Przejdź do zawartości

Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Fantazja na dwa głosy i cztery ręce o wychowaniu ludzi i psów.

W chwili, gdy pan Jackal schodził prędko ze schodów od Róży, komnata Brocanty była jeszcze ogołoconą z jej zwyczajnych mieszkańców, ale zajęta chwilowo przez mieszkańca nadzwyczajnego.
Pośród ogólnego rozstroju, jaki sprawiła ucieczka Babylasa, właściciel Karameli, którego dotąd znamy tylko z ostrości głosu, co dreszczem przejął Babylasa, zobaczywszy ją zakręcającą na róg ulicy, zobaczywszy jak Babylas rzucił się oknem, potem Brocanta puściła się za Babylasem, za nią wrona, za wroną inne psy, i nareszcie jak pochód ten zamknął Babolin, właściciel Karameli, czy to, że w celu który nam będzie odkryty, przygotował być może schadzkę dwojga zakochanych, czy też, że nie przywiązywał znaczenia do zaręczyn swej wychowanki, dosyć, że wszedł do Brocanty przez drzwi, w sekundę po wyjściu Babolina przez okno.
Mieszkanie było zupełnie puste, co bynajmniej nie zdało się dziwić nowoprzybyłego.
Zanurzywszy też ręce w szerokie kieszenie od surduta, zaczął z miną dosyć obojętną przeglądać inwentarz Brocanty. Obojętność ta, dająca mu pozór anglika zwiedzającego muzeum, znikła jednak na widok ślicznego szkicu Petrusa, przedstawiającego trzy czarownice „Makbeta“, uwijające się nad spełnieniem piekielnego dzieła przy kotle.
Żywo zbliżył się do obrazu, zdjął go ze ściany, patrzał nań zrazu z rozkoszą, następnie z miłością; starannie otarł rękawem kurz, pilnie rozważał cudowne jego szczegóły. Nareszcie zrobiwszy do niego wszystkie miny, jakie kochanek mógłby zrobić do portretu kochanki, zatopił go w szeroką kieszeń swego surduta, zapewne dlatego, ażeby mógł wpatrywać się swobodniej u siebie w domu.
Ze swej strony pan Jackal wchodził do komnaty Brocanty właśnie w chwili, gdy obraz niknął w kieszeni nieznajomego.
— Gibassier! zawołał pan Jackal napół zdziwiony; gdyż wobec Gibassiera naczelnik policji zbyt był roztropnym, ażeby okazywać się zdziwionym zupełnie. Ty tu? Myślałem, że jesteś na ulicy Pocztowej.
— To Karamela i Babylas są teraz tam, odpowiedział schylając się znakomity hrabia z Tulonu. Owóż, ponieważ rzecz załatwiona, sądziłem, że wasza ekscelencja może mnie potrzebować, i przyszedłem.
— Zamiar był dobry, i dziękuję ci, ale wiem wszystko, co chciałem wiedzieć... Pójdźmy, mój kochany Gibassier, nie mamy już tu co robić.
— To prawda, odpowiedział Gibassier, którego oczy kłam zadawały słowom, to prawda, że nie mamy już tu co robić.
Ale wielki zwolennik malarstwa spostrzegł z drugiej strony komnaty obraz tegoż samego rozmiaru, który wydał mu się Faustem jadącym na koniu z Mefistofelesem; wymawiając te słowa, czuł się nieprzeparcie pociągnionym ku Faustowi, tak, jak przedtem ku czarownicy.
Miał wszakże Gibassier wielką władzę nad sobą, za trzymał się więc, mówiąc w duchu:
— Któż mi wreszcie zabroni przyjść tu kiedykolwiek jeszcze? Przyjdę jutro albo pojutrze.
I dawszy sobie samemu zapewnienie bliskiego powrotu, Gibassier udał się za panem Jackalem, który otworzył już drzwi od ulicy, i nie słysząc za sobą kroków swego wiernego towarzysza, odwrócił się, by się dowiedzieć przyczyny opóźnienia.
Gibassier zrozumiał doskonale niepokój swego zwierzchnika.
— Jestem, jestem, rzekł.
Pan Jackal dał znak zadowolenia; uważał, ażeby drzwi starannie zamknął, a wyszedłszy na ulicę Ulm:
— Wiesz co, Gibassier, rzekł, że ty posiadasz sukę szacowną, piesek twój istnie rzadki.
