Moskal/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Moskal
Podtytuł Obrazek z r. 1864
Wydawca Biblioteka Dobrych Książek
Data wyd. 1938
Druk Druk. Diec. w Łomży
Miejsce wyd. Łomża
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

EPILOG.

Aby dokończyć naszej powieści musimy przeskoczyć cały rok i z nad brzegów Wisły przenieść się nad brzegi Łaby.
Któż z Polaków, dziś zwłaszcza, nie zna tej starej stolicy Saksonii zbudowanej na słowiańskiej ziemi otoczonej niemal szczątkami ludności słowiańskiej, a przedstawiającej najdoskonalszy obraz cichego niemieckiego grodu. Ze wszystkich stolic Germanii jest to może najsympatyczniejsza dla nas, bo duch niemiecki stworzył ją w chwili szczęśliwej z tego, co w sobie miał najczystsze i najlepsze. Wiedeń i Berlin wyglądają przy Dreźnie na dwa Babilony: w nim germanizm przybrał fizjognomię może wydatniejszą, ale dla nas wstrętliwą. W stolicach tych więcej jest życia i ruchu, ale w Dreźnie więcej ciszy, ładu, spokoju, oszczędności i pracy. Życie tu płynie wolniej i poczciwiej: ani wielkich zbrodni, ani cnót nadzwyczajnych, czyściuteńka proza życia przy najpoetyczniejszej muzyce ojczyzny Vobera. Nie spodziewajcie się i nie wymagajcie ofiary, ale nie lękajcie się okrucieństwa, dadzą umrzeć z głodu, nikt przecie nie zabije... zdechniecie niepostrzeżeni i niezaczepiani, bylebyście nie mieszali publicznego spokoju... heilige Ruhe!
To też cicho jak w ulu, do którego pszczoły sobie powoli miód noszą. Dużo zachowało się tu z dawnych czasów świadczą o tym i powozy dworskie na stojących resorach i żółte popodpinane fraki noszących lektyki i mnóstwo żywych zabytków epok minionych, które w Wiedniu i Berlinie wzbudziłyby śmiech serdeczny, a tu rodzą prawie uszanowanie.
Czując jak w tym gnieździe żyć miękko i konać wygodnie, ludzie potrzebujący spoczynku i wybierający się na świat lepszy, płyną gromadnie do Drezna ze wszystkich krańców kuli ziemskiej. Cały jeden kwartał miasta najwykwintniejszy i najświeższy zamieszkują Anglicy, Amerykanie, Moskale i bogata Polonia nasza.
Nie nastaję na różnicę między Polską a Polonią, jest jednak wielka...
Spokój jest tak dalece w charakterze miasta, że najmniejszy hałas, najlżejsza wrzawa wydaje się tu, wedle wyrażenia miejscowego — okropnym skandalem.
Wszakże w tych cichych Drażdanach zepsucie nawet, przyzwoitsze niż gdzieindziej przybiera formy. W gruncie jest ono może więcej jakąś obojętnością niż moralną zgnilizną, namiętność nie ma w nim najmniejszego udziału.
Obok tego lekkiego cienia wiele jest jasnych świateł w obrazie Saskiej stolicy.
Ale po cóż opisywać, co prawie wszystkim jest znane? Dawne nasze stosunki z Saksonią, trochę polskich pamiątek, bliskość kraju, życie tanie czynią Drezno najulubieńszym dla Polaków przytułkiem. Prawie od rozpoczęcia rewolucji 1863 roku Drezno stało się schronieniem wszelkiego charakteru emigracji, dobrowolnej i przymusowej. Zrazu płynęły tu tylko rodziny bogate, tylko ci, co się chronili przed dopełnieniem obowiązków, przed ofiarą i podziałem losu z braćmi, później na ten brzeg gościnny wyniosła burza rozbitków i zalała bladymi twarzami biednych i znękanych ulice nie przywykłe do takiego widoku.
