Przejdź do zawartości

Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Zamek Viry.

Dla tych z pomiędzy naszych czytelników, którzyby nie domyślali się celu wycieczki Salvatora, pana Jackala i Rolanda, powiemy kilka słów o tem, co zaszło wczoraj.
Widząc, że zwłoka naznaczona przez króla do powrotu księdza Dominika zbliża się do końca, Salvator udał się do pana Jackala i powiedział:
— Upoważniłeś mnie pan do przybycia, ilekroć miałbym do zaznaczenia jaką niesprawiedliwość lub złe mogące być naprawione.
— Rzeczywiście, kochany panie Salvatorze, przypominam sobie, powiedziałem tak... Otóż, chcę z panem pomówić o wyroku na pana Sarranti.
— A! o tym wyroku?
— Tak.
— Pomówmy o nim, rzekł pan Jackal spuszczając okulary.
Salvator mówił dalej:
— Gdybyś pan miał przekonanie o niewinności pana Sarranti, czy uczyniłbyś wszystko co jest w twojej mocy dla ocalenia go?
— Naturalnie, kochany panie.
— A więc ja mam takie przekonanie.
— Na nieszczęście, odezwał się pan Jackal, ja go nie mam.
— Ja też przychodzę by je panu dać; mam nietylko pewność, ale dowód niewinności pana Sarranti.
— Pan? Tem lepiej.
— Mam dowód...
— Czemuż go pan nie okażesz?
— Właśnie przychodzę prosić pana o pomoc.
— Do usług pańskich, kochany panie Salvatorze, mów prędzej.
— Nie przychodzę mówić z panem; słowa nie są dowodem; przychodzę, żeby działać.
— Działajmy.
— Czy możesz pan rozporządzać przyszłą nocą?
Pan Jackal rzucił w stronę Salvatora spojrzenie prędkie jak błyskawica.
— Nie, rzekł.
— A następną?
— Zupełnie; muszę tylko wiedzieć na jak długi czas pan mnie zabierze?
— Tylko na kilka godzin.
— Czy wyprawa jest w Paryżu, czy za Paryżem?
— Za Paryżem.
— Jak daleko, mniej więcej?
— Dwie do trzech mil.
— Dobrze!
— Będziesz pan zatem gotów?
— Będę na rozkazy pana.
— O której godzinie?
— O północy.
— Więc pojutrze o północy?
— Pojutrze o północy.
Salvator rozstał się z panem Jackalem. Była godzina ósma z rana.
Pod sklepieniem, minął się z człowiekiem tak zawiniętym w długi surdut o stojącym kołnierzu, jakby ten służył mu umyślnie do zakrywania twarzy.
Nie bardzo na niego uważał.
Ludzie nawiedzający pana Jackala miewali często ważne powody, by nie wchodzić z twarzą odkrytą. Człowiek ten wszedł do pana Jackala.
Oznajmiono pana Gerarda. Pan Jackal wydał okrzyk radości.
Konferencja trwała godzinę. Może dowiemy się później, co było przedmiotem tej konferencji, ale w tej chwili musimy udać się na drogę do Fontainebleau za Salvatorem. panem Jackalem i Rolandem.
Podróż odbyła się prędko. Przybywszy przed most Godeau, Salvator powiedział stangretowi, ażeby się zatrzymał.

~ Zdaje mi się, rzekł pan Jackal, żeśmy zgubili psa. Szkoda, gdyż wyglądał na bardzo pojętne zwierzę.
— Pojętny do najwyższego stopnia, rzekł Salvator, wreszcie zobaczy pan.
Pan Jackal i Salvator szli drogą wysadzaną jabłoniami, którą znają już czytelnicy nasi, a która prowadziła do kraty parkowej. Przed kratą zastali Rolanda; wyciągnięty jak długi na świetle księżycowera, z głową podniesioną, leżał w postawie wielkich sfinksów egipskich.
— To tu, rzekł Salvator.