— Z psami to tak jak z dziećmi, ekscelencjo, odpowiedział Gibassier, biorąc się do nich wcześnie, można z jednych i drugich zrobić co się zechce, złe lub dobre istoty, świętych lub zbrodniarzy, idjotów lub rozumnych, cała rzecz na tem polega, ażeby wziąć się w porę. Jak pan od dzieciństwa nie zaszczepi zasad najsurowszych, nie zrobi z nich nic dobrego. W trzy lata pies jest niepoprawny, jak dziecko w roku piętnastym, bo wiadomo ekscelencji, że zdolności w człowieku, instynkt w zwierzętach, rozwijają się w stosunku do długości życia.
— Wiem Gibassier, ale prawdy najbardziej znane, przechodząc przez twoje usta, przybierają taką barwę nowości, że aż miło słuchać. Ty jesteś cudem umiejętności, Gibassier.
Gibassier skrom nie pochylił głowę.
— Pierwsze nauki odbywałem w seminarjum, ekscelencjo, rzekł, a skończyłem je pod okiem najzdolniejszych teologów... albo raczej nie; nie skończyłem ich wcale, co dnia owszem uczę się dalej. Ale winienem wyznać, czemu się najbardziej oddawałem, ekscelencjo, to sposobowi wychowania, kształcenia i odkształcania młodzieży. I gdybym kiedykolwiek został ministrem oświaty publicznej, pierwszym moim czynem byłaby reforma zupełna, gruntowna, bezwarunkowa, całego naszego systemu edukacyjnego, który szwankuje w tysiącu szczegółach.
— Nie dzieląc całkowicie opinij twoich w tym przedmiocie, Gibassier, odparł pan Jackal, mniemam, że istotnie wiele jest do zrobienia w tej ważnej materji. Ale pozwól sobie powiedzieć, że nietyle mnie w tej chwili zajmuje wychowanie dzieci, ale sposób, w jaki wykształciłeś twoję suczkę?
— O! sposób bardzo prosty ekscelencjo.
— Przecież?
— Trochę łagodności i dużo bata.
— Dawno ją masz u siebie, Gibassier?
— Od śmierci margrabiny.
— Kogo nazywasz margrabiną?
— Jednę z moich kochanek, która była zarazem właścicielką Karameli.
Pan Jackal uniósł okularów i spojrzał na Gibassiera.
— Kochałeś się w margrabinie, Gibassier? zapytał.
— Ona przynajmniej kochała się we mnie, odpowiedział Gibassier ze skromną miną.
— Prawdziwa margrabina?
— Nie zapewniam, żeby jeździła w powozach królewskich... ale widziałem jej dyplomy.
— Winszuję ci, Gibassier i jednocześnie ubolewam, skore uwiadamiasz mnie o życiu i zarazem o śmierci tej arystokratycznej osoby... Więc ona umarła?
— Tak przynajmniej utrzymuje.
— Nie byłeś więc w Paryżu, kiedy zaszła ta katastrofa?
— Nie ekscelencjo, byłem wtedy tam... na Południu.
— Gdzie podróżowałeś dla zdrowia, jak raczyłeś mi oświadczyć.
— Tak, ekscelencjo... Raz, spotkała mnie Karamela, która była niemym, jeżeli nie ślepym świadkiem naszej miłości. Miała ona u szyi uwiązany list, w którym margrabina oznajmiła mi, że mając wydać ostatnie tchnienie w sąsiedniem mieście, posyła Karamelę, ażeby zaniosła ostatnie pożegnanie.
— O! to łzy wyciska z oczu! rzekł pan Jackal wycierając nos z łoskotem. I adoptowałeś Karamelę?
— Tak, ekscelencjo. Przed sześciu czy ośmiu miesiącami przedtem rozpocząłem jej wychowanie: prowadziłem ją dalej od punktu, na którym zaprzestałem, i stała się towarzyszką moich zabaw, powiernicą przykrości, a po tygodniu nie miałem dla niej tajemnicy.
— Czuła przyjaźń! wyrzekł pan Jackal.
— Bardzo czuła, rzeczywiście, ekscelencjo, gdyż w wieku, gdzie interes zastąpił uczucia, przejmującą rzeczą jest widzieć, jak zwierzęta dają nam oznaki zajęcia, którego odmawiają ludzie.