Spokojnych Sasów, dobrych z natury, ale do zbytecznego współczucia na niedolę cudzą, nie przyzwyczajonych, drażnią te twarze posępne, te widma chodzące, które im przypominają, że jeszcze świat cały nie jest tak uciszony i szczęśliwy jak Saksonia, że gdzieś są burze, które i tu dolecieć mogą. Sasi więc ulękli się naszej niedoli, przestraszyli też by widok ubogich nie wypędził stąd zamożnych, aby ta nędza nie zażądała zarobków i chleba... zaczęto nas grzecznie i niegrzecznie wypędzać... Z tego powodu Drezno jest dziś tylko chwilową gospodą, w której ubogiemu dłużej nad dni kilkanaście pozostać nie wolno. Może by jęk boleści rozbudził tę ciszę cmentarną, której potrzebują bogaci sybaryci i dogorywający paralitycy.
Pracowity lud saski, wśród którego prawie dostrzec niepodobna arystokracji i różnicy stanów, przez cały boży tydzień bardzo gorliwie się krząta, zarabiając na chleb i masło powszednie, ale za to w niedzielę i dni świąteczne musi się zabawić i rozerwać. W tych dniach, jeżeli pogoda posłuży, co żyje ciągnie do Gross-garten, Wald-schloesschen, Plauen, Linkesche-Bad, do mnóstwa innych ogrodów, piwiarni i gospod w którym obfitym strumieniem leje się muzyka — i piwo.

Znowu daleko odbiegliśmy, więc wracamy do opowiadania.
Wiosna 1864 przyszła późno, chłodna i smutna, na ten raz natura nastroiła się do wypadków, zwycięstwo północy zdawało się odzywać nawet w zastygłym powietrzu. W Belwederze grała muzyka na przemiany polskie pieśni i moskiewskie melodie, bo Sasi są gościnni dla silbergroszów cudzoziemskich, mnóstwo osób ciągnęło się, snuło po tej przechadzce nie zbyt wygodnej, ale przyjętej za bardzo miłą. Wśród sznura pań poubieranych czarno, gdzieniegdzie kwitnąca przesuwała się elegantka, w kolory tęczy przybrana: pomiędzy bladymi twarzami czamarkowych błyskały rumiane oblicza tych, którym sam widok nędzy zawadza.
Tego dnia wszakże najszczególniej zwracała uwagę para osób siedzących za małym stoliczkiem przy cukierni... Królowała tu bardzo piękna, wyświeżona blondynka, biała jak mleko, z niebieskimi zalotnymi oczyma, wspaniałej budowy i arystokratycznej postawy. Strój jej w skromnym Dreźnie prawie był rażący, w Paryżu nawet w lasku Bulońskim, wśród najwybitniejszego półświata, byłby może ściągał oczy. Suknia przesadzonej szerokości i niesłychanych rozmiarów, jasny szal ponsowy, bransolety, łańcuchy, pióra choć dosyć harmonijnie dobrane, zdradzały niepohamowane pragnienie odznaczenia się. Nie dziw, była bowiem świeżą i piękną, ale na twarzy tej, żadne uczucie, żadna myśl nie nęciła i nie przyciągała urokiem, który często mają najpospolitsze fizjognomie. Było to bóstwo cielesne, Aspazja, Fryne czy Agrypina. Chłód wiał od tego posągu wytwornych kształtów, który zdawał się dla tego pragnąć hołdów i miłości, aby się przy nich cokolwiek rozgrzał i ożywił. Przechodzący stawali, patrzyli, dziwili się i odchodzili zamyśleni, z trochą mimowolnego w sercu politowania... Tak piękna, a tak była zimna i odpychająca! Nic kobiecego nie miała w sobie, jakąś męską śmiałość wejrzenia i wyzywającą postawę. Gdyby nie siedzący przy niej mężczyzna pięknej lecz zmęczonej twarzy, z oczyma spuszczonymi ku ziemi, zobojętniały i chłodny, jak ci co wypili do dna czarę żywota, i nie potrafili się nią upoić — możnaby było wziąć łatwo piękną blondynkę za jedną z tych błędnych rycerek, które puszczają się po Europie... quaerens quem devoret, (szukając sobie pastwy).
