Na Sybirze (Tokarzewski, 1920)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Szymon Tokarzewski
Tytuł Na Sybirze
Pochodzenie Na Sybirze. Opowiadania z życia Polaków
Wydawca Wacław Pawłowski
Trzaska, Evert i Michalski
Data wyd. 1920
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA SYBIRZE
Kiedy jako wygnaniec przebywałem po raz pierwszy na Syberji, panował tam zwyczaj obchodzenia bardzo uroczyście wszystkich dni, poświęconych uczczeniu patronów lokalnych.

W takie dni świąteczne karylon dzwonów miejscowej cerkwi, po całej okolicy donośnie rozbrzmiewał już od najpierwszych błysków porannej zorzy.
Zdaleka i zbliska ortodoksi tłumnie ściągali, nietylko dla zadosyśćuczynienia obowiązkom religijnym, lecz zarazem, aby korzystając z okazyi zabawić się wesoło i w licznem gronie swoich przyjaciół i znajomych pohulać...
Więc i w sam dzień uroczysty, a także i przez parę dni następnych, we wsi, gdzie odbywał się odpust, miejscowi i przyjezdni modlili się, śpiewali, kłócili się, klęli i hulali naprzemian...
Pośród takich okoliczności zawierano rozmaite umowy, dokonywano przeróżnych tranzakcyi handlowych: kupna i sprzedaży, kojarzono małżeństwa, a to wszystko odbywało się podczas biesiad mniej lub więcej sutych, stosownie od zamożności i hojności amfitryona.
Dom mojego chlebodawcy Konstantego Michałowicza Świetyłkina[1] bywał, podczas odpustów w Wielkim Ucząstku ulubionym punktem zbornym, nietylko sąsiadów z bliższych i najdalszych okolic, ale i rozmaitych notablów.
Sam „błagoczynny”, sam „pristaw solnyj”, akcyznik, oraz inni, w tym rodzaju i w tej randze funkcjonaryusze, zasiadali przy stole Konstantego Michałowicza Świetyłkina, — przy stole uginającym się pod masą wszelkich na Syberyi przysmaków i napitków... naturalnie napitków, ulubionych przedewszystkiem...

Lej! prolej!
Pij! wypij!
Ty miłyj!”

Po całym domu rozlegał się głos Świetyłkina...
Chociaż, coprawda i bez tej zachęty gościnnego i bogatego gospodarza, biesiadnicy raczyliby się ochoczo i obficie...
Podczas tych dni odpustowych, mój pryncypał dawał im urlop zupełny.
Szczęśliwie udawało się mnie usuwać od współudziału w ucztach i zabawach, więc mogłem czasem rozporządzać absolutnie podług swojej własnej, niczem nieskrępowanej woli...
Od wrzasków przepełniających wszystkie izby obszernego domostwa Świetyłkinów, z rozkoszą wymykałem się po za obręb Wielkiego Ucząstku, w puste, ciche za wsią przestrzenie, zatopione w złocistej powodzi letniego słońca...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Osobliwość... wszak to tylko fantasmagorya stworzona przez wyobraźnię.. — szeptałem pod wrażeniem, że mam przed sobą albo złudzenie, lub też remmiscencyę tego, co kiedyś...przed laty, w rzeczywistości widziałem kędyś daleko... bardzo daleko...
— Osobliwość!... osobliwość!...
Tą „osobliwością”, która wywołała bezgraniczne moje zdziwienie, która moją uwagę przykuła do siebie, był mężczyzna, w ubraniu syberyjskiego chłopa.
Na maleńkiej wyniosłości siedział pod świerkiem, którego rozłożyste, wachlarzowate gałęzie tworzyły rodzaj cienistej altany.
Wsparty o pień olbrzymiego drzewa, na kolanach trzymał deseczkę, a zaś na rozłożonych na tej deseczce arkuszach papieru coś szybko, pisał ołówkiem
Ze sposobu, jakim manipulował tym swoim ołówkiem, odrazu można było odgadnąć, że to nie żaden nowicyusz, dopiero wprawiający się w kreślenie liter i wiązanie ich w wyrazy, — ale że to człowiek w kunszcie pisania doskonale wprawny i do władania piórem i ołówkiem nawykły oddawna.