— Piękny majątek, rzekł pan Jackal podnosząc okulary i zanurzając wzrok przez kratę we wnętrze parku. Jakim sposobem można się tam dostać?
— O! bardzo łatwo, jak pan zobaczysz, odpowiedział; Salvator. Hop, Brezyl.
Pies stanął na czterech łapach.
— Zdawało mi się, że pan nazywasz tego psa Rolandem, rzekł pan Jackal.
— Tak, w mieście, ale na wsi nazywam go Brezylem; długa to historja, którą panu opowiem w swojem miejscu i czasie. Brezyl, tu!
Salvator doszedł do tej części muru, którą zwykle przełaził.
Brezyl przybiegł na zawołanie pana. Salvator wziął go i podniósł jak przy pierwszej wyprawie, aż pod grzbiet muru, na który Brezyl wdrapał się przedniemi łapami, a zakładając tylne jego łapy na swe ramiona, Salvator zawołał:
— Skacz! Pies skoczył na drugą stronę.
— Aha! aha! odezwał się pan Jackal! zaczynam rozumieć, jest to sposób wskazywania nam drogi.
— Właśnie! Teraz na nas kolej, rzekł Salvator podnosząc się siłą pięści pod grzbiet muru, na którym zasiadł, jak na koniu.
Ztamtąd, podając obie ręce panu Jackalowi:
— Proszę pana, rzekł.
— O! nie potrzeba, odpowiedział pan Jackal.
I wzniósł się tak samo jak Salvator ze zwinnością, jakiej w nim nie było można przypuszczać. Prawda, że był bardzo chudy, ręce nie miały zatem co dźwigać.
— Skoro tak, rzekł Salvator, powstrzymując Brezyla giestem, czy pan wiesz gdzie jesteśmy?
— Nie, odrzekł Jackal, ale spodziewam się, że mi pan powie.
— Jesteśmy w zamku Viry.
— Viry? Viry? Co to takiego?
— Dopomogę pańskiej pamięci: w zamku Viry, u czcigodnego pana Gerarda.
— U czcigodnego pana GerardaV Hm!... nazwisko nie jest mi obce.
— Spodziewam się; jest to majątek, w którym on oddawna nie mieszka, i który wynajął od niego pan Loredan de Valgeneuse dla ukrycia Miny.
— Miny?... Jakiej Miny? zapytał pan Jackal.
— Tej dziewicy, która była uprowadzoną z Wersalu.
— Aha! A cóż się z nią stało?
— Czy pozwolisz mi pan opowiedzieć sobie jedną anegdotę?
— Bardzo proszę, pan wiesz z jaką cię przyjemnością słucham.
— Jeden z moich przyjaciół bawiąc w pewnem mieście za granicą, był tyle nieroztropnym, że grając w karty u jednego wielkiego pana, położył na stole bardzo piękną ta bakierkę, wysadzaną brylantami; tabakierka znikła, a przywiązywał on do niej wielką wartość.
— Łatwo zrozumieć, rzekł pan Jackal.
— Nie tyle ze względu na brylanty, ile na osobę, od której ją dostał.
— Dla mnie miałaby ona wartość z obu przyczyn.
— Otóż, ponieważ dbał o nią o tyle z jednej przyczyny, ile pan dbałbyś z obu, zwierzył przeto swą przygodę gospodarzowi domu, używając wszelkiego rodzaju omówień, ażeby mu powiedzieć, że ma w domu złodzieja. Ale ku wielkiemu jego zdumieniu, gospodarz jakoś się temu nie zdziwił.
— „Daj mi pan dokładny opis tabakierki,“ rzekł.
Przyjaciel mój dał mu żądany opis.
— „Dobrze, oświadczył gospodarz, po staram się, żebyś pan ją odzyskał.“
— „Więc udasz się pan do policji?“
— „O! bynajmniej; byłby to sposób zatracenia jej na zawsze. Przeciwnie nie wspominaj pan ani słówka o kradzieży.