Nawet poważny ów towarzysz, wyglądający na prawowitego małżonka, nie dosyć bronił elegantkę od posądzenia, iż mogła być chwilowo tylko ulubienicą znudzonego człowieka, który tak zużył w sobie ducha, że musiał w ostatku w cielesną tylko piękność uwierzyć. Siedział przy niej, ale się nią wcale nie zajmował, ona za to wszystkim i wszystkimi — oprócz męża. Oczy jej latały w prawo i w lewo, uśmiechy na ustach wykwitały i więdły jak różowe powoje w lecie, mówiła dużo, kręciła się nieustannie, trącała towarzysza, aby pokazać, że go ma, pytała, zaczepiała, ale z zastygłego najmniejszej oznaki zajęcia dobyć nie mogła. Siedział, poziewał, wzdychał, milczał, a jeśli podniósł głowę, na chwilę, spuszczał ją zaraz jakby go nawet przypatrywanie się ludziom męczyło.
Filiżanki dawno były opróżnione, pięknej pani chciało się wstać i przejść nieco, on zdawał się drzemać zatopiony w jakiejś zadumie.
— Mój drogi, odezwała się po francusku, podajże mi rękę, jesteś dziś w straszliwie czarnym humorze... Ta obojętność przy obcych niezmiernie przykra, kompromituje mnie, wyglądasz jakbym ci była ciężarem...
Mężczyzna podniósł głowę obarczoną, i uśmiechnął się sarkastycznie.
— Służę ci, służę — rzekł — choć przyznam się, że wolałbym siedzieć spokojnie na kanapie w moim pokoju, niż dawać się na widowisko kosmopolitycznym gapiom, którzy tak ciekawą robią analizę z twej toalety i studia nad białością twej twarzy, o której pochodzenie muszą posądzać mączkę ryżową... chodźmy...
— Jesteś dziś okrutny! — odezwała się kobieta.
— Niestety! nie tylko dziś, ale i zawsze cudnie piękna...
— Niestety! — przedrzeźniając go, odpowiedziała żona — piękną jestem, ale nie dla ciebie...
— A! nawet dla mnie.
— Dziękuję! Zamilkli i szli powoli, mężczyzna z roztargnieniem spoglądał przed siebie, gdy podchodząc ku Belwederowi, nagle zatrzymał się i okrzyk podziwienia dobył mu się z piersi.
Naprzeciw pięknej pary naszej, szła druga, całkiem odmiennego charakteru — mężczyzna młody, blady, smutny, o kuli, którego podtrzymywała kobieta młoda także, piękna bardzo, ale z obliczem znękanym, z oczyma wypłakanymi, z licem powleczonym nieuleczoną tęsknotą. Ubrana była w grubą żałobę, ubogą, wynoszoną, wytartą, zdradzającą niedostatek — lecz stroił ją cudownie wyraz boleści i smutku, który twarz wychudłą rozpromieniał aureolą męczeństwa. Była piękną, jakby jedna z niewiast tych, które Fiesole odmalował w kaplicy świętego Wawrzyńca na Watykanie, jak męczennica pierwszych wieków, całująca krzyż przed skonaniem. Nigdy może bardziej krzyczące nie spotkały się kontrasty nad te dwie kobiety, z których każda uosobiała świat całkiem odmienny — jedna zwycięską biesiadnicę uczta Sardanapalowej wieku, druga tęskną ofiarę wierzącą w niebiosa, w przyszłość jasną i świętą, w raj okupiony męczeństwy...
Dlaczegóż, gdy spotkały z sobą, i oczy ich zmierzyły się nawzajem, piękna tryumfatorka uczuła niepokój, nienawiść, zazdrość — gdy biedna sierota tylko politowanie, miłość, i współczucie dla istoty upadłej? Zwycięska, wspaniała, szczęśliwa była prawie upokorzoną przez tę sierotę bezsilną... W jednej żył duch nieśmiertelny, drugą krzepił tylko rozkwit piękności cielesnej i znikomej — ta wiedziała, że pracuje w myśli Bożej na drodze prawdy, tamta niepokoiła się o swe blaski motyle, jutro mające zagasnąć.
Obok kobiety szedł mężczyzna o kuli równie jak ona znękany, ale spokojny — obok pierwszego wydawał on się prawie szczęśliwym... Towarzysz pięknej blondynki wyglądał jak skazany na śmierć, ten jak pokorny zwycięzca, nie żądający tryumfu na ziemi.
Znać było po nim, że należał do tej gromadki wydziedziczonych pobitych wygnańców, która u obcych szukać musiała opieki i przytułku, ale w oczach jego błyskała wiara i nadzieja w nieśmiertelną sprawiedliwość...
