Milijonery/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Milijonery
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1852
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ V.

W chili, kiedy Ludwik Richard wszedł do Maryi, młoda szwaczka pracowała przy łóżku swéj chrzestnéj matki, która zdawała się być głęboko uśpioną.
Bladość młodzieńca, zmiana rysów jego, wyraz boleści malujący się w jego twarzy, uderzyły dziewicę od razu, i podniosłszy się z krzesła, rzekła zbliżając się spiesznie ku niemu:
— Mój Boże! Ludwiku, co ci się stało.... może nieszczęście jakie?
— Wielkie nieszczęście, Maryjo. Słyszałaś zapewne o okropnym wypadku jaki się wczoraj wydarzył na kolei żelaznéj do Wersalu?
— O! słyszałam o tém nieszczęściu. Mówią, że bardzo wiele osób padło jego ofiarą.
— Tak, a ja nie mam już prawie żadnéj wątpliwości, że i mój ojciec jest w liczbie tych ofiar.
Maryja z szybkością błyskawicy rzuciła się z płaczem naszyję Ludwika, który wkrótce uczuł lica swoje zroszone łzami swéj kochanki.
Długo spoczywały oboje sieroty w swoich objęciach, nie mogąc jednego słowa wymówić do siebie. Nareszcie Ludwik piérwszy przerwał to bolesne milczenie.
— Wiesz, Maryjo, w jakich słowach mówiłem ci zawsze o moim ojcu; zatém łatwo sobie wyobrazisz moją rozpacz.
— O! jakież to okropne nieszczęście, Ludwiku!
— W tym smutku, jedna tylko rzecz w świecie jest całą moją pociechą, to jest, twoja miłość, Maryjo, i właśnie téj miłości przychodzę nowego żądać od ciebie dowodu.
— Mów, rozkazuj, wszakże moje serce jest twoją własnością.
— Musimy zawrzéć związek małżeński w czasie ile być może najkrótszym.
— Ah! Ludwiku! mógłżeś chociaż na chwilę powątpiewać o mojém przyzwoleniu? Więc to takiego dowodu miłości żądałeś odemnie? — dodała dziewica.
Zastanowiwszy się atoli chwilę, dodała zaraz.
— Jednakże, ożenić się przed skończeniem twéj żałoby, która się dziś właśnie zaczyna, to niepodobna.
— Dla tego też przychodzę błagać cię, ażebyś nie zważała na tę okoliczność chociaż ona wydawać ci się będzie nader ważną.
— Co do mnie... uczynię wszystko czego żądasz odemnie.
— Posłuchaj mnie, Maryjo: długo, o bardzo jeszcze długo żal i boleść dręczyć będą moje serce. Prawdziwą żałobą jest żałoba duszy, u mnie zaś przeciągnie się ona daleko za granice konwencyjonalnego terminu, zakreślonego dla żałoby powierzchownéj. Jestem w duszy mojéj przekonany, że nigdy nie ubliżę czci mego ojca. I dla téj to właśnie przyczyny, sądzę, że nie potrzebuję stosować się do zwyczajów czystéj konwencyi. Ah! wierzaj mi, ślub zawarty pod wrażeniem bolesnéj straty, jaką dopiéro co poniosłem, będzie miał charakter jeszcze uroczystszy, jeszcze świętszy, aniżelibyśmy go zawierali w obec innych okoliczności.
— Może ty masz słuszność, Ludwiku; jednakże sam zwyczaj.
— Wyznaj otwarcie, Maryjo, czyliż dla tego, że będziesz moją żoną, że razem zemną będziesz opłakiwała mego ojca, że przywdziejesz po nim żałobę, że odtąd synowskie węzły łączyć się będą z jego synowską pamięcią, on dla tego mniéj będzie przez nas żałowanym? A potém, Maryjo, w tym smutku jaki mnie ogarnia, żyć długo samotnym, w oddaleniu od ciebie, byłoby mi niepodobieństwem. Słuchaj... jabym umarł ze zgryzoty.
