Mieszaniny literacko-artystyczne/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Mieszaniny literacko-artystyczne
Podtytuł Część I
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom XLVII
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1902
Druk Ludwik Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Pisma
Henryka Sienkiewicza


TOM XLVII
MIESZANINY
LITERACKO-ARTYSTYCZNE

CZĘŚĆ I


Z PRZEDMOWĄ IGNACEGO CHRZANOWSKIEGO





WARSZAWA
NAKŁAD REDAKCYI TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO
(DODATEK BEZPŁATNY)
1902







KRAKÓW. DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.





Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Октября 1902 г.







I.
»Niwa« i ja. — Dane na kronikarza. — O czem będę pisał. — Do książek. — Moja nadzieja. — Adam Asnyk i wspomnienia z nad morskiego brzegu. — »Przyjaciele Hioba«. — Profile. — Talenta i safanduły. — »Pod szczęśliwą gwiazdą«. — Zwykłe koleje. — Aniołowie z książek i aniołowie z rzeczywistości. — »Les rois en exil«. — Inne ideały. — Wspomnienie o Gotliebie. — Zakończenie.

Nie mam bynajmniej zamiaru pisywać kronik o wszystkiem. Przed kilku laty zmęczyłem się tak owem przyrządzaniem stylowych hors d’oeuvres w rozmaitych dziennikach tutejszych, że zawiesiwszy pewnego poranku chochlikową lutnię, oparłem się dopiero w kalifornijskich pustkowiach. Zresztą w »Niwie« nie mógłbym przyjąć tego obowiązku z dwóch przyczyn. Oto po pierwsze: nie zdaje mi się, aby wóz społeczny leciał tak u nas na złamanie karku po pochyłości radykalizmu, żeby aż trzeba było dyrdać za nim i krzycząc: tprrru! podkładać pod koła dokumenty, wymagane tylko u Kanoniczek[1]; powtóre: posada kronikarza w »Niwie« nie jest wakującą, piastuje ją bowiem mój przyjaciel Ligęza. Ciche, ale głębokie uczucie dla większych posiadłości i silniejsza wiara w przepowiednię, iż »tańczymy nad przepaścią« dają mu nie tylko wyższość nade mną, ale wogóle takie kwalifikacye na kronikarza »Niwy«, iż ty sam, o wąsaty Bekwarku! o Soplico! pocieszać się tam musisz w głębi litewskich borów, że twa lutnia gęda, jeśli nie na to samo tempo, to nie na wprost przeciwną nutę.
Co do mnie, jestem pewny, że gdybym jej dotknął, usłyszelibyśmy znaną aryę: »Potrzeba czarny kołnierz mieć, a przy kołnierzu perukę blond«. Komiczne wrażenie, jakiebym wywołał, mogłoby oburzyć na mnie ludzi poważnych, zrobić mi opinię rzekomego konserwatysty, a następnie wywołać nowy pasztet »z pod korca«, którego ludzie wprawdzie jeść nie chcieli, ale którym potruły się podobno wszystkie zbyt łakome myszy.
Nie! nie mogę pozwolić, aby za mnie cierpieli inni. Nie mam także żadnych powodów do dobrego humoru; jestem raczej jak ów Tomek z króla Leara, bo zimno mi pod każdym względem. Rzeczywistość, z którą musi mieć do czynienia kronikarz, jest, jak zwykle: szara, bezbarwna, smutna, często jałowa — niech więc uprawia sobie tę rolę kto chce, ja nie mam sił, ochoty i będę mówił o czem innem.
Ach! jest przecie inny świat, świat myśli i wyobraźni, zapomnienia, ucieczki. »Ja bardzo lubię teatr, bo jak się zapatrzę, to mi się czasem zdaje, że ja widzę ludzi« — mówi w »Przyjaciołach« Fredrowskich Wtorkiewicz. Niejeden przedstawiciel dzisiejszego napojonego pesymizmem pokolenia mógłby powiedzieć: »Ja bardzo lubię książki« i t. p. Pewien mój przyjaciel utrzymuje z niezachwianą pewnością, że literaci są solą ziemi. Według mego zdania: jeżeli nie literaci — to przynajmniej książki. Gdy się ktoś zaczyta, zawsze albo się czegoś nauczy, albo zapomni o tem, co mu dolega, albo zaśnie — w każdym razie wygrywa.
Dalej więc do książek! Mówić o nich w »Niwie« przypadło na moją dolę.
Spora paczka z Gebethnerowskiej kuźni leży przede mną. Jedenaście tomów! Jest między nimi i moja książka. Jakkolwiek nie wypada mi mówić o niej, nie mogę się jednak oprzeć uczuciu pewnej dumy na myśl, że przy nadchodzących świętach i rosnącej potrzebie na papier pod placki, zdołam w najgorszym razie oddać niezaprzeczoną usługę naszym gospodyniom. Ej, Haniu! posmarują cię masłem, na czem w porównaniu ze swoim autorem wyjdziesz o tyle dobrze, że jeśli i jego chciano przyprawiać, to zawsze tylko z pieprzem i octem, a próbowano jeść na zimno. Ale to wszystko jedno! Gdy się coś takiego mówi, chodzi o koncept, nie o skargę.
Lepiej nawet w takim wypadku przypomnieć sobie, że się jest współpracownikiem »Niwy«, a zatem ma się prawo »z pod rysiej burki szlacheckie pokazać ucho« — doprawdy lepiej — niż być Hiobem.
Sceptycy twierdzą, że dzisiejszym Hiobom nawet psy własne nie chcą lizać ran, a przyjaciele najchętniej w nich wiercą. Zresztą zobaczmy, jak pytanie to rozstrzyga znany poeta. Następna książka nosi właśnie tytuł: »Przyjaciele Hioba, komedya w dwóch aktach« — podpisano: Asnyk. Do pewnego stopnia kluczem do zrozumienia książki jest osobistość jej twórcy. Co do Asnyka — jest on istotnie taki, jak jego utwory; niechże mi więc będzie wolno parę słów mu poświęcić. Włócząc się po świecie, zetknąłem się z nim zaprzeszłego lata. Siedzieliśmy obaj na brzegu morskim w zapadłym kącie normandzkim, zwanym Grand-Camp. Jest to niby miejsce kąpielowe, ale ciche, mało znane, mało odwiedzane, poprostu wioska rybacka na piaszczystem wybrzeżu, otulona w drzewa i mgły: miejsce nudne! Przyjeżdżają tu mieszczanie z Bayeux dla kąpieli i jacyś rzekomi artyści z Caen dla zdejmowania widoków morskich, które zresztą zdejmują sposobem fotograficznym, mianowicie siadając nieostrożnie w białem ubraniu na miejscach wilgotnych. Niema tam nic innego do roboty, tylko chodzić po brzegu; chodziliśmy więc z Asnykiem nieraz do późnej nocy. Miało to swój urok. W miesiącach letnich noc zaczyna się zwykle pogodna i widna, ale już koło dziesiątej mgły zaczynają powstawać z wody. Po osadach zapalają latarnie dla opóźnionych rybaków. O jedenastej widzi się, jak zarysy masztów i czarne sylwetki statków topnieją i topnieją coraz bardziej, światła w latarniach bledną, tuman z morza wznosi się coraz wyżej i stopniowo zakrywa księżyc i gwiazdy; wszystko zlewa się, łączy, mąci; mgła staje się coraz gęstsza, a wreszcie oko nie przebija już tej gęstej wilgotnej opony, wśród której płucom ciężko oddychać, a najbliżej stojące postacie ludzkie mają niepewny kształt cieniów. Morza wcale nie widać, słychać tylko jego szum i jakby tajemnicze jakieś wołanie z przestrzeni i ciemności. Zdaje się wówczas, że to nieskończoność tak woła. Noce podobne rozmarzają i usposabiają do szczerych rozmów, prowadzonych cichym głosem. Człowiek wówczas chętnie wypowiada, co myśli o naturze, życiu i jego zagadkach.
W takich rozmowach poznałem bliżej Asnyka. Jest to dusza nieco posępna, owiana jakby mgłą melancholii i głęboko uczuciowa. Usposobienia takie lubią zamykać się w sobie, czego przyczyną bywa wielka wrażliwość, jakby w kwiatach mimozy. Z tegoż źródła płynie czysto już estetyczna zdolność do odbijania najsubtelniejszych uczuć, najlżejszych odcieni między pięknem a brzydotą, słowem: wykwintność myśli, która też stanowi jedną z cech tego poety. Utwory jego misternością formy przypominają dzieła Benwenuta Celliniego. Słowa tak są wyrzeźbione starannie, że nic niema w nich nieobrobionego, szorstkiego, rzuconego w masach, nic nie wyskakuje chropowato. Nawet gdy poeta mówi o miłości, miłość, lubo idzie z głębin, jest raczej głęboką tęsknotą, serdecznem a smętnem wołaniem duszy na duszę, niż huczącym płomieniem, — nawet ironia jest więcej żalem niż zgrzytem. Realizm szorstki, typowy, powszedni — to nie rodzaj Asnyka. Poeta w »Kiejstucie« jest takim samym lirykiem, jak w pieśniach... Postacie jego mają plastyczne dusze i uczucia — nie ciała. Graniczy to może z mistycyzmem; jakoż Asnyk ma w swojej zadumie pewną do niego skłonność. Poglądy jego na naturę stoją mniej więcej tam, gdzie jest granica między panteizmem a mistycyzmem. Gdyśmy chodzili nad morzem, wśród nocy wydawało mi się nieraz, jak gdyby wyraźnie odczuwał i szukał jednej ogromnej a tajemniczej duszy fal, przestrzeni, ciemności. Gdyby przy tej samej wyobraźni, przy tem samem usposobieniu mniej miał wykształcenia, gdyby nie żył w dzisiejszych czasach, zamieszkałby niezawodnie w krainie przeczuć, jasnowidzeń, duchów, oderwanych idei. Być może nawet, że owa rozterka między pozytywną wiedzą a nieokreślonymi porywami do czegoś, co jest tajemniczą zagadką, jest jedną z przyczyn jego posępnego usposobienia. Jeśli walka istnieje, prowadzi zawsze za sobą zmęczenie. Rozum Asnyka, uderzony postępem wiedzy i nowymi prądami, mówi tym, którzyby je chcieli powstrzymać:

Wy nie cofniecie życia fal,
Nic skargi nie pomogą;
Daremne trudy — próżny żal,
Świat pójdzie swoją drogą.

A jednocześnie dusza na skrzydłach wyobraźni leci gdzieś w krainę pozaświatowych blasków, i ucieka od wszystkiego, co jest rzeczywistością i co się wichrzy

W prochu tej ziemi, jak robak najlichszy.

Dla wykończenia portretu dodam, że Asnyk jest i człowiekiem i poetą wielkiej prostoty. Na pozór trudno to pogodzić z wykwintnością, ale w gruncie rzeczy jedno drugiego wcale nie wyłącza. Trudno np. znaleźć coś bardziej wykwintnego w formie, a prostszego w uczuciu, niż ów wiersz: »Razu pewnego przy młynie«, lub ten drugi, którego początek pamiętam i przytaczam:

Gdybym był młodszy, dziewczyno,
Gdybym był młodszy,
Piłbym nie wino —
Lecz oczu twoich, dziewczyno,
Nektar najsłodszy!

Tybyś mnie może kochała,
Złoty aniele!
Na tę myśl pierś ma zadrżała,
Bo widzę szczęścia za wiele,
Gdybyś kochała...

To jesień męska woła na dziewczęcą wiosnę: jesień z pajęczemi nitkami wspomnień, pławiących się w błękicie: pogodna, cicha, ale zarazem, jak mówi Pol: »rzewna i smętna«. Przezrocza pogoda nie wyłącza w niej smutku. Palce poety grają na Anakreontowej lutni pieśń tęsknoty i rezygnacyi z grecką prostotą — ale zarazem rzeźbią z greckiem mistrzowstwem. Słowa początkowe wracają jakby echem w wierszu ostatnim, a są jak perły kunsztowne, albo jak kwiaty. Mimowoli bierze ochota zastosować do poety wyrażenie starożytnych: »Ty, pszczółko z Halikarnasu, z kwiatów tylko miód wysysasz«. Tak jest! Prostota nie przeszkadza wykwintności. Nowym dowodem na to jest owa komedya: »Przyjaciele Hioba«, która w tej chwili leży przede mną. Jest to najnowszy utwór poety. Gdy go skończyłem czytać, powiedziałem sobie: profile i nic więcej — profile zaledwie zarysowane. W stosunku ich brak perspektywy: twarze jednostajne, bez cieniów, jakby twarze Anioła z Fiesole lub Giotta. Później upatrzyłem w tem wdzięk pewien, — dojrzałem, że te proste zarysy kreśliła nie tylko wykwintna, ale i bardzo szczera ręka... Zdawałoby się, że poecie umyślnie chodziło o tę niemal naiwną prostotę rysunku — że chciał wypowiedzieć kilka uczuć, uchwycić stosunek życiowy przyjaciół Hioba do Hioba — a raczej przenieść tylko starą prawdę na grunt dzisiejszy. Hiobem jest utalentowany malarz Gwido Renicki, bajką — walka jego z ubóstwem i ludzką niewiarą. Opatrzność lubi, jak wiadomo, doświadczać swych wybranych, co zresztą jest pewną pociechą dla skromności twojej, czytelniku, i mojej, albowiem jeżeli chodzi tylko o wybranych, tedy możemy być spokojni. Ale Renicki był solą, nie prochem ziemi. Miał talent, przyjaciół i anioła, albo mówiąc pozytywniej: żonę piękną, kochającą, która poszła za niego wbrew woli rodziców, zatem z czystej miłości. Przy tych warunkach byłby szczęśliwym, gdyby nie to, że był ubogim: dla tej ostatniej przyczyny talent jego rdzewiał nieuznany, przyjaciele go opuścili, żona zaczęła się poświęcać, to jest pracować na niego i na siebie, to jest... śmiem napisać: przestawała go kochać. Ostatnie to zdanie wygląda na sofizmat, a jednak nim nie jest. Nieszczęścia człowieka, który nie jest pospolity, a któremu się nic nie wiedzie, mają to do siebie, że budzą litość, a litość tak toczy i rozkłada choćby największą miłość, jak rdza żelazo. Gdy Leonia wbrew woli rodziców oddawała rękę Gwidonowi Renickiemu, to dlatego, że widziała w nim orła, który ją porwać miał gdzieś na wyżyny i w chmury. Tymczasem rzeczywistość zawiodła nadzieje. Każdy dzień, każda lekcya, za którą biegła na miasto — uczyła ją, że orzeł nie był orłem, że był to biedny jakiś, o połamanych skrzydłach ptak, który nie umiał się wzbić. W nim samym widziała zwątpienie, w twarzach jego przyjaciół pogardę — więc, jako kobieta szlachetna, poświęcała się jeszcze; ale miłość nie mogła się wobec tego poświęcenia ostać. Nad Hiobem można się litować, ale uwielbiać go niepodobna. Zresztą tak chce mieć i poeta, bo oto Leonia staje się dla Gwidona surowa, wyniosła, choć sama nie wie, że tak jest. Mimowoli mierzy go łokciem własnej cnoty i własnego poświęcenia, a on pozornie nie pasuje do tej miary. Poeta nazywa to »cieniem«, który »rośnie«. Zresztą wszystkie pozory zwiększają ten cień. Gwido czuje, że tonie, ale nie przestaje się jeszcze ratować: pracuje w tajemnicy dzień i noc nad wielkim obrazem, który może go jeszcze zbawić, powrócić mu spokój, sławę i gasnącą miłość żony; a tymczasem przyjaciele Hioba szepcą żonie: on pić zaczyna, on spędza dni i noce poza domowym progiem na hulankach i rozpuście; potem, gdy pierwszy cień zwątpienia padł na tę szlachetną duszę kobiecą, obniżają wartość Hioba, szarpią jego przeszłość: kropla za kroplą wpuszczają między tych dwoje truciznę, kłamstwo — a on resztę sił traci na pracę, która mu ma wrócić ukochane serce i »cień rosnący« rozproszyć. Czy on wie, co się koło niego dzieje? czy czuje? czy rozumie? Tak! ale się nie broni. Lew ranny kryje się do jaskini i cierpi w ciemności, by nikt nie dojrzał bólu na królewskiem czole. Walczyć z tymi, którymi się pogardza, dla pewnych dusz jest niepodobieństwem. Gwido liczy na swój obraz, liczy, że tą iskrą bożą, wyjątkową, jaka tli się w jego duszy, wypłynie czysty ponad męty — i dopiero, gdy i w to zwątpił, gdy przyjaciele odebrali mu wiarę, zarazem w siebie i w miłość Leonii — dopiero wtedy wkłada do ust lufę pistoletu.
Ale błogosławiona ręka kobieca zatrzymuje go w porę. Szlachetne serce Leonii mogło zachwiać się w miłości, ale nie mogło zdradzić: Leonia przyrzekła Gwidonowi wiarę — i szczęśliwa lub nieszczęśliwa, wierząca lub wątpiąca, wiary dotrzyma. Gdy pewien przyjaciel Hioba zapragnął kosztem Hioba siebie wprowadzić do serca Leonii, sztuczna budowa intryg i potwarzy runęła mu na głowę; Leonia nie tylko oparła się pokusie, ale poznawszy czem są przyjaciele, poznała zarazem, że ten Hiob zbolały i nieszczęśliwy jest jednak wyższy i czystszy, szczerszy od nich — i »cień rosnący« rozpłynął się we łzach i wzajemnem przebaczeniu.
Sprawił to przyjaciel, ale nie jeden z Hiobowych, jeno prawdziwy, bo sam nieszczęsny. Potem na pogodny widnokrąg małżeński wzeszło słońce sławy Renickiego. Obraz zatryumfował, Hiob stał się znów dawnym orłem i — finita la commedia!
Coby się stało, gdyby nie owa jedna uczciwa dusza cygańska? coby się stało, gdyby Renickiego talent nie wybił się na wierzch? — trudno wiedzieć. Książka, gdy autorowi tak się podoba, lepsza jest niż życie, dlatego właśnie, że nie mówi coby było, i jeszcze dlatego, że Leonia książkowa często tak się ma do życiowej, jak poezya do rzeczywistości. Nie chcemy więc wnosić zwątpienia w świat jasnych Asnykowych profilów. Byłby to prawdziwy pesymizm mówić: Szatan taki czarny jak go malują, ale anioł nie taki biały. Kto cię wie, aniele! Zresztą, dobrze, że świat białych aniołów istnieje chociaż... na papierze. His oblivia vitae est! dusze umęczone wchodźcie!
Kronika ta będzie nudna, ale nie moja wina, że mam mówić o najnowszych książkach, a najnowsze książki mówią o jednem i tem samem. Oto »Pod szczęśliwą gwiazdą« Grudzińskiego. Otwieram ten tomik i znów znajduję poniekąd historyę Hioba. Ale to Hiob w mniejszym gatunku. Gwido Renicki był genialnym artystą, a ten, który urodził się »Pod szczęśliwą gwiazdą« pana Grudzińskiego, »geniuszu skrzydeł nie miał u ramion i na czole mu brakło archanielskich znamion«. Był to sobie człowiek zwyczajny, biedny, cichy, młody, a nadłamany już pracą, niedolą, bez charakteru wielkiego i sił — słowem safanduła, któremu nic się nie udawało w życiu. Ty, o Boże, strzeż safandułów, bo ja im tylko mogę współczuć, jako zapisany do tego samego cechu. Ale co boli, to boli tak safandułę, jak i nie safandułę. Temu z pod »szczęśliwej gwiazdy« świeciła czas jakiś pewna wiejska gwiazda, a potem zaczęła świecić innemu. Inde dolores. Był on guwernerem, i naturalnie kochał się w siostrze swego ucznia. Ona nudziła się na wsi, zresztą młode ptaki próbują latać, młode panny głowy zawracać. I jedne i drugie uprawiają tylko swoje rzemiosło; panny czynią to trochę dla wprawy, a trochę dla nerwów i przez nerwy, co ową działalność robi o tyle szczerą, o ile nieobowiązującą. »Szesnastoletnim dwom się zbliżyć licom pozwólcie!« — mówi Słowacki. Otóż bohaterka Hanka miała lat szesnaście, a bohater Feliks nie miał żadnej ochoty nie pozwalać na poetyczne zbliżanie się dwóch lic. Więc zaczęło się od wymownych spojrzeń, długich uścisków ręki, potem ona zapewne przyrzekła, iż mu nie zrobi krzywdy, i... alte Geschichte!... kochali się wzajem dopóty, dopóki nie trafił się bogatszy konkurent. Słuchajcie wy, którzy w aniołów na ziemi wierzycie: miłość młodej dziewczyny to mgła — która zaćmiewa głowę; jeśli opadnie na sercu, prowadzi za sobą pogodę życia dwóch istot; jeśli nie opadnie, ale zostanie w głowie, pada deszcz łez z oczu tego, który w anioła uwierzył.
Gdy się to stało, Feliks zaczął rozpaczać. Utracić miłość ukochanej istoty jest zapewne bardzo nieprzyjemnie. Gwido Renicki na samo przypuszczenie, że ją traci, wkładał pistolet do ust — ale Gwido Renicki nie był byle kto. I on nie miał żelaznego charakteru, ale był to artysta, czuł się jakimś wybrańcem na ziemi, czuł wysoce swoją wyjątkową, królewską wartość; nasz bohater Feliks nie tylko pocieszył się, ale nawet ożenił ze starą bogatą panną. Niech co chce będzie: korzystniej jest być safandułą!
Ale spytacie mnie: do czego służy taka powieść, osnuta na stosunkach tylokrotnie powtarzanych? Co chcecie, czytelnicy? Autor nie ma pewnie pretensyi do brevet d’invention, ale z drugiej strony miłość jest stosunkiem jeszcze więcej powtarzanym, a pokażcież mi powieść bez miłości! Zadaniem przeważnej liczby autorów jest nie wynajdowanie nowych bajek, ale kreślenie na tle starych — charakterów ludzkich. Gdy w postaciach krąży krew, gdy to są nie autorskie myślątka, ale żywi ludzie, tedy książka nie zasługuje na krytyczne potępienie i — zadanie spełnione. P. Grudziński postanowił opisać zwykłe koleje młodości zwykłego człowieka i opisał je z werwą, skreślił kilka szkiców wiejskich figur, kilka widoków, i celu dopiął, jeśli nie na większą chwałę, to także nie na zgubę swego talentu. Jedna nawet postać, właśnie Hanka, zarysowywa się z początku oryginalnie i niepospolicie; że zaś pospolicie kończy, — doprawdy nie wiem komu winę przypisać: autorowi, bohaterowi, czy urządzeniom świata tego.
Możnaby się jednak trochę poskarżyć, że wogóle w powieściach brak charakterów oryginalnych, brak ludzi z piersią »nie na miarę krawca, lecz Fidyasza«. Ale to się tłómaczy nowym kierunkiem, a raczej jego skrajnością. Powieść, zwróciwszy się do rzeczywistości, stała się ostrożniejszą w tworzeniu postaci posągowych, niż rzeczywistość sama. Tak się stało we Francyi i u nas. We Francyi brak nie tylko ludzi w powieściach, ale nawet i idei. Stosunek męża, niewiernej żony i przyjaciela — to wieczny temat dla powieści. Dotychczas młócą tę słomę, która wydaje tylko plewy. Wyjątek z młodszego pokolenia stanowi Daudet. Ostatnia jego książka Les rois en exil rozeszła się w tysiącach egzemplarzy, bo publiczność potrzebuje jakiegoś nowego pokarmu, nowych przedmiotów, nowych idei, a w romansach żony i przyjaciela domu napróżno ich szuka. Pod względem sztuki pisania i objektywności Les rois en exil stoją wyżej. Jest to pyszna książka, na nieszczęście tylko trudno już dziś postawić się na stanowisku działających w niej osób, trudno przejąć się ich rolą, trudno odczuć wielkość ich nieszczęść. Trzeba się chyba sztucznie do nich nastrajać, nawet we Francyi. Czyta się więc bez wrażenia, bez serdecznych drgań duszy — i kończy się chłodno. Co nam do tego wszystkiego? Ramionami wzruszamy nad tym światem i mówimy: Szkoda dla niego poświęceń! My mamy swoje dogmaty, swój ideał takiego blasku i majestatu, tak święty i ukochany namiętnie, że gdy w niedoli osobistej, w zawodach i rozczarowaniach prywatnego życia, w umęczeniu codziennem myśl zwróci się ku niemu, to człowiekowi się zdaje, że jego własne gorycze maleją, i zapomina o nich, i płakać mu się chce, i wkońcu zdaje mu się, że lepszy jest, że już wniebowzięty, odkupiony i zbawiony...


∗                ∗

Od tych myśli żal zwracać się do innych, choćby obowiązek kronikarski kazał. O książkach jednak nie będę dłużej prawił. Leżą jeszcze na moim stole odbitki różnych powieści, drukowanych po pismach peryodycznych. Więc »Z różnych sfer« Orzeszkowej, »Rubin wezyrski« Przyborowskiego, »Słomiany wdowiec« Wilczyńskiego i wiele innych. Powiem o nich w następnej kronice, bo w tej i miejsca już niema, a gdyby było, zabrałyby je inne przedmioty. W zakres moich mieszanin wchodzi i świat sztuki plastycznej i teatr, a w tych światach zjawisk nowych niemało. Na widnokręgu malarskim zaświeciła niedawno nowa gwiazda, po której spodziewano się blasku niemało, a która zgasła za wcześnie — Gotlieb. Kilka obrazów wystawionych dziś u Ungra, kilka szkiców niewykończonych — oto co zostało po tej duszy czującej głęboko. Weselej myśl zwraca się w stronę teatru, tam bowiem świeci nie wspomnienie tylko, ale słońce w pełni sił, żywotności i blasku — Modrzejewska. Nim wyjdzie następny numer »Niwy«, występy jej będą prawie skończone, powiem więc o ich całości; tymczasem wypowiadam życzenie, by na jej duszy wrażliwej pobyt w kraju słodkie tylko wycisnął wrażenia. Starać się o to jest wprost obowiązkiem naszym, płynącym z poczucia sprawiedliwości. Modrzejewska tu pracowała lat kilkanaście, podniosła instytucyę, wyszlachetniła repertuar i smak publiczny, podniosła szacunek dla sztuki i w nas i w aktorach, którzy chcąc nie chcąc musieli dopasowywać się do niej... a nakoniec mimo powodzeń, sławy i uznania, którem otoczono ją za granicą, wróciła do dawnego gniazda. Tu nikt nie zapomniał, czem była i czem jest wielka artystka. Wobec tego przekonania, wobec poczucia, że ona sławy nam przyczynia, a sercem nie opuszcza, choć tysiące rąk wyciągają się do niej za oceanem — nie ostoją się ci, którym wielkość i sława artystki solą w oku się wydaje. Gdzie mówi całą piersią publiczność, tam milczeć musi klika — inaczej bowiem może się zdarzyć, że tchnienie piersi ogólnej pójdzie na klikę jak na świecę i zdmuchnie.
W następnej kronice pomówimy obszerniej o wszystkiem, o czem nie zdołaliśmy pomówić w obecnej. Być może, że owe mieszaniny lepiej z czasem wydadzą się czytelnikom, gdy pióro przyzwyczai się do zadania, a czytelnicy do pióra.

