Na forcie (Z mego okna...)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Na forcie
Pochodzenie Przymierze serc i inne nowele
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA FORCIE
Z mego okna widać gruzy zniszczonego budynku, — mur leży na ziemi skruszony. Między rozepchniętemi ścianami, jak arkusze spalonego papieru walają się wygięte pożarem kawały blaszanych dachów. Tylko kominy nie uległy. Sterczą wysoko nagie i czarne.

Dalej za skrawkiem murawy grunt się obsuwa i widać Narew. Płynie między szerokiemi łachami piasku, wśród świeżych zielonych błoń.
Z obu brzegów, po przez piachy i nieużytki aż w głąb wody schodzą zasieki drutów kolczastych. Namotało się na nie sporo zielska, wodnych traw i chwastu, płynącego z falą.
Dziś po wielu dniach słońca ziele zwietrzało i wyschło. Złoto-szare, czerwone chwieje się na drutach, niby w martwe ogniska skupiona rdza.
Rzekę spina nowy, drewniany most, budowany przez Niemców. We dnie i w nocy pilnują go szyldwachy. Po jednej i drugiej stronie, niby gwoździe, któremiby przybity był do ziemi, — błyszczą pikelhauby piechurów.
Na lewo od mostu we wstęgach prądu zieleni się mała wyspa. Pono kiedyś w 1863-im roku bronili się na niej do upadłego powstańcy.
Pytałem wiele razy, — lecz nikt nie pamięta, kiedy przyszli, kto nimi dowodził, ani skąd byli. Echa nijakie zostały po nich na miejscu, które krwią oblali i śmiercią umaili.
Wyspy tej nikt nigdy nie odwiedza. Sosny, które tam rosną kładą niebieski cień na murawę, a wokoło pustych brzegów pływają białe ptaszki, — nurki.
Widać je zdaleka, jak duże ziarna perliste, które woda to zgarnia w jedną gromadę, to rozwija w białe różańce.
Za mostem pomiędzy drzewami czerwienieją dachy dawnych koszar rosyjskich, dalej wydmy piaszczyste wśród łąk i ściany lasu, zamykającego cały horyzont.
Ściany lasu!
To cień po nich chodzi, to słońce je żłobi i rzeźbi, to żar z nich wybucha różowy, to jeszcze biały wylęga chłód. Kryza wierzchołków ostrzy się na pogodę a tępieje na słotę.
Gdybym miał czas, tobym godziny całe siedział tu przy oknie i patrzyłbym na daleką ścianę tego lasu. Mieniłyby mi się w oczach dostatnie barwy a w słuchu wytężonym płynąłby szum ciągłej odmiany kształtów. Już nie ja, — bo cóż ja, — ono samo, Istnienie, domyślałoby się za mnie, gdzie właściwie jestem, skąd idę, — czego pragnę?
Jak się wszystko zaczęło i jak się skończy kiedyś...
Ale kto ma czas w życiu a jeszcze w chwilach pory wojennej i zawiłej?... Tyle tylko, że słyszę, wychylony ku bzom, jakby w otwarte okno stukano małą piąstką aksamitną...
To nikt! — To moje serce bije nad stołem w słońcu.
Mieszkam w budynku oficerskim dawnego rosyjskiego fortu. Widok stąd płynie na te oto szkarpy, rzekę mostem spiętą, daleko po przez niskie koszary na las wysoki i niebo rozłożystością ziemi uniesione tak wspaniale!
Ileż musiałem był zużyć intryg, wysiłków aby się przy tej stronie utrzymać, — z pretensją podobną przepchać się przez wszystkie pretensje wyższych szarż. Starsi odemnie dowódcy plutonów, kompanij, „sam“ dowódca bataljonu zgodzili się nareszcie dla dwóch przyczyn: Po pierwsze, że izba moja jest bardzo mała, po drugie, że jako piszącego, uważają mnie za półwarjata.
Zresztą i tak rozmieścili się całkiem dobrze. Kapitan mieszka godnie, ma oddzielne „skrzydło“, dwa wielkie pokoje, w których chodzi, gwiżdże i nudzi się „zachowując prestiż“. Nie wypada mu żyć z nami za pan brat, musi dbać o pozory, choć jest prawie najmłodszy z nas.
Za parę tygodni ma go w tej głuszy odwiedzić żona. Nasz „wódz“ już teraz kręci pokryjomu przy pomocy ordynansów wieńce z młodych liści dębowych i przymierza te laury pustym ścianom swojej przestronnej kwatery.
