Przejdź do zawartości

Mocni ludzie/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mocni ludzie
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1946
Druk Państwowe Zakłady Graficzne nr 2, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa — Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV
WIOSNA

Z dniem każdym wiosna odnosiła nowe zwycięstwa.
Śnieg ściemniał i opadł.
Lód na Ałgimie i na potoku popękał.
Na modrzewiach wykwitły nikłe, blade, zlepione żywicą miotełki miękkich igieł.
Szmaragdowe świeczki wybujały na ciemnych łapach świerków i sosen. Tam i sam na białych połoninach potworzyły się czarne łysiny i natychmiast zielenić się zaczęły i okrywać pąkami puszystych, żółtych kwiatów i skręconych w spirale pędów paproci.
Na nabrzmiałych sokami gałęziach krzaków powyrastały jeszcze korą okryte pochewki zwiniętych, uśpionych listków.
Nad borem sosnowym, pod obłokami zawisły pierwsze klucze żurawi i łabędzi, a ich kieranie i jękliwy klangor i w dzień i w nocy rozbrzmiewał nad Czin-Warem; po nich wkrótce gęgać zaczęły sznury dzikich gęsi, gwizdać i krechtać oszalałe od szybkiego lotu, bezładne stada kaczek.
Przelotne ptaki zniżały swój lot nad Ałgimem i krążąc powoli opadały na tundrę, gdzie w słońcu połyskiwały już zwierciadła jezior.
Na polany leśne zlatywały się cietrzewie syczące i nadęte; rozwinąwszy białopióre wachlarze ogonów wykonywały taniec godowy.
Mieniące się zielenią i lazurem głuszce wyśpiewywały tajemniczy hymn wiosenny, puchały i klaskały po ostępach czarnolesia i dzikich uroczyskach.
Z tundry dobiegało niemilknące kokcielenie pardw, poświst i przeciągłe, drżące granie kulików różnorakich, małych i dużych, szarych i rdzawych, albo też opierzonych wspaniale i barwnie; zewsząd zrywały się jęki czubatych czajek, miotających się nad moczarami.
Wypełniona po brzegi rzeka podniosła wreszcie lód, potrzaskała go, zakręciła w szalonych wirach, rozbiła o skalne przylądki i porohy niosąc na wschód.
Pewnego razu do chaty wbiegł Roman i zawołał do Lisa, który wrócił przed chwilą z tundry i wyjmował z worka upolowane ptactwo:
— Panie! Panie! Do Ałgimu weszły tajmienie... Ławą idą, aż im grzbiety z wody wystają!
— Wonż! Wonż! — wiórował mu Garsa klaszcząc w dłonie.
Zesłaniec przebrał się szybko i zbiegł ku rzece.
Istotnie, całe łożysko było zapchane rybami. Duże, srebrzyste, o czerwonych grzbietach posuwały się przeciwko prądowi, wyskakując ponad wodę i wpadając do małych zatoczek. Niektóre wchodziły do potoku i płynęły w górę.
Spostrzegłszy to Garsa krzyknął:
— Zbuduję jaz pod lasem i zastawię więcierze.
Nie czekając na odpowiedź, pobiegł kulejąc i śmiejąc się radośnie.
Pani Julianna stojąc obok męża przyglądała się napływającym ławicom ryb.
— lich! — westchnął zesłaniec. — Tu dopiero można byłoby zagarnąć niewodem! Ino prąd niezmiernie wartki, a łożysko wąskie okrutnie. Trzeba będzie małą siecią łowić.
Pani Lisowa uśmiechnęła się i grożąc mężowi palcem odparła:
— Ach ty, drapieżniku jeden! Chciwcze przebrzydły! Zaraz ci przypomnę, co w takich razach mówił pan Wacław Potocki, wielki poeta nasz i mądry człowiek.
Podniósłszy rękę w górę wyrecytowała:

„Wszystko wielkie za wielkim iść powinno rodem,
Na przykopę z wierciochem, na Wisłę — z niewodem“.

— Zrozumiałeś? — zapytała ze śmiechem.
— A jużci, nie ma innego sposobu! — kiwnął głową Lis. — Spróbuję tedy „wierciochem“, czyli małą siecią...
Trzy dni parły ku źródłom Ałgimu tajmienie, a rybacy zagarniali je siecią i wyrzucali na brzeg, gdzie Garsa ogłuszał je uderzeniami kija.
Z więcierzy, które ukryto w potoku, przegrodzonym jazem, wydobywano również duże ryby, płynące przeciwko prądowi.