II.
Występy Modrzejewskiej. — Wspomnienie. — Talent i sceptycyzm. — Jako warszawski sceptycyzm się rozpłakał. — Zostań czy pamiętaj? — Warunki miejscowe. — Nieco o teatrze i tem, co się go tycze. — Co lepiej? — Siły wewnętrzne. — Mamy szkołę polską, czy polskie
malarstwo? — Siemiradzki, Czachórski. — Walery Przyborowski. — »Rubin wezyrski«. — Pesymizm mego przyjaciela. — Kobiety i mężczyźni. — Miłosierdzie i miłość. — Frazes i prawda. — Powieści kobiet i czego w nich brak. — Powieść, której autorki nie wymieniam.

Wrażenia, jakie odbiera się w podróży, są jak kwiaty zasuszane w zielniku: zachowują swój kształt, ale tracą barwy i stopniowo blednąc, stają się wkońcu cieniem. Kwiat jednak raz uwiędły nie odzyskuje barwy ni woni, a ze wspomnieniami dzieje się jak z zapomnianą piosenką: niech do ucha jeden takt doleci, a odrazu przypominają się i słowa i nuta. Pamięć jest echem, trzeba tylko, by je jakiś głos rozbudził, a wówczas człowiek nanowo słyszy i widzi i pamięta.
Przypominam sobie oto w tej chwili pierwsze wystąpienie Modrzejewskiej w San Francisco i wszystko co mu towarzyszyło. Widzę noc gwiaździstą kalifornijską, oświecony jasno budynek teatralny, tłumy publiczności płynące do przedsionka i gromadki Polaków zebrane przed teatrem, nastrojone poważnie i uroczyście. Każdy z rodaków wiązał z tem wystąpieniem nie tylko nadzieję przyszłych powodzeń Modrzejewskiej, ale cząstkę miłości własnej narodowej; dlatego w każdem sercu odbywała się walka między wiarą w talent artystki a świadomością, na jak trudny krok się odważyła. Wystąpić na drugiej półkuli, w obcym języku, po ośmiomiesięcznej nauce — wystąpić wobec publiczności nieznanej a szorstkiej — i występować nie jako debiutantka, ale jako wielkość i gwiazda uznana, mająca wybór tylko między tryumfem a upadkiem, było to istotnie szczytem energii i woli, prawdziwem naprężeniem geniuszu, który po cezarowsku rzuca kości ze słowami: Aut Caesar aut nihil! Pod tem wrażeniem weszliśmy do teatru. Potem — pamiętam — w drugim akcie »Adryanny« wśród ciszy oczekiwania ukazała się Modrzejewska. I nie wiem co wówczas czuli inni, czy jeszcze biły obawą serca; wiem tylko, że dla mnie ukazanie się jej było jednoznaczne z tryumfem. Gdy tylko weszła, już byłem pewny, że bitwę wygra na wszystkich punktach. Przedtem nie widziałem jej oddawna, bom siedział w lasach i na wystąpienie umyślnie przybyłem do San Francisco; a więc gdym wówczas zobaczył tę królewską postać, tworzącą na głębokiem ciemnem tle sceny artystyczny obraz, ten profil grecki harmonijny i spokojny — gdym posłyszał ów głos drgający uczuciem i słodyczą, na myśl — sam nie wiem skąd — przyszły mi słowa Oktawa Feuilleta: »Rosweinie, Bóg ci dał wszystko« — i uspokoiłem się zupełnie. Komu »Bóg dał wszystko«, ten musi zwyciężyć. Jest to nie jego szczęściem, ale prawem. Potem też, gdym usłyszał oklaski i okrzyki, do jakich tylko ręce i piersi Far-Westu są zdolne, przyjąłem to jako rzecz naturalną i pomyślałem: Tak było w Warszawie, tak jest w San Francisco, tak będzie... w Warszawie...
Nie omyliłem się. Artystka jak kometa zakreśliła łuk świetlisty od Oceanu Spokojnego aż do Europy; za nią, jak warkocz za kometą, biegł rozgłos, pochwały, podziw i lepsza od tego wszystkiego wdzięczność ludzka za chwile jasne i wyższe, których dostarczyła tym, co na nią patrzali — a potem... Potem artystka przestała być kometą.
Nie wiem, czy w górach jakich, czy nad oceanem, obudził się w niej instynkt ptaka wędrownego, który wraca do gniazda; dość, że wróciła i ona. Italiam lato socii clamore salutant — jakie zaś wzajemnie zgotowano jej powitanie, o ile moje kalifornijskie: »Tak będzie i w Warszawie« sprawdziło się w rzeczywistości — pomówimy.
Prometeuszowy dar zwyciężył. Niezawodnie Modrzejewska, wyjeżdżając z Warszawy, zostawiła tylko przyjaciół w publiczności i krytyce; jeśli zaś tu i owdzie współzawodniczą niechęć, lub zazdrość słały za nią życzenia nienawiści, to o tego rodzaju uczuciach nie chcę mówić, sądzę bowiem, że atrament w moim kałamarzu może się przydać na coś lepszego. Z drugiej strony jednak niepodobna zaprzeczyć, że jej tryumfy zagraniczne zahaczyły tu i owdzie niejedną miłość własną, nawet w naszej publiczności. Każdy z nas jest krytykiem, choćby dla siebie samego; a że przytem po skończeniu pewnej liczby klas, ma się prawo być sceptycznym, każdy więc nawet ze szczerych wielbicieli Modrzejewskiej, przyznając jej wyjątkowy talent, czynił pewne spostrzeżenia: to mu się podobało, a owo mniej; gdyby był Modrzejewską, niejedno grałby inaczej; gdyby ją znał, zarazby jej otwarcie powiedział, że jego zdaniem w takich, nie innych sztukach powinna występować. Słowem: stało się modą nie przechodzić w sądach i uwielbieniach poza pewną miarę pod karą wykreślenia z warszawskich »esprits forts«. Tymczasem cóż się stało? Oto szeroka, samodzielna, stokroć liczniejsza i nie na żarty oświecona publiczność i krytyka bez wahania przeszły ową miarę; artystka, znana tylko w Warszawie, stała się artystką znaną w całym świecie; poważne głosy postawiły ją obok Racheli i Ristori, wogóle zaś uznano ją za jedną z większych żyjących znakomitości scenicznych. Że wobec tego wszystkiego, miejscowemu sceptycyzmowi zrobiło się — jakoś głupio na sercu, łatwo zrozumieć. Ale cóż było robić? Należało, albo dać za wygraną, albo faire bonne mine. Nic naturalniejszego, że chwycono się tego ostatniego środka i naumyślnie napompowano się powagą, wykrochmalono chłodem, zapięto aż pod szyję w szatę surowości — ...i sceptycyzm poszedł na pierwsze przedstawienie w sceptyczniejszem niż kiedykolwiek usposobieniu.
Jak mu było źle na »Adryannie«, Ty jeden wiesz, o Boże, równie jak i to, że jeszcze gorzej na »Julii« — na »Cudzoziemce« zrobiło mu się zupełnie słabo, a na »Damie Kameliowej« nie mógł już wytrzymać i rozbeczał się jak student. A cóż teraz będzie? Udawałeś, o sceptycyzmie, Bóg wie co, a beczałeś — samem widział. Czemuż udajesz? — Ale byłoby z mojej strony okrucieństwem wyzyskiwać położenie; przyznaj jednak, mój miejscowy sceptycyzmie, że miną tylko nadrabiasz, a w gruncie rzeczy masz ogromnie czułe serce, że kochasz swoje znakomitości i wogóle poczciwszy jesteś, niż się wydajesz. Co do mnie, nie biorę ci tego za złe z trzech powodów: raz, że moje »tak będzie« sprawdza się zupełnie, a zawsze miło jest być prawdziwym prorokiem; powtóre, że zwycięstwo nad tobą jest zapewne jednym z najmilszych tryumfów dla artystki; po trzecie, żeś i ty we łzach swoich i w ich szczerości odniósł także nad samym sobą zwycięstwo — a raczej popełniłeś najprzyjemniejsze samobójstwo. Wobec tego można grać teraz w odkryte karty i mówić szczerze. Założyłbym się więc, że dałbyś nie wiem co, gdyby Modrzejewska wyrzekła się roli Krzysztofa Kolumba i została raz na zawsze na scenie warszawskiej, jako jej duchowa przewodniczka i najcelniejsza ozdoba. Nie potrzeba się nawet o to zakładać, bo życzenia takie odzywają się coraz otwarciej w prasie. Słyszałem, że gdy artystka wyjeżdżała do Ameryki, zgromadzona po ostatniem przedstawieniu publiczność wołała: »Zostań! zostań!« Może owo »zostań« wołało za oceanem na artystkę w chwilach największych jej tryumfów i przywiodło ją znowu do ojczyzny. Dziś szczersze to jeszcze głosy, bo poznano, jak źle na naszej scenie bez Modrzejewskiej. Czy jednak ona zostanie? — wątpię. Gwoli ogólnemu pocieszeniu, zastąpię to słowo wyrazem: wróci, ale zostaćby mogła tylko w takim razie, gdyby nasza scena — wogóle nasz teatr nie był tem, czem jest na nieszczęście.
Czem jest? — nie komedyą, nie operą, więcej baletem. Musagietes w »Gazecie Polskiej« powiedział, że teatr jest tylko przydatkiem do baletu, ja zaś muszę się z nim zgodzić, choćby dlatego, żeby samemu sobie nie zaprzeczać.
Nikt nie ogarnia sił tej sceny, nikt nie robi sobie zadania życia z podniesienia jej na stanowisko pierwszorzędnej w Europie. Jeśli widać na niej jakiś ruch — ruch idzie z dołu, góra ziewa i »ambetuje się«. Karność przestrzegana jest nie względem sztuki, ale względem indywiduów. Jest ona rodzajem musztry. Im wyżej zadziera nogi Terpsychora, tem niżej opuszczają głowy Talia i Melpomena. Ale gdy mówię o tem, znowu przychodzi mi myśl, że szkoda mego atramentu, mówię więc tylko dlatego, by powiedzieć: Nie wymagajmyż, by w tych warunkach, w tych zależnościach, musztrach, karbach i biurach została artystka, przed którą świat stoi otworem i która musi czuć przy ramionach coś nakształt skrzydeł. Może na nich lecieć swobodnie, bardzo swobodnie na dalekie widnokręgi; może służyć sztuce — nie nadziei, że po pewnej liczbie lat urzędowania dostanie emeryturę; może być ogniskiem, koło którego wszystko się skupia, nie kręcić się jak słonecznik za jakiemś pyzatem słońca obliczem; może żyć w szerokim świecie artystycznym, nie — w udzielającym audyencye. Należy to wszystko zrozumieć. Należy odczuć, jak skrępowaną w swej artystycznej działalności czuje się tu wyżej uzdolniona osobistość, i wyobrazić sobie położenie wielkości, która dlatego właśnie, że jest wielkością, czuje się jednocześnie ciężarem. Kto sobie z tego zda sprawę, ten zamiast: »Zostań!« będzie wołał tylko: »Pamiętaj!« Gdybyż przynajmniej zostać było to służyć narodowej scenie — słodkoby było zostać; ale zostać i skarb wydawać po groszu i marnować się — to żadna zasługa, a ciężka dola.
Takie moje zdanie, na którego poparcie mógłbym przytoczyć liczne dowody, zwłaszcza, że chodzi mi tylko o przekonanie czytelników; a że tam komuś mogę się niepodobać, tem gorzej dla owego kogoś. Niniejszem wymierza się sprawiedliwość. Publiczność, która płaci i podtrzymuje instytucyę, ma prawo wymagać, by instytucya spełniała jak należy swe zadanie. Ma np. prawo żądać opery — nie takiej, której jedynem świadectwem uzdolnienia są włoskie nazwiska artystów, kończące się na: ryczy, kwiczy i t. p., ale polskiej opery złożonej ze śpiewaków, jak Mierzwiński, Kochańska, Machwicówna, Czechowska i t. d. Na sezon, za te same pieniądze, które płacimy Włochom, moglibyśmy mieć owe gwiazdy, gdyby tabakiera nie zapominała o tem, że nie nos dla niej, ale ona dla nosa — i że jeżeli wolno jej częstować nos tabaką, jaką się jej podoba — naszym rękom wolno nie sięgać do kieszeni i nie płacić — jeśli nam się podoba.
Powiedziawszy to, będę mówił o czem innem, zwłaszcza, że z przeszłej kroniki czekają na mnie zaległości. Pewne objawy z dziedziny umysłowości lub artyzmu, jeśli nie tłómaczą, to przynajmniej doskonale się objaśniają przykładami poczerpniętymi ze zjawisk przyrody. Gdybyśmy sobie wyobrazili, że np. pewna siła zewnętrzna zamknęła krater jakiegoś nie tylko nie wygasłego ale przeciwnie pełnego czynnych sił wewnętrznych wulkanu — łatwo odgadnąć — coby się dalej stało. Oto po licznych wstrząśnieniach potworzyłyby się mniejsze ujścia, któremi siły wewnętrzne wydostawałyby się na wierzch. Tak zapewne dzieje się i w społeczeństwach. Żydzi za czasów babilońskich siedzieli nad rzekami babilońskiemi i grali na harfach. Muzyka zastępowała im wszystko. Grecy nic nie utworzyli za czasów rzymskich, bo zmarli pierwej duchowo niż politycznie; włoski geniusz w średniowiecznem rozdrobnieniu państwowem strzelał na zewnątrz ślicznym kwiatem sztuk pięknych.
Gdybyśmy przez szkołę chcieli rozumieć nie tylko twórczość polskich malarzy, ale i wybór wyłącznie swojskich przedmiotów, tedy albo szkoła polska nie istnieje, albo musimy z niej wyłączyć wszystkich artystów czerpiących przedmioty w innych dziejach, w innych krajach, w innych widnokręgach. Ale w takiem ścisłem znaczeniu nie istnieje ani szkoła francuska, ani niemiecka, ani żadna inna. Benjamin Constant we Francyi maluje rzeczy wschodnie; Gérôme czerpie natchnienie w świecie rzymskim, Cabanel malował sielankę grecką, Doré plagi egipskie i wogóle przedmioty biblijne; w Niemczech, Kaulbach, Pilloti, Max, Makart i inni zwracają się to do klasycyzmu, to do wieków średnich; w Anglii tak zwani prerafaelici czynią usiłowania wskrzeszenia takiego malarstwa, jakie we Włoszech kwitło w XIV i XV wieku. Wyobraźnia więc artystyczna szuka form plastycznych tam, gdzie chce. Nie istnieją również dzisiaj sposoby malowania właściwe wyłącznie pewnym krajom, mistrzom i przekazywane jako tajemnicza tradycya następnym pokoleniom. Ale mimo pozornego eklektyzmu duch narodowy wyciska wszędzie właściwe sobie piętno na wszystkich swych dziełach, skutkiem tego istnieje malarstwo francuskie, niemieckie, angielskie i t. p. Jak się to dzieje? — trudno powiedzieć, a jednak tak jest. Jakże się dzieje, że pomiędzy pisarzami piszącymi w jednym i tym samym języku, każdy ma swój własny styl? Syntezą tych stylów indywidualnych jest styl narodowy, syntezą narodowych — epoka. W ten sposób nie istnieje w ścisłem znaczeniu szkoła polska, ale istnieje malarstwo polskie. Być może, że cecha jego, bez względu na wybór przedmiotów, polega na właściwem zrozumieniu i odczuwaniu duszy ich, na wyrazie psychicznym, na takiem połączeniu barw, cieni, świateł i osób, w którem idea przeważa do pewnego stopnia kształty. Zresztą o bliższe szczegóły pytajcie tych domorosłych estetyków, którzy na każde pytanie dają bez wahania kategoryczną odpowiedź. Dla mnie są to rzeczy bardzo nieujęte i wogóle więcej je czuję niż mogę wypowiedzieć, a przytem jestem tylko lubownikiem, nie znawcą. Wiem tylko, że widziałem dużo dzieł sztuki, a myślałem i czytałem o nich trochę. W tem, com powiedział o stylu narodowym i jego piętnie, które wyciska na wszystkich dziełach, mógłbym się powołać na powagę choćby takiego Taine’a, ale byłoby to odchodzić od przedmiotu. Ściślej mówiąc, gdy patrzę na »Świeczniki chrześcijaństwa«, lub na »Hamleta« Czachórskiego, którego dziś oglądają wszyscy, widzę poza akademicznością tych dzieł, poza ich przedmiotem, poza rzymsko-monachijskim stylem coś takiego, co widać w twarzy konającego gladyatora na Kapitolu: myśl i oczy zwrócone ku rodzinnym borom sosnowym...
Walery Przyborowski napisał powieść pod tytułem »Rubin wezyrski«. Treścią powieści są te dobre czasy, w których oszczercę można było zmusić do odwołania potwarzy, przyłożywszy mu lufę pistoletu do paszczy, albo nóż prawa do gardzieli. Tak mniej więcej postąpił spotwarzony porucznik ułański Kosa, a potem zapewne ożenił się z panną, w której się pokochał, o czem zresztą kronika milczy. Wypada to trochę na jej szkodę, bo porucznik z początku kocha prawdziwie, czytelnik radby więc wiedzieć napewno, czy Numa poszła za Pompiliusza. Zdaje się jednak, że tak. Tacy ludzie jak Kosa mają zwykle »serce« wierne. Ostatnie to słowo kładę w cudzysłowie, wyrażenie to bowiem Ouidy nie moje. Pewien mój przyjaciel twierdzi, że Ouida niewłaściwie kazała mieć »takie serce« kobiecie, albowiem mają je tylko mężczyźni. Co do mnie, nie chcę sprawy rozstrzygać na niczyją wyłączną korzyść, przypominam sobie jednak, że pewna dama, pytana przeze mnie: dlaczego spotkawszy biedaka umierającego z głodu, daje mu grosz? — odpowiedziała: »Dlatego, że miłosierdzie jest piękną cnotą«. Otóż założę się, że mężczyzna, dający grosz, nie daje go dla tak idealnego celu, ale poprostu, że żal mu biedaka, który nie jadł. Miłosierdzie zapewne jest piękną cnotą — wy jednak, o Minosie, Radamantesie i Eaku! wy o sędziowie sprawiedliwi! rozsądzicie kiedyś, kto daje z lepszem sercem, kto daje poczciwiej i komu dać w skórę, a komu nagrodę po śmierci? Ja w imieniu wszystkich starzejących się kawalerów rzucam w nieskończoność inną melancholiczną uwagę; czy i z miłością dzieje się tak samo? czy »wietrzna istota«, czy »puch marny« oddaje swe serce dlatego tylko, że miłość jest wzniosłem uczuciem? Więc jeśli tak, to o osobę mniejsza — quare tristis incedo, ja i moi przyjaciele. Bardzo nam przyjemnie! A jednak rzecz dziwna! Ludzie wielce doświadczeni mówią, że gdy mężczyzna kochający kładzie pod nogi ukochanej swoje »serce«, w oczach mu wówczas ciemno, myśli się mącą, dusza mu ucieka w nieskończoność, krew bije ciężko w skroniach, w gardle go ściska, i tylko kocha, i słów znaleźć nie może, i mówi niezgrabnie bez stylu, bez ładu, głupio nawet, ale z akcentem jakiejś serdecznej prawdy i serdecznego uczucia. Kobieta przeciwnie, biorąc rzecz teoretyczniej, znajduje zawsze frazes mniej więcej wzniosły, mniej więcej stylistyczny, mniej więcej... pusty, moi przyjaciele! Poniekąd sprawdza się to i na autorkach. Były na świecie i są znakomite talenty niewieście pisarskie; otóż talentom tym, jako literat, zarzucam otwarcie, że w dziełach ich, począwszy od pani George Sand, a skończywszy na Orzeszkowej i Morzkowskiej, miłość nie przemawia nigdy przerywanemi słowy, po prostu, niezgrabnie ale z głębi wnętrzności, natomiast zawsze znajduje frazes. Orzeszkowa ma znamienity dar spostrzegawczy; jej typy są prawdziwe. O ile dotyka zagadnień społecznych, o ile rozumuje lub kreśli postacie działające w sferze myśli i społecznego czynu, o tyle postacie te są żywe; gdy im przyjdzie zakochać się — deklamują. Bohaterowie i bohaterki Morzkowskiej mówią czasem bardzo gwałtownie, ale miłość traktują jako coś transcendentalnego, jako doktrynę lub dogmat raczej, niż jako uczucie. Per Baccho! mocniej należy szarpać za tę strunę! zęby zacisnąć, czuć samej, płakać. To przecie płomień, który żarem powinien przejąć wszystkie karty książki; to nie idea — to siła; to nie doktryna — to ból lub szczęście; to nie dogmat, w który wolno wierzyć lub nie wierzyć — to prawo natury; to upojenie, zapomnienie życia, radość, rozkosz, zbawienie.
Ach! gdy słyszę starą, kwaśno słodką pannę fastrygowaną pseudo-postępowemi nićmi najnowszych doktryn, przybraną w strzępki wiedzy, poobrywane z płaszcza powag dzisiejszych, taką pannę, która w powieści mówi do swego galopanta: »Kocham cię całym moim organizmem!!!« chociaż mi serce nie pęka, śmiech mnie bierze. Jak to pani? czy istotnie »całym organizmem«? Więc także za pomocą odcisków, przełyku, przepony, trzustki, gruczołu pankreatycznego i innych równie interesujących przyrządów? A czy przy takiem jednostronnem użyciu całego organizmu nie zjawiają się lekkie niedyspozycye? Nie — moje panie! Nie nas brać na cały organizm! i nie czytelników, posiadających trochę smaku na takie powieści. Jednakże przez Bóg żywy! niechże mnie nikt nie posądza, żem ten cały »organizm« znalazł w powieści której z naszych bardziej znanych autorek, i że do którejkolwiek piję, pisząc o tem. Gdziem i kiedy znalazł taką powieść, mniejsza o to; dość, żem ją czytał, nazwiska zaś jej autorki nie wymienię, bo mogłaby mnie znienawidzieć, lub zagrozić mi »całym swoim organizmem«, czegobym sobie mocno nie życzył.

III.
Pieśni Heinego. Przekład Aleksandra Kraushara. Wydanie nowe i uzupełnione. Warszawa 1880. Nakładem Gebethnera i Wolffa.

........................
Częstokroć na szyldwachu nudy mnie dręczyły...
Czasem bojaźń przelotna... (to wady chroniczne);
Chciałem umysł orzeźwić, pokrzepić swe siły,
Więc świstałem przez zęby piosnki satyryczne.
........................
........................

Wkońcu poeta mówi, że mu pierś pękła. Jakoż oddawna już leży on w cieniu drzew cmentarza na Montmartre.
Dziś, mówi o nim jego tłómacz, że gdy ćwierć wieku przeszła nad ową mogiłą, zapomniano o błędach człowieka, aby uczcić w nim męża idei, głębokiego myśliciela, niezrównanego poetę i jednego z najświetniejszych satyryków, jacy kiedykolwiek działali na polityczno-literackiej arenie...
Czytelnik zgaduje zapewne, że mowa o Henryku Heinem.
Błędy życia, okupione męczeńskiem życiem i męczeńską śmiercią, istotnie zbladły. W pamięci ludzkiej, ta biedna głowa, schylona niemocą na piersi, budzi już litość, nie zawiść, i tylko... »pieśń gdzieś leci echowa«.
Echo to ozwało się i u nas. Mamy przed sobą tom Heinego w przekładzie Aleksandra Kraushara. Są to pieśni liryczne, przeważnie poświęcone miłości. »Wiarą Heinego, mówi tłómacz, było piękno, harmonia; więc szukał tej harmonii wszędzie: w podaniach biblijnych, w poematach starych Indyi, w Nibelungach, w księdze dziejów ludzkości, w symfoniach Betowena, w obrazach Ary-Szefera i w sercu kobiety przedewszystkiem«.
W sercu kobiety nie tylko szukał — ale i nie znalazł. Szczerze mówiąc, nie wiem jak nazwać tę historyę zmarnowanych usiłowań: powszednią czy wyjątkową? Kiedy pomyślę, że niema prawie ani jednego poety, któryby nie odebrał listu, że »Ona« idzie za mąż za jakiegoś obywatela wiejskiego lub miejskiego, z mniej więcej czystą hipoteką, wówczas po pierwsze: dziękuję Panu Zastępów, że nie jestem poetą; powtóre, ubolewam, że nie jestem wiejskim lub miejskim obywatelem; a po trzecie: historya wydaje mi się tak powszednią, tak starą i powtarzającą się bez końca, jak następstwo nocy po dniu. Biografowie poetów mogliby mieć pozostawione w życiorysach puste miejsca, w które należałoby tylko wpisać w swoim czasie imię nieszczęśliwego i tej, która zdradziła.
Z drugiej strony, jak tu nazwać powszedniemi dzieje złamanych serc, skoro te serca należą do wybranych, a właśnie filistrowie nie tylko wychodzą cało z miłosnych klęsk, ale żenią się, mają dzieci, żyją długo, a wkońcu opatrzeni i t. d. — przechodzą w spokoju do spoczynku wiecznego, przyczem zwykle »stroskana żona zaprasza krewnych i przyjaciół«. Za poetyczną trumną rzadko kiedy idzie »stroskana żona«. Dlaczego tak bywa — nie umiem wyjść z wątpliwości, a co gorsza, mógłbym z nich wyprowadzić pewne wnioski na niekorzyść poezyi wogóle, choćby w myśl wiersza Syrokomli:

Komu, ty muzo, usiądziesz na karku,
Tego już rozum nie złapie...

