Na greckiej fali/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Bukowiński
Tytuł Na greckiej fali
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

WŁADYSŁAW BUKOWIŃSKI
(Selim)



Na greckiej fali


Poemat liryczny



WARSZAWA. GEBETHNER I WOLFF.
KRAKÓW.   G.   GEBETHNER   I   SP.
1906.



Дозволено Цензурою
Варшава, 3 Мая 1905 г.





I.

Błękitna morza Egejskiego fala,
Wzburzona lekko, nęci, jak kochanka.
Olimpu śnieżny szczyt majaczy zdala.
Odpędzam troskę, która, jak duch Banka,
Staje przedemną z szekspirowskim gestem,
I — modra falo — znowu twoim jestem!

Kochanko! Okręt czeka nas gotowy,
I dym z komina, jak z wulkanu, bucha...
Tessalonicki brzegu, bywaj zdrowy!
Do statku łódka poniesie nas krucha,
A na parowcu tym... Ach! Świat szeroki —
Przed nami przestwór, nad nami — obłoki!

Wsiadamy. Nie czas żałować rozstania
Z obcem drobiazgu ludzkiego mrowiskiem.
Olimpu szczyty obłok już przysłania,
Słońce ostatnim swym żegna nas błyskiem
I ton liliowy rzuca na wybrzeża...
Godzina, wieki pragniona, uderza!

Świst jeden, drugi, przeciągły, chrapliwy...
Zazgrzytał łańcuch, i okręt już rusza.
Z kajut na pokład wybiega kto żywy
I pod osłoną dymu pióropusza
Raz jeszcze żegna blizkich garstkę drogą.
Lecz my — na brzegu nie mamy nikogo.

Tym lepiej! Cały świat niesiemy z sobą...
Choćbyśmy nigdy nie wrócili z drogi,
Niczyjej duszy nie zmroczym żałobą,
Niczyjej drzemki spokój cenny, błogi
Zniknieniem naszem zmącony nie będzie...
A więc — do śmierci razem, razem wszędzie!

Niby ptak młody, lotny, śnieżnopióry,
Przed chwilą z mrocznej wypuszczony klatki,
Okręt przez morskie szybuje lazury,
Drobne po drodze wymijając statki.
Helleńska flaga w powietrznym przestworze
Igra — dziób statku głębię wodną porze.

Płyniemy. Przystań odsuwa się zwolna,
Zlewając kształty z zachodu liliami.
Tylko gromadka śnieżnych mew swawolna
Jakgdyby w pogoń wyrusza za nami
I za okrętem, jak chorągiew biała,
Ciągnie, na pokład wpadając bez mała.

Lecz już i one wydążyć nie mogą.
Żałosnym krzykiem żegnają nasz statek,
Jakby nam słały w mrok, przed długą drogą,
Jakieś lamenty sióstr, kochanek, matek...
Zniknęły — tylko jedna z mew, uparta,
Czuwa nad nami wciąż, jak wierna warta.

Patrząc tak na nią wśród powietrznej sieci,
Gdy, niby gwiazda, blask rzucała z góry,
Myślałem, że to duch twój biały leci,
Przecudne ciała rzuciwszy marmury,
I że wnet, kształty przybrawszy anioła,
I mnie w powietrzny taki lot powoła.







II.

W miesięcznym blasku smukłe masztów słupy
Mienią się, niby ze srebra wykute.
Podróżni, w drobne połączeni grupy,
Zdają się marzyć, w tę odwieczną nutę
Wsłuchani, którą o wieczornej porze
Śpiewa niekiedy cisza, księżyc, morze —

I niebo całe, gwiazdami usiane...
O takiej, ptaku złoty, śniłem chwili!
Więc zasłuchany obok ciebie stanę,
Będziemy z cicha do siebie mówili,
Aby nie spłoszyć tych duchów, co wkoło
Girlandą marzeń oprzędły twe czoło...

Na przodzie statku, jak gwiazda na czole
Rumaka, który cwałuje przez stepy,
Latarni płomień lśni. Lecz dzisiaj wolę
Odludny kącik ten, głuchy i ślepy,
Gdzie, chociaż gwiazdy na niebie zagasną,
Będzie nam razem zacisznie i jasno.