Tajmienie, należące do rodziny łososi, znacznie przewyższały je rozmiarami.
Ryby te usiłowały gromadzić się koło zagrody zamykającej koryto potoku; co chwila wynurzały się z wody zamierzając przeskoczyć przez płot z żerdzi, oplecionych pędami wikliny, a nie mogąc ominąć przeszkody szukały wolnego przejścia. Wkrótce znalazły je.
Był to jedyny wąski otwór, dostateczny dla przejścia jednej zaledwie ryby.
Tajmienie przeciskały się przez tę zdradliwą szczelinę w płocie i trafiały do mereży — długiego, wrzecionowatego kosza, splecionego z giętkich prętów. Do pułapki w krótkim czasie nabijało się tak dużo ryb, że łowcy musieli podciągać ją ku brzegowi i wypróżniać. Wreszcie Roman wpadł na pomysł. Zamiast mereży umieścił poza jazem skrzynię, naprędce skleconą z płach i cienkich gałęzi.
W końcu tajmienie przepłynęły w górę rzeki, a za nimi zdążały już moksuny, miętusy, sigi, nelmy, potem zaś inne, bardziej pospolite gatunki ryb.
Łowcy zagarniali wszystko, co się dało, ponieważ pan Władysław zamierzał nagromadzić jak najwięcej „jukoły“, część zaś połowu przeznaczył na użyźnienie nowego, dzikiego jeszcze pola.
W zaimce Lisów wszystkie skrzynie, kadzie i beczki wkrótce zostały wypełnione zasolonymi rybami; tajmienie i nelmy wędziły się w buchających dymem szałasach; ryby wisiały na strychu domku, w kleci, śpiżarni, na sznurach przeciągniętych przez podwórze, a tymczasem z sieci wytrząsano coraz to nowe stosy ryb.
Roman doradził, aby wykuć głęboki dół w zamarzniętej zawsze ziemi, ocembrować go kamieniami, ułożonymi na glinie, i składać w nim ryby przeznaczone na „jukołę“.
Samojedzi tłumnie przybywali do osady i kupowali świeże ryby, płacąc za nie skórkami białych lisów, wilków i młodymi reniferami.
— Stałeś się chciwy na bogactwo! — zauważyła z wyrzutem w głosie pani Julianna patrząc na męża.
Wzruszył ramionami i odpowiedział spokojnie:
— Tak! Muszę być bogatym!...
Miał przy tym twarz zawziętą i zagadkową.
Pani Lisowa domyślała się, widać, czegoś, lecz nie chciała pytać czekając, aż mąż sam się przed nią zwierzy.
Tymczasem pan Władysław, skończywszy z połowem ryb i pozostawiwszy wędzenie ich, solenie i suszenie na opiece żony i robotników, znowu wyruszył na łowy.
Od dwóch ostatnich dni nadsłuchiwał uważnie, co się odbywało w tajdze i na tundrze. Nie spuszczał też z oka Urra, który, podniósłszy przednią łapę i strzygąc uszami, godzinami całymi stał nieruchomo węsząc i warcząc cichutko, a potem biegł do pana i trącał go w nogę czarnym, mokrym nosem wydając przymilny skowyt.
W kniei zaś działy się rzeczy przedziwne! Rozbrzmiewały tam grzmiące, burzliwe poryki jeleni, chrapliwy, świszczący pozew łosi i niecierpliwy, zły bek kozłów.
Z tundry nadbiegały znów inne głosy.
Tam wilki świecąc w ciemności krwawymi ślepiami śmigały tu i ówdzie, zawodząc drapieżnie i wyjąc krótko i groźnie.
Urr prowadził swego pana ku ukrytym w niedostępnych chaszczach polanom, gdzie odbywało się igrzysko, a Lis, przyczajony za drzewem, celnymi strzałami obalał sędziwe łosie o szerokich łopatach, rogate byki jeleni i kozły o sterczących rozwidlonych rożkach, ozdobionych perłami narości.
Zapuszczając się w tundrę tropił basiury, zapadające we dnie do chaszczy i oczeretów. Wynajdywał je po skrytkach czujny Urr, lecz i sam łowiec słyszał je z daleka, bo, porwane wiosenną wściekłością wilki kłapały rozgłośnie zębatymi paszczami. Piesek wywabiał je na płaszczyznę, a człowiek strzelał do nich z karabina i kładł trupem.