Od czasu jak Aspazya po śmierci Peryklesa wyszła za handlarza wołami, poeci powinniby być doprawdy roztropniejsi, ale widać cięży już nad nimi jakiś fatalizm. Z pewnego punktu widzenia, rzecz mogłaby się wydać bardzo śmieszną; boć jeśli orzeł łapie się na lep, na któryby pierwszy lepszy szczygieł wziąć się nie dał, świadczy to wprawdzie o różnicy między orłem a szczygłem, ale na korzyść pierwszego nie przemawia. Gdybym był poetą i miał na zawołanie Orfeuszową harfę, to myśląc o tem, targałbym jej struny w złości. Na Jowisza! Co to za dziwny objaw w dziedzinie ducha! Słuchajcie tylko: z jednej strony jakaś Anielcia, Zosia, lub Ludka: lat dwadzieścia, włosy jasne, oczy niebieskie, wzrost mierny, stanik mierny, nos i broda mierne, inteligencya mierna, trochę fortepianu, świadectwo z pensyi, usposobienie lekko poetyczne, dużo fałszywego apetytu, skłonności do roli anioła... w braku innego zajęcia — serce.. w lewym boku, na sumieniu kilku studentów różnych fakultetów: z drugiej strony Mickiewicz, Słowacki, Musset lub Heine...

Pensyonarka prowadząca na nitce Prometeusza! Dziwne, kankanowe zestawienie, a sytuacya godna buffy Offenbacha. A jednak wielki samotnik daje się prowadzić, bo kocha: i oto dramat rozpoczęty. Olbrzym robi się dla dziewczyny zwykłym śmiertelnikiem. By nie przerastać jej głową, kładzie się u jej nóg, sam staje się dzieckiem, zbiera kwiaty, a z nimi razem jej uśmiechy i wejrzenia; rozpamiętywa słowa, staje pod jej oknami jak student, błagalnym wzrokiem spogląda na jej rodziców i krewnych: zrzekłby się wszystkiego dla niej: sławy, wielkości, duszęby oddał na potępienie, ciało na męki. On, który ogarniał sercem świat cały, on, który kochał piękno boże, ludzkość, naturę, słońce, błękitną głębinę nieba, majowe blaski, róże rozkwitłe, tajemną muzykę przyrody, woła omdlały i osłabły z miłości przy ukochanych nogach dziewczyny:

Ich liebe sie nicht — ich liebe alleine:
Die Kleine, die Feine, die Reine, die Meine!

Co w tobie jest? jakąż siłą tajemną obdarzyło cię, dziewczyno, przeznaczenie, że dusza samotna oderwać się od ciebie nie może; serce wlecze się za tobą, jak pies pokorny za panem, a myśl krąży ustawicznie koło twej jasnej głowy? Czy ty jesteś naprawdę aniołem, naprawdę czemś boskiem? Czemu na twój widok jasność napełnia oczy, a taka mocna tęsknota ogarnia, gdy znikniesz? Ty maleńka, ciężysz tak szerokim ramionom, że gną się pod tobą, jak barki świętego Krzysztofa z legendy pod ciężarem Dziecięcia-Zbawiciela! Czy ty nie jesteś tą pospolitą dziewczyną, jakich tysiące siadują w oknach i na balkonach ulic miejskich?
Nie jesteś — bo oto Prometeusz, ze światła, które niebu wydarł, uczynił aureolę naokół twej skroni; kłąb chmur i sierp księżycowy podłożył ci pod stopy, siłę ci swą oddał, sławę dla ciebie zdobył i tyś już nieśmiertelna, jak Aspazya, jak Beatrix, jak Laura, jak Maryla, jak Ludka...
Czem jesteś sama w sobie? — nie wiem; ale widzę cię w blaskach, których światło odkrywa mi i akt ostatni dramatu między nim a tobą. Oto dzika okolica: powietrze drży od huku piorunów; przepaści i skały. Przy jednej z nich, tytan połamany bólem, napróżno szarpie za łańcuchy, by odgonić sępa pożerającego mu wnętrzności; z drugiej strony, ty, Aspazyo, wychodzisz za handlarza wołami; ty, Lauro, masz dwanaścioro dzieci; wy, Maryle i Ludki, szukacie obywateli wiejskich lub miejskich z mniej więcej czystą hipoteką.
Panie zastępów! jakże Ci dziękuję, żeś mnie nie stworzył poetą, a jak ubolewam, że nie handluję wołami i nie jestem ani miejskim, ani wiejskim obywatelem!
Ale mniejsza z tem! Skądinąd winniśmy Laurom, Marylom i t. p. wdzięczność, bo za ich sprawą sęp wprawdzie szarpie wnętrzności Prometeuszom, za to jednak, od strony skał męczeństwa, »pieśń gdzieś leci echowa«.
W ten sposób rodzą się elegie Tybulla, sonety Petrarki, Mickiewiczowskie »Dziady«, aż do urodzin Konrada, tęczowe poematy Słowackiego...
W ten sposób urodziła się i księga pieśni Heinego.
Czem jest ta księga? Wielkim kodeksem miłości, kroniką życia z chwil, gdy ono coś warte, pieśnią naprawdę echową, bo słowom jej odpowiada echo we wszystkich sercach młodych, tkliwych, kochających.
Tłómacz nazwał ją symfonią miłości. Allegro opisuje jej rozkwit w cudnym miesiącu maju, wśród kwiatów, traw, rozmaitych drzew i śpiewu ptaków. — Ale maj kończy się, więc allegro przechodzi w smętne adagio — a wreszcie kończy się szalonem scherzem i... porwaniem strun w lutni... w piersi...
Kim i czem więc byłaś, ty, dla której wyśpiewano symfonię? Niczem. — Co w tobie było? Nic. — Takich kwiatów, jak ty, setki na każdej łące. Mogłaś bezpiecznie zdobić dziurkę od guzika w surducie pierwszego lepszego kantorowicza, kancelisty, bakałarza albo w najlepszym razie, kapitalisty bez innego zajęcia. Dopiero gdy on ubrał cię w duszę własną, wypiękniałaś dla niego, bo oddał ci, co w nim samym było najpiękniejsze. Więc, oto poeta mówi jak się stało:

W prześlicznym miesiącu maju,
Gdy tryska kwiat z ziemi łona,
I w mojem sercu zakwitły
Pierwszej miłości nasiona.


W prześlicznym miesiącu maju,
Gdy ptaszę śpiewa z zapałem,
I ja mych uczuć wybrance
Wszystkie pragnienia wyznałem.

Potem cały urok wiosny z natury i z własnej piersi przeniósł na nią. Nie kocham już (woła) róż, lilii, słońca, gołębi:

... Ich liebe alleine
Die Kleine, die Feine, die Reine, die Meine.

Słychać w tem zachwyt, echa leśne, dzwonki trzód i jakiś ciepły oddech wiosny. Ach! to tylko szkoda, że »w księdzu Kefalińskim znika Szekspir«. Wyrażenie tłómacza:

...lecz kocham jedynie
Piękną, milutką mych marzeń boginię.

nie zastępuje tej uroczej rytmiki: »Die Kleine, die Feine, die Reine, die Meine« ani tej pieszczoty wyrażenia, z której tryska prawdziwe uczucie. Nie mając pod ręką oryginału, nie mogę co chwila porównywać tekstu polskiego z niemieckim i muszę się posługiwać pamięcią, która zawodzi. Niech mi wolno jednakże będzie wypowiedzieć, że w tego rodzaju przekładach dosłowność nie jest rzeczą główną. Tłómacz niech używa słów jakich chce, byle uchwycił istotę poetyczną wieszcza, duszę jego, takie właściwe wyrażenie lub taką rytmikę, które stanowią »jaźń« poetyczną. Przekłady Odyńca np., tak powszechnie podziwiane, dalekie są od dosłowności, ale zachowują poetyczność oryginału. P. Krausharowi często tego brak, więc i przekład wychodzi sucho, pospolicie. I jemu jednak trafiają się i szczęśliwsze zwrotki, jak np.:

Gdy się w twe cudne oczy wpatruję,
Nikną wnet moje cierpienia;
A gdy usteczka twoje całuję,
Boleść ma w rozkosz się zmienia.

Poeta ciągle jeszcze nuci pieśń szczęścia. Niema takich barw i blasków w niebie i na ziemi, w któreby nie ubierał kochanki. On ją miłuje jak źrenicę oka swego, otacza, ogarnia, woła za nią i pragnie jej. Wszystkie odcienie uczucia, jakie objawiają się rozproszone w tysiącach piersi, tworzą jeden skarb w jego sercu; dlatego to uczucie staje się prototypem innych, dlatego każdy w niem znajdzie znajomą sobie nutę, własne pragnienia, obawy, własne szczęście i porywy — dlatego każdy odczuje poetę i zrozumie.
Więc oto np. woła:

Oprzyj swe usta o moje usta,
A łzy nam z oczu popłyną;
Oprzyj swe piersi o moje piersi,
Wnet się z nich ognie wywiną.

Ale po tych porywach zmysłowych nadchodzą i chwile cichego rozmarzenia, jakiejś dziwnej błogości serca, w których dusza jest jedną wielką, łagodną muzyką; człowiek roztapia się w miłości, jak kropla wody w morzu, zapomina o sobie, o świecie — przestaje pragnąć zmysłami, śni... Wówczas, w cichy wieczór letni, słychać głos jego senny i omdlały:

Kielichom lilii marzącej
Tchnienia mej duszy udzielę,
A kielich lilji wydzwoni
Piosnkę o moim aniele...

Zasypia z jej obrazem pod powiekami, budzi się z myślą o niej. Przetwarza się w nim dusza. Wchodzi w ten okres, w którym wszystko widzi przez nią — przez wybraną. Co mu świat! co mu nauka! co mu mędrcy! Na cokolwiek wzrok zwróci, widzi ją. Jakże mu śmieszny wydaje się np. astronom, śledzący obroty gwiazd i pragnący znaleźć klucz do ich tajemnic! Oto on, bez żadnej nauki, wie, czem są gwiazdy. Najpiękniejsza to Ona, najbliższa jej — to on, a harmonia sfer to ich miłość... Im tak dobrze we dwoje, szybować jako żórawiom ponad światem. Dokąd on ją zawiedzie?

Na skrzydłach pieśni niebiańskiej
Z tobą, o luba, popłynę;
Tam — ponad brzegi Gangesu,
Gdzie znam ustronie jedyne...

Innym razem lecą tam, gdzie:

Drży piękny kielich lotosu,
O jasnej zorzy rozkwicie...

Miłość przechodzi następnie w ubóstwienie:

Madonny cudne oblicze
Zdobią kwieciste opony;
Podobne wdzięki dziewicze
Mój anioł ma ubóstwiony.

W czasie tych lotów pod niebem w najdalsze ustronia ziemi nagle powstaje między nimi nieporozumienie. Czegóż bo to chcą od niej? Ona nie może wiecznie latać: nie jest ptakiem. Ona, dobrze wychowana panna, musi stosować się do tego, co jest przyjęte; musi bywać, i wogóle żyć tak, jak panienki żyją na świecie, a on ją rwie w jakieś niebywałe kraje, każe się zapominać, każe jej usta kłaść sobie na usta, co jest wprost nieprzyzwoitością! Coby na to powiedziała mama, która w takich razach bardzo jest surowa, albo ojciec, do którego przecież trzeba mieć zaufanie! Ten stosunek męczy ją, a ten pan Henryk Heine nie przystaje jakoś do miary, która służyła jej dotychczas w ocenianiu ludzi. Wcale oto nie jest podobny do pana radcy, pana profesora, do przyjaciela domu... do kuzynka, a to tacy przyzwoici ludzie! Pan Heine jest jakiś dziwaczny, wygląda jak wilk; często trudno go zrozumieć; nie wiadomo czego chce, i wogóle mówią, że nie jest dobrą partyą... Zresztą rodzice jej nigdyby się nie zgodzili, a ona, jako dobra córka... Przyjaciółce powiedziała wprawdzie: ...Mais je vous dis, ce pauvre Heine, il est amoureux fou!... bo uważa, że ją to dobrze stawia między pannami, ale seryo nic w tem nie było i nie może być... Trzeba nawet zaraz zerwać te stosunki — bo on jest zbyt egzaltowany i może ją skompromitować...
I stosunki zostały zerwane.

Dziś w wieczór u nich zebranie,
Dom świeci blaskiem, jak w dzień;
Tam, na tle szyb kryształowych,
Smagły przesuwa się cień...

Mnie, stojącego w ciemności,
Nie sięga bystry twój wzrok,
I wejrzeć ci niepodobna
Tu — w serca mojego mrok.

Chmurne me serce cię kocha,
Lecz ból straszliwy je rwie,
I pęka, i krwią się zalewa,
Lecz tego nie widzisz — nie!

Ach! Maj przeminął, »róże zwiędły, czara wychylona i pieśń gdzieś leci ode mnie echowa«. Więc on już z ulicy patrzy na zebranie u nich? Ból go zmęczył, tęsknota zwyciężyła — dumy zbrakło i poszedł pod okna. Na tle szyb przesuwają się coraz inne cienie: który z nich należy do niej? »Chmurne me serce cię kocha, — szepcze drżącemi wargami — lecz ból straszliwy je rwie!«
Nie tylko ból, ale i gniew — i upokorzenie. Rozumie to dobrze, że ona tam bawi się, uśmiecha, tańczy i że — o boleści i wstydzie! — on ani razu nie przyszedł jej na myśl — on! — Heine! Lada czarny frak i białe mankietki, lada głupiec z binoklami czy bez binokli, lada pokurcz ludzki o wykrochmalonym gorsie ma prawo być tam, siąść przy niej, patrzeć na nią, mówić z nią! — mysz, pies, kot, mucha, ma prawo wlecieć pod ten dach — tylko on nie ma prawa — on — Heine! Gdyby mu je dano — możeby z niego nie korzystał — może pierwej umarłby, nimby tam poszedł — ale nie ma prawa!
I tak na zawsze. Będzie pogardzał sercem własnem, ale kochać nie przestanie; będzie pogardzał głową, która myśli o niej, ale myśli nie oderwie. Choćby nikt o tem nie wiedział, czuje się upokorzonym wobec siebie samego.
Do tych zgryzot, udręczeń i bolesnych rozmyślań dorzuca wreszcie swojego ciężaru: niepewność i nieświadomość, a przed oczyma poety zarysowywa się chwilami pytanie; skąd wiesz, że ona zapomniała? że nie cierpi na równi z tobą? a jeśli tak jest, czemże jesteś ty, który w koronę cierniową na jej anielskiej skroni wplatasz jeszcze twoją pogardę? Wtedy, ile serce ludzkie pomieścić może kochania i litości, tyle ich drga w piosence poety. Im dusza bogatsza, tem więcej w niej tych przejść psychicznych, odcieni, rzutów, akordów. Jest to jakby instrument o nieskończonej ilości tonów, stąd też na każdy odcień bólu, tęsknoty, radości, gniewu, nadziei i zwątpienia — dźwięk w niej osobny. Czasem poeta zmęczony zapomina o wszystkiem, miłość przezwycięża gniew i żal. Dowodem pieśń XXXI:

Gwiazdko złota na chmur fali,
Pozdrów lubą mą w oddali —
Powiedz jej, że mimo zdrady,
Tęsknię za nią, chory, blady.

Czasem sądzi, że to złość ludzka wbiła się klinem w ich szczęście i mówi:

Wiele ci o mnie mówili,
A cierpką była ich mowa;
Lecz co mą duszę dręczyło,
O tem nie rzekli ni słowa.

W ostatniej zwrotce znów ogarnia go rozpacz, poczucie upokorzenia i pogarda:

A jednak rzeczy najgorszej
Nie dosłyszały twe uszy,
Tę rzecz najgorszą, najgłupszą,
Ja sam tłumiłem w swej duszy.

Tłumił i nie przytłumił. Jego pogarda, ironia, złość, żal, to tylko różne mniej lub więcej bolesne formy miłości — i sam się łudzi, gdy mówi:

Nie szemrzę już — choć serce pęka moje,
Straciłem cię, lecz gniew już przycichł we mnie.

Oto zaraz w następnej pieśni pęka ten sztuczny spokój:

Tak! Nędzną jesteś, lecz już znikł mój gniew:
Luba! Nam obu nędznymi trzeba być.

Śliczny ten wiersz kończy się słowami:

Na ustach twych ukryty bólu ślad?
Tajemna łza chce blask twych oczu zćmić;
Dumną twą pierś tajemny gryzie jad;
Nam obu, luba, nędznymi trzeba być.

Na nieszczęście, przekład mniej tu dopisał niż gdzieindziej. Pominąwszy użyte dla rytmiki wysoce niepoprawne wyrażenie: obu, zamiast: obojgu — tłómacz niewłaściwiej jeszcze używa wyrazu: nędzny, zamiast: biedny, nieszczęsny (elend). Pierwszy z tych wyrazów ma znaczenie pogardliwe, poeta zaś chce tu powiedzieć: cokolwiek się stanie, nie zapomnisz mnie — i będziesz nieszczęśliwą. Napróżno ubierzesz się w szyderstwo, w dumę — nie zapomnisz. Przypomni ci mnie sumienie, będzie przypominał lada wypadek, kwiat, słowo — i będziesz nieszczęśliwą jak ja: nie znajdziesz spokoju, jak ja.

Jest to wielka pomyłka wielkiej duszy. Jak ona go mierzyła filisterską miarą, dobrą dla jej znajomych mieszczuchów, tak on teraz mierzy ją skalą własnego uczucia. Sam jednak spostrzega tę pomyłkę i prostuje ją w słowach:

I splotła dłonie węzły ślubnemi
Z największym głupcem na bożej ziemi.

Tak było dla niej lepiej i... na nieszczęście, może stosowniej. Powoli i on zaczyna się na tem spostrzegać, coraz też częściej drga w jego słowach szyderstwo. »Raz spotkałem się z rodziną mej bogdanki, — mówi w pieśni VI. — Mówiono, żem się nie zmienił, że tylko trochę schudłem i zbladłem; ja pytałem także o wszystkich, nie pomijając i pieska domowego«, a potem:

Potem rzuciłem z nienacka
O zdrowie... lubej, pytanie...
Na co mi dano odpowiedź:
Pani w »odmiennym« jest stanie.

Tłómacz pisze: »że pani w innym jest stanie«, co nie jest dość jasne. Pieśń się kończy w tem miejscu, niewiadomo więc, jak poeta przyjął miłą wiadomość. Ale nie był to koniec jego męki. Żył jeszcze dla niej sercem i duszą. Tworzył sobie świat bardzo grobowy, w którym o niej tylko mowa. Raz zdawało mu się, że umarł, wtem zapukał ktoś do mogiły:

Czy nie powstaniesz, Henryku?
Świta blask gwiazdy jutrzniowej;
Powstali wszyscy umarli:
Zaczął się taniec życiowy.

On chciał już sen wieczny porzucić, ale wszystkie rany mu nabrzękły krwią — i nie mógł powstać. W tym świecie wiecznego snu i milczenia, ona była przy nim. Losy ich nie były wspólnymi na ziemi, więc niech śmierć będzie wspólną i cichą syntezą życiowych omamień. Choć chwilę być przy niej... choćby w grobie wydało mu się szczęściem. Ale czas płynął, serce pękało i schło, kres istoty uczucia zbliżał się. Oto księga miłości przechodzi w księgę pamiątek. Wspomnienia te są tylko bólem. Sława przyszła, szczęście nie przyszło:

Jestem niemieckim poetą,
Znanym w niemieckiej krainie,
Gdzie o najlepszych jest mowa,
I moje imię tam słynie.

»Gdzie zaś mówią o bólu największym, tam mówią i o moim«. Przekład nie oddaje znowu istoty pieśni, która polega na zestawieniu sławy z bólem. W ostatnim wierszu, zamiast: »Tam o mnie także jest mowa«, należało powiedzieć: Tam i o moich jest mowa, t. j. o moich mękach. Nic też boleśniejszego i bardziej poważnego niż większość fragmentów »Powrotu«. Balsamem na podobne nieszczęście mógł być tylko szał, upojenia życiowe, rozkosz, choćby zatruta. W takich chwilach mogło przecie się wydawać, że »Nowa wiosna« nadchodzi. Nie jedne objęcia otwierały się gorączkowo na widok poety... więc rzucał się w nie z całym cynizmem niewiary. Ścigając szyderstwem głupotę ludzką, wymierzał cyniczną sprawiedliwość własnej naiwności, własnej młodzieńczej wierze w miłość, w przyjaźń, w uczciwość. Pod gorączkowem tchnieniem jego więdło podłe zielsko ludzkie, ale więdły nieraz i kwiaty. Życie wydało mu się jednem płaskiem, głupiem, czczem, a zarazem i strasznem Scherzo. Ludzie drżeli przed jego uśmiechem, który odbierał im jedyne podpory życiowe. Ale też i w nim razem z duszą wyczerpywało się ciało, siły, zdrowie, i oto zbliżał się kres...




— Doktorze! muszę ci wydawać się dzisiaj bardzo głupi — pytał chory, sparaliżowany człowiek, którego powieki nie podnosiły się już ze źrenic.
— Dlaczego? — pytał doktor.
— Oto był u mnie przyjaciel, i zamieniliśmy myśli...
Szydził do ostatka. Kto zna straszliwy swym cynizmem wiersz o tej, »która się śmiała«, temu w głowie nie może się pomieścić, że w tej samej duszy anioł wyśpiewał niegdyś »Wiosnę«.
Ale ćwierć wieku przeszła już nad jego mogiłą — zapomniano o błędach człowieka, a księga pieśni pozostała, szczera, czysta, pełna prawdy; każde serce ludzkie odnajdzie w niej własne losy i odpowie jej, jak odpowiada wołaniu echo leśne.
W tem leży znaczenie tej miłosnej epopei.
Zresztą mówią, że w duszy straszliwego szydercy do ostatniej chwili płakało coś za ową »wiosną«, a może i za tą, która była najpiękniejszym jej kwiatem.
Co się z nią stało? Zapewne poszła za mąż, miała dzieci, trzy lub cztery pokoje od ulicy, potem zmarszczki, a potem... mniejsza o to!

