Na pańskim dworze/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Na pańskim dworze
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej„
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
SUMIENIE.

Hrabina po wydaniu wyroku swego na Majcherka była wzruszona i niespokojna. Przed samym obiadem przyszedł do jej gabinetu mały hrabia Zizi w celu używania macierzyńskiego wpływu; wkrótce potem nadeszła także maleńka hrabianka Mimi. Obie te latorostki wielkiego szczepu Lutowojskich mówiły wyłącznie tylko po francuzku. Wychowaniem hrabianki zajmowała się specyalistka od edukacyi, umyślnie po to sprowadzona z Paryża, 40-to letnia panna Luiza. Hrabia Zizi pozostawał znowu pod pedagogicznym kierunkiem pana Miszla, także z Paryża sprowadzonego specyalisty. Te klasy, do których należy przyszłość danego narodu, mają zawsze edukacyą dobrą; czynniki ludzkie z pola schodzące same dopomagają ziszczeniu się praw dziejowych za pomocą złego wychowania dzieci. Jakkolwiek hrabina wdowa była osobiście zacną niewiastą, to jednak zasady, któremi się kierowała w wychowaniu dzieci, nie miały nic wspólnego z Pedagogiką. Nieszczęście bowiem chciało, iż ten bogaty organizm kobiety musiał przedewszystkiem dźwigać posłusznie ciężar stokroć większy, aniżeli materyalna nędza prostego wyrobnika. Ciężarem owym była hrabska korona męża i książęca mitra rodzicielskiego domu. Sprostać przesądom kilku wieków w danej chwili, przechodzi to już siły kobiety. A nawet, im wyższą jest organizacya psychiczna, tem wyższe poczucie obowiązku, pojętego po swojemu, tem wyższy rodzaj karności i posłuszeństwa dla przebrzmiałej idei, tem energiczniejsza dążność do upadku, to jest — do przemiany. Dziedziczność ma swoje potężne i nieubłagane prawa, zbadanie których jedynie może dostarczyć podstawy do sprawiedliwej oceny wartości żywiołów arystokratycznych. Człowiek nowy powinien być sprawiedliwym dla ludzi dawnych, choć sprawiedliwym surowo. I hrabinie Lutowojskiej dużo przebaczyć musimy, nie przez przyjaźń, ale przez sprawiedliwość. Dzięki niewzruszoności praw przyrody, arystokracya nasza idzie do upadku z istotnie godnem podziwu męztwem; ona w purpurze tradycyjnej potęgi umiera, ale się nie poddaje. Zresztą zachowawczość jest właściwością nietylko arystokracyi, bo wszelki rodzaj życia, gdy się raz przystosował do starych warunków bytu, zdobył sobie w ciągu długiej pracy z jednej strony sztywność i oporność wobec zmienionych stosunków, z drugiej strony za tę samą cenę nabył dla siebie nieubłagane prawo wcześniejszej lub późniejszej śmierci.
Zizi, pytany przez matkę, czem się zajmował w ciągu dnia, żywo opowiedział, iż czytał zajmującą powiastkę o małym złodzieju, który kradł w domu różne rzeczy i za to surowo go karano.
Hrabina drgnęła, bo i tak już, wypędzony ze dworu Majcherek sierota, ciągle zdawał się spoczywać na dnie jej duszy; powiastka, jakby o nim, opowiedziana przez syna, ugodziła w napięte uczucia i pobudziła do czujności sumienie, którego potencyonalne siły przechodziły, że tak powiem, w stan coraz więcej kinetyczny, to jest — czynny.
Gdybyśmy ze świadomością obserwowali siebie samych, przekonalibyśmy się, że w delikatnej sprawie sumienia zawsze tym trybem idą rzeczy, a okoliczności pobudzających nie może nigdy zabraknąć; bo przecież sumienie jest rezultatem życia, kształci się ono właśnie wśród warunków naszego otoczenia, a nie gdzieindziej, zawsze więc tam są jego podniety. Sumienie jest tylko nową formą, przemianą ruchu czynności i dążności społecznych na ruch osobniczy. Ruch ten udziela nam się, ćwiczy wrażliwość naszą korzystną dla gatunku i dąży do wyzwolenia się na zewnątrz, jako dobry społeczny czynnik.