Błękitna fala ciemne bierze tony,
Gdzieniegdzie tylko srebrna błyśnie smuga.
Za nami — przestwór morza niezmierzony,
Bliżej — jakgdyby olbrzymiego pługa
Brózda za statkiem biegnie, znacząc ślady,
W których się kąpią sennych gwiazd gromady.

Dwie mleczne drogi lśnią nam przed oczyma:
Jedna na niebios bezbrzeżnym obszarze,
Druga — za nami tuż — w uwięzi trzyma
Nasz wzrok i w głębie spoglądać nam każe,
Szepcząc, że wśród tej srebrnych pian powodzi
Czasem i szczęścia gwiazdę się znachodzi.

Szczęście... Ach! Ono na grobach nie kwitnie,
Ruin — zielenią bluszczów nie ocienia.
Lecz czasem — dobrze pomarzyć błękitnie
I tak — w objęciach cichych zapomnienia —
Jak złotoskrzydłe, wiosenne motyle,
Z upojeń czary pić — choć krótką chwilę!

Dość mi już próżnych szamotań się ducha,
Bądźmy dziś tylko — szczęśliwi i prości.
Dokoła cisza otacza nas głucha,
Niebo, jak wielka świątynia miłości,
Kopułę skrzącą roztacza nad nami.
Płyniemy razem, zakochani, sami...

Ach, w takiej chwili próżnych słów nie trzeba!
Patrz! Na powierzchnię morza granatową
Brylanty lecą z płonącego nieba,
By się w twych oczach zapalać na nowo,
Gdzie już głąb morska zawarła swe tonie...
Te oczy cudne daj!... te usta... dłonie...

W duszy pieśń szczęścia brzmi, jak wszechświat stara.
Twój pocałunek upaja rozkoszą,
Jak cypryjskiego wina lśniąca czara.
Usta się same o milczenie proszą,
Na gorycz zwątpień boskie dając leki.
Więc — niech ten uścisk nasz trwa... całe wieki!









III.

Greckiego nieba błękit, jak marzenie,
Słońce znów tarczą opromienia złotą.
Morzu gorące rzuciwszy spojrzenie,
Darzy je pierwszą miłosną pieszczotą,
Co, niby tęczy siedmiobarwnej wstęga,
Z niebios — spienionej łuski wód dosięga.

Statek mknie obok helleńskich wybrzeży,
Od których zawsze urok dziwny płynie.
Na górskich szczytach śnieg tu jeszcze leży,
Kozy się pasą w zacisznej dolinie,
A kóz pastuszek strzeże smukły, śniady...
Za chwilę, zda się, fauny, nimfy, dryady,

Gdzieś za skalistą ukryte uboczą,
Jak w homerycznych czasach, wyjdą cudne
I razem taniec miłosny zatoczą.
Śpiewem wypełnią te miejsca odludne,
Zachwytem pojąc wędrownika, który
Piersią okrętu pruje wód lazury.

O greckie wody, o łagodne wzgórza,
Oliwne gaje, kolumn, świątyń gruzy!
Chociaż nad wami przeszła dziejów burza,
Zda się, że dotąd wiecznie młode muzy,
Miejsca te boskie zająwszy na stałe,
Głoszą w swych pieśniach — dawnych wieków chwałę.

Lub że za chwilę Posejdon, Atene —
Zejdą w obłoku ze śnieżnego szczytu
I, prahelleńską odtwarzając scenę,
Znów, jak w podaniach ateńskiego mytu,
Trójzębem złotym z lazurowej toni
On konia, ona oliwkę wyłoni...



Zbudź się!... Twych drogich ust czarowna róża
Przez sen się jeszcze rozchyla miłośnie.
Kaskada włosów twych wonią odurza,
Potok ich, zda się, z każdą chwilą rośnie...
Na śnieżne twoje spadają ramiona,
Jak miękka, wonna, złocista zasłona.

Zbudź się! Dzisiejszy dzień do nas należy,
Dusze znów szczęściem wypełnić nam zdoła...
Z wełnami morza igra wietrzyk świeży,
Grzywami grzbiety ich strojąc dokoła,
A tam, na prawo, w ogniu słońca płoną
Nadbrzeżne wzgórza, w wód wpatrzone łono.

