Przejdź do zawartości

Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Gdzie kapitan Berthaut Monte-Hauban przybiera rozmiary olbrzymie.

Ojciec i syn chrzestny usadowili się w jednym z gabinetów u Braci Provencaux, i na żądanie kapitana, który utrzymywał, że się na tem nie zna, Petrus zamówił obiad.
— Każ dać wszystko, co mają najlepszego w zakładzie, rozumiesz chłopcze? rzekł do Petrusa. Musisz być oswojony z wytwornemi wieczerzami, mój chłopcze! Niech będą potrawy najdroższe, wina najszlachetniejsze. Słyszałem o jakiemś winie Syrakuzańskiem, które tu dawniej ludzie pili. Dowiedz się też, Petrusie, czy istnieje to wino jeszcze; już mi się sprzykrzyła madera: przez pięć lat wypiłem jej cały ładunek, obrzydła mi.
Petrus kazał dać wina Syrakuzańskiego.
Nie będziemy przedstawiać „menu“ obiadu, który zamówił Petrus, na naglące instancje chrzestnego ojca. Był to istny obiad Nababa, a kapitan oświadczył przy deserze, iż się posilił nienajgorzęj.
Petrus patrzał na niego ze zdziwieniem, bo nigdy w życiu swojem, nawet u generała, który znał się przecie na tem, nie ucztował w sposób tak zbytkowny. Nie pierwsze to wreszcie zdziwienie, jakie mu spowodował kapitan. Widział go jak rzucił piastra ulicznikowi, który otworzył mu drzwi, kiedy wchodzili do Braci Provencaux; widział, gdy w przejeździe koło Theatre-Francais kupił bilet do loży, a gdy Petrus powiedział kapitanowi, że widowisko niewiele warte:
— To i cóż, odpowiedział, możemy nie pójść, ale ja lubię mieć zapewniony jakiś kącik do przespania się po obiedzie.
Nareszcie zobaczył, jak po zamówieniu obiadu kapitan dał garsonowi luidora, ażeby wino Bordeaux było letnie, a Szampańskie zimne, a służba trwała bez przerwy.
Słowem, od chwili, gdy marynarz przemówił do Petrusa, ten wpadał z niespodzianki w niespodziankę, ze zdziwienia w zdziwienie.
Kapitan Monte-Hauban przybierał rozmiary starożytnego Plutusa: złoto wychodziło mu z ust, z oczu, z rąk, jak promienie słońca. Dość mu było potrząsnąć połą, by sypnąć sztukami złota. Był to słowem istny Nabab klasyczny.
To też Petrus, pod koniec obiadu, z mózgiem nieco przyćmionym rozmaitemi winami, które pił na naleganie kapitana, on co zwykle pijał tylko wodę, myślał, że śni, i musiał zapytywać chrzestnego ojca, by się zapewnić, że wszystkie wypadki następujące po sobie od pięciu godzin, nie są perypetjami jakiej czarodziejskiej sztuki z Cyrku lub z teatru Porte-Saint-Martin.
Uniesiony Petrus, dał się uwieść słodkiemu marzeniu, na które jego chrzestny ojciec, patrzący kącikiem oka, chętnie się godził.
Czarny horyzont jego doli wyjaśniał się; dzięki świetnej wyobraźni młodego malarza, zabłysł naraz jaskrawem i ogniami. Życie okazałe, zdające mu się nieodzownym warunkiem jego kochanki książęcej, przesyłało mu swe najsłodsze wonie. Na czemże mu zbywać teraz będzie? Nieposiadaż poczwórnego wieńca splecionego z kwiatów przepysznych, jakiemi są: młodość, talent, bogactwo i miłość?
To nie do uwierzenia.
Wczoraj spadł tak nizko, dziś nagle dotyka najwznioślejszych szczytów! Tak jednak jest w rzeczy samej.
Trzeba się zatem przyzwyczaić? do szczęścia, jakkolwiek nieprzewidzianego i nieprawdopodobnego.