IV.
Bratnie dusze. — Portret Modrzejewskiej. — Marya Konopnicka.

»Pierwszą część wykonał artysta, inne literat, którego obowiązkiem jest skończyć powieść«, słyszałem takie zdanie o ostatnim utworze Sewera, zatytułowanym: »Bratnie dusze«, i zgadzam się z niem. Niedość jest ułożyć sobie plan powieści, wymyślić osoby, intrygę i zakończenie; trzeba jeszcze widzieć wyobraźnią owe postacie, i kochać je, i umieć całą moc subjektywnego uczucia przelać w ich serca. Wówczas dopiero zarysują się mocno, z ciepłem i z życiem. Każdy czytelnik pokocha małego Karolka i małą Jess, bo je kochał Sewer. Jess — była nawet faworytką autora. Ubierał on ją, czesał i mył, kupował jej pończoszki i rękawiczki, odprowadzał na pensyę i do teatru, tak, jakby to czyniła zakochana w dziecku matka, więc kupił odrazu sympatyę wszystkich patrzących na ten serdeczny stosunek i umiał swoją troskliwość o dziewczątko przelać w czytelników. Jest to zarazem sekret artyzmu. Autor, dzieci jego wyobraźni i czytelnicy: to razem trójca zwarta węzłami przyjaźni. Autor dał obraz i musiał go dobrze wykonać, bo umiłował własną robotę. W tem leży tajemnica sztuki literackiej. W innych sztukach pięknych ma się do czynienia z materyałem zewnętrznym, z farbami, z kamieniem lub marmurem, które trzeba opanować i nagiąć, by kształt zewnętrzny odpowiedział myśli; ale gdy chodzi o język, wówczas uczucie — jeśli tylko jest proste i szczere, znajdzie sobie samo odpowiednią formę... Tak znalazł ją i Sewer. Karolek i Jess stanowią śliczny obraz, prawdziwy, wierny, jasny. Oboje są biedni, mali, a oboje dusze mają jakieś oryginalne, wybrane, pełne iskier, płomyków i przeczuć i niezwalczonego popędu do wszystkiego, co jest śliczne w ich szczerze dziecinnem pojęciu. On kocha obrazki, maluje je na chodnikach i zbiera za to penny; ona kocha Karolka. Obie te małe figurki — ubóstwo i rzeczywistość — byłyby chłostane niemiłosiernie niedolą, gdyby nie to, że losem ich zajął się poczciwy Smaił, który z kolei kochał znów nadewszystko »społeczeństwo«. On w imię niby społeczeństwa przygarnął je, wychował i wyprowadził na ludzi. Kto, myślicie, jest Smaił? jakiś Kato żyjący tylko ogólną ideą, jakiś człowiek od życia i ludzi oderwany, jakaś transcendentalna postać, wymarzona w głowie autora, a w rzeczywistości niebywała?... Wcale nie. Jest to oryginał, który wyrazem: »społeczeństwo« chce usprawiedliwić sam przed sobą swoje poczciwe serce i poczciwe postępki. Między Wiktorem Hugo np. a Dickensem jest ta różnica, że pierwszy kocha ludzkość — ideę, drugi ludzi — biedaków. Smaił jest kreacyą w duchu Dickensa. Miłować społeczeństwo nauczyła go jakaś ona. Ta »ona« mówiła mu niegdyś: »Samuelu«; cieszyła się, gdy coś dobrego zrobił; uszlachetniła jego serce i umysł; była mu dobrym aniołem za życia, potem drogowskazem w stronę szlachetności, prostoty i cnotliwego życia. Łatwo zrozumieć Smaiła. Kto miał taką , temu z serca istotnie mogły zniknąć gorycze, ten w »Niej« i przez »Nią« może kochać wszystko, co ona kochała. Pan Smaił nie wyznaje suchej idei: on wyznaje kobietę. Ile razy zrobi coś dobrego, powtarza sobie: »Onaby się cieszyła, onaby była ze mnie kontenta, onaby dziękowała mi za to«. Czytelnik ciągle zadaje sobie pytanie: kto ona jest? — ale na to jest odpowiedź tylko w zacnych postępkach Smaiła. Dzięki Jej, Karolek uczy się rysować i wychodzi na wielkiego artystę, a mała Jess na pierwszorzędną gwiazdę sceniczną. Pan Smaił potwierdza jedną wielką prawdę, a nie wiem, czy przez innego jakiego autora wypowiedzianą, że tak, jak sławnym warto być tylko wówczas, kiedy ma się dla kogo być sławnym, tak i dobrym się jest — najczęściej przez kogoś. Inaczej widzi się przed sobą pustkę, i próżnię, i rozdroże, i bezcelowość: inaczej obojętnieje życie, a więc i sława, i dobro ludzi, i szczęście, i nieszczęście; inaczej sceptycyzm i gorycz tak przesiąkają duszę, że człowiek za życia pobielanym grobem się staje. Doprawdy, że każdy nawet do ogólnych uczuć i czynów musi mieć osobiste podstawy i pobudki, musi mieć kogoś, co mu daje siłę, co kochanemi ustami rozdmuchuje w nim płomień czynu...
Smaił nie żąda nawet wdzięczności od Karolka i Jess, bo co dla nich uczynił, to uczynił przez »Nią« — dla społeczeństwa. Ten wyborny oryginał, ten dobry człowiek jest sobie swego rodzaju egoistą, ale z jego egoizmu korzysta cały świat.
Życie rozłącza »bratnie dusze«. Karolek oddaje serce i geniusz swój jakiejś pannie wielkiego świata, którą kocha dziesięć razy więcej, niż tego warta. Ona trzyma go w zawieszeniu. Dlaczego? Jej miłości własnej pochlebia, że ten, na którego tyle oczu się zwraca, ten niepospolity człowiek, tak cenny i ceniony, jest jej niewolnikiem. Gdyby chciała, mogłaby mu oddać swoją rękę. Dwojga prawych i szlachetnych łudzi, którzy przyrzekną sobie, iż pragną do siebie należeć, żadne przeszkody nie potrafią rozłączyć. Wynaleziono różne siły, ale takiej nie wynaleziono. Gdyby jednak lordówna powiedziała raz Karolowi: »Czekaj, pragnę być twoją i będę« — onby wprawdzie mniej cierpiał, mniej się szarpał; mniej się wyczerpywał, mniej szedł naoślep w ciemności — z jej strony byłoby to może uczciwiej, szlachetniej — ale gra, która ją bawi, byłaby skończoną. Próżności kobiecej może pochlebia myśl: tam dla mnie ktoś wije się jak motyl wsadzony na szpilkę. Dla tej to satysfakcyi lordówna nie mówiła także: »Nie będę twoją«. Wówczas Karol możeby zapomniał, możeby głowę sobie rozsadził na kilkanaście mniejszych i większych kawałków, możeby pogardził, może uciekł na kraj świata, ale gra zabawna byłaby znowu skończoną. Nie! — ten dramat — dla jednej strony tylko komiczny, — musi mieć swoje rozwiązanie nagłe a niespodziewane... On do ostatniej chwili będzie wierzył — i o prawdzie nauczy go dopiero gazeta, w której wyczyta, że jego lordówna oddaje rękę człowiekowi z tej samej co ona sfery. Wówczas nadejdzie dla jej próżności nowe zadowolenie, bo Karol dostaje obłędu — dla niej. Zjawia się jednak Jess i uzdrawia chore serce i przez miłość uczy je miłości.
Ona także wiele przeszła... I ona kochała tego samego lwa, który zaślubił lordównę. On jej był wzajemny, ale nie aż do tego stopnia, by się z nią ożenić; natomiast oświadczył się... jakby tu powiedzieć... nie o jej rękę — ale o uczciwość. Dopiero gdy wyrzucono go za drzwi, pojechał do Baden-Baden i ożenił się wskutek przegranego zakładu z lordówną.
Obie te figury wielkiego świata nie były złe, ale jak się to często zdarza, płaskie... Obie jednak mogły być złowrogie dla dusz tysiąc razy wyższych, lotniejszych. Bywa tak często, i to jest nowa prawda, jaką z kopalni stosunków ludzkich wydobył autor.
Motywem syrenich postępków lordówny jest współzawodnictwo kobiece z Jess. Takie motywa takim pannom wystarczają, by komuś trzeciemu potargać szczęście. To trzecia nowa prawda! Ale kończy się wszystko — z woli Sewera — dobrze. Z woli Sewera, powtarzam, bo w życiu bywa inaczej. »Kto im łzy powróci?« mawiała królowa Jadwiga; możnaby się spytać: kto choćby wygojonym sercom powrócić może tę wiarę, tę siłę, tę ochotę kochania i gotowość do szczęścia, którą raz wydały — na próżno?
Kto? W »Bratnich duszach«: autor. Karolek zaślubia Jess, i odtąd już im życie ma płynąć w uspokojeniu i ciszy. Przy ogniu ich domowego kominka zasiada dawny ich opiekun Smaił. Głowa jego pobielała, ale serce zostało poczciwe i wspomnieniom wierne. Widząc szczęście młodych i odczuwając je, staruszek kiwa głową i mówi:
— Ach! gdyby Ona tu była! gdyby Ona to widziała...
— Kto była ta Ona? — pytają go młodzi.
Pan Smaił spuszcza głowę na piersi...
— Polka.
Przez to zakończenie z angielskiej powieści wygląda i pisarz polski. Stworzył on wyborne typy angielskie: Smaiła, dzieci, wdowę Hopkin, Peggy, ale w końcu jeden wyraz nawiązał niteczkę złotą między tamtą zamorską stroną a nami.
Wspomniałem, że pierwsza połowa powieści lepsza. Dzieci są dziełem prawdziwego artysty; potem rzecz schodzi na grunt powszedniejszy, ale to raczej mus niż wina artysty. Zakończenie wreszcie okupuje nawet winę.
Od Jess, gwiazdy scenicznej, przechodzę do drugiej, t. j. do Modrzejewskiej. Tym razem nie będę mówił o jej występach, bo i tak, gdybyśmy chcieli wydrukować razem wszystkie recenzye, powstałoby kilkunastotomowe dzieło; pozwolę sobie więc tylko powiedzieć kilka słów o jej portrecie, malowanym przez Ajdukiewicza.
Portret ten, przeznaczony do Sukiennic w Krakowie, znajduje się obecnie u Ungra. Tłumy ludzi gromadzą się przed nim od rana do wieczora, i żaden może obraz nie wywoływał tylu zdań najsprzeczniejszych. Jedni utrzymują, że podobieństwa wcale niema, drudzy, że nie widzieli nigdy portretu tak podobnego. Już sama ta różnica poglądów świadczy, że mamy do czynienia z niepospolitem dziełem, z czemś co uderza ludzi i przywiązuje ich uwagę. Jakoż stanąwszy przed tą białą, wysmukłą postacią, patrzącą z gobelinowego tła czarnemi oczyma, jakoby w nieskończoność, od pierwszego rzutu oka poznajemy, że mamy przed sobą jakąś niezwykłą kobietę i nie tylko piękność, nie tylko damę wyższego świata, ale duch wysoki. »Gdybym nie wiedział, kto to jest, odgadłbym, że to jakaś genialna kobieta« — mówił do mnie jeden ze znajomych. Zapewne twarz Modrzejewskiej musi odbijać jej duszę, ale niezmierną zasługą malarza jest, że umiał pochwycić to coś nieokreślonego, co tę piękną głowę odróżnia od innych, choćby najpiękniejszych. Dwojakie też może być podobieństwo. Jedno fotograficzne, oddające tożsamość stężałych nieruchomie przez chwilę rysów, drugie stokroć wyższe, zmieniające portret w prawdziwe dzieło artyzmu. To ostatnie ma uchwycić istotę duchową twarzy, streścić to wszystko, co stanowi właściwe jej cechy, przelać na płótno ten jej wyraz, w którym najbardziej jest sama sobą, dać syntezę wszystkich przelotnych usposobień, odbijających się w rysach. Tem to podobieństwem wyższem, prawdziwie artystycznem i prawdziwie duchowem, a nie wyłączającem zresztą tożsamości rysów, odznacza się portret Ajdukiewicza. Modrzejewska uśmiecha się na jego obrazie i patrzy nie jak wtedy, gdy gra taką lub owaką poszczególną rolę, nie jak wtedy, gdy chce być damą wielkiego świata, smutną, wesołą, rozmarzoną, poetyczną lub wyniosłą; ale jak wówczas, gdy jest sama sobą, gdy jest najbardziej Modrzejewską, to się znaczy, zarazem genialną artystką i uroczą nad wszelki wyraz kobietą. Oto jest największa zasługa artysty, a zarazem powód, dla którego jedni utrzymują, że portret jest niesłychanie podobny, drudzy — mniej rozumiejący się na rzeczy — że wcale niepodobny.
O technicznej jego stronie, o przepysznych atłasach i koronkach, o psie i gobelinie, pisano już niemało. Co do wad, jeśli się jakie znajdują, by o nich mówić, trzeba się lepiej znać ode mnie na sztuce malowania; dodam więc tylko, że obraz malowany jest w stylu szlachetnym, i że przekazując samą Modrzejewską przyszłym pokoleniom w chwili największego jej rozkwitu, w blasku i piękności, przyczyni się niezawodnie do tem dłuższego podtrzymania w pamięci jej imienia i niepożytej samej w sobie sławy.
Od jednej sławnej kobiety przechodzę do drugiej, która do sławy płynie — do poetki. Chcę mówić o Maryi Konopnickiej. Nazwisko to zyskuje sobie coraz większe uznanie i zupełnie słusznie. Narzekamy ciągle wszyscy i narzekamy nie bez powodu na upadek w poezyi. Mówimy, że niema wielkich imion, wielkich natchnień i odpowiedniej podstawy duchowej dla poezyi w społeczeństwie. Dlaczego tak jest? czy to upadek, czy inny zwrot ducha, który szuka sobie dróg nowych? — przesądzać ni rozstrzygać nie chcę; to tylko pewna, że na tem polu poetycznem, które obecnie jest wielkim szarym ugorem, chodzi jeszcze w mroku kilka postaci i sieje kwiaty. Czasem głos Kornela Ujejskiego zbudzi drzemiące echo dawnych szerokich natchnień, czasem Asnyka, a w ostatnich czasach razem z nimi »chodzi po łące« Marya Konopnicka. Nazwisko poetki byłoby daleko głośniejsze, gdyby jaki księgarz zebrał rozproszone w pismach peryodycznych jej utwory i ułożył je w osobną książkę. Wówczas głos jej przemówiłby silniej i jednolite z całości wzbudził wrażenie. Szkoda, że się to już nie stało, bo tak niewiele teraz takich wierszy, że jak się znajdą, to doprawdy warte są i czasu i atłasu. Nie zapomnę nigdy, jakie wrażenie na mnie wywarł, na jaką śliczną, echową a dawno niesłyszaną nutę zagrał mi wiersz Konopnickiej, który w numerze »Tygodnika Illustrowanego« doszedł mnie w głuchej pustyni kalifornijskiej w górach Santa Ana. Drzewa, które szumiały wówczas naokoło mnie, zaszumiały mi, gdym czytał, jak polskie sosny. Tytułu wiersza, o którym zresztą pisałem w »Listach z podróży«, nie pamiętam już, ale zaczynał się on od słów[2]:

Otoczyły mnie wkoło moje równie senne
Pasmem jednakiem;
Ale ja sobie lecę w krainy odmienne,
Umiem być ptakiem.

Potem przez długi czas nie spotykałem się z utworami poetki i czytałem je chyba wypadkowo, gdy mi jaki numer »Tygodnika« lub »Kłosów« trafem wpadł w rękę. Czasem gniewała mnie ich architektura, polegająca na tem, że w połowie poematu autorka pyta, w drugiej sama sobie odpowiada, ale wogóle były co do formy skończone, piękne, czasem nawet zbyt stylistycznie piękne, a w uczuciu szczere. Obecnie wpada mi w rękę numer 7-my »Bluszczu«. Na pierwszej stronicy widzę wiersz: »Do kobiety« i oczywiście nie czytam go; na drugiej spostrzegam jednak podpis »Marya Konopnicka», więc czytam i odkrywam perłę prawdziwą. Ale żeby jej blask opisać, trzebaby mieć chyba cały zasób poetycznych wyrażeń poetki, wolę więc przytoczyć choćby niewielkie ustępy.

Na początku poetka pyta:

Czy wiesz, ty piękna — i ty uśmiechniona,
Której usteczka rozchyla pustota,
Co znaczy »kocham« — to najświętsze słowo,
Co pada z piersi, jako strzała złota,
I jak królewskiej purpury zasłona
Oddziela ciebie, wzruszeniem różową,
I drżącą snami szczęścia dziewiczemi,
Od wszystkich ludzi na całej tej ziemi,
Byś otworzyła jednemu ramiona!

Czy wiesz ty o tem, motylu i kwiecie,
Poranków wiosny ty śpiewna ptaszyno,
Że ta godzina, w której usta twoje
Szepcą to słowo — jest cudów godziną!

Że wtedy jasno robi się na świecie,
Że srebrem biją wszystkie żywe zdroje...
Że róże w pąkach płonią się wiosenne,
Że dziwne mary rozwiewne — i senne
Ciałem się stają pod drżącą twą dłonią.
Że w twej źrenicy, jako w pryzmie — słońce,
Życie odbija blasków swych tysiące
I załamuje promień brylantowy;
Że noc koronę srebrną swojej głowy
U stóp twych w chłodnych rozsypuje rosach,
Że twem wzruszeniem drżą gwiazdy w niebiosach!

Po tym wstępie, którego znaczną część muszę opuścić, ze względu na brak miejsca — poetka mówi dalej:

Posłuchaj! »Kocham« — to nie znaczy wcale:
»Chcę być pieszczoną w twym domu królową,
Chcę iść przez życie drogą kwieciem słaną,
Chcę w pocałunków twoich tonąć szale,
Chcę, by mi słonko świeciło co rano,
Chcę, by co wieczór lampę dyamentową
Srebrzysty księżyc palił mi nad głową;
Chcę, byś dzień cały mojego szczebiotu
Słuchał — i zawsze witał mnie uśmiechem,
Chcę, byś mi pieśni śpiewał wraz z słowikiem,
Chcę żyć z twej pracy — i z twojego potu.
Chcę, byś był moim cieniem, mojem echem,
Odpowiedzialnym za mnie niewolnikiem«.
.....................
Nie! »Kocham ciebie!« to znaczy: »Chcę z tobą
Podźwignąć ciężar, co się życiem zowie;
Być domu twego światłem i ozdobą,
I nieść ci pokój, i ciszę, i zdrowie«.

»Kocham« — to znaczy: »Twoje ideały
I twoje cele są także mojemi...«

A dalej:

.....................
»Kocham« — to znaczy: »Chcę z tobą podzielić
Gorzki chleb trudu, i łez, i boleści;
Chcę oczy twoje w dniach smutku weselić
I tarczą być twojej cześci.
Chcę na twych piersiach być jak róża biała,
W której płomyczek tajemniczy pała,
I chcę być — jako pieczęć rubinowa
Na ustach twoich bez słowa«.
»Kocham« — to znaczy: »Chcę w cichym zakątku
Żyć zapomniana, byleś ty był ze mną...
Chcę nad kołyską — naszemu dzieciątku
Nucić piosenki w noc ciemną«.
.....................
»Kocham cię« — znaczy: »O wolny ty duchu!
Ja nie chcę skrzydeł twych krępować jasnych,
Przykuwać ciebie do trosk nędznych, ciasnych,
Ciebie — coś przywykł na myśli podmuchu
Wzlatać jak orzeł, po najwyższych szczytach,
I gniazdo zwijać w błękitach«.

I nakoniec:

Ja nie chcę ciężyć tobie, jak kajdany...
Wiązać cię z ziemią żelaznym łańcuchem;
Chcę tylko, byś mnie uznał, ukochany,
Bratnim, pokrewnym ci duchem.
»Kocham« — to znaczy: »Ja chcę być dla ciebie,
Prawdy, i dobra, i piękna zaklęciem,
Umiłowanem twej duszy dziecięciem,
Twojem marzeniem o niebie.

Chcę domu twego być białym powojem
Twojemu czołu od skwarów ochroną;
Chcę być twą myślą — i ramieniem twojem,
I przyjacielem i — żoną«.
.....................
Jeśli w twych piersiach, kobieto, nie bije
Serce do takiej podniosłej miłości,
Nie mów ty: »Kocham« nikomu na ziemi,
Bo ten, co z tobą połączy swą dolę,
Patrząc na ciebie oczyma smutnemi,
Nigdy nie powie, ze żyje...

Ze słów tych bije prawdziwa brylantowa poezya, i moc, i poczciwość, i szczere uczucie, i prawda. Szlachetnym sercom kobiecym to poetyczny katechizm.


∗                ∗

Pewien sceptyk w gronie literackiem zauważył, że niejedna panna, przeczytawszy ów wiersz, zamyśli się, i mara jakaś złota przesunie się przed jej oczyma, i niby do snu ją ukołysze; potem zbudzi się dziewczyna, wstrząśnie główką, spojrzy zdziwionemi oczyma naokół i powie:
Maman!... quel drôle de rève j’ai eu!...
Potem roześmieje się sama z siebie... Dziwni są ci sceptycy, co w prawdę mar nie wierzą. Hej, maro! maro złota!



V.
Trudności i kłopoty. — Prawdy. — Odczyty. — »Kasia i Marynka«. — Trzy rodzaje kobiet.

Jeżeli wolno narzekać Zoli, że nie ma o czem napisać fejletonu, to nie można brać za złe warszawskim kronikarzom ich kłopotów. Odbywały się wprawdzie i odbywają odczyty na Dobroczynność, na Ślązaków i na Osady Rolne, quorum pars parva fui, ale właśnie dlatego nie wypada mi o nich pisać. Gdyby nie to, starałbym się wytłómaczyć i usprawiedliwić mojego Jaśka z Lipiniec, że jeśli za swoją Marysią do Ameryki pojechał i wiary jej dochował — to nie w tym celu, by obrazić czyjkolwiek sceptycyzm. Nie! obaj mieliśmy cel inny: on pojechał, bo Marysię kochał i zapomnieć nie mógł; ja go tam zawiodłem, bo ona także go kochała. Inaczejby się nie zeszli; ale gdy się dwoje ludzi kocha, to się drogi ich, choćby zrazu bardzo odległe, zejść muszą i w jedną zmienić. Ty widzisz, Boże, że gdyby nie ta prawda, to nietylko nie pisalibyśmy powieści, na czem zresztą możeby nikt wiele nie stracił, ale ludzie nie żeniliby się z sobą, co już pociągnęłoby za sobą straty dla wzrostu ludności stałej i niestałej nieobliczone. Co do mnie wierzę w tę prawdę jeszcze i ze względów estetycznych, sądzę bowiem w imieniu wszystkich starzejących się i żałujących za grzechy kawalerów, że nie może być nic piękniejszego w życiu nad owo zejście się dróg zrazu odległych, na którem to zejściu dwoje ludzi podaje sobie poczciwie, jako mąż i żona ręce i idzie dalej wspólną drogą. Co w tej wspólnej pielgrzymce na drodze znajdują, nad tem się nie rozpiszę. Więc zapewne ciernie i szczęście. Ale to ostatnie, choćby polegało tylko na usuwaniu kolców z pod ukochanych nóg, więcej zapewne jest warte, niż cała piosenka »Wiwat kawalerski stan«! Potem znajdują także małe i bardzo drogie »bobo«, potem naprzemian ciernie, kwiaty, boba, a wreszcie droga spływa w zorze zachodu i w nieskończoność i w wieczyste uspokojenie. Żałuję, że ten obrazek nie wypadł mi pod koniec fejletonu, bo zjednałbym sobie nim sympatye wszystkich bezżennych i wszystkich wierzących w znaczenie rodziny; a gdyby jaki żonaty malkontent mruknął, że różnie bywa, gdyby jaka zamężna ofiara chciała twierdzić w chwili wezbrania małżeńskiego pesymizmu, że nigdy dobrze nie bywa, odpowiedziałbym słowami Gabryeli z »Kasi i Marynki« co następuje:
»Miłość jest w najczystszym pierwiastku swoim uwielbieniem dobra, cnoty, rozumu, zasługi; lecz w praktycznem zastosowaniu w dniach powszednich, w drobnostkach minutowych, które godziny i lata przeznaczonego nam do wyżycia wieku składają, miłość jest także osłoną błędów, pięknością najniekształtniejszych rysów, wdziękiem najprozaiczniejszych uchybień. Szacunek może zmusić do wyrozumiałości, rozsądek do cierpliwego znoszenia; ale miłość jedynie przyozdobi, przyswoi, potrzebnymi do radości naszej zrobi te, co innemu zawadzaćby mogły, szczegóły. Gdybyś też poszła za pana Jowialskiego, Marynko? Zacny człowiek pan Jowialski, jestem pewna wszelako, żebyś się z nim nader szczęśliwą w dozgonnym związku nie czuła — i ja także i mnóstwo znajomych. A patrz jednak, ta poczciwa pani Jowialska: jak jej dobrze, jak wesoło, jak jej się podobają wszystkie jego bajeczki! jak się cieszy każdem przysłowiem, jak po sto razy tego samego konceptu słuchać gotowa i za każdym razem równie serdecznie się śmieje!... Może ci się zdaje, że z głupoty? Mylisz się, moja droga... i t. d.«
Sapienti sat, czyli »mądrej głowie dość dwie słowie«. Gdy ludzie mruczą lub się ociągają na wspólnej drodze, to chyba w braku tego, o czem mówi Gabryela; sprawa więc obroniona...
O czem zacząłem mówić? O odczytach? Nie! Brak mi miejsca, a może brakłoby i tchu, gdybym chciał galopować wraz z p. Dzieduszyckim po obszarach filozoficznych wszystkich wieków, lub polemizować z Bucklem po stronie p. Straszewskiego. Zacząłem od kronikarskich kłopotów, które, jak twierdzi Zola, nawet w Paryżu mogą się zdarzyć; zacząłem zaś dlatego, by darowano mi, jeśli dzisiejsze »Mieszaniny« będą krótsze niż zwykle.
Nie licząc różnych utworów, o których niema co powiedzieć, mam przed sobą tylko »Kasię i Marynkę« z papierów pozostałych po Gabryeli. Co to jest »Kasia i Marynka?« — trudno powiedzieć. Nie powieść, nie nowela, nie jednolity obraz — to raczej zbiór refleksyi nad różnemi zagadnieniami życia, przeważnie nad małżeństwem i miłością.
Kasia, zwana także przez przyjaciółkę: Katarzyną Aleksandryjską, to sama Gabryela, a Marynka to panna na wydaniu, która pyta starej przyjaciółki o rady. Ma ona iść za mąż za pana Filipa Cichowskiego, tymczasem zaś rozumuje, bada, zastanawia się nad sercem własnem, jak nad panem Filipem i wspólną przyszłością.
Chmielowski mówi słusznie o Marynce, że ma ona trochę podobieństwa z Białą Różą. Umie analizować własne uczucie, umie podpatrzyć niemiłe strony natur prozaicznych, tuzinkowych; umie unosić i zachwycać się wielkiemi ideami i uczuciami, ale od Białej Róży różni się tem, że w Róży było jeszcze pełno pierwiastków romantycznych, chęci pozowania i dramatyzowania życia własnego — Marynka jest postać nowsza, chłodniejsza. Biała Róża ma przed sobą w konsekwencyi swego charakteru dwie drogi: albo wpaść w prozę życia najpowszechniejszą, nędzną prawie, albo zostać starą panną: Marynka będzie zawsze kobietą comme il faut — piękniejszą moralnie, jeśli kogokolwiek ukocha; mniej piękną, jeśli serce jej zostanie chłodnem, ale w każdym razie więcej z życiem pogodzoną i praktyczną. Z Białą Różą mają to wspólnego, że obydwom brak trochę serca, nie w tem znaczeniu, w którem mówi się o dobrem sercu, tkliwem na cudzą biedę; ale serca zdolnego ukochać. Marynka też bynajmniej nie kocha pana Filipa, i nie kocha słusznie. Kto on jest? Bogaty obywatel, młody, przystojny, dobrze wychowany, porządny, dość wykształcony, dobrze się rządzący. Poznaje pannę, prosi według wszelkich prawideł etykiety o pozwolenie bywania w domu jej rodziców; stara się o nią także według wszelkich prawideł, ożeni się z nią wedle wszelkich prawideł: słowem jest tak prawidłowy, tak pozbawiony wszelkich kantów, tak towarzysko zaokrąglony, że aż najprzeciętniejszy ze wszystkich przeciętnych. Trzeźwa Marynka w listach do Kasi odmalowywa go mistrzowsko, jako zero zer. Gdy jest przy nim, myśli o czem innem. Gdyby myślała o kim innym, nie byłoby to wyrokiem nicości na pana Filipa, ale ona myśli o czem innem. W sklepie bławatnym nie odróżniłaby go od subjektów. Mogłaby go spytać: czy pan ma paryskie rękawiczki? On naturalnie ma, i odpowiedziałby, że ma; ale gdyby go spytała o flanelę?... Raz w bibliotece zamknęła go na klucz, zapomniawszy, że siedział przy niej. Sama pisze o tem wszystkiem do Kasi. A on czy ją kocha? Tak jest: w sposób bardzo przyzwoity, tyle, ile kochać wypada; więc może nie na wieki, nie ją jedną nad wszystko, nie jak źrenicę oka swego, nie jak przyszłą żonę, towarzyszkę, przyjaciela, nie całem sercem i duszą; ale taką częścią serca i duszy, jaką porządny człowiek, czujący, że nadszedł czas ożenienia się, oddaje do rozporządzenia miłości. Ona za to zupełnie go nie kocha, ocenia trzeźwo i... decyduje się iść za niego; pyta Kasi: czy to uczynić winna? Pyta dlatego, że nie kocha nikogo innego, że może nie potrafiłaby kochać; więc chodzi jej tylko o to, czy przeciw prawości nie postąpi, oddając takiemu człowiekowi swą rękę.
»Moja prześliczna Marynko! — odpowiada jej Kasia. — Czy jest grzechem bez miłości pójść za mąż?... Najpierwej Katarzyna Aleksandryjska ci odpowie, że jest wielkim, wielkim grzechem, bo w przysiędze sakramentalnej przed ołtarzem, każda oblubienica wyraźnie musi powiedzieć te słowa: Ślubuję ci miłość, jeśli więc ślubuje miłość nie miłując, krzywoprzysięstwo spełnia«.
Odpowiedź prosta, ale Kasia nie poprzestaje na niej. Kwestya sama i charakter przyjaciółki otwierają jej pole do szerokich roztrząsań. Jak istnieją trzy królestwa: zwierzęce, roślinne i mineralne, tak istnieją i trzy główne rodzaje kobiet. Jedne, dla których wybór nie ma znaczenia, każdy zaś mężczyzna i wszyscy razem dobrzy się wydają; drugi: to kobiety roślinne, bezwolne, które muszą być wzięte i pielęgnowane w cieplarni, jak kwiaty, lub w haremie, jak Turczynki; trzeci nakoniec rodzaj kobiety chrześcijańskiej, kobiety dyamentowej, potrzebuje wyłączności i wyboru. Taka dyamentowa Marynka jednemu i raz na zawsze oddaje rękę, duszę, serce... i oddaje jak człowiek samodzielny, jako istota świadoma siebie i swych postępków. Ale czarnowłosa Marynka Gabryeli nie należy do tego typu. Głowa jej posiadała wysoki dar spostrzegania, serce było bierne. Ten stosunek mógł być jej przyszłem szczęściem, albo nieszczęściem.
— Nie gniewaj się na mnie, nie gniewaj się na przeznaczenie twoje (pisze do niej Kasia), ale mi się zdaje, że do rzędu kobiet roślinnych należysz...
Tem lepiej dla pana Filipa.
Roztrząsania, rozumowania i refleksye ze stanowiska czysto kobiecego, ale zawsze nie tuzinkowe, nie powszednie, zapełniają całą książkę. Co do Marynki, może Kasia myli się jednak. W świecie zwierzęcym, roślinnym i mineralnym istnieją formy przejściowe; według mnie czarnowłosa Marynka, jak i Biała Róża była jedną z takich form między kobietą roślinną a trzecim dyamentowym typem. Bezwola serca łączyła się w niej z samodzielnością myśli. Dla człowieka, któryby ją ukochał całą duszą, byłaby ta czarnowłosa bezwarunkowem nieszczęściem.
Dlaczego? Odpowiedź daje sama Gabryela w dalszych określeniach, czem ma być miłość. Mówiąc o pewnym panu Nepomucenie w tejże samej powieści, który kochał nad życie inną Marynię, autorka tak kończy:
»Bujna to była, tylko trochę płynna natura, niedostatecznie w kształt pewny ujęta, potrzebująca ograniczenia, zakonu, reguły; dobry instynkt ciągnął go ku tej jedynej, która jego niedostatek w obfitość, jego niedoskonałości w najlepszość, jego grzechy w zbawienie przenieść mogła...«
Otóż »Czarnowłosa Marynia« z sercem roślinnem, bez woli, nie mogła dla nikogo być tą jedyną, która niedoskonałości w najlepszość, grzechy w zbawienie przemienia. Nie! ona potrzebowała być wzięta do haremu pana Filipa jako sułtanka, nie miała zaś siły zlać się z twardą naturą męską w jednego anioła, być czyjąś gwiazdą, czyjemś światłem przewodniem, czyjąś najlepszą duszy połową. Jej głowa umiałaby dostrzegać tylko złe i wadliwe strony, serce nie umiałoby ich wyszlachetnić!
Kobieta zupełnie roślinna może być dla kogoś szczęściem. Ten, kto ją chwyci, jak orzeł gołębia, jak lew antylopę, i poniesie gdzie chce, jeśli nie rozszarpie, jeśli ukocha, nie będzie miał towarzyszki, przyjaciela, rozumnej żony, ale będzie miał dziecko wierne i kochane, nad którem będzie czuwał, sam uwielbiony w swej lwiej sile przez słabość i niezaradność; będzie miał roślinkę, która obwinie się koło niego, zakwitnie przy nim i umrze z nim razem. Ale forma przejściowa, ale owa »Czarnowłosa« z sercem bez woli, a krytyczną głową, jeśli się da lwu porwać, to mu siłę lwią odbierze, jeśli się jak powój koło dębu owinie — to udusi...
Oddajcie takie »Czarnowłose« takim Filipom.
Kobieta trzeciego typu, porywać się nie daje. Ona się umawia, że pójdzie, i idzie... dobrowolnie. Idzie tylko wówczas, gdy postanowiła... ale w złej, ni w dobrej godzinie nie opuszcza.
Do takich to kobiet stosują się słowa Gabryeli, wypowiedziane o miłości:
...Tem słodsza, im niedostępniejsza; tem więcej moje to, co niczyje być nie chce; tem konieczniejsze to, co za trudne do osiągnienia...«
»Czarnowłosa« poszła za Filipa...