— Jestem tylko biédną szwaczką, nieświadomą zwyczajów świata, to ci tylko powiedziéć mogę. Ludwiku, co czuję. Wniosek twój, przed chwilą uczyniony, tak spiesznego zawarcia ślubów małżeńskich, zdawał mi się być przeciwnym temu co nazywasz światowemi zwyczajami. Może być, że ja się mylę; może być, że chęć zostania twą żoną, spełnienia woli twojéj zbytecznie mnie uwodzi. Nie wiém tego, Ludwiku, lecz teraz, nie będę już ani żałowała, ani téż żadnego nie doznam wyrzutu jeżeli się jak najprędzéj pobierzemy. A jednak zdaje mi się, że mam serce równie drażliwe jak każdy inny.
— Tak, ale niewdzięczniejsze od każdego innego, — zawołała niespodzianie pani Lacombe swoim głosem zagniewanym, zrywając się nagle na swojém posłaniu. Potém, widząc zadziwienie malujące się na twarzy swéj chrzestnéj córki i Ludwika, dodała głosem szyderskim:
— Tak to, tak, myśleliście, że stara śpi i nie wstydziliście się wcale mówić o weselu. Ale ja wszystko słyszałam, tak, wszystko.
— Nie mówiliśmy nic takiego czegobyś pani słyszéć nie mogła, — odpowiedział Ludwik poważnie. — Tak Maryja jako i ja nie potrzebujemy odwoływać ani jednego słowa z tego cośmy tu przed chwilą mówili.
— O! bardzo temu wierzę... bo wy o sobie tylko myślicie.... Wam nic innego w głowie jak tylko to przeklęte małżeństwo... O mnie zaś tak myślicie... jak gdybym ja w trumnie już leżała... To téż ja nie chcę, ażeby...
— Przebacz pani, że ci przerwę, — rzekł Ludwik, — i dowiodę żem obietnicy mojéj nie zapomniał...
To powiedziawszy, wziął małą szkatułkę, którą przy wejściu postawił na stole, złożył ją na łóżku pani Lacombe i powiedział do niéj klucz jéj oddając.
— Otwórz pani tę szkatułkę, — a to co ona w sobie zawiera, jest pani własnością.
Pani Lacombe wzięła za klucz z wyrazem widocznego niedowierzania, otworzyła szkatułkę, i spojrzawszy wewnątrz, zdumiona, olśniona zawołała.
— Ah! mój Boże! wielki Boże!
Po chwili piérwszego zdumienia, chora przewróciwszy szkatułkę na swém łóżku, ujrzała przed sobą połyskujący stos złota.
Pani Lacombe nie mogła oczom swoim uwierzyć; przypatrywała się dublonom, przewracała je, brząkała niemi, odzywając się od czasu do czasu głosem stłumionym i wzruszonym.
— O! co tu złota! co tu złota! I to czyste, dobre złoto, wszakże prawda? Ono wcale nie ma fałszywego brzęku? Mój Boże! jakież to piękne sztuki! Możnaby myśléć, że to są sztuki po sto soldów, tylko złotem. Jakaż to wielka musi być summa!
Poczém dodała z westchnieniem: A jednak wystarczyłoby to na spokojne i dostatnie życie dwóch biednych kobiet jak ja i Maryja.
— Znajduje się tutaj, — odpowiedział Ludwik, — piętnaście tysięcy franków... i wszystko to do pani należy.
— Do mnie! — zawołała chora. — Jak to do mnie.
Poczém wstrząsnęła głową na znak nieufności i powiedziała głosem zwykłego sobie niezadowolenia.
— Tak jest, tak, drwijcie sobie ze staréj. Co to znowu! Dla czegóżby to złoto miało być dla mnie?
— Ponieważ to złoto, — odpowiedział Ludwik uprzejmie, — jest przeznaczoném dla zapewnienia pani stałéj pensyi po tysiąc dwieście franków rocznie, na przypadek gdybyś pani po wyjściu Maryi za mąż, chciała żyć samotnie, lub gdybyś pani życzyła sobie przy nas pozostać; jutro bowiem nasz akt ślubny będzie podpisany, równie jak akt którym pani ta pensyja będzie zapisaną, a który pani otrzymasz w zamian za to złoto. Umyślnie przyniosłem je do pani, ażeby cię przekonać o szczerości mojéj obietnicy. Teraz, ponieważ pani nas słyszałaś, wiadome ci są przyczyny, które mnie skłoniły do proszenia Maryi o przyspieszenie naszego związku. Los pani, jak to sama widzisz, jest na przyszłość zupełnie zabezpieczony. Czy pani znajdujesz jeszcze przeszkodę jaką do mego małżeństwa z Maryja dla któréj pani zawsze pozostaniesz drugą matką? Powiédz, powiédz pani, proszę oto bardzo. Wszystko cokolwiek od niéj i odemnie zależéć będzie, dla uczynienia pani szczęśliwą, nie zaniedbamy tego. Nasze szczęście nie byłoby zupełném, gdyby pani zbywać na czém miało. Teraz, miéj pani tylko odwagę, zapomnij swoje długie cierpienia, i myśl jedynie o szczęśliwéj swojéj przyszłości.