Ależ, zawołają niektórzy, czy Petrus szczęście swoje, geniusz, fortunę, ma odtąd uczynić zależnemi od kaprysu jakiegoś nieznajomego człowieka; ma przyjmować jałmużnę z ręki obcej? Nie tak nam przecie przedstawiłeś naszego młodego przyjaciela.
Panowie, przedstawiłem wam serce i temperament dwudziesto-sześcio-letni, przedstawiłem człowieka genialnego z gorącemi uczuciami; powiedziałem, że podobnym jest do Van-Dycka z czasu młodości. Przypomnijcie sobie miłostki Van-Dycka z Genui, przypomnijcie Van-Dycka szukającego kamienia filozoficznego w Londynie.
Przed przyjęciem interwencji marynarza, Petrus czynił sobie te wszystkie uwagi, które wy mnie czynicie, ale powiedział sobie, że ten człowiek nie jest obcym, że ta ręka nie jest cudzą; jest przyjacielem jego ojca; ręka ta, która zlewała na jego czoło wodę święconą, przyjęła zobowiązanie czuwać nad jego szczęściem na tym i na tamtym świecie.
Pomoc wreszcie, jaką ofiarowywał kapitan, była tylko chwilową. Petrus przyjmował, ale pod warunkiem zwrotu.
Powiedzieliśmy już, że jego obrazy nabyły wartości skutkiem samego nawet spoczynku artysty; Petrus pracując w sposób racjonalny, mógł zarobić z pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Przy takim zarobku mógł niebawem oddać ojcu chrzestnemu te dziesięć tysięcy franków, które mu pożyczył, a wierzycielom dwadzieścia kilka tysięcy, które byłby im jeszcze może winien.
Przypuśćmy przytem na chwilę, że ten nieoczekiwany ojciec chrzestny, o którego istnieniu wiedziano jednak, umarł gdzieś w Kalkucie, czy w Valparaiso, czy w Quito, i zapisał Petrusowi cały majątek, to czyż Petrus miał go nieprzyjąć?
W podobnej okoliczności, czytelniku surowy, czy odrzuciłbyś cztery miljony kapitału i pięćkroć sto tysięcy renny jakieby ci zostawił ojciec chrzestny, aczkolwiek nieznany i nieoczekiwany?
Tybyś je przyjął.
A ponieważ przyjąłbyś cztery miljony kapitału i pięćkroć sto tysięcy renty od ojca chrzestnego umarłego, czemuż nie miałbyś przyjąć dziesięciu, piętnastu, pięćdziesięciu od ojca chrzestnego żyjącego?
Jaką też przyszłość roił Petrus przez te kilka minut milczenia! jakie złociste widnokręgi rozwijały się przed jego oczyma! Jak lekko kołysał się na lazurowych obłokach nadziei!
Kapitan wyrwał go nareszcie z zamyślenia.
— I cóż? zapytał.
Petrus drgnął, otrząsnął się i spadł z nieba na ziemię.
— Jestem, rzekł, na twoje rozkazy, ojcze.
— Nawet żeby pójść do Theatre-Francais? zapytał tenże śmiejąc się.
— Gdzie zechcesz.
— Poświęcenie twoje jest tak wielkie, że zasługuje na nagrodę. Otóż nie, nie pójdziemy do teatru: wiersze tragiczne po uczcie a nawet przed ucztą, niekoniecznie nęcą. Ja pojadę po walizę, załatwię się z gospodynią, a za godzinę będę u ciebie.
— Czy mam ci towarzyszyć, ojcze?
— Nie, zwracam ci wolność. Idź za swojemi interesami jeżeli je masz.
— W nocy żadnych, prędzej w dzień.
— Jeżeli taki młody i ładny chłopak jak ty, wieczory przepędza u siebie, to musi być zakochany.
— Niestety! rzekł Petrus.
— To wybornie! Byłbym cię wydziedziczył, gdybyś nie był zakochany. A czy masz wzajemność? Spodziewam się...