Opodal kapitana gnieżdżą się porucznicy, obaj moi przyjaciele. Starszy, na którego wołamy Leń, — zna się na książkach, ciągle pije herbatę, dużo pali, jest wytworny, przystojny, uparty, — nic więcej nie umiem o nim powiedzieć. Znamy się od tak dawna.
Oraz drugi, również mój przyjaciel, także blondyn, Iwowiak, całemi dniami uczy się regulaminów na pamięć. Wołamy na niego po prostu — Kujon.
Kujon i Leń.
Jeden tępy, pilny, pracowity, drugi zdolny, roztrzepany — leń. Leniowi wszystko się samo do rąk garnie, Kujon zębami szarpać musi. Jednemu głowa lekko chodzi, nawet gdy wiatr wieje jakby mu fryzurę poprawiał, drugiemu łeb zmierzwiony słania się ciężko na ramionach, a pokorne oczy niebieskie wciąż za coś przepraszają.
Tylna strona naszego „domu“ wychodzi na pola. Widać stąd rozbite ruiny miasteczka i ziemne fortyfikacje, wykopane wśród sztywnej gwiazdy szerokich dróg artyleryjskich.
Urządzenie naszych mieszkań jest nader skromne. Stół, stołek, krzesło, wąskie łóżko, umywalnia. Na upiększenie izb składają się przedmioty wojennego użytku, szable, siodła, karabiny, lub małe graty, które ten i ów pokochał w czasie długiej wędrówki wojennej.
Więc tu zastaniesz na oknie drewnianego kogutka, tam grot dzidy szwedzkiej nad łóżkiem, ówdzie pudełko z muszli.
Wszędzie wiele fotografii poległych w boju kolegów.
— Wyobrażasz sobie, że czeka nas coś innego? — spytał mnie raz Leń pokazując ołtarzyk poległych, przybity nad łóżkiem Kujona. — Naprzód jest się żywym, potem na fotografii na ścianie, potem głowa tylko, wykrojona z pocztówki w medaliku... Potem wylecisz z medalika, ustępując fotografji dziecka, które „ona“ ma z innym, a sam leżeć będziesz w szufladzie przy złamanym grzebyku. Dlatego ja ani cudzych „foto“ nie potrzebuję, ani swoich nikomu nie daję. Żebyś wiedział!
Przeleciał przez niego cichy, sztywny śmiech samotności.
Przyznałem słuszność. Żołnierz nie może mieć domu a przedmiot choćby najbłahszy, do którego przylgnęliśmy sercem, — to już przecie dom. Domem żołnierza może być w najlepszym razie namiot.
Ukazałem rozwieszone w kącie grube, żaglowe płótno.
Oto nasz dom najwspanialszy!
W istocie! Napiąwszy płachty na żerdzi, czy karabinie ileż razy spokojnie człowiek usypiał! Z uśmiechem pobłażania słuchał ulewy letniej, czy gęstej strzelaniny. Pod temi szorstkiemi klinami, siedząc w kucki czyż się nie plotło do późna o życiu, śmierci, radościach, tajemnicach?!
— Przez ów strzęp płócienny, — rzekł Leń uroczyście, — patrzyły nam w oczy noce dalekich kresów i największa pośród gwiazd, gwiazda naszej nadziei.
Ale nie o tem przecie!
Siedzę w moim pokoju na forcie, obracam pióro w ręku i patrzę z radością w wiosenny świat. Widać za rzeką zręczne postacie naszych żołnierzy. Przez świegot ptaków donosi się aż tu głos komendy.
Już trzeci rok dobiega, jak żyjemy w otoczeniu ruin, gruzów, zwiniętych na świstki dachów, drutów kolczastych, broni i zgliszcz.
Wieczór zapada.
Pusta wyspa przędzie pierwsze kosmyki mgły, na rzece się ruszyło.. Przez środek wody spływają rząd za rzędem całe szeregi masztowych, czerwonych pni. Nasze strzeliste sosny, — nasze lasy przez Niemców pocięte.
Z wysokiego brzegu widać tak dobrze zwłoki drzew, rozpościerające się na szerokiej gładziźnie nurtu. Płyną, — sękami dzwonią o siebie, jedne znikają za modrem kolanem rzeki, — już woda nowe prowadzi. Cała Narew drży, — wszystka jej fala dźwięczy...
Stąd, ze stromego brzegu, nad wodą rozkrwawioną, w ramie okiennej pochylony piszę właśnie to wszystko, co się składa na ubogą pewno wobec świata, lecz memu sercu bliską treść tych luźnych kartek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.