Potrzebujemyż podpisywać imiona pod wizerunkami tych dwóch par, i dopowiedzieć, że tryumfatorką była Natalia Aleksiejewna, baronowa Knip von Kniphusen z mężem na urlopie, a czarną niewiastą w żałobie, podpierającą kroki rannego i drugim cudem ocalonego Naumowa, Magdzia.
Zastygły baron krzyknąwszy na widok tego zjawiska, przyśpieszył kroku i pochwycił za rękę zdziwionego dawnego towarzysza broni. Natalia równie żywo cofnęła się, a na jej licu, w jej oczach odmalował się widocznie wstręt jakiś i obawa. Gdy mąż się witał, ona stanęła z boku, odstąpiła od balustrady żelaznej i z wyraźnym zamiarem uniknienia znajomości czarnej pary, poczęła przez binokle wpatrywać się w statek parowy Saksonia, który pruł płowe wody Łaby. Baron, dostrzegłszy to usposobienie żony, skrzywił się, obejrzał i trafem pochwyciwszy oczyma jenerała Z...... rumianego, choć niemłodego adoniska wszystkich piękności salonowych i ulicznych, który ku nim pośpieszył, rzekł:
— Kochana Natalio, poruczam cię w opiekę Piotra Iwanowicza, pozwolisz mi na chwilę cię odstąpić i pomówić z dawnym towarzyszem... Pietrze Iwanowicz, dodał, bądź łaskaw przejść się nieco z moją żoną...
— Służę! służę, z największą przyjemnością! podchwycił stary, podając rękę pięknej pani.
Natalia uśmiechnęła mu się i przesunęła się z nim żywo ku Belwederowi, niezmiernie głośną i śmiechem przerywaną, poczynając rozmowę. Baron pozostał, ściskał dłoń Naumowa, wpatrując się w bladą twarz jego, a że kalece ciężko stać było, przysiedli na ławce kamiennej.
— A! więc i ty tutaj! zawołał baron — o! mój Boże: oddawna nie wiedziałem, co się z wami dzieje, cieszę, że cię widzę żywym, żeście ocaleni oboje... Ja także potrafiłem wyleźć z tego ukropu, drasnęła mnie grzecznie kula polska (kiepskie mieliście sztucery) i użyłem tego, aby sobie urlop wyrobić. A! przykro patrzeć na to, co się z biedną waszą Polską dzieje — ale to były rzeczy przewidziane... konieczne! Niestety! nacoście się porywali? siła wywołała siłę, jak mówi Weiss w Debatach...
Pamiętasz kochany Naumowie, nasze bardzo dawne rozmowy, widzisz, że miałem słuszność, podziwiam heroizm wasz, ale nie mniej się dziwię niewyrachowaniu...
— Kochany baronie, odpowiedział zwolna Naumów, od tych rozmów, o których wspominasz, do dnia dzisiejszego jam się wiele nauczył, wiele czułem i cierpiałem, doświadczenie utwierdziło we mnie tylko wiarę w sprawę poślubioną Polski i swobody... Mniej dziś o nią rozpaczam, niż kiedykolwiek, im więcej ofiar, tym niechybniejsze zwycięstwo. Ważyłem życie za przekonania moje, ocalenie jego głównie wam winienem, wyszedłem z walki kaleką, wygnańcem, nędzarzem, ale ze zburzonej Troi wyniosłem bogi moje... pewność, żem się poświęcił za prawdę, wiarę, że prawda zwyciężyć musi! Zgniecie nas siła zwierzęca, zetrze na miazgę naród... odrosną ludzie, bo nieśmiertelną jest idea. Polska zmartwychwstanie.
— Że świat ostatecznie spętać się nie dozwoli garści ludzi umundurowanych, rzekł baron, wierzę i ja w to... ale... na sto lat rachuję bój i zwycięstwo. Despotyzmy są ślepe, zdaje im się, że przysposabiają triumfy, gdy pracują na zwycięstwo idei wręcz przeciwnej... ale mimo to idea nie wcieli się ani łatwo ani prędko. Ludy też są nieopatrzne niedojrzałe, słabe, rzucają się w konwulsjach, rządy zorganizowane i ostrożne, wiele wody upłynie nim potraficie siebie wzmocnić, a ich osłabić i pokonać. Co się tyczy Polski, kochany Naumowie, rzecz odmienna, walczy ona za ideę nieśmiertelną, ale śmiertelną jest sama. Smutno, upokorzająco patrzeć na to, gdy rozwścieklony byk tratuje słabe niewiasty, ale...