Pani hrabina spojrzała na pana Miszla i zapytała go po angielsku, tak, aby dzieci nie rozumiały o co chodzi, — czy dobrze jest przedwcześnie zaznajamiać małego Zizi z różnymi występkami świata.
Ale francuz zjadł już zęby na wychowaniu paru pokoleń hrabiów, a chociaż mało się rozumiał na teoryi wychowania, miał jednak olbrzymie na tem pólu doświadczenie, nadewszystko zaś umiał w danej chwili wykręcić się z tego rodzaju kwestyi. Rzekł więc:
— Pani hrabino, jeżeli człowiek ma zostać jednostką cnotliwą, musi poznać także i odwrotną stronę cnoty.
Odpowiedź taka widocznie zadowolniła panią Lutowojską, która już teraz milczała. Na milczeniu przeszedł też cały obiad. Poczem towarzystwo domowe się rozeszło. Była już dziewiąta godzina wieczorem, kiedy hrabina udała się do swego gabinetu i poczęła przerzucać rozmaite gazety. Jakoś nie mogła czytać. Podeszła znowu ku podręcznej biblioteczce, wyjęła stąd jakieś francuzkie dzieło, traktujące o moralności; ale i tą razą nie szła jej lektura. Ujęła za taśmę dzwonka i pociągnęła trzykrotnie, co było hasłem dla kamerdynera. Miałecki niebawem ukazał się na progu.
— Czy wypędzono tego małego złodzieja z kuchni? Zapytała hrabina głosem prawie smętnym.
— Już go niema, jaśnie wielmożna pani hrabino. Odparł kamerdyner.
— Gdzie on się teraz może znajdować? Pytała znowu hrabina, jakby sama do siebie mówiąc.
— Ha, któż to może wiedzieć! Rzecze Miałecki: Zaszedł gdzie do chłopskiej chałupy, każą mu drzeć pierze, pasać gęsi lub bydło, póki nie wyrośnie.
— A jeśli będzie kradł dalej jeszcze?
— To go także wypędzą. Odpowiedział kamerdyner.
— Ludzie najlepiej nauczą rozumu.
Hrabina dała znak Miałeckiemu, aby odszedł. Przez długi czas przechadzała się po pokoju; potem zasiadła do pięknego biórka, zarzuconego mnóstwem błyszczących drobiazgów, narzędzi i materyałów piśmiennych. Tutaj napisała list krótki, wyjęła kopertę i zaadresowała: Do szanownego księdza kanonika Rodowicza w Rzepaczni. Teraz znowu zadzwoniła i znowu wszedł kamerdyner.
— Jutro wyślesz mi ten list przez konnego posłańca do Rzepaczni na plebanię. Mówiła hrabina powoli, myśląc o czem innem.
— Rozumiem, jaśnie wielmożna pani hrabino! Odparł Miałecki, biorąc w rękę list położony na stole i z prawdziwie lokajską gracyą cofając się jak rak ku drzwiom tyłem.
Możesz odejść! Brzmiał nowy rozkaz.
Hrabina była ciągle smutna i zamyślona, ciągle to siadała, to się znowu przechadzała. Przystąpiła do okna i spojrzała w ogród. Noc była strasznie ciemna; niebo się zachmurzyło, w stronie alei kasztanowej mignęła błyskawica, przy jej świetle wydało się hrabinie, iż ujrzała altanę, a w niej małego chłopca, uśpionego pod marmurowym stołem.
— To być nie może! Szepnęła cicho i spojrzała na wspaniały staroświecki zegar, istne arcydzieło. Było już wpół do dwunastej. Jeszcze raz trwożliwie spojrzała w ogród, właśnie i teraz błysnęło...
