku. Piskał na piszczałce; prowadził za sobą małe stadko białych owiec i psa kudłatego. Słońce za nimi świeciło na grzbietach wełnistych, przeświecając przez uszy, okalało głowy promieniste kręgami i jasnemi konturami obrysowywało sylwetę juhasa, i niosło się w parach ich oddechów; — przed niemi, biegły po trawach i głazach ich cienie.

miętusia hala.
Hala ta jest szczęśliwym krajem pasterskiego życia. Jej polany pokrywają przepyszne trawy; wody jej potoków nie rozpościerają zniszczenia, silne i gęste lasy zstępują zwartą, ciemną ścianą aż do skraju zielonego pastwiska, kryjąc w sobie rumowisko olbrzymich jak chałupy want, głazów, zsypanych jedne na drugie, porzniętych zawikłanym i błędnym labiryntem ścieżek, przechodów, wielkich izb i kurytarzy, wysłanych zielonemi trawami, ocienionych świerkami. Czarne borówki i czerwone bruśnice rosną wśród kęp omszonych; jasne liście i czerwone jagody jarzębiny wplatają się w ciemną smreczynę.
Od strony północnej sterczy jak kieł potworny z pokrytej lasem szczęki, szczyt ostry i stromy; za nim widnieją inne, również niedostępne i zębate turnie.
Słońce zniżało się ku zachodowi, zapadało za góry, wywabiając z doliny blaski i światła. Mroczyło się. Ciemniały lasy, szarzały zielone polany, białawy opar gęstniał w dolinie. Na zachodzie promieniała ogromna, pomarańczowo-czerwona łuna, powoli blednąc, schodząc z wyższych przestrzeni nieba i gasnąc. Niebo coraz ciemniało. Na północy, jak okiem sięgnąć, czarne puszcze pokrywały zataczające się wielkimi falami wzgórza; wśród nich szeroka wstęga Kirej wody, wiła się, kradnąc resztki wieczornej zorzy i unosząc je w mroki lasów.


kończysta.

Na wschodzie, z za ciemnej piramidy, wstawał księżyc, jeszcze niski i ukryty, przedzierał się długiemi smugami światła; które drżało w oparze chłodnym i majaczyło po szarych złomach turnic.
Sabała, wskazując ręką w stronę czarnego lasu, rosnącego na wantach, mówił:
„Drzewi owcarze pasowali, hań owce, jako i tu. Ale, byli takie bluźniawce, nie do Boga, — i co się nie zrobiło: zaseł ku nim dziadek, starusecek siwy, juzci ci plugace nic mu nie dali. I był ś nimi, honielnik jeden, małe pachołcysko, i owiecke miał jednom, carnom, i dał on temu dziadkowi wypić swój cerpak. Juzci ten dziadek pedział mu tak: — Słuchaj, mój synu, kiej bedzies gnał owce na połedeń, uwazuj na trzy kmury. Jedna przyndzie wpierw, druga za nią, jak przyndzie trzecia, kiej bedzies w strądze — uciekaj! No, i dobrze niebardzo, przysły owce na połedeń, ci owcarze siedli doić, a te kmury idom; jedna, druga, jak przysła trzecia, ten honielnik hipnoł ze strągi i owiecka za nim. A tu, skale sie urwały, durkły dołu i tyk owcarzy zasuło het! z sałasyskiem.
„Gadowali potem inni, co ich słychowali, jako burzyli po pucierzy, ale „cóz z tego, kiej przysuci, hej!“
Tak, w archaicznej gwarze, legenda opowiada o wielkim jakimś katakliźmie przyrody, który strącił w przepaść olbrzymią górę, i rozbił ją na odłamy, zawalające całą głąb doliny.
I dziś jeszcze, w noc cichą, słyszą juhasi, jak tamci przysuci burzą po pucierzy, z pod want olbrzymich okrytych cieniami lasu.


∗                              ∗

Zrudziały i zżółkły upłazy — czerwieniły się porosłe suchemi trawami wirchy; regle pokryły się czerwonemi liśćmi buków, wszytych w ciemną gęstwę smreczyny, — jesień ciągnęła w hale, wyganiając pasterzy do dziedzin. Redykały też drogami beczące kierdele owcze i stada krów; gazdowie odbierali od baców swój statek, poznając go po gębie, albo po umyślnych znakach. Zabrano się do strzyży.
Jesień jednak była niezwykle pogodna i owce wygnano jeszcze raz na paszę, na jesieniowisko.
Dzień był szary, ale pierzaste chmury stały wysoko w niebie nie dotykając nawet najwyższych wirchów.
Łożem potoku, który wsiąkł kędyś w ziemię, płynął ciemnemi, ukrytemi drogami, aż nagle wypadał ze zbocza góry wielkiem wywierzyskiem szliśmy przez las gęsty i stromo wznoszący się w górę. Bezładne kamienie piętrzyły się coraz wyżej, aż do równego dna doliny, okolonej wysokiemi połogiemi wirchami, rudemi od traw zwiędłych, zasypanemi gruzem skał, odrywających się od szczytowych turni i zlatujących na dół między pnie i pogruchotane wykroty.
Ogromna polana, otoczona skalanym, usypanym ze skał wałem, roztaczała się szeroko, — zwiędła i ruda, wśród amfiteatru pustych, wysoko na niebo zachodzących przestrzeni.
Czarne szałasy stały pustkami; rozwarte drzwi pokazywały puste, ciemne wnętrza. Wiatr zrywał się chwilami i szalał w dolinie, leciał w górę, podginał gałęzie świerków i cichnął...
Daleko u stóp gór widać było owce rozsypane, jak małe robaczki na rudych trawskach.
Polanę w górnym końcu otaczały pagórki, jakby stopnie, przystawione do wielkich wirchów; kosodrzewina rosła tam, obwieszona pękami szyszek, stały skarłowaciałe pnie świerków, a małe, płytkie stawki zarosłe trawą, zasypane piargiem, szarzały odbitem w wodzie niebem, wśród grubych mszarników.
Juhas czarny, z zapadłym nosem, w pasie, z torbą pasiatą, w czarnej koszuli, stał oparty o kamień, mało się różniąc od otoczenia traw zwiędłych i ciemnych porostów; świeciły tylko na nim sprzączki pasa, wielka, mosiężna spinka na piersiach i białka wyłupiastych oczu.
Owce ostrzyżone, smukłe i zgrabne, pasły się wszystkie zwrócone nosami w jedną stronę, i ciągle idąc naprzód. Pięć kóz brodatych, włochatych, włóczyło po trawach sierć długą, i wielkie wymiona — one to karmią juhasa na jesieniowisku, gdy owce już się nie doją.
Był to ostatni kierdel i ostatni juhas na halach. Pasł tam samotny, aż go wygnały kurniawy śnieżne.
Góry ukryły się w chmurach, szalały wichry halne, doliną deszcz romolił. Po kilku dniach, ponad mgły siwe, wyjrzały wysokie, rozłożyste, obielone śniegiem wirchy i szare od okiści i szronu lasy.
W górach nie było już nikogo; cisza zapanowała na halach, i w opuszczonych szałasach, tylko niedźwiedź przychodził na szałasiska i pasł się, rafiąc kufom, zrywając pyskiem z pod śniegu tłustą i smaczną trawę.
Owczarze wrócili do chat, owce i krowy pasły się dokoła obór, albo żuły siano po szopach; jagnięta i cielaki karmiły się w izbach z dziećmi. Hale zapadły w sen zimowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Witkiewicz.