— Co się rodzi z ducha i trwa jego siłą, przerwał Naumów, stratowane być może, sponiewierane chwilowo, ale nie zabite. Polska może nie powstać z mogiły taką jaką niegdyś była, wstanie nową, odrodzoną młodą, lecz zwycięską... Wierzę i ufam.
— Ale dziś! dziś! co za straszliwe klęski, zawołał baron — z jakim bezwstydem depczą ją i gniotą... co za sromotne programy pisze oszalałe dziennikarstwo, do jakich wściekłości dochodzi kwaśny, gorzej niż kwaśny, bo gorzki i zatruty niemoralnością patriotyzm ruski! co wy na to?
— Ja? nic! rzekł Naumów spokojnie — cierpię, milczę, uśmiecham się... Wszystko to posługuje się więcej idei polskiej niż się im zdaje — przyśpiesza reakcję. Niebezpieczeństwem dla nas prawdziwym byłaby łagodność, bodźcem do wytrwania jest to zajadłe okrucieństwo...
— Wyszedłeś jak widzę, odezwał się baron, na okrutnego optymistę...
— Wiara głęboka nim go czyni, dodała smętnym głosem Magdzia... wierzymy, że jaśniejszą musi być przyszłość, nie dla nas może, to dla kraju...
— Czy jej doczekamy? westchnął baron.
— Nie my, to wnuki nasze... odpowiedziała kobieta... od stu lat powtarzamy to w Polsce i pokolenie podaje pokoleniu nadzieję. My będziemy może tym pomostem trupów, po którym przyjdzie prawda.
— Cóż myślicie robić z sobą? zapytał baron, odwracając rozmowę.
— Nie wiemy jeszcze — odezwał się Naumów wzdychając. Patrz baronie, całemi szeregi ciągną się biedni bracia wygnańcy, których nędzy urąga się nie tylko pycha Moskali, ale zbytek i rozpusta własnych braci i zimna obojętność niemiecka, przecież wśród zbladłych twarzy znajdziesz jaśniejące nadzieją.
Godziż się nam myśleć o sobie?
Aż tu dochodzą nas jęki tych ofiar, których tysiące codzień wysyła Polska w Sybir, w Orenburskie stepy, skutych, zmarzłych, nagich, zgłodniałych, a witanych kamieniami i pluciem po drodze na Golgotę. — Każdy dzień na te obce brzegi wyrzuca nie mniej nieszczęśliwych rozbitków, których prześladuje Austria i Prusacy ścigają, a Saska policja bojaźliwa wypycha w nieznane jakieś gdzieś kraje... Możnaż pomyśleć o sobie, myśląc o tym?
— Jest coś jeszcze straszniejszego nad to wszystko — dorzucił Naumów — to chwilowe zobojętnienie, zaparcie się prawdy przez świat cały, panowanie siły ohydne, bezwstydne... uznane! A jednak, my nie rozpaczamy jeszcze.
— Jakżebym był szczęśliwym, gdybym miał wiarę waszą! zawołał baron. Czasami pocieszam się i ja tym, żeć przecież jakaś logika musi być w historii — ale gdy się rozejrzę, to co otacza wydaje mi się szatańskim szyderstwem!...
Kniphusen zamilkł.
— Jak widzę ożeniłeś się? — zapytał Naumów.
— Tak jest — odparł baron! Tu ziewnął, i usta wykrzywiły się uśmiechem, urągać się zdającym własnemu szczęściu.
— Myślicie długo zabawić zagranicą? spytał Naumów.
— Nim odpowiem na to pytanie, na które — rzekł baron — ściśle biorąc bez Natalii Aleksiejewnej nie mogę nic stanowczego wyrzec, bo jak miarkujesz, ona mnie wozi nie ja ją — pozwól spytać co wy myślicie?
— My — odpowiedziała Magdzia z westchnieniem — podzielimy losy wygnańców naszych braci, pójdziemy szukać pracy i czekać wielkiego dnia...
— Ale przecież macie jakieś zamiary — rzekł baron.