Nowy dzień nową niesie wrażeń falę.
Od pocałunków żaru usta bolą,
Gdy okręt, prując szafiry wytrwale,
Wpływa, jak łabędź, do zatoki Wolo,
Gdzie, osłoniony od wiatru powiewu,
Zdaje się słuchać szumu wód i śpiewu.

Pójdź! Posłuchajmy tej odwiecznej pieśni,
Tej skargi zewsząd odpychanej fali.
Ach, jeszcze jeden dzień niech dusza prześni!...
I nas od siebie ludzie odpychali,
I w nas — gdzieś w głębi — podobna pieśń cicha
Skarży się, jęczy, zawodzi i wzdycha.

Lecz jeszcze jeden dzień, jeszcze dni parę
Zapomnieć możem o troskach żywota,
Więc niechaj chmury rozstąpią się szare,
I niech brzmi w duszach pieśń miłości złota,
I niech tym czarem przyroda nas poi,
Co bóle wszystkie łagodzi i koi...







IV.

Jak mewy, białe morza tanecznice,
Na maszcie czasem zawisną znużone,
Tak okręt w porcie zarzucił kotwicę.
Piętrowe domy żółte i czerwone
Legły półkolem u podnóża góry, —
U stóp ich grają w słońcu wód lazury.

To port. A wyżej, niby gniazd festony,
Strojących u nas ciche wiejskie ganki.
Do gór w cyprysów girlandzie zielonej
Przylgnęły białe wieśniacze lepianki
I do błękitów gdzieś pną się wysoko,
Obrazem górskiej wioski pieszcząc oko.

Patrz, luba moja, w takiej białej chacie,
Gdzieś zawieszonej w powietrznym błękicie,
Jak w czarodziejskim jakim poemacie,
Mogłoby razem upływać nam życie,
Z tą barw i blasków słońca grą tęczową,
Z wieńcem cyprysów, szumiących nad głową.

Słońce by ze snu budziło nas z rana,
Koroną zdobiąc twoje wonne włosy.
Do stóp twych morza fala zwierciadlana
Niosłaby w hołdzie brylanty swej rosy,
A ja — niesyty nigdy twej pieszczoty —
Rwałbym dla ciebie plon pomarańcz złoty.

Schodzilibyśmy czasem z gór w doliny,
Falami słońca oblane rzęsiście,
Zbierać granatów soczyste rubiny
I winogradu purpurowe kiście,
Albo — w oliwnym gaju, na strumienia
Brzegu — odpocząć w objęciach marzenia.

Byłabyś panią w tej górskiej krainie.
Jej lud, na ciebie patrząc zachwycony,
Rzekłby, iż, dawne wskrzesiwszy boginie,
Jedną z nich z sobą zabrałem w te strony,
By — powołana tak do życia cudem —
Rządziła morzem, górami, mną, ludem...

Ale — nie dla nas, w życia mrocznym lesie
Zbłąkanych, taki cudny sen miłosny.
Huragan porwał losów łódź i niesie,
Nie da jej zaznać spoczynku, ni wiosny,
Wyzbyć się każąc w zmiennej fali zdarzeń
O cichem szczęściu złudnych snów i marzeń.

Więc niech nas wicher życia gna i pędzi,
Niechaj w nas biją fale rozhukane.
Jak para z gniazd swych wygnanych łabędzi,
Popłyniem, kryjąc przed światem serc ranę,
A choć się serca spławią w krwi purpurze,
Z drogi nie zwrócą nas wichry, ni burze.









V.

O rozigrana, modra falo grecka,
Jak dziwnie duszę twój poszept kołysze!
Ty jedna wracasz jej swobodę dziecka,
Ty jedna dajesz niepamięć i ciszę..
O falo! Twoja głębia lazurowa
Zdaje się szeptać ukojenia słowa.

Płyniemy zwolna zatoką Zeituni,
Wsuniętą cicho między greckie brzegi.
Na jednym owce, szmaragdowej runi
Perły, na drugim lśnią na górach śniegi,
Które w tem słońcu błyszczą jak korona,
Na skroń Hellady przez Zeusa spuszczona.

A tam... tam w głębi strzela w górę Eta,
Dumna, że u swych stóp ma Termopile...
O Grecyo! Jeśliś ty już dzisiaj nie ta,
O której śniłem i przed którą chylę
Nieraz w zadumie swe czoło stroskane,
To u stóp twoich pełen smutku stanę.