VI.
Daniel Rochat, komedya Wiktoryna Sardou.

Ze sztuki tej dlatego postanowiłem zdać sprawę, że po pierwsze, prędzej-później zobaczymy ją w naszym teatrze, a powtóre, że jest ona tem, co we Francyi nazywają le plus grand évènement du moment. Kronikarz paryski »Niwy«, który nie szczędzi nawet osobistych uwag różnym autorom francuskim, pisał już o zajściach, sykaniach i oklaskach, które się przytrafiły w »Komedyi Francuskiej« przy pierwszem przedstawieniu »Rochata«. Jakoż istotnie utworzyły się dwa obozy: jeden złożony z arystokracyi i ze wszelkich żywiołów konserwatywnych, który sztukę podtrzymuje; drugi postępowy i republikański, który nad nią świszcze. Wobec tego ogólnego zainteresowania i sprzecznych głosów słusznem jest, aby i nasi czytelnicy obznajomili się bliżej z treścią komedyi francuskiego Arystofanesa.
Nazywam Wiktoryna Sardou Arystofanesem, bo widzę między nimi wiele podobieństwa. Stary konserwatysta ateński w każdej komedyi rzucał nowy pamflet w oczy »demosowi«, reformatorom dawnych pojęć i przywódcom ruchu ludowego; Sardou w takich pamfletach, jak Rabagas lub Daniel Rochat, czyni mniej więcej to samo. Czem dla Arystofanesa był Kleon, tem dla Sardou Gambetta. Porównanie można ciągnąć nawet i dalej, bo Ateńczyk dostał wkońcu kije: Francuza wygwizdano. Ale budzić nienawiść dla siebie jest rzeczą równie ponętną dla bardzo wielu piszących, jak budzić miłość. Jeśli Sardou miał ten cel — to do niego doszedł i z zadania wywiązał się prawdziwie mistrzowsko, bo pierwsza to dopiero sztuka tego »wielkiego robotnika«, którą wygwizdano. W swoim czasie wygwizdywano także i »Hernaniego«, ale to była inna sprawa. Wówczas »za błękitami był bój i zwycięstwo«, obecnie w panu Sardou można podziwiać tylko »męstwo«. Więcej tam nawet męstwa, niż artyzmu i talentu w tym »Rochacie«.
Kto on jest? Rodzaj Kleona — w nawiasach czytaj: Gambetta — a więc przywódca demokracyi, człowiek, na którego całe stronnictwo patrzy, jak Żydzi patrzali na słup ognisty. On prowadzi. Jest to lew, »który, gdy zjeży grzywę i ryknie, las milknie«. Jedne oczy spoglądają na niego ze strachem, drugie z podziwem i uwielbieniem. Ma on wszystkie cechy dzisiejszego republikanina francuskiego. Jego zasady i przekonania są, między innemi, wyznaniem wiary, a raczej niewiary całej partyi. Krótko mówiąc, jest według pana Sardou, ateistą. Może zresztą na polu filozofii byłby pozytywistą, to jest, nie przesądzając kwestyi istnienia, lub nieistnienia Istoty Najwyższej, uważałby te pytania jako niemożebne do rozstrzygnięcia i wogóle obojętne. Ale na polu polityki jest zdecydowany i gotów do najzawziętszej walki. Napozór wydaje się to prawie niezrozumiałem, ale tak jest. We Francyi sprawy ułożyły się w ten sposób, iż wszystko, co jest, lub co się ma za religijne, zwróciło się przeciw rzeczypospolitej, więc też poszło i odwrotnie: t. j. radykalni republikanie zwrócili się przeciw wszystkiemu co jest religijnem. Gdzieindziej, dzieje się inaczej. Sam Daniel rozumie to, gdy mówi: »Nie jesteśmy w Ameryce«. Skutkiem jednak takiego stanu rzeczy, widzimy we Francyi zjawisko jeszcze dziwniejsze: oto ateizm nie filozoficzny, ale polityczny. Radykalny doktor Bidache, przyjaciel Rochata, nie tyle nie wierzy w Pana Boga, ile Go nie cierpi, czego jawny dowód daje wykrzykując: »On nam już oddawna zawadza«. (!) Poniekąd myśli tak i Rochat. Zanik pojęć politycznych uważałby on za oswobodzenie się ludzkości z pod jarzma, które na niej ciąży od wieków w straszliwy sposób, dlatego też walczy z Kościołem i ze wszystkiem, co jego jest, a walkę tę, nieustającą, wytrwałą, poczytuje sobie za chlubę i najwyższy cel życia.
Jako wódz i głowa stronnictwa, dźwiga on ją na własnych przeważnie ramionach; nic więc dziwnego, że chwilami czuje zmęczenie wielkie i potrzebę spoczynku; wówczas ucieka z kraju, by choć przez kilka tygodni żyć poza polityką życiem prywatnem. W czasie takich wakacyi politycznych, podróżując incognito po Szwajcaryi, spotyka dwie Amerykanki, panny Henderson, z których jedna, imieniem Lea, opanowywa jego serce. Wśród gór, strumieni, jezior i wodospadów, rozkochany lew zapomina o całym świecie, ale obowiązek budzi go ze snu czarownego. Oto w zamku Ferney obchodzą rocznicę Voltaire’a. Tłumy zjeżdżają się ze wszystkich stron, więc Rochat musi tam jechać, by wypowiedzieć mowę, która ma być nowym ciosem dla partyi klerykalnej. Sztuka zaczyna się w zamku Ferney. Tłumy czekają i niecierpliwią się potrosze. Doktor Bidache i jego przyjaciele, urządzający uroczystość, niepokoją się: Rochat nie przybywa. Ruchu i życia w tym akcie pełno. Nakoniec bohater zjawia się. Wszyscy wypytują: co się z nim działo, gdzie był? i co robił? Co robił? — Kochał. Ale Lea jeszcze nie wie, kto on jest, jeszcze go nie zna pod jego prawdziwem nazwiskiem. Gdy się dowie — co to będzie? Bohaterowi serce bije niespokojnie. Czy też ona padnie mu w objęcia i powie: »Wielki człowieku! jam twoja...« — czy odwróci się od niego, jak od wroga religii i Kościoła? I jedno i drugie jest prawdopodobne, bo z jednej strony wielkość i sława mają nieprzeparty urok, z drugiej Lea jest Anglo-Amerykanką, więc zapewne wierzącą, jak wogóle ludzie należący do tej rasy. Sytuacya istotnie przepyszna — proszę sobie wyobrazić: tysiące ludzi i Lea między nimi — w dali trybuna, czekająca na wielkiego człowieka. Tłumy niespokojne i zgorączkowane, ciekawość się wzmaga. Nagle robi się cicho, on wchodzi na trybunę... Lea spogląda na niego i...? — zaledwie może potłumić okrzyk. Ten sławny mówca, ten wódz stronnictwa, ten człowiek trzymający w ręku losy całego narodu, ten Daniel Rochat to Richardet, który ją kocha, który ją przeprowadza przez strumienie alpejskie, który jej oddał na własność swe serce. Następuje mowa, potem grzmoty oklasków, gwar, okrzyki, nieopisany zapał; Rochat przeszedł siebie samego, ale jeszcze niepewny co powie Lea, i zmęczony, z głową schyloną na piersiach myśli tylko o tem i tylko o niej.
Scena XII, wbiega Lea, zgorączkowana, wzruszona:
— Ach, panie! jakże to piękne! — wykrzykuje, nie mogąc opanować uczuć.
Wielki człowiek wstaje rozpromieniony i, chwyciwszy jej obie ręce w dłonie, mówi:
— Ach! miss Lea! Ze wszystkich poklasków, jakie mnie dochodzą, ten jeden idzie mi prosto do serca...
Rochat zwycięża. Reporterowie wysyłają na gwałt depesze do różnych dzienników o jego tryumfie, o jego miłości, o blizkich zaślubinach, i na tem kończy się przewyborny akt pierwszy.
W akcie drugim następują już zaślubiny. Lea, jej siostra Estera i miss Powers, jej ciotka, należą widocznie do obozu Rochata, widocznie również jak on nienawidzą Kościoła, więc niema przeszkód.
Nadchodzi chwila ślubu. Daje go mer miejscowy. Dziwnie mało ma powagi ten obrządek. Zebrane misses, przyjaciółki Ley, kręcą się po całym pokoju; przypominają sobie, że pan mer śpiewał im jakąś piosneczkę, że ładnie tańczy; oglądają jego szarfę; pytają: czy prawdziwa jedwabna? Daniel podpisuje kontrakt poważny i wzruszony; Lea jest swobodna, tak nawet swobodna, że z całą flegmą zdejmuje pod światło włosek z pióra, by podpisać wyraźniej; wreszcie kładzie pod kontraktem swe nazwisko i — wszystko skończone.
Czy tylko skończone? Oto wchodzi jakiś wygolony dżentelmen, ubrany w długi czarny surdut, z białym kołnierzykiem. Na jego widok twarze kobiece poważnieją, ciotka Powers zaś przedstawia:
— M. Daniel Rochat. Le reverend Septimus Clarke. — Le reverend?... Czegóż on tu chce?
Zaciekły ateusz, przyjaciel Rochata, Bidache, spogląda odrazu na niego jak pies na kota; sam Rochat czuje jakiś niepokój i pyta pocichu żony:
— Lea! kto jest ten jegomość?
— Pan Clarke.
— Tak?...
— Czy ciocia ci nie powiedziała? To jest nasz pastor, który da nam ślub zaraz.
Otóż i kolizya. Otóż i piorun z jasnego nieba. Ach! i Lea, i Estera, i ciocia Powers, były przeciwniczkami Kościoła katolickiego, ale bynajmniej nie ateistkami. Były to nawet fanatyczne religiantki. Należały one do tego rodzaju Angielek, które, podróżując po Europie, rozdają jałmużny, opiekują się dziećmi, ale zarazem rozdają i broszurki w duchu propagandy dla kościoła anglikańskiego. Zaiste, straszne nieporozumienie! Co teraz zrobić? Daniel Rochat jest już najdoskonalej ożeniony, wedle zasad, które sam wyznaje, a na ślub kościelny zgodzić się nie może. Cała jego polityka, zasady, całe życie na to nie pozwala. Gdyby się zgodził, byłoby to zdradą jego najgłębszych przekonań i stronnictwa.
Akt trzeci rozpoczyna się dla niego walką wewnętrzną, ciężką bardzo. Jeden z przyjaciół namawia go do ustępstw, drugi, doktor Bidache, podtrzymuje na drodze oporu. Walka kończy się w Danielu zwycięstwem zasady. Mniejsza, co powiedzą jego stronnicy, ale on dla własnego sumienia nie może zgodzić się na ślub kościelny. Trzeba tylko rozmówić się z Leą.
Przychodzi tedy do rozmowy. Ileż zdziwień i przykrych rozczarowań, tem przykrzejszych, że i Rochat i Lea to dwie prawe i szlachetne dusze. Ileż rozpaczy w wykrzyku młodej żony:
Athéevous?
— Ukochana moja!... — odpowiada Rochat.
— O! Danielu!... czy to możliwe!... Ty, ty także!...
Między dwojgiem rozmiłowanych w sobie ludzi otwiera się przepaść, której nie domyślali się oboje. Ale ona ufa, że go nawróci: — Oh! je vous rammenerai à Dieu, Daniel! — mówi do niego z tą ufnością, jaką jej daje miłość. Ona nie chce go odrazu opuścić, choć w jej pojęciu upadł z wysokiego piedestału i jest grzesznym bardzo; ona pragnie go zbawić. Istotnie, przyszłość byłaby przed niemi; oboje mieliby czas przez całe życie nawracać się wzajemnie, gdyby nie ów fakt nieuchronny, który musi zaraz sprawę rozstrzygnąć, gdyby nie ów ślub kościelny. Tymczasem w kaplicy zapalają już świece. Daniel więc uprzedziwszy Leę, że zażąda od niej ofiary, mówi nieśmiało:
Il s’agit uniquement... ma Lea chérie... de ne pas aller au temple...
Lea otwiera szeroko zdziwione oczy.
— Nie rozumiem.
Czego ten człowiek od niej żąda... Czy, iżby nie była jego żoną?
— To już się stało — odpowiada Daniel.
— Co?
— Nasze małżeństwo spełnione.
— Myśmy zaślubieni?
— Bezwarunkowo.
— Kiedy? Jak? przez kogo?
— W tej chwili, przez pana Turlera.
Ona nie rozumie. W Anglii także mer układa i podaje do podpisu kontrakt, ale ślub daje pastor w kościele. Przepaść powiększa się. Daniel i Lea nie tylko już nie zgadzają się, ale co jest tysiąc razy gorsze, przestają się rozumieć. Miłość walczy ze zdziwieniem, z coraz większem rozczarowaniem i z tym obcym jakimś pierwiastkiem, który oddala ich coraz więcej. Oboje są szczerzy. Więc jakże? Ona ze swego stanowiska myśli, że tylko Kościół czyni małżeństwo cnem i błogosławionem — więc jak to? Daniel, ten Daniel, który ją kocha, nie chce jej zaślubić?... skazuje ją na jakąś fałszywą i prawie hańbiącą pozycyę przy sobie? On nie rozumie znowu tej hańby: on jest jej mężem najbardziej legalnym, jak być można; do świątyni zaś pójść nie może. Rozmowa między nimi zaostrza się coraz bardziej. Ustępstwo staje się niepodobne dla obu stron, kolizya zaś dochodzi do zenitu, gdy Lea oświadcza Danielowi, że stanowczo bez ślubu kościelnego nie uważa się za jego żonę i że za nim nie pojedzie.
Ten punkt kulminacyjny, który przypada na koniec trzeciego aktu, wychodzi na niekorzyść sztuki. Następne dwa, mniej już przedstawiają interesu, bo płyną tylko z potrzeby zakończenia komedyi. Daniel jednak nie wyczerpał wszystkich sposobów. Sam kocha, czuje, że jest kochany, liczy więc na to, że miłość i chwilowy poryw zmysłów uczyni to, czego nie mogła uczynić wymowa. W tym celu, on, mąż — wchodzi nocą, jak kochanek, do pokoju Lei. Scena, która następuje między niemi, jest jedną z piękniejszych. Dusze i ciała tych dwojga ludzi rwą się ku sobie z całą siłą namiętnego przywiązania. Oto są sami, wśród nocy: oto są sobie najdrożsi w świecie. — »Pójdź do świątyni, zaraz w tej chwili, tej nocy, a będę twoją, bo kocham! kocham!« — woła Lea, i... pod wpływem tych słów słodkich, twardy duch republikanina ateisty słabnie. Za chwilę powie: — »Dobrze! pójdę!« — bo on kocha również. Liczył, że ją miłość usidli, a sam się schwytał we własne sidła:
— Zrób mi to tylko ustępstwo, by to odbyło się w tajemnicy, by nikt nie widział — mówi do niej.
Na te słowa, dziewica-mężatka wstaje dumna i obrażona. Poczytuje mu to, i słusznie, za małość duszy, a za obelgę dla siebie.
— Jeśli tak, — mówi — więc odwołuję to, com wyrzekła: — nie w tej chwili, nie tej nocy, ale jutro, w biały dzień, albo poślubisz mnie wobec wszystkich swoich i moich przyjaciół, albo nigdy nie będę twoją.
I akt czwarty skończony. W piątym, znowu prawie niespodzianka. Oto Daniel Rochat, wielki mówca, znany, potężny wróg religii, wszelkiego duchowieństwa, przywódca ateizmu, postanawia poślubić Leę w świątyni, wśród jasnego dnia, wobec wszystkich swoich i jej przyjaciół.
Miłość zwyciężyła go. Tymczasem usłużny doktor Bidache, pragnąc ratować przyjaciela, wyrobił już rozwód. Należy tylko podpisać, ale Daniel nie chce o tem ani słyszeć. Za chwilę Lea przybędzie podpisać rozwód, ale wówczas on złoży u jej nóg swe przekonania i zażąda ręki. Lea przychodzi. Więc zdecydowała się podpisać? Tak. W sercu kobiety został zatruty pocisk po nocnej rozmowie. Ona nie może mu zapomnieć tego, że chciał ją poślubić w tajemnicy... Ona go sobie inaczej wyobrażała, innego widziała w nim człowieka, i nakoniec przestała wierzyć, by mogli być razem szczęśliwi. Zmęczyła ją walka. To samo już, że przychodzi podpisać rozwód, okazuje, że coś tam w jej sercu pękło. Na twarzy jej widać tylko rezygnacyę i smutek. Nie dlatego przyszła, że myślała, iż to Daniel żądał rozwodu. Nie! wiedziała, iż to nie on, a pomimo tego przyszła. Na jego prośby odpowiada mu już refleksyą... rozumowaniem i przewidywaniami, które tam tylko i zjawiają się, gdzie znika miłość. Mówi mu, że nie posądzała go, by to on przygotowywał rozwód.
— Nie, Danielu... Teraz mówi przeze mnie rozsądek... (Rochat spogląda na nią ze zdumieniem).
— Zastanawiałam się nad tem wszystkiem bardzo mocno, od wczoraj... Czy wiesz, czego się obawiam? Oto, czyśmy się nie omylili na sobie. Czy ja jestem taką, o jakiej ty myślałeś? — i nawzajem: czy ty nie jesteś inny, niżem cię mieć pragnęła?
Gdy jej oświadcza, że pójdzie z nią do świątyni i gdzie sama zechce, ona odpowiada:
— Będziesz żałował tego jutro.
Kobieta, gdy przestaje kochać, bywa smutną. Mniejsza czego jej żal — miłości czy człowieka; ale to pewna, że na przeraźliwe i okrwawione rany kładzie ze współczuciem taki plaster zdrowego rozsądku, tyle wypowiada słusznych uwag; tyle daje poczciwych dowodów, że wprawdzie ranny wije się pod nimi z większego jeszcze bólu, ale ona ma we własnem sumieniu słuszność. Próżnoby, gryząc palce, krzyczeć jej: »Nie chcę twoich racyi, twego rozsądku, twych dowodów — ja chcę ciebie!« — Ona ma jakąś tragiczną słuszność. Próżnoby krzyczeć: »Źle robisz, wydając mnie na mękę«. — Ona robi to ze smutkiem, ale Boga może wziąć za świadka, że... dobrze robi. Lea znajduje nieprzeparte argumenty, że Daniel będzie z nią nieszczęśliwy, a gdyby jej odpowiedział, że sam lepiej wie co jego szczęściem, że bez niej będzie jeszcze nieszczęśliwszy: ona dowiedzie mu jak na dłoni, że się myli, i że ona, odrzucając jego rękę, czyni właśnie dla niego poświęcenie. Na to niema już rady ani na ziemi, ani w niebie. Następna rozmowa charakteryzuje sytuacyę:
Lea. — Tego ranka, w chwili mego smutnego przebudzenia się, szukałam w mem sercu słodkiego twego obrazu takiego, jakim cię sobie wyobrażałam... Daniela... (płacząc)... i nie znalazłam go...
Daniel (osuwając się przed nią na kolana). — Ale twój jest tu, zawsze... w sercu, ubóstwiony jak nigdy.
Lea (smutnie). — Wypędź go więc z serca, skoro nas wszystko dzieli...
Daniel. — Nie! skoro jeszcze płaczesz...
Lea. — Płaczę za mą miłością... za mym snem straconym...
Tak jest. Ona już płacze nad sobą, nie nad nim. Dla niego ma tylko argumenty, że nie będą szczęśliwi... Jest tyle rozsądna i przewidująca, ile smutna. Wyrazy jej układają się we frazesy bardzo wymowne. Czy od tej wymowy, od tych argumentów, od tego rozsądku nie więcej jest warte proste bardzo, wierne i kochające serce? — to inna kwestya. Zresztą Lea tak już weszła w rolę męczennicy, że oświadcza Danielowi, iż gdyby zażądał, to ponieważ mu przyrzekła, więc zostanie jego żoną, ale i t. d... W tem ale mieści się dla niego tyle nieszczęścia, ile w języku ludzkim zmieścić się może. Ona tymczasem siedzi z piórem w ręku, gotowa podpisać rozwód, lub nie podpisać... zrezygnowana, bierna, nieczuła... obojętna... Wreszcie pyta:
Daniel... que voulez vous que je fasse?
Daniel po ciężkiej walce z sobą, odpowiada głuchym, złamanym głosem:
— Podpisz.
Na tem kończy się sztuka — i, mojem zdaniem, dla celów Wiktoryna Sardou, kończy się niepomyślnie, a to dlatego, że konserwatywny pisarz pragnął wyraźnie wszystkie światła nagromadzić po stronie obozu religijnego, a tymczasem, wobec zakończenia, wszystkie sympatye zwracają się w stronę Daniela. Jest to rezultat dla tendencyi sztuki nader niebezpieczny, bo w teatrze, gdzie się ma do czynienia z uczuciami widzów, powstającemi pod wpływem akcyi niezmiernie żywo, niepodobna uniknąć tego, by publiczność, poślubiając sercem jakąś postać, nie poślubiała poniekąd i jej przekonań. Powtóre, jeszcze jeden wzgląd, dający się także zwrócić przeciw Sardou. Oto ze sztuki możnaby wyprowadzić wniosek, że tak dobrze ateizm, jak i religijność może stanąć na zawadzie ludzkiemu szczęściu i zepsuć życie raz na zawsze. Tego autor nie przewidział. Co większa: w sztuce, ateista, nie kobieta religijna, robi ustępstwo; zatem powodem przyszłej niedoli tych dwojga ludzi jest religijność.
Podobnych tendencyi, podobnych kierunków nie myślał zapewne Sardou popierać, tyle więc chybił celu, ile sztuka w jakikolwiek sposób je popiera.
Te są uwagi co do samej idei komedyi. Pod względem artystycznym wiele jej zarzucić można. Pierwsze akty są wyborne, żywe i kreślone mistrzowsko; ale następne przepełnione rozprawami i często poprostu nudne. Możnaby zgodzić się z panem Bourget, recenzentem Revue des deux mondes, że w sztuce tej teza, t. j. tendencya szkodzi żywiołowi artystycznemu, żywioł zaś artystyczny, t. j. osoby i sprawa ich miłości, tezie. Nawet stronnicy Wiktoryna Sardou zgodzili się na to, że właściwy interes kończy się za prędko, że Lea staje się coraz mniej sympatyczną, a nakoniec, że całość kolizyi, oparta na prostem nieporozumieniu, nie jest godną sztuki, dotykającej kwestyi tak ważnych. To, że Rochat nie poznał dość wcześnie zasad Lei i jej rodziny, jest prostem qui pro quo, a jednak to podstawa wszystkiego, co dzieje się następnie. Zresztą sprawa taka we Francyi powinna być rozstrzygana właściwie na gruncie katolickim.
Streszczając sztukę, pominąłem wszystkie osoby uboczne — a są to postacie może najlepsze. Romans siostry Estery z młodym Kazimierzem Fargis, rozpróżniaczonym złotym młodzieńcem, jest prawdziwą i poetyczną sielanką, nawiniętą jak pnąca się roślinka koło głównego pnia sztuki. Ten Fargis jest zapewne także sceptykiem, ale dla Estery gotów jest iść, jak sam mówi, do pagody, do bóżnicy, do minaretu, do kościoła: słowem gdzie się jej podoba. Jest to wprawdzie indyferentyzm, ale w tym stosunku chodzi o miłość, która zresztą wygląda nader wdzięcznie.
Równie wyborne są postacie ciotki Powers, doktora Bidache’a i reporterów, występujących w pierwszym akcie.
Sztuka ciągle jeszcze utrzymuje się na scenie Komedyi francuskiej: jedni ryczą, świszczą, sykają — drudzy klaszczą. Ogólna jednak krytyka, nawet najbezstronniejsza, nie wypadła na korzyść Sardou.