— W położeniu naszym nie daleko się widzi przyszłość — odezwał się Naumów — żyjemy z dnia na dzień, nawykamy do nędzy, do pogardy ludzi, karmimy się nadzieją. Wypędzą nas z Drezna, pójdziemy do gościnniejszych wrót innego ludu. Dokąd? Bóg wie, bo dziś naród rozproszony nie znajdzie przytułku chętnego nigdzie. Francja mimo tradycji odpycha, Niemcy wyganiają co najśpieszniej, Włochy, krzywiąc się, ledwie przyjmują, Szwajcaria wierna zasadzie otwiera wrota, ale i ona radaby, aby nas było jak najmniej.
— Tak jest — dodał Kniphusen — dziś interes włada wszystkim i panuje wszechwładnie, wstydu niema, niema zapału, każdy siedzi nad swoim chleba kawałkiem i warczy. Czyśmy jeszcze ludźmi, nie wiem, to pewna że od patriarchalnych czasów daleko nas odpędził merkantylizm i staranie o dobry byt... nad wszystko.
— Pójdziemy więc rozproszeni walczyć z obojętnością ludzi, przerwała żywo kobieta, w imię zapomnianych prawd dawnych.... męstwem i cierpliwością apostołować będziemy. — Sądzicież, iż Europie zepsutej, nie był potrzebny widok narodu cierpiącego za swobodę?
— Tak! tak! — uśmiechnął się baron — ale wszyscyż jesteście na wysokości tego posłannictwa? nie wiem. Z uwielbieniem patrzę na was, słucham, ale wczoraj i dzisiaj ocierałem się o ziomków waszych zrozpaczonych, zobojętniałych, przeklinających swą dolę...
— Zwykłe to skutki wszelkiego upadku — odparł Naumów — nas to nie dziwi. Bądźmy poczciwym synem Noego, nagość upadłego i sromotę pokrywajmy płaszczem i odwróćmy od niej oczy.
Milczeli chwilę i patrzyli wszyscy na Łabę, a przed nimi przesuwały się z kolei jakby naumyślnie wyprowadzone raz poraz, wszystkie postacie, które fale rewolucji na obce brzegi wyniosły.
Szedł strojny panek, reprezentant Polski zepsutej, z niesmakiem poglądający na wytarte czamarki wygnańców, których wzrok ponury i dziki zdawał mu się wyrzucać jego zamożność zimną, ocierającą się obojętnie o krwawą nędze braterską.
I poczciwy szlachcic co podzielił się wczoraj ostatnim groszem, co kochał ojczyznę, choć w jej oswobodzenie nie umiał uwierzyć... a klęski opłakiwał rad nie widząc nic.
I znękany żołnierz nie wiedzący, gdzie przenocuje, co jutro jeść będzie, a ostatni silbergrosz rzucający Niemcowi z fantazją i butą magnata lub pięknej dziewczynie za kroplę zapomnienia i trucizny.
I dyplomata rewolucyjny, ajent polityczny z miną buńczuczną — któremu śniło się, że coś wielkiego dla ojczyzny zrobił i że za to miał prawo pomiatać współbraćmi, a grosz wdowi marnować...
I przybłędny kosmopolita, który z nieznanego kąta się wyrwał niby na pomoc sprawie, w istocie aby w jej imieniu szalał i wyzyskiwał współczucie.
I smętne ciche dziecko wioski, tęskniące za polami wśród murów, za łąkami wśród bruku, za lasami w pośród kamienic, za sercami wśród chodzących trupów...
I fanfaronik przybrany wytwornie, szydzący z towarzyszów piękną francuzczyzną, który posługiwał rewolucji póki mu ona podróże po Europie płaciła, dziś naśmiewający się z niej dowcipnie.
I dzieciak raniony z wesołą duszą, że rękę utracił nim władać się nią nauczył... śmiejący się z nędzy, żartujący z upokorzenia, dumnie spoglądający na świat, nad który czuł się wyższym...
I — nieskończona rozmaitość tych typów wybitnych, które każda rewolucja jak burza wyrzuca na ląd, aby na nich ciekawe spoczęło oko, nim je słońce wysuszy, a wiatry rozchwycą.