Pragnąłbym obraz twój zachować boski,
Wyśniony w marzeń i uniesień dobie.
Lub — pod twą falą gdzieś zasnąć bez troski,
Nie myśleć, nie czuć, albo — śnić o tobie,
Jaką cię dawna wyrzeźbiła era
Dłutem Fidyasza i pieśnią Homera.

Lecz dość... Najmilsza! Pragnę, pragnę jeszcze...
Oczyma tonąc w oczu twych lazurze,
Znowu rozkoszy dziwnej czuję dreszcze.
Do mych gorących ust nachyl warg róże...
Gdy tak pieszczotą wzajemną się poim,
W jedną znów istność złącz się z duchem moim!

Tak dawno takiej pragnąłem pieszczoty...
Duch mój na życia cmentarnym obszarze
Samotny błądził żałobnemi loty,
Nim ciebie spotkał, pieszczoto i czarze,
Coś go, jak fali królowa i pani,
Na chwilę krótką wyrwała z otchłani.

Spojrzyj, jak jasno, jak bosko dokoła,
Jak ziemia grecka wabi nas uśmiechem,
Jak fala każda o pieszczotę woła,
Szepcząc, że miłość tutaj jest nie grzechem,
Lecz przykazaniem, na przyrody karcie
Na wieki wieków wyrytem otwarcie!

Za lśniącą w słońcu złotych skał plejadą
Coś zamąciło nagle wód błękity.
Ach! To delfinów igrających stado,
Jak komet hufiec, strąconych z orbity,
Goniąc się, kłębiąc wśród piany odmętu,
W wesołych pląsach zmierza do okrętu.

Srebrne zjawisko, honorową wartę
Tworząc, chwil kilka przed okrętem goni,
Aż wreszcie, na bok przez statek odparte,
Nim w lazurowej ukryło się toni,
Jeszcze raz błysło srebrnemi piersiami,
Jakby mu było żal — rozstać się z nami.

Patrząc na ciebie w tym dziwnym orszaku,
Stałem przez chwilę z podziwienia niemy.
Zdawało mi się, mój złocisty ptaku,
Że te delfiny, widząc, jak płyniemy,
Umyślnie spadły z brylantową rosą
I pozdrowienie od fal tobie niosą...







VI.

Promienny ranek budził się nad falą,
Kiedy nasz okręt w Pirejskiej przystani
Rzucał kotwicę. Znów mewy się żalą,
I znów słoneczna marzeń moich pani
Na pokład biegnie, by powitać wzgórza
Attyki, która z mgieł się już wynurza.

Witaj nam, cudna Temistoklów ziemio!
Ach! Jak lwy twojej bronili wolności,
Dziś w zapomnianych gdzieś mogiłach drzemią,
Lub może ten sam wiatr ich suszy kości,
Który po wzgórzach bez pamięci tańczy
I niszczy plony drzew, nakształt szarańczy.

Do statku drobne podpływają barki,
Prując szafiry, jak śnieżne łabędzie.
Więc z okrętowej spuszczamy się arki
Na łódź, co w pierwszym kołysze się rzędzie.
Przewoźnik flagą błękitną potrząsa
I — łabędź z nami już po fali pląsa.

A słońce złote z poza mgły perłowej
Apollinowem błysnęło obliczem.
Szafir zatoki przybrał purpurowy
Odcień, jak gdyby przed płonącym zniczem
Twarz mu rumieniec malował dziewiczy.
Dyamentów, lśniących wkoło, nikt nie zliczy.

Na brzeg, spłoniona w cudownej podzięce —
Skoczyłaś lekko, niby młoda sarna.
Liczne się do nas wyciągnęły ręce,
I już nas rzesza ta opadła gwarna,
Co w tantalowej za chlebem pogoni
Kochankom lubej samotności broni.

Po chwili bystre niosły nas rumaki
Drogą, wijącą się, jak biała wstęga.
I znów szczęśliwi jesteśmy, jak ptaki,
Tam wzbite, dokąd nigdy strzał nie sięga,
Nędzne nas bytu nie gniotą obroże:
Przed nami Grecya, a za nami — morze!

Lekkie nas wiatru witają podmuchy,
Szepczą coś zcicha olbrzymie agawy.
Marzą cyprysy, wierne mogił druhy,
To znowu błyśnie pąk zielono-rdzawy
Orzecha, albo z gorącego łona
Ziemi palmowa wystrzeli korona.