VII.
Sąd honorowy. Komedya w pięciu aktach Edwarda Lubowskiego.

Niegdyś przeważały w komedyi intryga i typy ogólne, obecnie zaś komedya wkracza coraz więcej w dziedzinę studyów nad szczegółowymi charakterami i szczegółowem społeczeństwem. Tak zwana bajka jest poniekąd tylko formą architektoniczną dla spostrzeżeń i tendencyi, które wysuwają się na pierwszy plan. Zastępowanie typów ogólnych szczegółowymi odebrało może komedyi idealny i ogólnie ludzki charakter, uczyniło ją natomiast wierniejszym, dobitniejszym, a stąd i bardziej wpływowym obrazem danego społeczeństwa. Zaniedbywanie bajki rozluźniło budowę, ale pogłębiło treść. Wogóle nowszy kierunek z jednej strony pociągnął za sobą straty, z drugiej przyniósł niemałe korzyści. Według mego zdania, wobec życia i społecznego i prywatnego, które staje się coraz bardziej subtelnem i zawiłem, był on konieczny. Piękna architektonika Menandra, Terencyusza, lub Moliera, nie mogła objąć zbyt licznych dzisiejszych odcieni życiowych, dlatego porysowała się i coraz bardziej grozi ruiną.
Ale wobec tego, jakiegoż należy używać probierza w sądzeniu dzisiejszych utworów? jak określić komedyę wzorową? Zadanie jest bardzo niełatwe. Studyum nie może być dokładne, jeśli nie jest szczegółowe, nie może być artystycznie zaokrąglone i proporcyonalne: musi być nieco rozwlekłe. Zapewne, że autor, któryby tak umiał pogodzić treść z formą, by głębokość studyów podnosiła interes bajki, bajka zaś nadawała się do uwydatnienia charakterów, stworzyłby arcydzieło; ale podobna miara jest czysto idealną, a do tego w pojęciu każdego krytyka odrębną, nie może zatem służyć za ogólną i niezawodzącą nigdy skalę.
Pozostaje więc chyba wraz z Taine’m rozważać jak każde dzieło sztuki, tak i komedyę, ze względu na jej stosunek do społeczeństwa i ze względu na szczerość roboty. Jest to krytyka, jeśli można się tak wyrazić, utylitarna, krytyka zdrowego rozsądku, w której mniej spekulacyi filozoficznej, a więcej pozytywnego sądu i życia.
Chciałbym w ten sposób rozpatrzyć sztukę Lubowskiego, by jednak pogląd był zrozumiały, muszę podać jej treść. Jest to obyczajowa satyra, a raczej cała galerya typów mniej więcej ujemnych. Marchołt, zamożny szlachcic, mający hulakę synowca, wchodzi w stosunek z dwoma spekulantami: Owczyńskim i Wrzaniewiczem. Oni pragną oszukać go i zagarnąć jego majątek, on zaś, spostrzegłszy, co się święci, postanawia odpłacić im pięknem za nadobne. Akcya rozpoczyna się w ten sposób, że szlachcic udaje chorego; grozi, że wkrótce umrze, i proponuje lichwiarzom, by nabyli od niego majątek w tych warunkach, iż póki żyje, będą mu płacić wysoką rentę. Renta jest nawet za wysoka, ale przecie szlachcic prawdopodobnie roku nie pociągnie, więc interes się opłaci. Wróble chwytają się na plewę i podpisują kontrakt. Stary Marchołt wydziedzicza tem samem i synowca Michała, który zresztą jako szałaput jest wielce bezinteresowny. Wydziedziczenie jednak wpłynie na całą jego przyszłość. Michał kocha krewną swoją Henrykę i jest wzajem przez nią kochany, ale ciotka jej, jenerałowa, wtedy tylkoby się na Michała zgodziła, gdyby dziedziczył po Marchołcie. Wraz z zawarciem kontraktu upadają jego nadzieje. Zawikłań w komedyi jest mnóstwo. Lichwiarze: Wrzaniewicz i Owczyński nie tylko dlatego robią układy z Marchołtem, że spodziewają się na nich zarobić, ale przez zemstę nad Michałem. Owczyński nienawidzi go, podejrzewając o romans ze swoją żoną. Zresztą są i inne powody. Obaj spekulanci, do gruntu nikczemni, cieszą się jednak i dobrą opinią i obywatelskiem uznaniem; są członkami różnych stowarzyszeń społecznych i dobroczynnych, są czynni wszędzie, gdzie dobru publicznemu bez grosza, a za zapłatę uznania można służyć; słowem, są to hipokryci w znaczeniu moralnem, obywatelskiem i patryotycznem. Owóż spostrzegają obaj, że wśród szacunku ogólnego, jakim są otoczeni, Michał nie tylko nie wierzy w ich szanowność, ale zna ich na wylot, uważa za warchołów; obdarzony zaś językiem ostrym jak brzytwa, tnie ich za każdem spotkaniem. Inde irae, a nawet nienawiść i zaprzysiężona zemsta. Wrzaniewicz i Owczyński przez układ z Marchołtem pozbawią Michała nadziei spadku, i zarazem postarają się, by nigdy nie otrzymał ręki Henryki. Jenerałowa i tak już popiera innego konkurenta, pana Poziomkowskiego. Ten Poziomkowski, wyborny chłopak, studyujący z zapałem książkę Savoir vivre i naiwny w przestrzeganiu etykiety, jest nadto śmieszny, by się mógł podobać Henryce. Na to potrzeba, żeby pierwej przestała kochać Michała. Ale jakże to sprawić? Zadanie trudne — podkopać ukochanego w sercu kobiety. Ludzka nikczemność nie cofa się jednak przed niczem. Owczyński i Wrzaniewicz namawiają niejakiego Anielewskiego, by napisał anonim do Henryki, oskarżający Michała o romans z inną kobietą. Anielewski zgadza się prawie bez wahania. Jest on wprawdzie przyjacielem Michała, ale mu to wszystko jedno. Anielewski przedstawia się widzom jako postać ujemna, ale dziwnie oryginalna. Owczyński i Wrzaniewicz są nikczemnikami, jeśli tak można powiedzieć sans le savoir, dlatego, że dusze ich płaskie, liche, z natury niezdolne są do uczuć wyższych, szlachetnych. Z Anielewskim inna rzecz. Zdolny on jest do popełnienia występku gorszego jeszcze niż dwaj poprzedni, ale ma całą świadomość ohydy, jakiej się dopuszcza. Temu człowiekowi nie brak serca, ale charakteru. Umysł jego bystry, ale bez żadnej tęgości, prześlizguje się po życiu w sposób powierzchowny i cyniczny, i zamiast wspomagać serce wyśmiewa je. Życie oduczyło go wierzyć w cnotę, w uczciwość, w szlachetność. Ma on pewną wrodzoną sympatyę do tych przymiotów, o ile je spostrzega w innych, ale sam nie praktykuje ich. Dwukrotnie pisze on anonimy na Michała i za każdym razem przyznaje się do nich przed... Michałem. »Cóż chcesz, mój drogi! — mówi: — brzydzę się sobą, ale trzeba żyć«. Żyć, w jego rozumieniu, znaczy próżnować i używać, więc pić, grać w karty, bawić się. Jest to człowiek o dobrych popędach a złych uczynkach, które osłania ironią, cynizmem i niewiarą. Postać prawdziwie oryginalna i całkowicie należąca do autora. Gdy dzięki jego anonimom, Henryka odepchnęła Michała, Anielewski przerzuca się znowu na jego stronę: »Oni są łotry, ja to wiem — mówi do niego. — Wiesz co? wyzwij ich: zabawimy się«. Anielewski nie rozwiązuje życiowych zawikłań, ani rozcina: on z nich drwi i bawi się niemi. Dlatego pod koniec sztuki widzimy go znowu zasiadającego w sądzie honorowym przeciw Michałowi. Michał wyzwał nakoniec Wrzaniewicza i Owczyńskiego, ci zaś ze strachu złożyli sąd honorowy. Kilkunastu szanownych łotrów i szanownych hipokrytów ma wydać opinię, że Michał jest człowiekiem, z którym pojedynku wolno honorowemu człowiekowi nie przyjąć. Na szczęście, Michał wchodzi do mieszkania Wrzaniewicza w chwili sądu i składa tak niezbite dowody łotrostwa swych przeciwników, że pod ich ciężarem sąd rozprasza się, Michał zaś oczyszczony otrzymuje w piątym akcie nie tylko nadzieję dziedzictwa po Marchołcie, który ruszony sumieniem kontrakt zerwał, ale i rękę Henryki.
Na tem kończy się sztuka. Trudność, jaką napotyka recenzent, chcąc opowiedzieć bajkę, jest poniekąd jej krytyką. Brak w niej jednolitości, jest właściwie kilka zawikłań, nie jedno, ale też galerya postaci wynagradza brak wiązań i zaokrągleń w architekturze. Wszystkie te postacie złe, spaczone, liche, są jednakowo nikczemne, ale w rozmaity sposób. Na ogólnem tle intryg, plotek, nieuczciwych spekulacyi zaznaczają się nie tylko odrębne charaktery, ale i odrębne temperamenty. Satyryk, psycholog, a nawet poniekąd i fizyolog, wspomagają się tu wzajemnie. Owczyński inny jest od Wrzaniewicza, choć do jednego celu zdążają: Anielewski inny od obydwóch. W pierwszym brak uczuć moralnych i nizkość duszy łączy się z krewkością i żywem usposobieniem, drugi więcej zdolny do hipokryzyi. Są to wybornie uchwycone typy ludzi płaskich, pospolicie nieuczciwych, w których przebiegłość zastępuje głębszy rozum. Wśród społeczeństwa, mającego więcej tęgości sądu, a mniej apatycznego pobłażania wszystkim nikczemnikom, byle ubranym w jakie takie pozory tuzinkowej uczciwości, nie odegraliby tacy ludzie takiej roli. Przed samodzielnym i zdrowym sądem nie uchroniłoby ich to, że należą do resurs i dobroczynności, że płacą regularnie podatki, że są zamożni i pozornie stateczni i pozornie szanowni. Ale u nas poprzestają na pozorach. O ile satyryk spostrzega brak pobłażania dla wybryków, łamiących w jakikolwiek sposób konwencyonalne formy, w jakie zaklęto nasze życie, o tyle spostrzega dziwną, ospałą i chorobliwą moralnie pobłażliwość dla nieuczciwości nawet i nikczemnych postępków, byle one nie wychodziły z pod modły. Postawienie więc w ten sposób tych postaci jest satyrą i krytyką nie tylko tychże postaci, ale i całego społeczeństwa. My wszyscy znamy takich Wrzaniewiczów i Owczyńskich, spotykamy ich i... podajemy im rękę. Czasem mówimy o nich, że to są szachraje i plotkarze i t. p., ale wszyscy ich tolerują, bo się zaplątali w nasze życie społeczne, a nikt nie ma ochoty, ani siły, ani dzielności, by ich wyplątać i wyrzucić.
W komedyi Lubowskiego są to wyborne figury, bo żywe. Ta różnica ich usposobień i temperamentów, o jakiej już wspomniałem, nadaje im niezmiernie wybitne cechy prawdziwego życia. Wrzaniewiczowi i Owczyńskiemu chciałoby się powiedzieć: »Mamy przyjemność pana dobrodzieja skądciś znać«. Lubowski posiada ten wielki przymiot, że nie tworzy nic konwencyonalnego wedle reguł i przepisów, nie naśladuje nikogo, nie robi z dwudziestu różnych komedyi — dwudziestej pierwszej. Autor czerpie rysy z własnej obserwacyi. Wszystko, co jest w jego komedyi, jest jego własne, zatem na wskroś oryginalne. Z usposobienia jest więcej satyrykiem niż poetą, dlatego wszelkie złe i ujemne strony dostrzega lepiej niż dodatnie. Dostrzega przytem w sposób sobie tylko właściwy, to jest mimo trafności wielce oryginalny, co znowu sprawia, że w satyrze ma swój własny styl. Przymiot to niemały. Anielewskiego nikt innyby tak nie podpatrzył i nie schwycił. Jest to postać głębsza, niż Wrzaniewicz i Owczyński. Na takiego człowieka składają się nie tylko połączenia wad i przymiotów, a zatem lekkie serce, brak charakteru, wrażliwość nerwowa, usposobienie poniekąd artystyczne przy braku wszelkich zasad, bystry umysł i chęć użycia; ale wytwarzają go dane warunki społeczne wielkiego miasta, w którem wytwarza się rodzaj moralnej bohemii... bez celu w życiu. Dostrzedz to wszystko i uosobić jest prawdziwą artystyczną zasługą.
Typy kobiece kreślone są nie tak dosadnie. Autor obraca się najchętniej w kółku męskiem, w życiu, w jego ruchu i prądzie społecznym. Tam, jako satyryk, obszerne znajduje pole. Zawikłania psychiczne, płynące z miłości, kolizye uczuć, dramaty pożycia małżeńskiego i rodzinnego, mniej go zajmują i w mniejszym daleko stopniu pobudzają jego artystyczną twórczość; z tego płynie, że wogóle kobiety grają w jego utworach rolę podrzędną, dopełniającą. Jest to zapewne wada, ale wada płynąca raczej z rodzaju talentu. Pozbawia ona sztuki rzewności, a za to pozwala uwadze autora tem energiczniej wytężyć się w stronę życia publicznego i tem dokładniej chwytać jego objawy. Lubowski w całym swoim »Sądzie« ani razu nie trąca potężniej w strunę miłości i wobec zadań, jakie sobie stawia, jest to poniekąd konieczne, bo w przeciwnym razie satyra zeszłaby natychmiast na drugi plan, a miejsce jej zająłby liryzm. Wychodząc z teatru, każdyby wówczas unosił w pamięci postacie Michała i Henryki, a w sercu ich losy i ich miłość. Tego nie chce autor. On pragnie, byśmy po zapuszczeniu zasłony myśleli o Wrzaniewiczach, Owczyńskich, Anielewskich i całej tej miłej atmosferze, wśród której hodują się podobne okazy.
Przedewszystkiem jednak o atmosferze. Jakieś inne nowe wiatry wieją od niejakiego czasu między nami, i mało kto zdaje sobie dokładnie sprawę, jak dalece w ostatnich czasach przeradza się całe nasze społeczeństwo. Idzieli wszystko ku lepszemu, czy ku gorszemu, nie tu miejsce rozstrzygać; śmiało można jednak powiedzieć, że przy pewnych objawach, należy położyć znak ujemny. Wykazać owe gorsze strony, ośmieszyć je, dążenie ku nim satyrą pohamować, zwrócić na nie uwagę społeczną, jest zadaniem między innemi komedyopisarzów. Czy podejmuje je Lubowski? jakie jest znaczenie jego komedyi? o co w niej chodzi? na czem ona się opiera? — zobaczymy. Gdyby nie komizm bardzo szczery, który nam każe śmiać się, dusznoby nam trochę było oddychać w atmosferze tej sztuki, smutno na nią patrzeć, tem duszniej i smutniej, im ta satyra jest wierniejsza. Tak, to istotnie jest nasze życie miejskie. Więc po pierwsze: mniej więcej nieuczciwe spekulacye. Owczyńscy i Wrzaniewicze mnożą się teraz nadzwyczaj obficie. Nieprzeparty prąd popycha ludzi do gonitwy za zyskiem, za dobrobytem materyalnym, za gromadzeniem bogactw. Byliśmy, wedle ogólnie przyznanej opinii, społeczeństwem wielce niepraktycznem, ale, że nam się przytem nie wiodło, weszliśmy na inne drogi. Na tych innych bogactwo miało być środkiem... Czy jednak dla niektórych nie stało się celem? czy wielki, chmurny, oddalony dobra publicznego ideał nie ustąpił miejsca chęci dobrobytu i temu z dobrobytu płynącemu zadowoleniu, wobec którego człowiek syt i pewny jutra nie pragnie już niczego więcej? Niezawodnie, do pewnego przynajmniej stopnia tak jest; więc oto wśród gwaru gonitwy podnoszą się głosy satyryczne i mówią: Oto panowie Marchołt, Owczyński i Wrzaniewicz. Dla nich bogactwo już nie środkiem, ale jedno jedynym celem. Ci chcą upaść tylko swe brzuchy i zaokrąglić kieszenie; strzeżcie się więc, bo to już nie pojedyńcze figury, ale typy ogólne. Małoż ich między nami?... Strzeżcie się, by cały kierunek, cały ten prąd, z którym płyniecie, nie zaprowadził was zbyt daleko... Ze społeczeństwa rycerzy możecie zejść na arendarzy, giełdziarzy, pachciarzy, kramarzy i tym podobnych łapigroszów, którzy byle geszeft szedł dobrze, nie będą dbali o nic innego.
Satyra, chłoszcząc takie usposobienie, pokrywając śmiesznością takie typy, tnąc ostremi nożycami płaszczyk dobra publicznego, w który ubierają się Owczyńscy i Wrzaniewicze, robi swoje. Dobrobyt! przemysł! handel! bogactwa! wszystko, co chcecie! wszystko dobre, wszystko pożądane, wszystko należy popierać, nad wszystkiem pracować — pod jednym wszelako warunkiem, że wszystko będzie środkiem, nie celem.
Gdyby satyryk nie miał zamiaru szydzić z tych najnowszych zboczeń, nie wprowadzałby do sztuki zupełnie nowożytnych, a nawet urodzonych u nas w ostatnich dniach typów spekulantów... Ale to jedna strona obrazu... Drugim żywiołem, a raczej osią, na której sztuka się obraca, są plotki, anonimy, potwarze, słowem: cała ta zgniła i zepsuta strawa, którą w braku czego lepszego karmi się opinia publiczna. Lubowski drugi już raz wyprowadza na scenę t. z. naszą opinię i mówi do widzów: Przypatrzcie się tej małpie! czy nie prawda, że przynajmniej tyle jest śmieszna, ile nikczemna? Jest to także poniekąd pies, bo można nim poszczuć każdego porządnego człowieka, który się nie podoba, lub który wychylił głowę z korca. Jeśli ten pies go nie zagryzie, to przynajmniej poobrywa mu... nogawiczki... Zaiste, śmiałość satyryka policzkującego opinię wobec opinii widzów, zasługuje na bezwzględne uznanie. Ale czy kara słuszna? Niestety!
Ciekawości ludzkiej, wrodzonym i naturalnym chęciom zajęcia się czemkolwiek, otwiera się pole tylko prawie wyłącznie w życiu prywatnem. Cóż dziwnego, że głodna opinia rzuca się na wszystko, i że zmuszona żywić się drobiazgami życia prywatnego, szuka ich przez mikroskop. Taki stan rzeczy o tyle jest smutny, o ile rzeczywisty. Że zaś korzystają z niego próżniacy, nikczemnicy, że wszelkie nizkie dusze wyszukują pieprzu i soli jako przyprawy do tego jadła, to już jest bardzo naturalne. Smutno powiedzieć, że niema może miasta, w któremby krążyło tyle plotek, potwarzy, w któremby pisano tyle anonimów, dawano tyle ostrzeżeń, gdzieby tak mieszano się między ludzi, jak u nas. Pani A kocha się w panu B, pan C uwodzi pannę D, a rozwodzi panią E: oto wieczne tematy rozmów, a nawet gorących rozpraw i sporów. Nikt z nas nie przypuszcza setnej części tego złego, które mówią o nim przyjaciele, a cóż dopiero nieprzyjaciele, i doprawdy można powtórzyć, z Larochefoucauld’em: »Nie zrobilibyśmy wcale lichego interesu, gdybyśmy się mogli zrzec wszystkich udzielanych nam pochwał, pod warunkiem, by nie mówiono o nas nic złego«. Z drugiej strony, gdyby każdy popełnił te grzechy, które mu przypisują, znaleźlibyśmy się wszyscy w piekle. Ale tymczasem za życia cierpi na tem cześć męska i niewieścia, psują się stosunki ludzkie, psuje się szczęście, a wyrabia tolerancya dla prawdziwych występków. Jest to naturalne, boć jeśli wedle tego, co ludzie o sobie mówią, niema nikogo, komuby można rękę podać — trzeba podawać ją wszystkim. Przykładem takiego stanu rzeczy są w komedyi Lubowskiego Wrzaniewicz, Owczyński i Anielewski. Pierwszych podejrzewają o łotrostwo a traktują jak szanownych, drugiego przyjmują chętniej niźli Michała, który nie jest Brutusem, ale jest porządnym człowiekiem. Wogóle nikt u nas nie może być pewny ani jutra swej opinii, ani jutrzejszego swego stosunku z ludźmi, którzy dziś cenią go i kochają. W życiu prywatnem bronić się można chyba od takich jadowitych plotkarskich wieści pogardą, publicznie — satyrą. Wy wszyscy, którzy wkładacie palce w cudze drzwi, którzy mieszacie się w nieswoje rzeczy, piszecie anonimy, udzielacie pod maską przyjaźni ostrzeżeń, wiedzcie, że albo czynicie przez głupotę rzecz nikczemną, albo jesteście nikczemnikami. Tak mówi satyryk, dodając z obowiązku: »śmiesznymi nikczemnikami«. Jak wspomniałem, Lubowski dwukrotnie (poprzednio w »Nietoperzach«) brał ten bicz w rękę, i to jego zasługa. Zdarzyło mi się słyszeć zarzut, że za dużo w tej komedyi plotek i anonimów. Niestety! nie w komedyi ich za dużo, ale za dużo w życiu i społeczeństwie: niema czem innem się zająć i czem innem karmić. Satyryka właśnie obowiązkiem jest obraz tak wiernie nakreślić, jak to uczynił Lubowski. Przez taki obraz zapewnia się sztuce głębsze znaczenie społeczne, a gdy do tego dołączy się szczerość roboty i oryginalność typów, to i trwałe znaczenie w literaturze.