— A jeśli on niema się gdzie przespać? Wołało wzburzone sumienie. Hrabinie uderzyło gwałtownie serce, bo nagle huk grzmotu się rozległ, a deszcz począł siec szyby okien. Przyłożyła rękę do głowy, zbliżyła się do dzwonka i tą razą dwakroć pociągnęła za taśmę. Otwarły się boczne drzwi i przez nie weszła poufnica hrabiny Marta, stara panna.
— Marto, każ pozamykać okiennice i przyjdź do mnie! Powiedziała hrabina głosem, zdradzającym wewnętrzne jakieś zgnębienie. Rozkazy pani Lutowojskiej spełniano w Pałkach natychmiast; było przecież tak dużo służby.
Marta powróciła.
— Powiedz mi, moja Marto. Rzekła hrabina. Czyś kiedy pozostawała bez dachu w nocy i na słocie?
Marta spojrzała na swą panią ze zdziwieniem, uważnie i rzekła:
— Byłam raz, pani hrabino, w młodych latach. Powracałam wtedy z rodzicami nocą na bryczce z zabawy, a nie mieliśmy parasola; przemokłam do suchej nitki. Ale byłam wówczas młodą, w młodości nie czuje się dotkliwie takich złych przygód.
— To prawda, młodość może wiele przenieść! Mówiła hrabina, wpatrując się w jeden punkt na ścianie. Poczem dodała:
— Przyzwij Henrykę, niech mię rozbierze do łóżka; ty zaś otwórz drzwi od twego pokoju, mogę cię bowiem potrzebować.
Marta używała w Pałkach jakby łaskawego chleba. Była to najstarsza służąca we dworze, która hrabinie Lutowojskiej dostała się od księżnej matki wraz z wyprawą. Rozmaitych tajemnic domu zapewne ona i dosyć wiedziała, nie raz bowiem widziała panią swoją gorzkie łzy roniącą za życia hrabiego Alberta; ją także zabrała ze sobą hrabina, kiedy koniecznością było opuścić na czas jakiś męża. Jednakże to pewna, iż ciernie własnej duszy hrabina chowała w sobie i nie powierzała ich nikomu, tembardziej służącym. Bliższe prawa do poufności, do zwierzeń, do udzielania rady w wątpliwych przypadkach miał tylko jeden jedyny ksiądz Rodowicz, kanonik z Rzepaczni, były nauczyciel nieboszczyka hrabiego, a obecnie spowiednik i wysoko ceniony przyjaciel hrabiny wdowy.
Dziwnie przykrą i niespokojną noc miała pani Lutowojska; grzmot nieustannie huczał, szumiał wiatr, ulewa wrzała; słychać było potoki wody, jak pluszcząc spadały z dachu. Hrabina wreszcie zasnęła, utrudzona czuwaniem oraz niepokojem, i miała szczególne marzenie senne. Śniło jej się oto, iż jechała w karecie z nieboszczykiem mężem do kościoła; na przodzie siedziała panna Julia i trzymała na kolanach koszyczek, nakryty białą chustką, obok Julii zaś siedziała mamka maleńkiego hrabiego Zizi, piastując go ułożonego w miękkich puchach poduszek. Zajechali przed kościół i wszyscy weszli do świątyni, tylko Julia pozostała za progiem. Ksiądz Rodowicz chrzcił małego hrabicza; potem wyszedł z kościoła, a gdy powrócił, niósł w rękach ów koszyk, który miała przy sobie Julia. Nad koszykiem powtórzył te same ceremonie, jakie miały miejsce podczas chrztu hrabiego Zizi; poczem oddał koszyk jej, hrabinie do rąk. Gdy odwinęła białą chustkę, ujrzała w głębi koszyka znaną sobie z altany, spokojną twarz uśpionego dziecka — Majcherka. „To mój syn!“ Zawołał hrabia Albert. Jakby na krzyk ten zbudziła się przerażona hrabina i zdało jej się, że echo owego głosu brzmiało jeszcze w sypialni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.