Na polach już się wykłosiło żyto...
A wiesz, rusałko? Nad falą wiślaną
Z lodów się ledwie wyzwala koryto
Strumieni. Jeszcze na kwiecie za rano!
I ledwie słychać piosenkę skowrończą
Nad czarną skibą, naszych pól opończą...









VII.

Akropolisu wysmukłe kolumny
Na teraźniejszość patrzą się ze wzgardą.
Choć potrzaskane, wzrok rzucają dumny
Na barbarzyńcę, który stopą hardą
Ich kadzielnice deptać śmie — rumianki,
Wieńczące świątyń zburzonych krużganki.

Ach! Akropolu zczerniałe marmury
Dawne a piękne pamiętają wieki.
Świątynie jego, wielkiej sławy córy,
O tej przeszłości dumają dalekiej,
Co Peryklesy wydała, Fidyasze,
I dotąd w podziw wprawia czasy nasze.

Inniśmy dzisiaj, inne nasze dzieje...
Duchy przeszłości! Wybaczcie mi, proszę,
Że, z mą rusałką wchodząc w Propileje,
Do siedzib waszych uśmiech życia wnoszę,
Ale z jej oczu-gwiazd biją promienie,
Rozpraszające wszystkie mgły i cienie.

Idziemy. Nike, zwycięstwa bogini,
Ma tu na wstępie przybytek uroczy,
Który z marmuru grecka dłoń-mistrzyni
Wzniosła, by nasze dziś zachwycał oczy...
Lecz teraz — gwiazdy swe cudne zwróć ku mnie
I przy tej jońskiej spocznijmy kolumnie.

Spojrzyj! Przed nami znów łagodne wzgórza,
Słońce się kąpie w lazurowej fali...
Kiedy tak płoniesz, jak wiosenna róża,
Myślę, żeśmy się tutaj już kochali,
Że przed wiekami może, jak w tej chwili,
Myśmy już tutaj z czary szczęścia pili.

Możeś ty wtenczas była róża dzika,
Ja — głóg, jak dzisiaj zakochany w tobie.
Może wiernego ręka niewolnika
Na bohaterów sadziła nas grobie,
Gdzie w innej formie, lecz, zawsze ci sami,
Łączyliśmy się, jak teraz, sercami.

A może — ptaki dwa — bujając społem,
Wzbijaliśmy się nad Grecyi błękity.
Może duch z duchem lub anioł z aniołem,
Albo z promieniem promień złotolity...
Nie wiem, lecz czuję, że już, jak anieli,
Tuśmy raz niegdyś w przelocie spoczęli.

A za tą chwilą dusza tak tęskniła,
Jak za jasnością duchy potępione.
Ach! Byt niejeden, niejedna mogiła
Przeszły, nim los mnie przywiódł znów w tę stronę
I dal z tą straszną rozstać się żałobą,
Na chwilę krótką znów mnie łącząc z tobą...







VIII.

Po Partenonie błądzimy, jak duchy,
Pragnące znaleźć dawne życia ślady.
Szukamy. Kroków naszych łoskot głuchy
Straszy grzejące się na słońcu gady.
Wąż wśród rumianków jest tu ogrodnikiem,
Lecz go nasz widok spłoszył. Uciekł z sykiem.

Doryckich kolumn szereg runął w gruzy,
Wśród których dzikie panoszy się zielsko.
Ach! Teraźniejszość ma tu twarz Meduzy
I pokłębione w zwojach wstrętnych cielsko.
Potwór to, stokroć od powietrznej trąby
Gorszy: na cuda sztuki miota — bomby.

Idziemy. Znowu jaszczurki wystrasza
Odgłos mych kroków ponury, grobowy...
Stąd oto niegdyś Atene Fidyasza,
Lśniąca od złota i kości słoniowej,
Czuwała mądrze nad potęgą miasta,
Co, jak kwiat, pod jej skrzydłami wyrasta.

Tutaj kapłani, starcy srebrnowłosi,
Śpiewali hymny, składali ofiary.
Z kadzielnic dym się kłębami unosi,
Leje się wino z ofiarniczej czary,
A lud, pokłony bijąc, swej bogini
Śnieżne gołębie niesie, śluby czyni.