Na te słowa Ludwika, wyrzeczone głosem tkliwym i przekonywającym, pani Lacombe w piérwszéj chwili nic nie odpowiedziała, potém zakryła nagle oczy dłonią i z bolesném westchnieniem pochyliła się na poduszkę.
Ludwik i Maryja spojrzeli na siebie z zadziwieniem; wkrótce atoli dziewica ukląkłszy przed łóżkiem choréj, rzekła do niéj:
— Chrzestna matko, co tobie jest?
Lecz nie odebrawszy żadnéj odpowiedzi, Maryja nachylając się ku łóżku, ujrzała rzęsiste łzy spływające po palcach choréj, i zawołała z wyrazem nadzwyczajnego zdziwienia:
— O mój Boże! Ludwiku, moja chrzestna matka płacze. Od dziesięciu lat, piérwszy raz spostrzegłam łzy na jej twarzy!
— Pani, — dodał Ludwik z pospiechem, nachylając się również do pani Lacombe, — na Boga, odpowiedz pani, co ci jest?
— Bo ja, wam się wydaję jakby żebraczka jaka, jak gdybym już o niczém inném nie myślała tylko o pieniądzach... i wstydzę się tego, — rzekła nieszczęśliwa kobiéta łkając i zakrywając ciągle twarz swoją, która zamiast zwykłéj śmiertelnej bladości okryła się szkarłatem wstydu. — Tak, tak, wy myślicie, że ja tylko za pieniądze uczynić cóś mogę; a pan sądzisz; że ci sprzedaję Maryję na żonę, jakbym ci ją sprzedała na rozpustę, gdybym nieuczciwą była kobiétą.
— Moja matko! — przerwała Maryja ściskając chorą serdecznie, — nie mów tego, proszę cię. Mogłażbyś przypuścić ażebyśmy oboje z Ludwikiem chcieli cię upokorzyć przynosząc ci te pieniądze? Ludwik to tylko uczynił czegoś sama żądała i nic więcéj. Wiém o tém; ale cóż chcesz moje dziewczę; to obawa ażeby mi nie przyszło umrzéć na ulicy! ażeby cię nie widzéć, skutkiem tego małżeństwa nieszczęśliwszą jeszcze jak dzisiaj, skłoniła mnie do żądania téj pensyi. Powiedziałam to dla tego ażeby cóś powiedziéć, bo wiém dobrze, że nie mam prawa do żadnych pensyj! Ah! gdyby sobie kto wystawił co to jest ta trwoga pozostać bez dachu nad głową, na bruku, jak tyle innych w moim wieku i w mojém kalectwie! Trudno już teraz inaczéj postąpić; żądałam zbyt wiele, źlem zrobiła. Bo cóż mnie potrzeba? Garstkę słomy w kąciku, jakąkolwiek strawę i byle mnie tylko Maryja nie zostawiła zupełnie samą. Takem się przyzwyczaiła widziéć ją krzątającą się koło mojéj osoby z jéj miłą i słodką zawsze twarzyczką! Gdybym jéj nie miała, zdawałoby mi się, że ja w grobie już leżę.... A potém, tylko ona jedna jest na świecie co potrafi obchodzić się z taką starą i skaleczałą jak ja kobiétą.... Nie pragnę nic więcéj jak tylko z Maryją pozostać; ale widziéć, że mi ktoś tę garść złota w twarz ciśnie! tak, to mnie olśniło i na chwilę; ale potém... tak mnie to upokorzyło, ot tu, w głębi serca, żem się rozpłakała, i jeszcze płaczę, — dodała ocierając łzy dłonią. — Chociaż jestem tylko nędznym robakiem ziemi, mam przecież moją miłość własną. A jednak, kiedy ów niegodziwiec przyszedł do mnie ze złotem, ażebym mu Maryję sprzedała, powinno mnie to było jeszcze więcéj upokorzyć niżeli dzisiaj. Ale nie! oto jaki to jest człowiek, wściekłość mnie tylko ogarnęła i na tém koniec. Ale tym razem, o! to wcale co innego! ja płaczę, i ty sama możesz powiedziéć, że od lat dziesięciu może, to po raz piérwszy. Widzicie, żółć gryzie serce, ale wypłakać jéj nie można.