Coraz to nowe skóry rozwieszano w przewiewnej kleci, a pan Władysław, jak gdyby porwany gorączką łowiecką, kluczył po tajdze i tundrze niosąc śmierć jej wolnym mieszkańcom.
Pani Julianna z trwogą patrzyła na męża.
Nie uszła jej uwagi zamyślona, pełna niezwykłego uporu twarz jego i mocno zaciśnięte szczęki. Pewien szczegół zaniepokoił ją niewymownie. Spostrzegła bowiem, że pan Władysław mniej już się zajmował domem, jak gdyby życie, o które walczyli z takim trudem, stało się dlań obojętnym.
Zamierzała właśnie rozmówić się z mężem, gdy przed zagrodę zajechali konni Samojedzi z koczowiska, a jeden z nich — znajomy wyrostek, Bajsa, który w wolnych chwilach przechodził do Lisa na naukę, wbiegł do izby i zawołał:
— Nieszczęście! Dzieci po czumach zapadają na nieznaną chorobę... Gorączka je trawi, a ból gardła dusi. Umierają, giną jak muchy!
Pani Lisowa drgnęła, lecz opanowała wzruszenie i zapytała z niepokojem w głosie:
— Czy nie był ktoś z waszych mężczyzn w mieście?
— Basurga powrócił przed tygodniem. Odwoził skóry do Jenisejska i opowiadał, że padł tam mór na dzieci — odpowiedział Samojed.
— Obawiam się, że jest to błonica, zaniesiona z miasta! — rzekła do męża. — Muszę jechać, Władeczku, lecz nie obawiaj się o mnie, będę bardzo ostrożna, aby nie zachorować... i nie być ci zawadą...
Nie mógł się jej sprzeciwiać i nie chciał, bo wiedział, że musiała śpieszyć z pomocą cierpiącym i ginącym ludziom. Zresztą, nieodstępnie pochłaniające go myśli panowały nad jego uczuciami i obawami.
— Niech cię Bóg ma w swej opiece! — rzekł pomagając jej wsiąść na renifera.
Pani Julianna zbliżając się do koczowiska z daleka już usłyszała lament i rozpaczliwe krzyki samojedzkich kobiet. Prócz tych jeszcze i inne jakieś głosy, zawodzenia, wrzaski, obłędne wycie dochodziło jej uszu. Ze zdumieniem spojrzała na Bajsę.
— To nasi „szamany“ — czarownicy i znachorzy leczą chorych odpędzając złe duchy — objaśniał z lękiem wskazując ręką na dziwną postać, krążącą dokoła czumów.
Człowiek ten miał na szyi zawieszone dzwoneczki, pstre skrawki tkanin na karku, a na piersiach ogony końskie i mosiężne blachy. Na głowie kołysał mu się wysoki kołpak z kory brzozowej, ozdobiony piórami, pękami farbowanego włosia i dzwonkami.
„Szaman“ skakał, dzwonił, wył i od czasu do czasu gwizdał na piszczałce z kości ludzkiej.
— Takie lekarstwo nie pomoże biedakom z pewnością! — z politowaniem pomyślała pani Lisowa i zatrzymała się przed pierwszym czumem, z którego dobiegał krzyk i płacz kobiecy.
Pani Julianna obejrzała i zbadała chore dzieci oraz kilku dorosłych, którzy się również uskarżali na nieznośny ból w gardle i łamanie w kościach.
Twarz lekarki stała się poważna i skupiona.
Przewidywania jej ziściły się, niestety.
Miasto rzuciło straszną zarazę błonicy na dalekie koczowisko tuziemców skazując je na nieuniknioną niemal zagładę. Pani Julianna wzięła się energicznie do zwalczania epidemii.
Trudne to było zadanie, gdyż miała do czynienia z nieoświeconymi, żyjącymi w brudzie i zabobonach koczownikami.
Najpierw więc kazała znieść wszystkie chore dzieci do jednego czumu, a wziąwszy sobie do pomocy nieodstępnego Garsę i jedną z Samojedek, innym mieszkańcom obozu kazała wymyć we wrzącej wodzie naczynia, ubrania i wszystko, czego się chorzy dotykali, aby zaraza nie mogła się szerzyć.
W „szpitalu“, jak nazywała czum z chorymi dzieciakami, zarządziła pomoc lekarską.