Baron, jakkolwiek obojętny, miał serce, które czasem w piersi zadrgało. Budziło je to poczciwe, to szatańskie uczucie, litość na przemiany i pogarda. Tym razem biło ono jak zwykło uderzać serce niezepsutego człowieka na widok bliźniego, któremu podał dłoń bratnią. Patrzał na tych dwoje ludzi tak cierpliwie bez szemrania znoszących swą niedolę z niewysłowionym zaparciem się siebie — pragnął im być użytecznym.
— Dokąd państwo stąd idziecie? — zapytał.
— Do domu — odpowiedziała Magdzia rumieniąc się — mąż mój długo chodzić nie może, a trochę potrzebuje przechadzki, dziś jakoś przypadkiem zaszliśmy na ten niemiły Taras, potrzeba wracać, rana Stasia jeszcze mu dolega, gdy się zaziębi.
— Gdybyście mi pozwolili się odprowadzić?
— O! na cóż to? — zawołała szybko, rumieniąc się kobieta — my stoimy tak daleko i tak wysoko...
— Kochana pani — przerwał baron — do was mi ani za daleko ani za wysoko być nie może.
Naumów odciągnął go nieco na stronę.
— Nie czyńże jej przykrości — rzekł — biedna kobieta wstydzi się może ubóstwa naszego... stoimy w jednej ciemnej izdebce na poddaszu.
— Tymbardziej potrzebuję was odwiedzić — rzekł baron; bo nie zniosę aby dawny towarzysz broni cierpiał, gdy ja rozrzucam pieniądze. Natalia Aleksiejewna traci przecudownie, z prawdziwie pańską fantazją, jakiej już dziś panowie nawet zapomnieli, wstyd by mi było gdybym wam z pomocą nie przyszedł.
— Kochany baronie — cicho wybąknął Naumów — daj temu pokój... my nie przyjmiemy od ciebie nic, a gdybyś nawet zmusił nas do tego, podzielilibyśmy się zaraz z biedniejszymi od nas jeszcze... i bylibyśmy jutro tak ubodzy jak dzisiaj... Tej przepaści nie napełnisz a przykrość nam zrobisz tylko — przyjaźń jest daleko gorętszą, gdy jej żadne groszowe sprawy nie studzą.
— Wszystko to bardzo dobrze — odparł baron — ale ja o czym innym myślę, mam wielkiego przyjaciela w jednym urzędniku kolei żelaznej, wyrobię ci miejsce i pojedziecie do Francji. Wszak choć taką usługę przyjmiesz ode mnie?
Naumów ścisnął go tylko za rękę...

— Przejdźmy się i pomówmy jeszcze chwilkę — dodał baron — widzę, że twoja żona znalazła jakąś znajomą, mogłaby mi ciebie powierzyć...
I zbliżył się do Magdzi, prosząc ją, jak się wyraził, o pożyczenie mu męża na parę godzin. Zgodziła się na to chętnie i dwaj dawni towarzysze pociągnęli na Lüttichau-strasse do wspaniałego mieszkania barona.
Tu siadłszy wygodnie na nowo podjęli przerwaną rozmowę.
— Wierz mi — rzekł baron — lepiej zrobisz, zaprzestając snucia mrzonek daremnych; idź, pracuj i zapomnij trochę o losach ludzkości, a myśl więcej o swych własnych... Nigdy się nie wyłamiemy z kajdan; ludzkość nie dojrzała do swobody, a gdybyśmy je skruszyli, sami je sobie na nowo ukujemy. Świat, wzięty w ogóle, jest głupi i podły, czci siłę, uwielbia złoto, woli spokój okupiony sromem niż ofiary... Kilkudziesięciu zagorzalców nie obali porządku, który się trzyma wieki i wieki potrzyma. Wiele jest ślicznych rzeczy na papierze, ale ich życie nie spełnia... Patrz jak opinia publiczna, jak sympatie Europy zawiodły was, skoroście się do nich odwoławszy zażądali czynu. Przyszło kilku poczciwych Francuzów, kilkudziesięciu awanturników, a reszta powiedziała sobie:
— Nudzi nas już ta Polska!
Anglia radzi się poddać i dać wyrzynać; Niemcy przepędzają, bo się lękają abyście ich chleba nie jedli, Włosi myślą o własnej skórze. — Świat, kochany Naumowie, powtórzył — jest głupi i podły: godzien, aby go chłostano. Ludzkość skarlała... Myślmy o sobie i dobijmy spokojnie do... trumny, nie porywając się na próżne wysiłki...