Od czasu do czasu ów człek przerywał swoje pisanie, aby sięgnąć po tę lub ową książkę, których kilka obok niego leżało, bezładnie rozrzuconych po kwiecistej murawie.
Książki te były mocno zniszczone, stare, bez okładek, o pożółkłych, nie w jednem miejscu nadszarpanych kartach i wyblakłym druku.
Również stare i pożółkłe były leżące pośród książek pojedyńcze numery jakichś gazet...
Raz po raz ów człowiek odrywał oczy od swojego pisania, albo od kart czytanej książki, czy też gazety i ze wzgórka, na którym siedział, uważnie spoglądał na łąkę, gdzie właśnie znajdowało się kilkadziesiąt pięknych, rosłych, dobrze utrzymanych koni, różnej maści.
Konie te miały przednie nogi spętane i oczywiście były wypoczęte i nażarte, albowiem soczysta i bujna, łąkowa pasza nie nęciła ich do jedzenia; leniwie włóczyły się w różnych kierunkach, tu i owdzie schylając łby, aby skubnąć jakąś kępkę trawy.
Kiedy w poszukiwaniu cienia i chłodu, który z tych koni usiłował zagłębić się w poblizkim lesie, ów człowiek znanym okrzykiem koniuchów, nawoływał niesforne zwierzę do powrotu do stada, na łąkę...
— A więc... a więc, to jest pasterz tabunów koni, jakieś dziwne... jakieś niezwykłe indywiduum! — pomyślałem, wpatrując się w niego coraz uważniej i pomimowoli coraz natarczywiej...
Niedarmo przecież ludzkiemu wzrokowi przypisują magnetyczną siłę przyciągania... ów, wedle moich przypuszczeń dozorca, czy też pasterz stad koni, zapewne pod wpływem moich utkwionych w nim oczu, podniósł się żywo, a rzuciwszy jakiś kocyk na swoje zapisane papiery, na swoje gazety i książki, jakgdyby je pragnął przed natarczywą ciekawością uchronić, — uchylając czapkę, zapytał po rosyjsku:
— Czy pan ma jaki interes do mnie?... czy panu czego potrzeba?... radbym wiedzieć, czem mógłbym mu służyć?...
Ruch ręki, którą podniósł do czapki, był wytworny, ton jego głosu był miękki i delikatny, wymowa czysta i dźwięczna, a wszystko łącznie z książkami i gazetami, które go otaczały, łącznie z tem, czem się zajmował przed chwilą, stanowiło niesłychanie jaskrawą sprzeczność, z jego ubogiem ubraniem chłopskiem, z funkcyą koniucha, którą oczywiście na tej łące sprawował...
Byłem tak zdumiony i coprawda tak onieśmielony swoją niedyskretną i natarczywą ciekawością, że na razie nie umiałem zdobyć się na odpowiedź żadną... zaś w głębi duszy zaczynałem już czynić sobie gorzkie wyrzuty, żem przerwał chwilę wytchnienia temu człowiekowi, żem prawie zmusił go, aby do mnie przemówił...
Milczeliśmy obadwaj.
On tymczasem stał przedemną wysoki, szczupły, wyprostowany, z twarzą ogorzałą, słońcem i wichrami schłostaną, smętną, ascetyczną twarzą, w której paliły się, głęboko pod wyniosłem czołem osadzone czarne oczy, z wyrazem marzycielskim, bezbrzeżnie łagodnym i bezbrzeżnie smutnym...,
Długą chwilę trwało to, dla mnie nader kłopotliwe milczenie... on przerwał je wreszcie i wskazując na stado rzekł:
— Podobno, o ile słyszałem, kilka z tych koni jest przeznaczonych na sprzedaż... ale ja nie mógłbym panu wskazać, które mianowicie... Jeśliby więc pan potrzebował dokładnych informacyi, w tym względzie...
Roześmiałem się.
— Ależ ja wcale nie mam chęci, ani zamiaru, a tembardziej nie mam możności nabywania koni... Jestem człeczyna ubogi, co się zowie chudopachołek spacerujący i próżnujący dziś, z racyi odpustu w miejscowej cerkwi. U tutejszego notabla i bogacza Świetyłkina, obowiązki pisarza i rachmistrza spełniam czasowo, albowiem pozwalam sobie pocieszać się nadzieją, że prędzej, czy później a może... da Bóg, niedługo będę mógł do Ojczyzny, do swoich rodzinnych stron powrócić...