— O tak... jestem kochany i dziękuję za to niebu.
— Wszystko jest tedy w porządku... A czy ładna?
— Piękna jak anioł!
— A więc, mój chłopcze, ja przybywam jak na obstalunek... Czy to posag stanowił dotąd przeszkodę?... Dam jej posag, dwa, jeśli trzeba.
— Dziękuję, ojcze, ona jest zamężną.
— Jakto! nieszczęsny, ty kochasz kobietę zamężną! A moralność?
— Kochany ojcze chrzestny, okoliczności składają się tak, że jakkolwiek zamężną jest, mogę ją kochać bez żadnej obrazy moralności.
— No dobrze, dobrze, opowiesz mi ten romans. Nie chcesz? To dajmy pokój. Zachowaj swą tajemnicę, mój chłopcze; opowiesz mi jak się poznamy lepiej, a może nic na tem nie stracisz;ja jestem człowiekiem pomysłowym! My stare wilki morskie, mamy dużo czasu do badania wszelkich podstępów wojennych; mogę ci się przydać przy sposobności: ale tymczasem, cicho o tem. „Snadniej jest zamilczeć całkiem, niżeli nie zacząć mówić, gdy kto już otworzył usta“, jak powiedzianem jest w „Naśladowaniu Chrystusa“, księga I, rozdział 20.
Na tę cytatę o mało Petrus nie przewrócił się na ziemię.
Ależ to studnia wiedzy, ten ojciec chrzestny. Mówi o wszystkiem; o astronomji i gastronomji, o malarstwie i medycynie, o filozofji i literaturze; wiadomości uniwersalne, a łatwo się domyśleć, że ukrywa więcej jeszcze niż mówi.
Petrus przeciągnął ręką po czole by otrzeć pot, a drugą przetarł oczy, by jeśli można, jaśniej nieco przyjrzeć się tej przygodzie.
— Ho! ho! rzekł marynarz wyciągając z kieszeni ogromny chronometr, już dziesiąta; czas rozwijać żagle, mój chłopcze.
Wzięli za kapelusze i wyszli.
Rachunek obiadu wynosił sto siedmdziesiąt franków. Kapitan dał dwieście, resztę zostawiając garsonowi.
Faeton Petrusa czekał u drzwi.
Petrus prosił kapitana ażeby wsiadł, ale on podziękował mówiąc, że kazał garsonowi sprowadzić dla siebie dorożkę, by Petrusa nie pozbawiać faetonu. Daremnie się upierał, kapitan był niewzruszony.
— Do zobaczenia, mój chłopcze, rzekł Piotr Berthaut siadając w sprowadzony powóz, nie czekaj na mnie z położeniem się spać; jeżeli nie powiem dobranoc dziś wieczór, to ci powiem dzień dobry jutro rano. Ruszaj na Chaussee-d’Antin, do hotelu Havre, zawołał na dorożkarza.
— Do zobaczenia dziś wieczór! odpowiedział Petrus, przesyłając ręką pożegnanie kapitanowi. Potem szepnął do ucha swego stangreta: Tam gdzie wiesz.
Oba powozy ruszyły w kierunku przeciwnym: powóz kapitana w górę prawego brzegu rzeki, powóz Petrusa przerzynając rzekę po moście Tuilleries i dążąc lewym brzegiem ku bulwarowi Inwalidów.
Czytelnik najmniej nawet przenikliwy domyślił się zapewne, gdzie dążył młodzieniec.
Petrus zatrzymał się na rogu bulwaru, sam otworzył faeton, wyskoczył lekko na ziemię, i pozostawiwszy stangreta, zaczął odbywać zwykły spacer pod oknami Reginy.
Po godzinie takiej przechadzki, kiedy już lampa zgasła w jej pokoju, oddalił się.
Wróciwszy do domu, zastał kapitana Piotra Berthaut już zagospodarowanego w swojem mieszkaniu.

Koniec tomu trzynastego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.