— Ah! płacz, płacz, moja chrzestna matko; te łzy ulgę ci przyniosą.
— Jeszcze raz ci powtarzam, kochana pani Lacombe, miéj ufność w przyszłości, — dodał Ludwik z rozrzewnieniem. — Maryja nigdy cię nie opuści; nie będziemy żyli w zbytkach, ale w skromnym dostatku; Maryja zawsze kochać cię będzie jak matkę, a ja, jak dobry i przywiązany syn.
Chora, po chwili milczenia rzekła starając się wyczytać w głębi serc młodzieńca i dziewicy prawdę, któréj jeszcze zawierzyć nie mogła.
— Więc to wszystko prawda co wy mi mówicie? wy mnie weźmiecie z sobą... doprawdy?
Na ten nowy dowód niczém niezwalczonéj nieufności téj nieszczęśliwéj istoty, nieufności usprawiedliwionéj niestety zawziętością niedoli, Ludwik i Maryja spojrzeli na siebie wzrokiem politowania. Nareszcie dziewica uchwyciła za rękę chorą swoją opiekunkę i rzekła do niéj głosem jak można najtkliwszym.
— Tak jest, chrzestna matko, zatrzymamy cię przy sobie, będziemy cię pielęgnowali jak naszą matkę; zobaczysz jak będziesz szczęśliwą! doprawdy! nie zawiedziesz się.
— I ja toż samo ci powtarzam, — dodał Ludwik głosem przekonywającym, — zaufaj nam tylko, dobra, kochana matko.
Głos, szczerość, wyraz twarzy Ludwika i Maryi mogłyby uosobione niedowiarstwo przekonać; ale niestety! zupełna, bezwarunkowa wiara w szczęście tak niespodziewane nie mogła przeniknąć, wzruszyć téj biédnéj duszy tak długo dręczonéj cierpieniami. Chora odpowiedziała przeto z westchnieniem i starając się ukryć swoje mimowolne powątpiewanie, dla tego jedynie, ażeby już więcéj nie zasmucać swoich młodych dobroczyńców:
— Wierzę wam, moje dzieci. Tak jest, wierzę, że oboje czujecie dla mnie szczerą życzliwość. Ale, wy sami wiecie, że co nowe to piękne! W początkach, człowiek zawsze miewa najlepsze chęci, ale późniéj... wszystko się zmienia! Zresztą, zobaczymy. A potém, może ja dla was będę przeszkodą. Nowożeńcy lubią samotność, a taka stara nieuleczona kaleka szpecić będzie wasze gospodarstwo; będziecie się obawiali mojego gdyrania; sprzykrzycie sobie moją osobę... Koniec końcem, zobaczymy jak to będzie.
Maryja, pojmując myśl staruszki, rzekła do niéj głosem bolesnego wyrzutu.
— Ah! chrzestna matko, więc jeszcze nam nie ufasz! A jednak....
— Przebaczcie mi moje dzieci, ale to silniejsze jest odemnie, — odpowiedziała nieszczęśliwa kobieta z łkaniem; potém westchnąwszy ciężko, dodała: Lepiéj może dla mnie że jeszcze wątpię, bo, jeżeli po pięćdziesięciu latach ciągłych nieszczęść i nędzy, uwierzyłabym od razu mojemu szczęściu, to możebym oszalała z radości. — W końcu rzekła głosem niewypowiedzianej goryczy:
— Doprawdy, nie dziwiłoby mnie to wcale... wszakże ja zawsze byłam tak szczęśliwa!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.