— „Jakiegoż więc użyjesz pan sposobu?
— „To moja rzecz, powiem to panu przy zwrocie tabakierki.“
Po tygodniu, ów wielki pan zjawił się u mojego przyjaciela.
— „Czy ta? zapytał pokazując mu tabakierkę.
— „Ta sama.
— „Weź ją pan, a odtąd nie kładź ją na stołach do gry; rozumiem dobrze, iż ją panu skradziono, ona wart jest dziesięć tysięcy franków.
— „Jakim ją pan sposobem odzyskał?
— „Zabrał ją panu jeden z moich przyjaciół: hrabia N.
— „I pan ośmieliłeś się zażądać od niego?
— „Zażądać? O! bynajmniej! Obraziłby się o taką reklamację.
— „Jakże więc pan zrobił?
— „Zrobiłem tak jak on: ukradłem mu ją.“
— Ha! ha! ha! zawołał pan Jackal.
— Czy zrozumiałeś pan tę bajkę? zapytał Salvator.
— Zrozumiałem. Pan de Valgeneuse zabrał Minę Justynowi.
— Tak, a ja zabrałem ją panu de Valgeneuse...
Pan Jackal zapchał sobie nos tabaką.
— Nic o tem nie wiedziałem, rzekł.
— Nic.
— Jakże się to stało, że pan de Valgeneuse nie przyszedł na skargę do mnie?
— Myśmy tę rzecz załatwili między sobą, kochany panie Jackal.
— Jeżeli rzecz załatwiona... odezwał się naczelnik policji.
— Jak na ten raz przynajmniej.
— To nie mówmy o niej.
— Mówmy o panu Gerardzie.
— Słucham.
— Otóż pan Gerard opuścił zamek oddawna, jak panu powiedziałem.
— Niedługo po kradzieży dokonanej przez pana Sarranti i po zniknieniu dzieci: te fakty są mi wiadome, uzasadniono je w ciągu rozpraw sądu karnego.
— A czy pan wiesz w jaki sposób znikły te dzieci?
— Nie, pan Sarranti wciąż zaprzeczał udziału swego w tej sprawie.
— Miał słuszność, bo gdy opuścił zamek Viry, dzieci żyły jeszcze i bawiły się spokojnie na tarasie.
— Tak on przynajmniej powiedział.
— Otóż ja, panie Jackal, wiem co się stało z dziećmi.
— Tak!
— Wiem.
— Zaciekawiasz mnie bardzo panie Salvatorze.
— Dziewczynkę zabiła nożem pani Gerard, a chłopczyka utopił pan Gerard.
— W jakim celu?
— Zapominasz pan, iż Gerard był opiekunem i zarazem spadkobiercą dzieci.
— Co też mówisz, kochany panie Salvatorze! Ja nigdy nie znałem pani Gerardowej...
— Która też nigdy nią nie była, ale poprostu Orsolą.
— Być może, ale ja znałem pana Gerarda, zacnego pana Gerarda, jak go mianują.
I warga pana Jackala skurczyła się uśmiechem.
— Otóż, rzekł Salvator, zacny pan Gerard topił chłopczyka wtedy, kiedy żona jego zarzynała dziewczynkę.
— Możesz mi pan dać na to dowód? zapytał pan Jackal.
— Niezawodnie.
— Kiedy?
— Zaraz... jeżeli pan zechcesz pójść ze mną.
— Skoro przybyłem aż tu, rzekł pan Jackal.
— To już trzeba być do końca, nieprawdaż?
Pan Jackal głową i ramionami dał znak zgody.
— Proszę pana z sobą, rzekł Salvator.
I obaj idąc wzdłuż muru parkowego, kierowali się ku domowi, a Salvator głosem i giestem zatrzymywał Brezylar który zdawał się być ciągniętym w jeden punkt parku mocą nieznaną i niewidzialną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.