Chodźmy. Te gruzy smagają mnie biczem
Wyrzutów, chociaż nie spełniłem winy.
Przeszłość z nich takim spogląda obliczem,
Że pod jej wzrokiem czasów naszych syny,
Jeśli z nich który tu, wśród ruin, gości,
Muszą się swojej rumienić nicości.

Erechtejonu smukłe karyatydy
Wabią nas wdziękiem i pogodą grecką.
Tu nas opuszczą wyrzuty i wstydy,
Co z Partenonu gnały nas zdradziecko,
Przeszłości widmem dręcząc wyobraźnię.
Stąpamy znowu swobodnie i raźnie.

I znów mi dobrze. Znów serce przenika
Radość, że z tobą po tej ziemi chodzę,
Żem ciebie, nakształt złotego promyka,
Znalazł na życia beznadziejnej drodze,
Żeś mi tak cudnie roztęczyła chwile,
Ostatnie może, nim legnę w mogile.

Lecz dość! Pod nami gród zakwitnął młody,
Złocą go słońca ostatnie promienie.
Od Konstytucyi placu na plac Zgody
Wiją się smoka ludzkiego pierścienie.
Widać królewski pałac, ogród — słowem:
Świat nowożytny w otoczeniu nowem.

Postęp... Lecz niech to słowo innych wzrusza!
Odwracam oczy na sąsiednie wzgórze:
Kolumn starego chramu Tezeusza
Zmódz nie zdołały wszystkie wieków burze,
Ani zagłuszyć tej skargi Aryadny.
Opłakującej kochanka czyn zdradny...

W Egejskiem morzu zwolna słońce gaśnie.
Czas nam powracać już na ziemski padół.
Ukołysały nas prastare baśnie,
Więc rozmarzeni spuszczamy się na dół.
Od Akropolu ruin jeszcze niesie
Echo wspomnienie smętne: „Peryklesie!..“









IX.

Jedno mnie jeszcze przypomnienie goni.
Była noc. Gwiazdy. Księżyc. Wkoło cisza.
Dłoń swą pieściwą w mej złożywszy dłoni,
Przed kolumnami świątyni Jowisza
Stałaś, zadumy pełna i zachwytu,
I zapatrzenia w siebie, i — błękitu.

Korynckich kolumn marmurowe trzony
Strzelają w górę, jak włoskie topole.
Księżyc nad niemi rozwiesił welony
Srebrne i w światła zatopił je kole.
One, oblane tą promieni falą,
Z cicha, jak szereg białych widm, się żalą.


I dziwne skarga ta wrażenie czyni.
Serce nam boleść przejmuje i trwoga
Na jęk ten cichy kolumn bez świątyni,
Płacz opuszczonych ołtarzów — bez boga,
Który, przybytki swe rzuciwszy skrycie,
Skamieniał z bólu na Olimpu szczycie.

Stoimy. Księżyc patrzy na nas zgóry
I zwolna, zwolna dusze nam rozmarza.
Odżyły ciemne Akropolu mury,
Srebrzy się w dali rzymskiego cesarza
Łuk tryumfalny, a w parku zieleni
Na Grecyi wrogów Byron znów się pieni.

Od dni najpierwszych mej chmurnej młodości
Czciłem cię, wielki poeto Albionu,
Samotny piewco dumy i wolności,
Duchu szlachetny i smutny do skonu!
A choć niejedna życia światłość zgasła,
Płoną mi dotąd, jak gwiazdy, twe hasła.

Więc w tę miesięczną noc na greckiej ziemi
Przed twym posągiem, wykutym w marmurze,
Staję i rzucam rękoma drżącemi
Do stóp twych dzikie Akropolu róże.
Duch mój, zbłąkany, jak ptak, w życia matni,
Składa ci dzisiaj może hołd ostatni.

Lecz jeszcze jeden cień wielki i święty
Przeleciał cicho w gwiazd i tęcz koronie.
W oczach mu płoną natchnienia dyamenty,
I cały, niby duch światłości, płonie.
Z Hellady właśnie na północ daleką
Wraca, wpatrzony w wielkie trumny wieko.