Obrzucił mnie bystrem spojrzeniem i rzekł:
— Zapewnie nie pomylę się mniemając, że pan jest skazańcem, za polityczne przestępstwa?... wszak zgadłem?.., nieprawdaż?...
— Właśnie! właśnie! zgadł pan, jakgdyby pan asystował przy czytaniu mi wyroku, w cytadeli warszawskiej...
— W cytadeli warszawskiej?... — zawołał po polsku, — więc jesteś Polakiem!... I że też nie poznaliśmy się odrazu?... że przy pierwszem zetknięciu naszych spojrzeń, nasze serca odrazu nie przeczuły, że jesteśmy rodakami, braćmi...
— Na rany Chrystusowe, opowiadajże mi swoje koleje!... Powiedz, za jaką sprawę aż tutaj ciebie przygnali?... powiedz!
Mówił gorączkowo, bezładnie... wpatrzony we mnie, z wyciągniętemi ku mnie ramionami...
Po wielokrotnych, długich gorących uściskach, trzymając się za ręce, obok siebie zasiedliśmy do pogawędki serdecznej...
Swoją osobistą historyę zdołałem opowiedzieć mu streszczoną w niewielu wyrazach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaczem on rozpoczął swoje zwierzenia...
Rodak, a w celach i w idei brat, którego tak niespodziewanie spotkałem na łące, pod Wielkim Ucząstkiem, nazywał się Dziarkowski, pochodził z ziemi krakowskiej.
Co do wieku był, mniej więcej, moim rówieśnikiem...
Jako uczestnik Związku młodzieży został uwięziony ....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

.... najwyższy tragizm mojego losu — ciągnął Dziarkowski, — polegał na tem, że mnie skazano „na osiedlenie do odległych miejscowości Sybiru...”
Tą miejscowością, przez jenerał-gubernatora Zachodniej Syberji wskazaną mi na stały pobyt, była osada, zaledwie z dziewięciu chałup złożona...
Mieszkańcy tej osady, w pierwszem pokoleniu i w prostej linii pochodzili od katorżników-zbrodniarzy, skutkiem różnych ulg i amnestyi ułaskawionych na dożywotnich „posileńczyków”...
Jakimi byli ci ludzie, jakie popędy i skłonności oddziedziczyli po swoich rodzicach, a może przez atawizm i po całym szeregu swoich przodków...
Że ludzie ci rządzili się jedynie tylko i tylko wyłącznie prawem bezprawia, o tem chyba nie potrzeba cię upewniać, ani też szczegółowo opowiadać tobie, który wszak siedm lat przeżyłeś w katordze...
— Ołonek, czyli owa osada, leżała w zacisznej dolinie, od chłodów i wichrów północnych osłoniętej pasmem wyniosłości, lasem świerkowym porośniętych... Ziemia jeszcze dziewicza, żyzna, mogłaby wydawać stokrotne plony, gdyby była zasianą... możnaby było tutaj z korzyścią wielką hodować liczne stada bydła, albowiem ogromne obszary łąk podczas lata stanowiły przedziwne pastwiska, a zimą też dostarczały paszy obfitej...
Mogliby byli obsiewać tyle ziemi, ileby chcieli...
Nikt im gruntów nie wydzielał... nikt nigdy nie zaprzeczyłby im prawa własności do zajętych już, chociażby nawet największych przestrzeni...
Ale mieszkańcy Ołoneku nie mieli najelementarniejszych pojęć o dobrodziejstwach, jakie dać może praca, ład i porządek, bogobojność i uczciwość...
— Kilkaset licho i niedbale uprawnych zagonów, zaledwie mogło wyżywić ich nędznie...
Kilka par chudych szkap i niewiele więcej krów, składało cały ich inwentarz, cały dobytek..
Tonęli w niechlujstwie, w nierządzie, w nędzy, na przednówkach przymierali głodem, — jednocześnie literalnie zatapiając się w gorzałce...