VIII.
Przeciw Zoli.

W chwili, gdy myśląc o tem, że na stołach księgarskich niema nic nowego, kłopotałem się o czem tu pisać w »Mieszaninach«, doszła mnie powieść Edmunda About pod tytułem: »Le roman d’un brave homme«. Jest to nowość, która zaledwie miała czas rozejść się po Paryżu i Francyi. Książka ta na całe miesiące przed swem ukazaniem się budziła wielkie zajęcie w kołach literatów i czytelników francuskich. Mówiono, że About pisze coś wprost przeciwnego utworom Zoli, coś, co ma stanowić przeciwwagę kierunku i talentu autora »Rougonów«. Inni utrzymywali przeciwnie: że About przyjmuje kierunek, oparty na realnem widzeniu i realnem odtwarzaniu życia, ale w formę, w którą nowa szkoła odlewała i wlewa tylko pianę, męty i błoto życia, postara się wlać czyste złoto prawdy, piękności i uczciwości. Powieść jego miała więc przedstawiać odwrotną, czystszą i jaśniejszą stronę medalu. Jakoż po przeczytaniu jej, niepodobna zaprzeczyć, że taki, nie inny był zamiar autora. Czy zamiar udał się, niech na początek sami moi czytelnicy z treści osądzą...
Oto więc książka ułożona jest w formie pamiętnika, a raczej wspomnień, które dla dzieci swych spisuje główny bohater opowiadania, Piotr Dumont. »Jeśli jaki heraldyk, pisze na początku pan Piotr, skuszony milionami, które wam pozostawiam, dzieci moje, zechce wam dorobić tarcze, herby i drzewo genealogiczne, sięgające wypraw krzyżowych, nie dajcie mu się uwieść. Wasi przodkowie byli skromnymi wieśniakami i skromnymi pracownikami, którzy w pocie czoła, uczciwym trudem i oszczędnością dorabiali się majątku i społecznego znaczenia«. Z tych słów, które w dowolnym przekładzie, ale w wiernym sensie podaję, widzimy, że pan Piotr jest typem zamożnego a uczciwego plebejusza, który się nie tylko pochodzenia swego nie wstydzi, ale szczycić się niem raczej jest gotów. Na przeszłości jego rodziny i jego fortunie nie ciąży krzywda, ani krew ludzka. Dumontowie inaczej wybijali się na świat niż Rougonowie. Jak? — Posłuchajmy. Opowiadanie jest bardzo obszerne. Dziadek bohatera, zwany »La France« dla swego patryotyzmu, gwoli któremu ciągle imię ojczyzny miał na ustach, gospodarzył na kawałku roli, zaledwie zdolnym wyżywić liczniejszą rodzinę. Był to człowiek zdrowy i silny, a fizyologicznie biorąc, jeden z takich osobników, które w walce o byt nie tylko sobie umieją dać rady, ale zdolne są wytworzyć równie silne potomstwo. Umysł dziadka, zwanego »La France«, był jeszcze prostaczy, ale pogodny. Uosabiał on zdrowy chłopski rozsądek, dający się uchwycić w słowa: co twoje to trzymaj, a co moje tego nie rusz. Nawet żywy patryotyzm dziadka ugruntowany był poniekąd na tej zasadzie.
W młodym wieku zaciągnął się on jako ochotnik do szeregów francuskich w 1789, by bronić kraju przed inwazyą wrogów. Francya jest najpiękniejszym i najbogatszym krajem na świecie, rozumował sobie dziadek, dlatego obcy chcą ją zabrać, ale właśnie dlatego obowiązkiem naszym jest jej nie dać. Poszedł więc i bił się jak lew; gdy jednak obcy zostali odparci, nie chciał ich gonić aż poza granice. Uważał, że głupio jest robić komuś w jego domu to samo, co mu się poczytuje za największą zbrodnię, gdy robi w naszym. Wrócił więc, osiadł na roli, uprawiał winnice, sadził karczochy i fasolę, ożenił się, miał dzieci, wszczepiał w nie ambicyę, pewną plebejską cześć dla skromnego imienia Dumontów, miłość rodzinną, słowem: chował »marmalią« w zasadach prawości, sprawiedliwości i pracy. Mama »La France« pomagała mu w tem dzielnie. Była to kobiecina jak orzech, zabiegła, żywa, sprzeczająca się z dziadzią »La France« o lada co, a miłująca go jak biblijna niewiasta. Żyli oboje w miernym dobrobycie, ale wszystkie dzieci, których imion nie wymieniam, z obawy, by cierpliwość moich czytelników nie była mniejsza niż płodność Dumontów, postanowili jak się należy. Synem najstarszym papy i mamy »La France« był ojciec bohatera książki, Jan. Ten Jan został cieślą. Odziedziczył on zdrowie i praktyczny rozsądek swego życiodawcy, ale przyniósł z sobą na świat daleko więcej fantazyi. Potomstwo tęgich, co się nazywa ludzi, przewyższa zdolnościami swych rodziców. Jest to prawo rozwoju, o którem About nie pisze, ale o którem myślał ciągle pisząc: Jana nazywali ludzie »Mes samblables«, co poszło stąd, że uratowawszy z topieli konia i człowieka, odrzucił order, do którego chciał go przedstawić mer, mówiąc: jeśli ratowałem »mes samblables« to nie dla nagrody. Śmiano się z wyrażenia i przyczepiono je do Jana, co mu nie przeszkadzało cieszyć się szacunkiem całego owego światka. Szacunek ten jednała Janowi i jego względna zamożność. Był to wyborny cieśla, różniący się od prostych wiórołupów właśnie tą fantazyą, która, zastosowana do ciesiołki, zmieniła się w niezwykłą pomysłowość. Umiał korzystać z sił natury: stawiał więc młyny tam, gdzie ich nie było, wymyślał różne maszyny pozwalające zaoszczędzić sił ludzkich, i przez to wiele zarabiał. Byłby zapewne już doszedł do znacznego majątku, gdyby nie to, że w czasie pożaru fabryki pana Simmoneta spalił się na węgiel, wyratowawszy poprzednio całą rodzinę Bonafigue’ów z płomieni.
Skończyliśmy więc z Janem. Ale teraz pan Piotr zaczyna opowiadać o sobie i staje się jeszcze obszerniejszy. Kiedy ojciec się spalił, był on malcem; matka, równie dzielna, ale umysłowo wyżej już stojąca kobieta od babki »La France«, została sama i z miernymi środkami. Jednakże, przez pamięć ojca i w nagrodę za jego poświęcenie, miasto oddało malca na swój koszt do kolegium. Dobrzy wogóle ludzie zamieszkiwali to miasto. Kolegium było stare i prowadzone przez ludzi nader uczciwych, ale rutynistów. Ot, przypominało trochę więzienie. Zawracano dzieciom głowy, jak się to zdarza i w nowszych czasach, łaciną, greczyzną, pensami, ekstemporaliami, składaniem wierszy łacińskich; słowem — karmiono je taką sieczką klasyczną, która rozdyma, ale nie tuczy. Dzieci też były głupie klasycznie, to jest nie miały pojęcia o życiu i o najprostszych rzeczach, które się koło nich działy. Jeden mały Piotruś był trochę mądrzejszy, bo go ojciec za życia często oprowadzał z sobą, tłómaczył mu to i owo i budził w nim dar spostrzegawczy. W kolegium zmieniło się wszystko dopiero, gdy stary dyrektor się usunął, a na jego miejsce przyszedł Alzatczyk, m. Lutzellmann. Ten wprowadził różne reformy: przedewszystkiem, dał dzieciom swobodę; powtóre, począł ich uczyć, poza programem tego, co warto istotnie umieć. Poczciwe miasto przerażało się z początku reformami i panem Lutzellmanem. Mówiono sobie o nim zcicha, że to niebezpieczny nowator, ale uparty Alzatczyk nie dał się zrazić dopóty, dopóki nie przekonał wszystkich, że ma słuszność. Wówczas pokochano go, i stało się tak, że całe miasto zaczęło wraz z nim uczyć dzieci. Więc szewc pokazywał, jak się buty szyją, bednarz, jak się klepki zbija i t. p.
Kolegium przestało być więzieniem. Powstała wielka solidarność między poczciwem miastem a dziećmi. Wszyscy interesowali się wszystkiem, i mała rzplita, wystarczając sobie, kwitła spokojnie, rozwijając się materyalnie, doskonaląc moralnie.
Mały Piotruś, kochany przez poczciwą matkę i obywateli, opływał w błogości. Był zdolny, brał pierwsze nagrody, miał małą przyjaciółkę, brzydką sobie potężnie, ale sprytną bardzo, która nazywała się Barbe Bonafigue i oto!
Opowiada on wszystko, doszedłszy późniejszego wieku, bardzo szczegółowo, i co do mnie, nie dziwię się wcale, że go to wielce zajmuje, nie dziwię się nawet, że więcej niż mnie, lub kogokolwiek z czytelników. Skończywszy kolegium, chciał iść do szkoły politechnicznej, ale wstrzymała go miłość do matki, więc nie poszedł, ale wszedł do fabryki pana Simmonet, tej samej, przy której pożarze zginął jego ojciec. Pan Simmonet była to figura dość ostra i sucha. Także typ fabrykanta-rutynisty, wymyślającego na swoich robotników, nie cierpiącego wszelkich ulepszeń, a chciwego na zyski. Fabrykował on liche talerze fajansowe i nie chciał fabrykować lepszych. Stopniowo dopiero Piotr, który przeszedłszy wszelkie stopnie w fabrycznej hierarchii, uzyskał pewien wpływ na pana Simmoneta, zmuszał go do ulepszeń. Więc naprzód przekonał go, że od dobrej doli robotników zależy przyszłość fabryki, że zatem trzeba ich ochraniać, pielęgnować, kochać. Potem usiłował udoskonalić samą robotę talerzy. Simmonet wysłał go jako komiwojażera do Anglii, Niemiec, Rosyi, i Bóg wie dokąd; więc Piotr patrzał jak co gdzie robią, i — czego się sam nauczył, to w rzeczywistość na miejscu zmieniał. Wiodło mu się, więc fabryka kwitła, a z nią w całem mieście wzrastała zamożność i dobrobyt. Nadeszły dni zamachu stanu Napoleona i panowania merów pięściowych. Na miasto spadło wiele nieszczęść; Piotr jednak, który był wówczas za granicą, uchronił się proskrypcyi. Wrócił, gdy już było spokojnie, i gdy interesa nanowo się ożywiły. Simmonet przyjął go za wspólnika, skutkiem czego Piotr zaczął dochodzić do majątku. Czas było się żenić. Piotr, będąc komiwojażerem, kochał się po drodze w każdej przystojnej dziewczynie i z każdą pragnął się żenić, więc gdy przyszło naprawdę, nie wiedział z którą. Matka jego i ludzie w mieście życzyli sobie, by z małą Barbe, która wyszła na bardzo ładną dziewczynę; mówiono nawet o niej, że podkochuje się z cicha w naszym bohaterze, ale on miał ją za kokietkę i ani myślał o niej. Tymczasem zachorował ciężko. Matka jego umarła, wszyscy go opuścili, tylko poczciwa Barbe, mimo iż już z rozpaczy przyrzekła swą łapkę komu innemu, przyszła go pilnować z narażeniem własnego życia. Pociągnęło to za sobą zerwanie z narzeczonym i mały skandalik w mieście, ale za to Piotr, gdy wyzdrowiał, ożenił się z zacną Barbarką i...
— Czy koniec?...
— Nie.
Wspomnień się nie kończy na progu małżeńskiego pokoju. Żyli więc z Barbarką — dobrze im było, wiodło się: Piotr kupił całą fabrykę od Simmoneta, i robili miliony, tylko brakło im »marmalii«. Z początku było im z tego powodu smutno, potem zaczęli wmawiać w siebie, że z tego tylko hałas i nieporządek w domu — gdy jednakże po sześciu latach pożycia, pewnego poranku pewien mały i czerwony jak rzodkiewka dżentlemen napełnił hałasem ich małżeńską sypialnię, mało nie powaryowali z radości. Odtąd co rok przybywał prorok i gdy wreszcie nadszedł rok 1870, a z nim i wojna, było już tego coś pięcioro. Piotr jednak, jako dobry Francuz, poszedł na wojnę; bił się w Belforcie, jak na mężczyznę przystało. Wróciwszy po zawarciu pokoju do domu, zastał żonę i dzieci w dobrem zdrowiu, ale fabrykę spaloną i straty wielkie. Ani on jednak, ani »Barbe« nie zrazili się temi stratami; wzięli się do roboty, postawili fabrykę na nogi, odzyskali wkrótce co stracili i pracują dotąd; Piotr zaś pisze w wolnych chwilach swoje wspomnienia, które Edmund About zatytułował: »Le roman d’un brave homme«.
Na tem kończy się książka.
Zola więc w Rougonach i innych mających z nimi związek w powieściach, dał nam genealogię rodziny, która w walce o byt wzniosła się w czasach ostatnich; About uczynił to samo. Ale Rougonowie wznosili się per fas et nefas ze stanu prawie bydlęcego, wiedzeni tylko brutalnymi instynktami zachowawczymi, korzystając z cudzych słabości, z nieszczęść prywatnych i publicznych, z owej fatalnej epoki, która pokrywała wszelkie zdrożności, szalejąc życiem gorączkowem, wyuzdanem, toczonem przez robaki blagi, chęci użycia, rozpusty, fałszu — Dumontowie wznosili się uczciwą pracą, rozumem i uczciwością... Takie dwie historye, oparte na fizyologicznej zasadzie rozwoju, leżą tedy przed nami w dwóch odrębnych obrazach. Nierządnica Nana kona w szpitalu, a uczciwy Piotr pisze spokojnie wspomnienia dla dzieci. To dwa światy odrębne w Hogartowskiem zestawieniu. Zola malował jedną stronę, About drugą. Takie jest znaczenie tych książek. Zola ma swoich zwolenników, ale wziąwszy wszystko w rachubę, spadły na niego tysiące zarzutów: że psuje ludzi, kala literaturę i poniża swój talent, niżąc koronki z obrzydliwej piany, zbieranej na ustach chorego społeczeństwa. Gdyby z większości tych nawet, którzy go zapamiętale czytają, złożyć sąd i tego sądu spytać o werdykt, przysięgli odpowiedzieliby ogromną większością: »Winien«. Ale skoro rzecz się tak ma, to ile winy Zoli, tyle zasługi About. Czy jednak tak jest istotnie? O co chodzi: czy o kwestyę czysto społeczną, czy o literacką? Przypuśćmy na chwilę, że Zola istotnie sądzi, że we Francyi stosunki społeczne układają się, lub układały w ten sposób, iż większość mieszkańców musiała lub musi składać się z pijaków, złodziei, podsłuchiwaczy, nierządnic: cóż mu na to odpowiada About? Oto: Mylisz się! We Francyi są przecie miasteczka kwitnące pracą i przemysłem, a w tych miasteczkach mnóstwo rodzin uczciwych i zacnych, dążących w pocie czoła od dziada pradziada do ustalenia bytu i powiększenia swych fortun w sposób legalny. Mylisz się, bo we Francyi jest potężny i prawidłowo rozwijający się element, na którym wszelki rząd, byle uczciwy, może się oprzeć, na który wszyscy mogą rachować; we Francyi nakoniec cnota przeważa nad nieprawością, rozum nad głupotą, zdrowy obyczaj nad zepsutym, porządni ludzie nad złodziejami, uczciwe kobiety nad Nanami i t. d.
Doprawdy jest coś niewłaściwego w takiem postawieniu powieściowej tendencyi. Któż o tem wątpi? — mają prawo spytać czytelnicy: pewno ani my, ani nawet sam Zola; jeżeli About nie chciał nam niczego innego dowieść, tylko tego, o czem bez cienia wątpliwości jesteśmy przekonani, niepotrzebnie czas tracił. Z drugiej strony równie pewną jest rzeczą, że w 40-milionowem blizko społeczeństwie nie brak tych stron mętnych, ciemnych i cuchnących, które opisuje Zola; jakaż jest więc dobra racya, by nie miał ich malować i wydobywać na jaw, choćby dlatego, by złe zmniejszyć? Niech będzie dwóch: Zola do malowania czarno i About do malowania biało. »Chacun selon son goût!«[3] Można utrzymywać, że w literaturze, tak jak i w przyrodzie, winna panować rozmaitość.
Istotnie, jeśli książka napisana jest w chęci przeciwważenia Zoli, należało przenieść walkę na inne pole, to jest na czysto literackie.
Zola np. w Nanie — ma jedną słabą stronę: jest nudny. Czytelnikowi nie dość, gdy może pomyśleć o autorze: »Que bestia utalentowana — i jak prawdziwie dostrzega!« Wcale nie dosyć! On potrzebuje znaleźć coś z siebie, jakieś oddźwięki własnej duszy, uczuć i pragnień; on potrzebuje zająć się książką, zatem znaleźć w niej postacie, które pokocha za ich prawdziwość, ale zarazem i piękność, za ich prawdziwą poezyę, i to poezyę nie w chmurach, ale w życiu takiem, jakie ono jest — głównie zaś za ich sympatyczność. W Nanie np. nie znajdzie nic podobnego. Kto go tam zainteresuje? Nikt! Pewno nie sama Nana, nie dyrektor teatru, nie George, lub hrabia Mouflat. W innych powieściach Zoli to samo. Ani jedna niteczka sympatyi czytelnika nie ma najczęściej się koło kogo obwinąć. Zaczynamy książkę zimni i kończymy ją zimni. A jakaż to wada w artyzmie autora, jeśli nie potrafi zająć! Niech będzie sobie najrealniejszym, niech jak najbystrzej dostrzega — pozostanie nudny. Znam jednak ludzi, którzy Nany nie mogli skończyć, tak ich nudziła. To już defekt w artyzmie, i kto chciał bić Zolę, powinien był w tę słabiznę go uderzyć. Należało powiedzieć coś jak ów kuglarz: »Panie bracie, na rzemiośle się nie znacie! Oto bierzesz do swych powieści z życia figury bardzo prawdziwe, ale takie brudne, tak pomazane błotem, tak chore moralnie, takie spaczone, nędzne, hultajskie, że żaden z czytelników nie może ani im współczuć w niedoli, ani cieszyć się z ich szczęścia. Twój materyał nie nadaje się do tworzenia arcydzieł; artyzm wyłącza twój świat, więc idziesz złą drogą, więc... mylisz się sam i w błąd wprowadzasz innych«.
Istotnie! Poza zamtuzem i poza błotem ulicznem jest przecie także życie i bardzo szerokie. About mógł wziąć świat taki małomiejski, jaki wziął, taki sobie kopiec zabiegłych poczciwych mrówek. Ale powinien był odmalować świat ten żywym, interesującym, ponętnym i niezmiernie sympatycznym. Powinien był wykazać, ile prawdziwych, i równie ślicznych jak prawdziwych, i równie interesujących jak ślicznych stron jest w tem życiu kumów, kumoszek i ich dzieci; ile zorzy i słońca we wzajemnej ku sobie miłości serc; ile harmonii w takiem miasteczku; ile wdzięku w jego domach bluszczem upowitych; ile prawdziwie i ogólnie ludzkiego pierwiastku w całem życiu...
Powinien był to malować z równą lub większą jeszcze dokładnością i z równym realizmem, jak Zola, to jest zrobić obrazem nietylko pięknym, ale prawdziwym, plastycznym i interesującym — słowem: takim, od któregoby z trudnością przychodziło się oderwać.
Wówczasby wytrącił z rąk książki Zoli.
— Co zrobił zamiast tego?
Napisał książkę moralną wprawdzie bardzo — ale... nudną.
Czy nie stało mu talentu równego Zoli do kreślenia obrazów, do chwytania życia na gorącym jego uczynku, ze stron pięknych i poetycznych? Zapewne. About w swoich utworach robił na mnie zawsze wrażenie inteligentnego, sprytnego człowieka, cieszącego się wielką równowagą umysłową, posiadającego wysoki dowcip, ale pozbawionego poezyi w duszy. Zaliczyłbym go chętnie do takich literatów, których w klasyfikacyi możnaby podciągnąć pod ogólną nazwę: porządny literat. Tacy nie piszą nigdy głupstw, cieszą się czasem wielkiem powodzeniem i uznaniem tak publiczności, jak i towarzystw, do których uczęszczają. Ludzie chwalą ich zdolności, wynoszą pod niebo ich dowcip, zostaje po nich wiele rzeczy bardzo dobrych, sumiennych — nawet bardzo ładnych, ale nie zostaje ani jedno arcydzieło. Brak im czegoś, co świeci, grzeje, pali... Ten brak to poezya, to dusza wzniosła, egzaltowana, czująca bardzo i cierpiąca za wielu; to coś, co się tak boleśnie targało w Mussecie, Heinem, co było takie tkliwe i takie kochające w Dikensie, takie kochane i patryotyczne w Szopenie, Grotgerze, takie wielkie w Mickiewiczu, takie błyskawicowe w Słowackim...
Gdy sobie przypomnę twarz Abouta, zażywną, okrągłą, rumianą, o czarnych oczach, błyszczących dowcipem — twarz porządnego »bourgeois«, i zestawię ją z obliczem Zoli, z którego, jak i z jego utworów przebija jakaś siła brutalna a chłodna, nie mogę oprzeć się myśli, że About przegra powieściową wojnę z Zolą.
»Le roman d’un brave homme« jest nudny! Czytelnik poniekąd sam to mógł osądzić. Z poza przezroczystej obsłony słów nie przebijają obrazy. Pan Piotr jest zacny człowiek, ale moralizuje zamiast malować... Powiedzmy bez ogródek, że książka niemoralna, choćby była nudna, ma dla większości ludzi pewien ostry smak, właśnie dla swej niemoralności; książce nudnej, moralnej tego brak. Można także opisywać ludzi wzorowych i nie mieć czytelników. Pan Podstoli jest wzorem porządnego człowieka i wzorowego obywatela, a kto go dziś czyta? Piotr Dumont jest również przykładem do naśladowania. Wypowiada on wiele rzeczy rozumnych i pożytecznych, układa bardzo mądrze swe opowiadanie, tak, aby czytelnik zdał sobie sprawę z całego rozwoju stopniowego tych »prac i dni« — Piotr Dumont doskonale i ku wielkiemu zbudowaniu czytelnika ukazuje co może praca, jak solidarność lepsza jest od trudu w rozłące, jako z usiłowań pojedyńczych ludzi korzysta miasto, kraj, ogół, ale... Zola ma więcej talentu od Edmunda About.
Nie chcę powiedzieć, by Zola był olbrzymem, a nie obali go idealizowanie życia małomieszczańskiego, które w rzeczywistości jest płaskie i przepełnione groszowym oportunizmem. Zmaleje prawdopodobnie i Zola, nastąpi to jednak wówczas, gdy jaki młody a śmiały talent uderzy w dzwon wielkich idei. Wówczas i umysły ludzkie równie wielkim ruchem się rozkołyszą i o wszystkiem co się do nowej miary nie dostosuje — zapomną...


IX.
»Z mojego zielnika«, nowela Heritesa. — »Romans pana Michała«, powieść Zacharyasiewicza. — »Kraszewski w Warszawie«, humoreska sceniczna Maryana Gawalewicza.