Tyżeś to, krain fantastycznych panie,
Królu melodyi, barw, tęcz i promieni!
Wędrujesz cicho po gwiaździstym łanie,
Co w brylantowych blaskach skrzy się, mieni,
I — zda się — słyszę w podniebnym przestworze
Twą nieśmiertelną pieśń: „Smutno mi, Boże!“

Twą nieśmiertelną skargę-pieśń znów słyszę,
Która z mych oczu zawsze łzy wyciska.
Ach! I mnie odejść czas w tę srebrną ciszę,
I mnie otwiera się mogiła blizka...
Najgłębsze struny duszy pieśń potrąca.
Z oczu się stacza znowu łza gorąca...









X.

Podobna śmierci, co się cicho skrada,
Nadeszła straszna godzina rozstania.
Pamiętam... Byłaś, jak ten marmur, blada
I, jak krzew róży, co się w wichrze słania,
O marmurową oparłaś kolumnę
Swe czoło ciche, smutne, ale dumne.

Poranek. Śpiewne Salaminy fale,
Skąpane w złotych promieniach Heliosa,
Do stóp nam niosą swe jęki i żale,
Któremi próżno wstrząsały niebiosa.
Echa tej skargi, która nam tak blizka,
Płyną gdzieś między świątyni zwaliska.

W milczeniu rękę podałaś mi białą,
Której dotknięcie samo jest rozkoszą.
Cichy szept z ust twych wybiegł: „Już się stało!
Tych przeszkód, które przed nami się wznoszą,
Tytanów nawet nie pokruszą siły...
Rozstać się trzeba... na zawsze... mój miły!“

Rozstać... na zawsze... Echo gdzieś powtarza
Dwa słowa tylko, jak dwa straszne zgrzyty
Nożów kapłańskich, lecące z ołtarza,
Na którym we krwi pławi się zabity
Na straszną bogom mścicielom ofiarę
Jeniec, w świetlaną zapatrzony marę...

Na zawsze!.. Nie mów tak nigdy, o luba!
Są słowa, które mają moc trucizny —
W samym ich dźwięku brzmi dla serca zguba...
Są rany, co się nie zasklepią w blizny,
Są myśli, co się, jak gadziny, wiją
W mózgu i dotąd gryzą, aż zabiją!

Błysnęłaś dla mnie, jako gwiazda złota,
Nad szarą, smutną pustynią istnienia,
I ozłociłaś czarną noc żywota,
Jak słońce, które ziemię opromienia,
A czar twój dla mnie, jak to słońce właśnie,
Choć się oddala czasem, lecz — nie gaśnie.

Godziny szczęścia mkną, jak wartkie fale,
Lecz w niepamięci nie wpadają morze!..
Wspomnienia o nich wracać będą stale
I nieraz, nieraz, o wieczornej porze,
Gdy rozłączeni będziemy i sami,
O serca nasze bić będą skrzydłami.

Twój obraz zarył się głęboko w duszy...
I ty mojego nie wyrwiesz z pamięci.
Choć szczęście nasze losu młot pokruszy,
Choć nowy miraż może ciebie znęci,
Mój cień cię znajdzie... Nieraz niespodzianie
Przed tobą w blasku księżycowym stanie.

Na księżycowym promieniu, w róż woni,
Spływać do ciebie będę w nocnej ciszy.
Wspomnienie w przyszłość za tobą pogoni,
I znowu duch twój cichy szept usłyszy,
Którym cię będę pozdrawiał w noc ciemną,
Choć już nie będziesz tak, jak teraz, ze mną...

Po nieskończonych gościńcach wszechbytu
Błądzimy, jak dwie mgławice pokrewne.
Razem na chwilę dobiegłszy zenitu,
Znów się rozchodzim na szlaki niepewne,
Znów błądzić musim długo, aż pęd rączy
W gwiazdę nas wspólną na wieki połączy!





Nad Salaminy falą smutny stoję
I tanecznice-mewy wzrokiem gonię.
Cisza dokoła. Znikło słońce moje
I w duszy pusto, ciężko, jak po skonie.
A fala, bóle najcięższe kojąca,
Wabiąc w głąb modrą, o stopy me trąca...



Morze Egejskie, Eleusis pod Atenami,
Święcica.










KLISZE RYSUNKÓW I OKŁADKI WYTRAWIONO W ZAKŁADZIE
FOTOCHEMIGRAFICZNYM B. WIERZBICKIEGO I S-KI.
PAPIER FABRYKI C. A. MOESA.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Bukowiński.