We wszystkich dziewięciu chałupach Ołoneku gnieździły się, — stale się gnieździły najwstrętniejsze, a zaraźliwe choroby...
— Żaden lekarz nie pojawiał się nigdy w Ołoneku... Żaden urzędnik, choćby najniższy przedstawiciel władzy administracyjnej, czy też policyjnej nie zaglądał tutaj nigdy.
Ludzie rodzili się w Ołoneku niepożądani, nie witani radośnie — po krótkim zwykle, a zawsze marnym, och!... przemarnym żywocie schodzili z tego świata... nikt ich nie żałował, nikt się o nich nie troszczył... znikali, niby rośliny zjadliwe, szkodliwe i trujące...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jedynym w Ołoneku przedstawicielem władzy administracyjnej (tytularnym, albowiem nigdy do niczego się nie wtrącał i żadnych obowiązków przywiązanych do swojego stanowiska nie spełniał) był starszyna[2] Iwan Tatarinow.
Ulokowałem się u niego, ponieważ „jemszczyk”, który mnie przywiózł do Ołoneku — usilnie i gorąco mi zalecał, abym zamieszkał u starszyny, on zaś sam na pół pijany, przywitał mię taką mniej więcej harangą:
— Widzisz, ty jesteś „politiczeskij prestupnik”, „ślachcic”, „poljak”... ty znaczysz tutaj tyle co nic... A ja przez wolę i łaskę miłościwego batiuszki cara (przy tych słowach pokłonił się nisko i uchylił bermycę), ja jestem najwyższy urzędnik w Ołoneku... Ja mogę ciebie „rugać i sobaczyć” od rana do wieczora... ja mogę wyłomotać ci skórę, ile mi się podoba...Nus! czy nie moja prawda?...
Z tem pytaniem Iwan Tatarinow zwrócił się do gromady bab i mużyków, którzy się do jego chałupy zbiegli, zwabieni mojem przybyciem i zagadnięci odpowiedzieli, przytakując skwapliwie:
— Tak! „wierno” tak jest, jak mówicie, starszyno!
Tedy stary opój ciągnął:
Nus! ja nie będę, ani cię „rugał, ani sobaczył”, nie będę cię bił, jeśli tu u mnie staniesz kwaterą. Rozumiesz „polityku“[3] psia kość obłupana?
Zaiste! niepodobna było niezrozumieć takich argumentów i nie przyjąć mieszkania zaproponowanego w ten sposób!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...bez sporów zgodziłem się na wszelkie warunki, które mi podał Iwan Tatarinow, — zgodziłem się na cenę, której za kąt w swojej chałupie zażądał, a za którąbym w Europie nawet, w jakiemś większem mieście mógł wynajmować wcale ładny lokalik...
...nie protestowałem gdy z zapasów herbaty i cukru, które z sobą przywiozłem, z bielizny i z odzieży najbezczelniej okradał mnie i sam starszyna osobiście i godna jego połowica i liczna ich progenitura...
Całą mocą woli usiłowałem pokonać odrazę i wstręt, jaki budziła we mnie i cała rodzina Iwana Tatarinowa i wszyscy bez wyjątku mieszkańcy Ołoneka...
Ustawicznie powtarzałem sobie, że przecież to są chrześcijanie... istoty nieszczęsne, którym wiele potrzeba wybaczyć i z wielu wykroczeń usprawiedliwić...
Pragnąłem i usiłowałem, uważając to za swój obowiązek, w swoich współmieszkańcach i sąsiadach rozbudzić uczciwe, ludzkie uczucia, gdy nimi wszechwładnie rządziły najniższe chucie i pożądliwości prawdziwie zwierzęce...
Lecz te moje usiłowania były absolutnie bezowocne...
Pewnego razu, replikując na moją przemowę, Iwan Tatarinow przypomniał mi wszelkie prawa, które mu nadawał urząd starszyny — wyliczył wszelkie prerogatywy swej władzy zwierzchniczej i w konkluzji... zagroził mi kijem, gdybym „nie trzymał zamkniętej swej drewnianej mordy...”
Na tem się skończyło moje apostolstwo w Ołoneku...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Z Ojczyzny od rodziny nie miałem wiadomości żadnych.

Nic nie przypominało mi, żem kiedyś był członkiem ucywilizowanego społeczeństwa...