— Myśl gorzka, ale sprawiedliwa.
— Po gruntownem zbadaniu, widząc, że Karamela jest roztropną i czułą, mówił dalej Gibassier, przyszło mi na myśl wypróbować jej roztropność i zużytkować czułość. Nauczyłem ją najsamprzód rozróżniać ludzi dobrze ubranych od oberwańców; o dwieście kroków rozpozna ona szlachcica albo chłopa, księdza i notarjusza, wojskowego lub bankiera. Ale wstręt, jakiego w niej w żaden sposób przezwyciężyć nie mogłem, uczuwała do żandarma. Daremnie tłómaczyłem jej, że ci stróże społeczeństwa, są najukochańszemi dziećmi władzy, ona żeby niewiedzieć jak zdaleka zwietrzywszy którego z nich, czy to pieszo, czy konno, w mundurze czy po cywilnemu, szła do mnie ze spuszczonym ogonem, z okiem niespokojnem, spojrzeniem wskazując mi miejsce, w którem miał się ukazać jej nieprzyjaciel. Wtedy, ażeby nie narażać biednego stworzenia na przykrość, usuwałem się z drogi i szukałem schronienia, gdzieby wzrok tego naturalnego wroga biednej istoty nie mógł przeniknąć. Powróciłem z Tulonu do Paryża przedsiębiorąc te ostrożności...
— Ze względu na nią, rozumie się, nie na siebie samego.
— Na nią oczywiście! W zamian, nie umiała mi niczego odmówić, nawet rzeczy, które najbliżej dotyczą czci, jaką ona ma dla samej siebie.
— Wytłómacz mi jaśniej, co chcesz powiedzieć, Gibassier; według tego, jak postąpiła z Babylasem, mam pewne zamiary względem Karameli.
— Karamela uważać będzie sobie za najwyższy zaszczyt zamiary, jakie wasza ekscelencja raczysz mieć względem niej.
— Słucham.
— Oto, naprzykład, jedna z przysług, jaką mi wyświadczyła ta śliczna istotka...
— Jedna z pomiędzy stu?
— Z pomiędzy tysiąca, ekscelencjo! W jednem mieście prowincjonalnem, gdzie mieszkaliśmy z tydzień... nie potrzebuję wymieniać w którem, bo miasta prowincjonalne na podobieństwo kobiet brzydkich, wszystkie są do siebie podobne, przebywała stara wdowa w towarzystwie najstarszego szpica w okolicy. Dwie te starożytności mieściły się na parterze domu leżącego przy jednej z najbezludniejszych ulic miasta, niby na naszej ulicy Ulm. Pewnego rana, kiedym przechodził koło tego domu, spostrzegłem margrabinę haftującą, a szpica opartego dwiema łapkami na poręczy okna.
— Nie mieszasz tego z psem Brocanty?
— Racz mi wierzyć, ekscelencjo, że w chwilach przytomności umysłu zupełnej, to jest kiedy wiatr wieje od wschodu, umiem, jak Hamlet, odróżnić sokoła od puhacza, a tembardziej kundla od szpica.
— Źle zrobiłem, żem ci przerwał, Gibasier, mów dalej, przyjacielu: ty jesteś istotnie ojcem wynalazków.
— Pyszniłbym się z tej zasługi, ekscelencjo, gdybym, dzięki obszernej wiedzy jaką pan raczysz mi przyznawać, nie wiedział, jak smutny koniec jest wszystkich wynalazków.
— Nie nalegam.
— A ja, ekscelencjo, za pozwoleniem waszem, zaczynam opowiadanie.
— Zaczynaj, Ameryku Gibassier.
— Zapewniłem się najsamprzód, że w domu zamieszkują trzy tylko osoby: szpic, margrabina i stara sługa; przytem, ponieważ przechodząc, spostrzegłem przez okno sali jadalnej... Może ekscelencja nie wie, że jestem wielkim zwolennikiem malowideł?
— Nie, ale więcej cię jeszcze przez to szacuję.
Gibassier skłonił się.
— Ponieważ przez okno sali jadalnej, mówił dalej, spostrzegłem dwa prześliczne Watteau...
— Lubisz tak Watteau?
— Tak, w malowidle, ekscelencjo... Nabycie tych dwóch obrazów stało się więc jedyną myślą moją, jedynem mojem marzeniem w nocy. Zapytałem Karameli, ponieważ bez jej współdziałania nic nie mogłem:
— „Czy widziałaś szpica wdowy?