— Mylisz się — rzekł Naumów — ludzkość jest poczciwą, ale słabą: przekonania jej idą regularnie jak wahadła zegaru od najwyższych entuzjazmów, do najostatniejszych zwątpień. Nie przestrasza mnie dzisiejsza obojętność na wszystko, co dobre, piękne i szlachetne, jutro rozpocznie się reakcja przeciwko reakcji i wrócimy na drogę uczciwszą... Wielka znajomość serc ludzkich daje złym siłę rzucania tym wahadłem opinii tam gdzie by je zatrzymać chcieli, ale oni go wstrzymać nie potrafią, owszem im więcej je podniosą w stronę przeciwną, tym silniej odbieży na powrót... Świat niezaprzeczenie na złej jest drodze, ale już czuje to i wstydzi się, już ta polityka interesów, szachrajstw, sposobików mąci się i słabnie, potrzeba będzie powrócić do wielkich zasad, do szerokiego gościńca, do prostych, a uczciwych środków. Nie wątpię o ludzkości, baronie...
— Jesteś naiwny — zawołał baron — ale na to nie ma rady. Pomiędzy światem za Rzymian, a naszym nie widzę prawie różnicy: nie rozumiem postępu, bo nie dostrzegam go ani w obyczajach ani w życiu, ani w prawdach dostępnych nam... Ewangelia jest książką w safianowych, okładkach, bardzo ładną — ale — kochaj bliźniego nie obowiązuje ani dyplomatów, ani sędziów trybunałów, wojskowych i rewolucyjnych, ani ministrów: polityka nie zna zasad, a my żyjemy jak za Nerona i Caliguli. Koniec końców ludzkość zyskała tylko to, że wie iż można prawdę znać, uznawać, a nie pełnić...
— Obraz, który malujesz — odparł Naumów — ma wiele prawdy, ale dużo też fałszu, popierasz mnie więcej, niż zbijasz. W takim stanie rzeczy potrzebny był naród, co by umiał się poświęcić dla wolności, dla prawa, choćby dla mrzonki nawet... ale poświęcić się... i dowieść, że jeszcze krew może się przelewać więcej gdzieś, niż u cyrulika po pijawkach... Polska występuje nie w swoim tylko interesie, ale w imieniu ludzkości sponiewieranej, zgniecionej i lubującej się w swych więzach i upodleniu.

— Myślisz iż po walce, krwi przelanej, po tej wrzawie jakąśmy podnieśli Europa będzie mogła spać spokojnie?...
— Europa wreszcie, gdy się spodli do ostatka, podnieść się musi i zasromać i ryknąć ze wstydu... Kilku starych dyplomatów, którym się zdaje, że ją na wieki spętali, tak wyjdą na swej robocie jak Metternich... et consortes... Mimo Bismarków i Mocnych świat będzie wolnym, Polska niepodległą i Moskwa konstytucyjną lub rzeczpospolitą!...
Baron palił cygaro powoli.
— Wszystko to być może — rzekł — nie będę się z tobą sprzeczał, ale tymczasem Polska w grobie, a kozacka nahajka rozkazuje światu. Lord Russel boi się o handel i przemysł, cesarz Napoleon o dynastię, Niemcy piją piwo. Włosi rehabilitują się jako ludzie porządku i nieprzyjaciele rewolucji... Węgrzy czekają aż im rosa oczy wyje[1].
— Cóż znaczy rok, dwa i dziesięć gdzie są wieki? — szepnął Naumów — przecierpimy! przeczekamy, głupota reakcjonistów pomoże... i mimo piwa niemieckiego, snu węgierskiego, mimo włoskiej przezorności, angielskich szachrajstw i napoleońskich kuglarstw... ludzkość pójdzie, gdzie ją woła przeznaczenie... przez trud i walkę do wolności i panowania prawa...
— Amen — rzekł baron — ale nim to nastąpi, ty umrzesz z głodu a ja z nudów... pijmy herbatę i mówmy o czym innym...

KONIEC.




  1. Aluzje do stosunków europejskich w okresie po powstaniu polskim 1863-go roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.