Wciąż doznawałem uczucia, że mściwa ręka cisnęła mnie na jakąś ziemię przeklętą, która oderwała się od naszej planety i skazaną jest na zagładę...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy Iwan Tatarinow wyłudził odemnie wszystkie moje fundusze... kiedy oboje moi gospodarstwo, każde na swój benefis i na swoją rękę, tudzież wspólnemi siłami ograbili mię ze wszystkiego, co przywiozłem z sobą, — gdym posiadał już tylko tę odzież, którą miałem na sobie, zniszczoną i podartą przez długie, codzienne użycie — położenie moje stało się okropne, wprost nie do zniesienia...
Pod wpływem rozpaczy postanowiłem uciekać...
Nie raz jeden, o moje uszy odbiła się nazwa: „Skorodum”.
Przypomniałem sobie, że ołoneczanie do tego Skorodumu robili wycieczki po gorzałkę i rozmaite „pokupki”.
Przypuszczałem więc, że ów Skorodum jest wsią ludną, bogatą i postanowiłem się tam dostać.
Było to przedsięwzięcie bardzo hazardowne i niełatwe do uskutecznienia...
Ni mniej ni więcej ryzykowałem źycie!
Bo wszak groziło mi zbłąkanie się w tajdze..
Groziła mi głodowa śmierć...
Groziło pożarcie przez dzikie zwierzęta, w które tak obfitują syberyjskie lasy i tajgi...
Wiedziałem o tem wszystkiem, a przecież wołałem uciekać... dłuższy pobyt w Ołoneku, gdybym nawet uzbroił się w nadludzką cierpliwość, już stał się niemożliwym dla mnie...


Hazard udał się nadspodziewanie szczęśliwie i prędko.
Cel mej podróży był bliższym niźli przypuszczałem...
Po kilku dniach uciążliwej, forsownej wędrówki o głodzie przybyłem do Skorodumu.
Łaskawa Opatrzność, która bez szwanku wywiodła mnie z tajgi, sprawiła, że najpierwszy dom, do którego zapukałem, był właśnie domem miejscowego starszyny.
Różne papiery, które miałem przy sobie, pozwoliły mi udowodnić, że nie jestem zbiegłym z katorgi mordercą, albo jakim innym zbrodniarzem. Wyznałem prawdę, której uwierzono, bez żadnych trudności...
Przyjęto mnie gościnnie.
Szczęściem podówczas, w skorodumskiej wołości nagromadziło się mnóstwo interesów i spraw, z któremi starszyna Matwiej Artemjewicz w żaden sposób nie mógł się uporać.
— Zaproponowałem swoją pomoc — przyjęto ją skwapliwie.
Niezwłocznie zabrałem się do roboty.
Mozoliłem się odcyfrowując całe strony niedołężnie zagryzmolonych „bumag!”
Ślęczałem nad rachunkami, w których było tyleż omyłek, ile cyfr — a kiedym po gorliwej i usilnej pracy wybrnął — wówczas starszyna zaproponował mi, żebym w Skorodumie pozostał w charakterze „jego pomocnika, we wszystkiem, co będzie potrzeba”.
Nie namawiał mnie długo Matwiej Artemjewicz: zostałem... zostałem chętnie...
Zostałem i faktycznie do naszej umowy zastosowywam się literalnie: kolejno i naprzemian spełniam funkcye pisarza, koncepcisty, rachmistrza, nauczyciela dziatwy Artemjewych... no, i coprawda niekiedy trafia się konieczność, że mi wypadnie strzedz stada koni mojego pryncypała, gdy je na sprzedaż prowadzi, tak jak dzisiaj naprzykład...
— Ale nie uskarżam się, nie przykrzę sobie żadnej roboty, nie! nie przykrzę sobie bynajmniej.. tylko często... znagła ogarnia mię smutek bezkresny... straszny smutek och! i tęsknota... tęsknota... nieodstępna towarzyszka dusz samotnych i uciemiężonych...





  1. Patrz Siedem lat katorgi.
  2. Starszyna — to samo co u nas sołtys.
  3. Polityk — pogardliwe miano politycznego przestępcy





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Szymon Tokarzewski.