Ona zrobiła najmiłosierniejszą minkę, jaką kiedybądź widziałem.
— „On jest bardzo brzydki! mówiłem dalej.
— „O! tak! dała mi do zrozumienia natychmiast.
— „Zgadzam się z tobą, Karamelo, mówiłem, ale ty codzień widzisz młode dziewice najrozkoszniejsze, które zaślubiają szpiców najobrzydliwszych: to się nazywa małżeństwem z rozumu. Jak przybędziemy do Paryża, zaprowadzę cię do teatru Madame, gdzie zobaczysz sztukę pana Scribe, która dowiedzie ci rzeczy tej, jak na dłoni. My wreszcie na tej dolinie płaczu nie jesteśmy od tego, ażeby po całych dniach zajadać karmelki! Gdybyśmy to tylko mogli robić, co nam przyjemnie, kochanko, nic nie robilibyśmy. Trzeba więc spojrzeć przez szpary na brzydotę szpica margrabiny i posłać mu kilka znaczących spojrzeń, które twoja nieboszczka pani tak dobrze umiała przesyłać ludziom. A jak ujmiesz szpica, to ci pozwalam być zalotną, a nawet jeżeli mi go wyprowadzisz z domu, a za nim margrabinę, to pozwalam ci surowo ukarać jego zarozumiałość.
Ostatnie rozumowanie wywarło na Karameli wrażenie. Pomyślała chwilę i po chwili namysłu:
— Chodźmy, odpowiedziała mi.
I poszliśmy.
— Tak, iż rzeczy odbyły się według twego przewidzenia?
— Zupełnie.
— I stałeś się właścicielem dwóch obrazów?
— Właścicielem... Tylko, ponieważ obrazy te nie przynosiły dochodu, więc w chwili ciężkiej pozbyłem się ich.
— Tak, z zamiarem nabycia nowych za tęż samą cenę?
Gibassier uczynił głową znak potwierdzający.
— Więc sztuka, mówił dalej pan Jackal, sztuka, którą odegrała Karamela...
— Nie jest pierwszem, ale drugiem przedstawieniem.
— I mniemasz, Gibassier, rzekł pan Jackal biorąc za rękę filozofa-moralistę, iż w razie potrzeby dałaby ci i trzecie?
— Teraz, kiedy pewną jest swojej roli, ekscelencjo, ani wątpię o tem.
Kiedy Gibassier kończył te słowa, cały dom Brocanty, oprócz Babylasa, ukazał się na rogu ulicy Pocztowej: pomnożył się on wszystkiemi ulicznikami z okolicy, z Babolinem na czele.
W tej samej chwili pan Jackal i Gibassier zakręcali na ulicę Urszulinek.
— W samą porę, rzekł pan Jackal, gdyby nas nie poznano, całe to miłe towarzystwo spadłoby nam na kark.
— Czy mamy przyspieszyć kroku, ekscelencjo?
— Nie, ale czy nie jesteś niespokojny o Karamelę? Mnie obchodzi to zajmujące stworzenie, którego będę może potrzebował dla ujęcia jednego znajomego mi psa.
— Dlaczego miałbym być niespokojny? Jakim sposobem znajdzie twój trop?
— O! nie ma się o co niepokoić; ona jest w bezpiecznem miejscu.
— A gdzie?
— U Barbettyby w zaułku Vignes, gdzie przyciągnęła Babylasa!— Aha! tak, tak, u Barbetty... Czekaj-no, czy to nie ta wynajemczyni krzeseł Avoine’a?
— I moja, ekscelencjo.
— Nie myślałem, żebyś miał obyczaje tak religijne, Gibassier.
— Cóż robić, ekscelencjo! Starzeję się, zdaje mi się, że czas już pomyśleć o zbawieniu duszy.
— „Amen!“ odezwał się pan Jackal czerpiąc szczyptę tabaki i zażywając z wielkim łoskotem.
I obaj spuścili się ulicą św. Jakóba, gdzie pan Jackal wchodząc do powozu pożegnał Gibassiera, który znowu zwrócił się na ulicę Pocztową, i wszedł do wynajemczyni krzeseł, dokąd my nie myślimy się udawać za nim.

Koniec tomu jedenastego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.