Nie znano w owe czasy zbawiennej surowicy, wynalezionej przez ucznia wielkiego Pasteura, doktora Loeflera, z łatwością zabijającej drobnoustroje tej choroby, o czym medycyna do połowy wieku dziewiętnastego jeszcze nie słyszała. Pani Julianna leczyła więc tak, jak to było ustalone przez naukę ówczesną; a więc dała chorym zażyć chiny, a potem przez piórko wdmuchnęła do gardła drobnego pyłku kalomelu, nałożyła okłady ogrzewające, kazała robić płukanie z soli Bertholleta, a na noc napoiła pacjentów gorącym płynem z ziółek, wskazanych w poradniku lekarskim.
Całe dwa tygodnie spędziła pani Lisowa w koczowisku i z bólem serca myślała o tym, ile to ludzi zmarniało i zgasło z braku opieki lekarskiej wśród mieszkańców północy, których los nikogo nie obchodził.
Powróciwszy do domu po ostatecznym zwalczeniu epidemii zastała męża przy pracy na polu. Dawno już był zaorał, użyźnił rybnym nawozem rolę, przeorał ją raz jeszcze i zabronował starannie. Teraz, chińskim zwyczajem, zasiał żyto i owies, zasadził ziemniaki i doglądał kopania grzęd dla ogrodu warzywnego, co polecił był Romanowi.
Pani Julianna z trwogą przyglądała się mężowi. Schudł bardzo, wargi mu zbielały, oczy nabrały niezdrowych blasków, skóra na twarzy i rękach zwiędła i zżółkła.
— Co ci jest, Władeczku? Chory jesteś? — pytała zaglądając mu w oczy.
Lis opowiedział żonie, że codziennie po południu zaczynają go boleć wszystkie stawy, ogarnia gorączka i wstrząsają nim tak potężne dreszcze, że aż zębami musi zgrzytać.
— Wielki Boże! — szepnęła z troską w głosie. — Musiałeś, Władeczku, nabawić się febry? Nie trudno o nią, bo wokół ciągną się moczary. Musisz łykać koniecznie trzy razy dziennie duże dawki chiny, pić jak najwięcej gorącej herbaty i strzec się zaziębienia... Jakoś tam damy sobie radę z tą zimnicą!
Jednak choroba nie chciała tak prędko opuścić potężnego ciała zesłańca.
Paroksyzmy gorączki i dreszczów nie ustawały; zmieniały się tylko godziny, w których przychodziły, aby dręczyć chorego człowieka.
Pewnego razu leżąc cały w płomieniach z ogniem w zapadłych oczach, drżąc i szczękając zębami, Lis szepnął do pochylonej nad nim żony:
— Julianko... musimy coś uczynić... zdobyć się chociażby na szalone przedsięwzięcie, aby... aby uciec z Syberii. Zmarniejemy tu... zemrzemy oboje!... Nie chcę chociażby przez śmierć nawet poddać się Moskalom!... Nie chcę!...
Zaczął bredzić, bełkotać niezrozumiałe, pogmatwane słowa, krzyczeć, śmiać się i miotać.
Wtedy to pani Julianna zrozumiała, co od długiego już czasu gnębiło jej męża, a troską i zadumą ciężką okrywało pogodną aż dotąd, beztroską twarz osiłka.
Myśl ta zuchwała i buntująca udzieliła się wnet cichej, łagodnej kobiecie.
I ona, tak jak jej mąż, jęła rozważać różne plany ucieczki, odrzucać jedne i szukać drugich, lecz takiego, przeciwko któremu nie przemawiałby rozsądek, znaleźć nie mogła.
Nie dręczyła się jednak zbyt długo.
Mocna w wierze i ufna w miłosierdzie i opiekę Bożą, w pewnej chwili rzekła do męża:
— Bądź dobrej myśli, Władku! Nie troskaj się i nie borykaj z myślami... Miej nadzieje w Bogu! On nam dopomoże i wyprowadzi z niewoli!
Od tego czasu nie zaprzątała już sobie głowy natrętną myślą o ucieczce, doglądała chorego, krzątała się koło gospodarstwa i leczyła przybywających do niej Samojedów, cierpiących na zapalenie oczu.
Ani Lis, w dzień i w nocy suszący sobie głowę planami wymarzonej ucieczki z zesłania, ani uspokojona już pani Julianna nie przeczuwali nawet, że w niebie zapadł już był wyrok na nich.
Ogarnął on grzechy ich, świadome i nieświadome, a także czyny dobre, hart ducha i wiarę niezłomną, a gdy wszystko zostało zważone i zmierzone miarą nieomylnej sprawiedliwości, Przedwieczny Sędzia wyrok swój opromienił, rozświetlił i przepoił cudownym miłosierdziem bez granic.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.