»Kłosy» w ostatnim swym numerze pomieściły małą nowelę Heritesa, pod tytułem: »Z mojego zielnika«, przełożoną z czeskiego, a wyjętą z pisma »Narod sobe«, które to pismo było takiem wydaniem w Czechach, jak u nas »Ziarno«. Jest to króciuchna fantazya. Zwracam na nią uwagę dlatego, że jakkolwiek tak krótka, posiada jednak pełno wdzięku, jako obrazek, którego kształt zewnętrzny, ukrywający symboliczne znaczenie, został poczerpnięty z przyrody. Autor prowadzi nas o zmierzchu do lasu i każe nam się wsłuchiwać w życie roślinne. Więc oto ostatnie blaski słońca pozłacają jeszcze korony sosen, ale na dole jest już ciemno; najmniejszy wiatr nie kołysze leszczyną, czasem tylko ozwie się jeszcze nawpół senny świegot jakiego ptaka, układającego głowę do snu pod skrzydło; zresztą słychać tylko szepty drobiazgu leśnego: rozmaitych mchów, przelaszczek, sasanków, które niegdyś były czemś innem na świecie, a dziś zaklęte w postacie roślinek, marzą wśród pogodnych nocy o tem, czem były, i wspominają życie dawniejsze. Te dzwonki np. czyli kampanule, to serca prawdziwych dzwonków srebrnych lub mosiężnych. Każdy z nich za życia dzwonił ludziom, a po śmierci dusza jego stała się kwiatkiem leśnym. Teraz właśnie prostują główki operlone przez rosę i opowiadają swe dzieje. Posłuchajmy ich rozmowy. Jeden oto brząkał niegdyś na rzędzie pysznego rumaka należącego do pięknej i bogatej pani, otoczonej hołdami, podziwem i uwielbieniem: wszyscy ją kochali, wszyscy starali się pozyskać choć jedno jej spojrzenie, a potem — mijały lata, dzwonek przechodził różne koleje i wkońcu znalazł się znowu na chomącie konia, ale już bardzo biednego, który ciągnął równie biedną i zapomnianą staruszkę. Ten biedny koń był tym samym ongi pysznym rumakiem, a ta zapomniana staruszka samą piękną niegdyś damą... Drugi dzwonek wołał w hrabiowskim pałacu na marszałka: Johann! Johann! Trzeci budził co chwila biedną sierotę Anusię. Inne były sygnaturkami na kościołach. Opowiadanie idzie po kolei o różnych losach dzwonków, aż wreszcie wychyla głowicę z pod mchów jakiś bledszy i smutniejszy od innych. Ja, mówi, stałem przy łóżku konającego człowieka, a tym człowiekiem był czeski poeta. Jego wychudła ręka ostatni raz wyciągnęła się ku mnie, a potem słyszałem, jak mówił: »Biedny! biedny czeski narodzie«... — i umarł.
— Dlaczego biedny? — przerwał opowiadanie głos największego dzwonka. — Oto ja dzwonię na jutrznię nowej przyszłości dla czeskiego narodu; nadejdą czasy, i on będzie jeszcze wielki i szczęśliwy: ta jutrznia już blizko, a więc dalej — hosannah! hosannah!...
Tu wszystkie większe i mniejsze zaczęły dzwonić, i po całym lesie ozwały się głosy: Hosannah! excelsior! excelsior! — a tymczasem noc zbladła i między koronami sosen zaświtał ranek.
Jest jakiś tajemniczy urok w powyższem opowiadaniu, które przy końcu wybucha gorącem patryotycznem uczuciem. Ten cichy, ciemny, czeski las, w którym nawet i polne dzwonki dzwonią na chwałę czeskiego narodu i przypominają mu lepszą przyszłość, szumem swym przemawia do serc, jakby szeptał słowa otuchy... Przytem przez owo połączenie natury i patryotyzmu, które samo w sobie jest niepowszednim pomysłem, wyrodził się jakiś wyższy, podniosły nastrój — rzecz tak rzadka w czasach obecnych. Natura, jej życie i jej dusza, odczuwana przez niektóre zaledwie serca i umysły, to żywioł dla utworów literackich, jeszcze prawie nie dotknięty, ku któremu widać już jednak pewien zwrot, w miarę jak przesycamy się życiem miast i mieszczańskim romansem. Kto wie, czy dzisiejsze powieściowe sytuacye, zagadnienia, kolizye serc, szczególność charakterów, wreszcie bohaterowie i bohaterki razem z ich miłościami, nienawiściami, zawodami i szczęściem, nie wydają się większości i piszących i czytających czemś dziwnie małem, płaskiem, powszedniem i zwietrzałem. Toż to wszystko, co się opisuje w większej części powieści, to dzieje się w powszedniem życiu mieszczańskiem codziennie i w naszym czasie, każdy mniej więcej rozwinięty człowiek przechodził lub przechodzi przez takie same wzruszenia i przeczucia duszy, bywał w podobnem położeniu, kochał, zawiedziono go, rozpaczał, uspokoił się, potem ożenił i ot! żył jak tysiące innych. Jest to wszystko może ogólnie ludzkie, ale też i ogólnie powszednie. Mimowoli człowiek pyta się: co takiego jest w miłości pana Michała do panny Karoliny lub Piotra do Joanny, iżby pisać o tem aż dwa tomy? Po co o tem czytać, kiedy to można widzieć odegrane przez żywe osoby. My tego życia mamy aż nadto: ono nas męczy, nuży, zresztą straciliśmy w nie wiarę wraz z ochotą do niego. Niechże choć literatura stworzy nam światy inne, gdzie wszystko nie jest takie karłowate, ale wielkie, nie takie płaskie, ale wzniosłe, nie chorobliwe i śmiertelne, ale zdrowe i nieśmiertelne, nie zgrzybiałe, ale młode. Dajcie nam jakie inne światy i inne jakieś przestrzenie, w których piersi zgorączkowane od miejskich wyziewów odetchną choć raz swobodnie a szeroko. Wprowadźcie nas do lasów, gdzie sosny ronią woń żywiczną, bo chorym w nich zdrowiej. Tam musi być inny świat; natura musi mieć w sobie jakieś nienapoczęte jeszcze pierwiastki życiowe, jakieś tajemnice jeszcze niezbadane, jakąś nową karm dla ciał i dusz umęczonych...
Takie wołania nie po raz pierwszy rozlegają się po świecie. Gdy ludziom za ciasno zrobiło się w żabotach i perukach, a życie takie, jak było, zagroziło bankructwem, powstał »Emil« J. J. Rousseau’a, potem Pawły i Wirginie, pseudoleśne dzieci Chateaubrianda, a potem cały romantyzm dziki, rozbujały, egzotyczny...
Dziś, co zrobimy kwoli nowym wołaniom: czy znowu uciekniemy do lasów? — trudno wiedzieć. To tylko pewna, że dziś panujący kierunek, dzisiejszy naturalizm czy realizm, czy jak kto chce, dzisiejsze drobiazgowe a wierne malowanie powszedniości, którego główną zaletą jest trafność, dzisiejsza niby trzeźwość wstydząca się podnioślejszego słowa i egzaltacyi i wyższego lotu, zaczyna się przejadać — i wzbudzi jakąś reakcyę. Być może, że naprawdę uciekniemy do lasów i położywszy się na igliwiu, będziemy póty patrzeć w chmury przelatujące nad nami, póty wsłuchiwać się w szumy drzewa, póty odgadywać panteistyczną duszę otoczenia i tak zlewać się z niem, że popadniemy w jakiś niebywały dotąd mistycyzm, który z kolei przejdzie wszelką miarę zdrowego rozsądku i z kolei runie. Jest w tem wszystkiem tylko wdrapywanie się na górę i osuwanie się z góry — jest jakaś praca syzyfowa. Być może także, iż nadejdą czasy, w których powieść tak przejdzie, jak przeszły inne formy literackie, które zdawały się nieśmiertelne.
Tymczasem wspomniałem o nowelce Heritesa dlatego, że jest w niej coś świeżego, i że czytelnikowi, nim zejdzie wraz ze mną znowu do konwencyonalnego życia, opiewanego w innych utworach, miło odetchnąć leśnem powietrzem.
Ale trzeba zejść i, z obowiązku sprawozdawcy o nowych książkach, zobaczyć, jak się zawiązał i skończył »Romans pana Michała«. Romans ten jest utworem Zacharyasiewicza, pan Michał zaś był synem zbankrutowanego szlachcica, któremu to synalkowi wszystkie ciocie i babki kładły od urodzenia w głowę, że jedynym celem i zadaniem jego życia jest bogata żeniaczka. Z pana Michała byłby zapewne »tęgi wiarus, bo w literach nie czuł smaku«, ale zadanie wziął do serca, i gdy tylko pierwsze puchy ukazały mu się na brodzie, począł szukać bogatej dziedziczki. Motywy powieści, jak widzimy, niezbyt nowe, ale jeśli tę bajkę znacie, to jej właśnie posłuchajcie. Pan Michał znalazł wreszcie bogatą pannę Salomeę — i postanowił pojąć ją w małżeństwo. Wujaszek pośredniczył, więc poszło łatwo, i dopiero po oświadczynach pokazało się, że na kopercie pieniężnej swat zamiast 30, przeczytał przez omyłkę 130 tysięcy, i zamiast złotych polskich — złotych reńskich. Takie omyłki trafiają się w życiu i także nieraz w powieściach pisanych na temat łowiectwa posagowego. Gdy jednak wyjdą na wierzch, następuje zerwanie, więc i w romansie pana Michała nastąpiło zerwanie...
Ale powieść ciągnie się dalej. Cóż się stało? Oto coś nadspodziewanego, a mianowicie: pan Michał, który szukał posagu, dopiero po zerwaniu spostrzegł jedną rzecz, t. j. że niechcący zakochał się na zabój w Salusi.
I to się zdarza. Romans nie wychodzi wcale z granic możliwości. Michał wrócił na wieś, a tu bez panny Salomei ani rusz! Tęskno i tęskno. Nie wiedział sam co robić. Chłopak miał poczciwe serce — więc gdy nagle doszła do niego wieść, że panna po zerwaniu zachorowała i umiera, oddał swoje marzenia o posagu, jak mówi Słowacki, szatanowi — i poleciał siedzieć u jej wezgłowia. Gdy Salomea wyzdrowiała, nastąpił ślub, i zaczęli oboje biedę klepać...
O tem klepaniu mówi część II. Z biedą mogliby żyć, a nawet, wedle terminologii wiejskiej, wyjść z interesów, ale przecie Michał był obywatelem, a ona obywatelską córką, więc wypadało, dla honoru, obojgu odbyć podróż za granicę. Wszystkie krewne i ciotki były tego zdania, że to jest konieczność. Na tę podróż nie tylko poszedł posażek Salomei, ale zaciągnięto nowe długi. Po powrocie trzeba się było pokazać w obywatelstwie i żyć; urządzili więc dom paradnie, przyjmowali grymaśnych gości z miasta i ze wsi. Gdy Michał chciał wprowadzić jakiekolwiek oszczędności, ograniczyć wydatki, zamknąć podwoje jadalnego pokoju, pracować, poczciwa Salusia nie mówiła mu nic, ale bladła, marniała, chudła...
— Co ci jest droga? — pytał Michał.
— Widzisz, ukochany... ja się trochę nudzę...
Więc wracali nanowo do dawnego życia.
Przyjmowali i wyjeżdżali sami, aż wreszcie wyjechali z wioski. Osiedli we wschodniej Galicyi — i znowu żyli nad stan; potem Michał dostał zyskowne miejsce plenipotenta — i znowu żyli nad stan, więc je stracił — potem osiedli w mieście... Bywało głodno, chłodno; on nie wiedział do czego się wziąć, ona myślała o założeniu magazynu mód. Koniec.
Po pierwsze: powieść w stosunku do treści, jaką zawiera, jest za długa. Wszystko to, co tam jest, zamknięte w ciaśniejsze ramy, czyniłoby wrażenie silniejsze; po drugie motywy powieści t. j. i poszukiwanie posagów, i życie nad stan po ślubie, są niemiłosiernie ograne, a co większa, kwestya: czy wobec dzisiejszego stanu rzeczy nie przestarzałe?
Zacharyasiewicz, jako Galicyanin, zna Galicyę lepiej od nas — ale powieść, przeniesiona na grunt tutejszy i czytana w Królestwie (drukowana była w »Wieku«), razi niezmierną przesadą w kreśleniu tej ślepoty, dla której ludzie idą mimowolnie do ruiny. Michał jest wstrętny przez swoją słabość. Salomea zaś, która kochając go, nie może się do niego zastosować, na nic zgodzić, i z całą usilnością popycha siebie, męża i dzieci w przepaść, robi wrażenie kobiety przedewszystkiem tak ograniczonej, takiej (przepraszam za wyraz) gęsi, że i litować się nad nią nie warto. Doprawdy, że ogarnia nas wątpliwość, czy powieść nawet na gruncie galicyjskim nie jest przesadą. Jak to? — czyż tam ludzie nie wiedzą, że po dniu dzisiejszym następuje jutro, że dwa a dwa jest cztery? Czyż tamtejsze stosunki obywatelskie są tego rodzaju, że koniecznie popychają do ruiny, a tamtejsze zbytki i wymagania trapią kraj, jak go i trapiły? Jeśli tak, to »Romans pana Michała« powinien stanowić w tamtej prowincyi epokę — widocznie bowiem nikt dotąd nie otworzył oczu temu najciemniejszemu z europejskich społeczeństw. Ale czyż tak jest? W naszej prowincyi — rzeczy się zmieniły. U nas »Romans pana Michała« nie jest epoką, ale wprost anachronizmem. Polowanie na posagi miało i tu niezaprzeczenie miejsce, działo się to zaś wówczas, gdy młodzi ludzie zdolni do żeniaczki, dzielili się na dwie z niewielu wyjątkami kategorye: mniej więcej zrujnowanych obywateli ziemskich i urzędników. Pierwsi musieli oczyszczać hypoteki i spłacać zaległe raty Tow. Kred., drudzy sami nie mogli z pensyi wyżyć. Dla obu tych kategoryi posag był jedyną deską zbawienia. Dziś zmieniło się to w ten sposób, że co do obywateli, kto miał zbankrutować, ten już zbankrutował, zlicytowali go, sprzedali, i — przepadło, a kto się ostał, ten względnie ma się lepiej; urzędników zaś krajowców jest tak mało, że niema co o nich mówić. Młodzi ludzie dają sobie radę dziś cyrklem, wagą, miarą, piórem, i zarabiają tyle, że za posagami gonić nie potrzebują. Okres zbytków przeszedł także. Po wsiach żyją dziś ludzie skromniej, niż żyli kiedykolwiek. Wymagania towarzyskie, powozy, cugi, podróże zagraniczne, chęć przesadzania się jednych nad drugimi, wszystko to ustąpiło, naprzód przed ciężką nauką, przez jaką społeczeństwo przeszło i przechodzi jeszcze, powtóre przed poważniejszemi zadaniami. Doprawdy, myślę, że między pannami wiejskiemi niezmiernie mało jest tak uczciwych gąsek, jak Salomea; jest natomiast pełno poważniejszych kobietek i zabiegłych gospodyń. W mieście, zimową porą, w czasie karnawału nie słyszymy też jakoś o balach, wydawanych przez wieśniaków. Bawią się dziś bankierzy, bo takie czasy przyszły. Przeciwnie: po wsiach słyszymy już narzekania na brak życia towarzyskiego, na to, że nikt u nikogo nie bywa, ale każdy siedzi zamknięty u siebie jak lis w jamie, rachując każdy grosz. W Galicyi, według powieści Zacharyasiewicza, musiałoby być chyba zupełnie wszystko naodwrót. Tu na wsi ludzie żyją oszczędnie. Mówię zupełnie seryo, że znam literatów żyjących wyłącznie z pióra, którzy np. nie mogą palić cygar, jakiemi częstują ich w zamożnych nawet domach wiejskich, dlatego że przywykli kupować sobie lepsze. Na gruncie więc tutejszym, Zacharyasiewiczowa satyryczna kosa tnie zielsko, które nie rośnie, zatem autor macha trochę w powietrzu. W Galicyi?... być może, ale i to wątpimy... Zebrawszy wszystko co się powiedziało — »Romans pana Michała« jest jednym z najsłabszych romansów p. Zacharyasiewicza; utalentowany skądinąd powieściopisarz przeciągnął struny swej lutni, więc zagrała nieco fałszywie. Niema w tej powieści zwykłych nawet Zacharyasiewiczowi przymiotów. Ślizga on się wprawdzie najczęściej po powierzchni dusz ludzkich i życia wogóle, ale za to pod względem zawikłań powieściowych, pod względem sytuacyi, jest tak pomysłowy, jak żaden z naszych autorów, a w »Romansie pana Michała« niema i tego. Safanduła żeni się z gąską; on szukał posagu, ona chce się bawić; obojgu wszystko wysuwa się z rąk: oto tematy, które tyle już piór osmarowywało atramentem. Zacharyasiewiczowe, doprawdy, że na coś nowego, silniejszego i głębszego mogło się zdobyć.


Teatr nasz przygotowywa Fausta; przedstawienie nastąpi jednak dopiero po wyjściu niniejszego numeru. Tymczasem na scenie pusto było i głucho — jedyną zaś nowość stanowi przedstawiony w Alhambrze humorystyczny obrazek Maryana Gawalewicza p. t.: »Kraszewski w Warszawie«.
Jest to przeróbka znanej ramotki Wilkońskiego, ułożona na scenę zręcznie i z werwą. Kraszewski przyjeżdża do Warszawy — pewna panna Pieprznicka wymaga od swego aspiranta, by go sprowadził do domu jej rodziców; ten udaje się o pomoc do pana Augusta (Wilkońskiego), a pan August nie mogąc złapać samego Kraszewskiego, sprowadza i przedstawia, zamiast niego, kogo innego. Tyle tu zawikłań komicznych wywiązuje się z samego pomysłu, że farsa musi obfitować w śmieszne sceny i bawić. Jest w niej jednak pewna przesada, czyli jak mówią: »szarża«, której niepodobna było uniknąć. Przypisać to należy temu, że postacie, jakie kreślił Aug. Wilkoński, miały za jego czasów daleko więcej żywych wzorów w społeczeństwie, niż mają obecnie... Wówczas ramotka odbijała życie, a każda postać przypominała jeśli nie fotograficznie, to przynajmniej typowo osoby z ówczesnego otoczenia; dziś Pieprzniccy, Atłasowicze, Rolewicze i t. p. są w swej naiwności anachronizmami. Komizm Wilkońskiego i faktura jego ramot są względem dzisiejszych wymagań zbyt z gruba ciosane, zbyt naiwne, zbyt mało subtelne — dlatego znajdują w nich smak tylko ludzie starsi, którzy pamiętają jeszcze i uprzytomniają sobie czasy dawniejsze — a młode pokolenie nie czyta pana Augusta. Literackie jednak jego znaczenie, przeżyje jego popularność, on bowiem pierwszy znalazł klucz do komicznego Sezamu, a to w ten sposób, że stworzył humorystykę bezpośrednio swojską, że do swej satyry wciągnął nasze dwory i dworki i to życie wiejskie, w którem mieści się najwięcej typowej swojskiej treści, słowem, że odczuł to, co jest par excellence nasze. Był przytem bardzo szczery, więc podobał się, i umierając, zostawił przyszłym satyrykom i humorystom w puściźnie sekret, w jaki mianowicie sposób mogą przemówić do serc i podobać się wszystkim. Dziś, uwzględniwszy różnicę czasu, Kostrzewski tak rysuje, jak on pisał, i równem cieszy się powodzeniem, co zaś do humorystów pióra, tych właśnie, którzy najbardziej są poszukiwani i najlepiej przemawiają do publicznego smaku, to gdy czytam nowele Blizińskiego, lub szkice Jordana, nie mogę oprzeć się myśli, że są to dzieci ducha pana Augusta. Robota wykwintniejsza, zakres spostrzeżeń obszerniejszy, treść bardziej złożona, ale metoda i dusza te same. Jak ta metoda jest wyborna, niech na dowód posłuży jeszcze jeden przykład. Mamy trzy pisma humorystyczne, z tych dwa, »Mucha« i »Kolce«, wyławiają treść z życia miejskiego, ze stosunków mniej więcej w każdem mieście jednakich, zatem możnaby rzec: kosmopolitycznych; ogólnie biorąc, są wobec istniejących u nas warunków redagowane bardzo zręcznie, a jednak większą od nich popularnością cieszy się »Kuryer Świąteczny«, który nie przewyższa współzawodników ani objętością, ani rycinami. Czemże się więc to dzieje? Oto metodą pana Augusta. »Kuryer« zrozumiał jej sekret. Jest on najbardziej typowo swojski, najbardziej zajmuje się wsią, szlachcicem, chłopem, Żydem, słowem tem wszystkiem, co jest wyłącznie nasze, co zatem nas bardziej interesuje i bawi — i w czem siedzi polska humorystyczna dusza. Wilkoński stworzył więc niejako szkołę — i to jego zasługa w literaturze, która nie zblednie i za lat sto, to jest wówczas, gdy będzie jeszcze mniej niż dziś czytany i zrozumiały. Swoją drogą przyznawszy, co mu się należy, musimy się zgodzić z myślą, że czasy jego popularności już przeszły. Nowsi wolą nowszych. Z tego powodu nie radziłbym przerabiać jego ramotek na scenę, choćby nawet miano przerabiać je tak zręcznie, jak to uczynił Maryan Gawalewicz. Wilkoński kreślił swe typy jako współczesne, więc i dziś na scenie zdają się one mieć pretensyę do współczesności, i w tem kryje się jakaś fałszywa nuta, która na szkodę wychodzi Wilkońskiemu, jego pomysłom i nowszej robocie.


X.
Żywe źródło. »Czartowska Ława« Galasiewicza. — Zygmunta Sarneckiego prace dramatyczne: Zemsta pani hrabiny. Febris aurea. Nad ranem.

Nie pamiętam w którym z moskiewskich dzienników czytałem niegdyś zarzut, że literatura nasza nie zwraca się do ludu, nie zajmuje się nim i nie czerpie z jego życia. Był to sobie zarzut, który jak wiele innych możnaby podciągnąć pod rubrykę albo nieświadomości, albo złej woli. Zajmowała się u nas literatura ludem wtedy, gdy gdzieindziej jeszcze nie istniała. Czerpali z jego życia nie tylko poeci, jak Kochanowski i Szymonowicz, ale przemawiali w imię jego praw tacy statyści, jak Frycz Modrzewski. W nowszych czasach romantyzm, który w innych krajach zwrócił się do rycerzy średniowiecznych, do posępnych mnichów, Arabów, Turków, u nas zwrócił się do chat wieśniaczych, pożyczył ich baśni, wierzeń, wyobrażeń i obyczajów, a uczynił to w większej mierze niż gdziekolwiek, przez co podsycony przez żywe, niewyschłe źródło, wkorzenił się silniej, utrwalił na dłużej i wyrósł mocniej.
Ten bezpośredni stosunek literatury i ludu przetrwał aż do ostatnich czasów, zmieniając tylko kształt zewnętrzny zgodnie z kierunkami, jakie przemagały we wszystkich literaturach europejskich. I w tym względzie, tak jak w innych, szliśmy zgodnie z Zachodem. Stąd może nawet nieporozumienia, gdy ktoś chce nas mierzyć miarą wystruganą z innego drzewa. Ale mniejsza o to. Nie mam zamiaru odpowiadać wprost na zarzuty, mogę tylko z powodu zarzutów powiedzieć czytelnikom moim to, co uznam za stosowne. Owóż literatury ludów ucywilizowanych, czyli literatury świadome siebie, miewają swoje zbaczania od równowagi między pięknem a prawdą. Przyjąwszy dobro, jako pierwiastek niezmienny, za idealną stałą podstawę, widzimy niezmienny wahadłowy ruch, albo przeważnie w dziedzinę piękna, skutkiem czego powstaje kierunek idealny, albo w dziedzinę prawdy, skąd rodzi się i przeważa w sztuce realizm. Zmieniają się owe kierunki wzajemnie, bo zwykle przebrana miara rodzi reakcyę, a zatem nagłe przejście, w pierwszym wypadku, od przeważającej, przerafinowanej idealności do nagiej życiowej treści — w drugiej od zbyt płaskiej i poziomej prawdy do sztucznego ideału. Ale gdy miara jeszcze nieprzebrana, kierunek trwa i jest równie słusznym jak zasadniczym wieku swego wyrazem. Przechodzę do przykładów: pseudo-klasycyzm i romantyzm były tylko odmiennymi wyrazami, lub, jeśli ktoś chce, poddziałami ogólnego idealnego kierunku. Zamiast sztucznego świata bogów i bohaterów na model grecki, podsunięto świat wylęgły w średniowiecznej lub ludowej fantazyi; zamiast rytmu Sofoklesa lub Horacego — rytm i rymy trubadurów, Kalderona, Vegi i t. p., ale zasadniczy pierwiastek, polegający na przewadze idealnego postulatu nad rzeczywistością, pozostał ten sam. Hernani, równie jak Cyd, jest utworem idealnego kierunku myśli dalekiej od rzeczywistości życia. Dziś romantyzm w ścisłem znaczeniu tego słowa przeżył się i należy już do historyi literatury. Przykładem tego jest i stosunek literatury do ludu. Dawniejsi poeci czerpali tylko sok z ludowego kwiatu, przerabiając go następnie na miód literacki, odpowiedni współczesnemu idealnemu smakowi. W dzisiejszych realnych czasach dzieje się inaczej. Kto maluje lud, ten musi to czynić objektywnie, musi nam go przedstawić takim, jakim on jest w rzeczywistości i prawdzie życiowej: nie tylko w pięknie, ale i w brzydocie, nie tylko w jego światłości, ale i w cieniach, w nędzy, biedzie, w pracy i pocie. Dzisiejszy artysta daje chłopom własny ich język i trzyma się w sferze ich pojęć — słowem: maluje lud sam w sobie. Poetyczność obrazu o tyle nie traci na tej metodzie, o ile i w życiu i w jego cieniach tkwi prawdziwa poezya. Kto się ku cieniom więcej skłania, kogo przyrodzony dar spostrzegawczy i smak wlecze kosztem rzeczywistości świetlistej w rzeczywistość płaską, brudną, ten wpada w taką prawdę, w jaką wpadł Zola w swoim »L’assomoir’ze« i gotuje w przyszłości zgubę kierunkowi, albowiem przyśpiesza reakcyę. Prawda nic na tem nie traci, gdy obraz ma dwie strony, bo i rzeczywistość jest dwojaka. Nędza i ciemnota wiejska, karczma, jej przesycone wódką powietrze, nabrzękłe, zaognione twarze i ochrypłe krzyki są to rzeczy bardzo realne, ale popołudniowa godzina pogodnego dnia, gdy cisza zawiśnie nad lasami, gdy w polach i zaroślach dziewczyny i chłopcy śpiewają jakby się chcieli zapamiętać, gdy wszystko się poi w jakiejś ogromnej, mimowiednej słodyczy — takie chwile, powtarzam, są również realne, a przecież bardzo piękne i poetyczne. Poezya okupuje tu prozę. W chwili, gdy to piszę, siedzę na wsi, a że jest lato, chłopaki z wołmi i końmi co noc wychodzą na pastwiska. Wyszedłszy nocą za młyny, ze wszystkich kątów, z ogrodów, zarośli i potrawów można słyszeć głosy śpiewające. Chłopak, siedzący na źrebaku, zamyka nagle oczy, przewraca w tył głowę i wrzeszczy z całej siły: »Oj ta dana! oj dana!« jakby się co w nim rwało, jakby chciał zadość uczynić jakiejś nieprzepartej potrzebie pieśni. W ciszy, przy księżycu, wobec tajemniczych oddaleń przysłonionych ciemnością, sprawia to dziwne i poetyczne wrażenie. Zdaje mi się nieraz, że jestem u żywego źródła poezyi. Do wtóru chłopakom psy szczekają w oddaleniu, a czasem na bagnach bąk wkłada dziób w wodę i puszcza ogromny głos po rosie. Przy ogniskach grają także często na ligawkach, co jest zresztą zakazane, ale pastuchy wolą zdrowie narażać, niż nie grać. Widzimy z tego, że zwyczajna wioska podlaska ma swoje cienie, ale ma i światła. Pełność obrazu wymaga, by się w nim i jedne i drugie znajdowały. A oprócz tego na tem polega zdrowie realnego kierunku i jego trwałość, gdy bowiem ktoś maluje tylko prawdę szpetną, zaniedbane piękno upomni się prędzej czy później o swe prawa, zbuntuje się, zwycięży i zagarnie kiedyś władzę kosztem prawdy. Jeśli równowaga zupełna i bezwzględnie doskonała jest niemożliwa, zdrowy rozsądek nakazuje się starać, by przynajmniej nie znikła zupełnie. W każdym razie może ona i powinna stanowić kryteryum. Pod jej chorągwią ma stać zastęp krytyków. Gdzieindziej zboczono w kierunku Zoli do tego stopnia, że chłop niepijany, nie mający czkawki, nie wydaje się już prawdziwym. U nas do tego nie doszło. Ci, którzy malują lud, nie zapominają, że w bycie jego poza wódką, kłótnią, serwitutami — są choćby tylko takie porywy, które podlaskiemu Matysiakowi każą krzyczeć do księżyca: »Oj ta dana! oj dana!!...« Anczyc nie maluje »kmiotka« idealnego, który kocha plebana, a poświęca się za pana, i jest jednocześnie greckim mędrcem i aniołem w kożuchu, ale też nie maluje go tylko jako złodzieja i pijaka, zasługującego z tych właśnie powodów na sympatyę świeżo wypieczonych filantropów... W podobnej mierze umie się do pewnego stopnia utrzymać i inny pisarz, który świeżo na polu ludowem wystąpił, a o którym właśnie chcę mówić.
Jest nim Galasiewicz. Dramat ludowy: »Czartowska Ława«, napisany przez Galasiewicza, ściąga dotychczas tłumy publiczności do teatrzyku w Alhambrze. Widzów zajmuje i treść, dlatego że jest ludowa, i sztuka, dlatego że jest napisana z prawdziwym talentem, i autor, dlatego że dotychczas nikt o nim nie słyszał. » Czartowska Ława« jest pierwszą próbą pióra, która obiecuje wiele. Przedewszystkiem pan Galasiewicz tak zna lud i język ludowy, że pod tym względem celuje między wszystkimi pracującymi na tej samej niwie. Co do mnie przynajmniej, lepszego języka chłopskiego nie słyszałem dotąd na scenie. Psują go wprawdzie trochę aktorzy, wymawiając z mazurska brzmienie rz jako z, czego żaden chłop nie czyni, lub akcentując nadto po aktorsku wyrażenia, a jednak mowa ta jeszcze pozostaje nie tylko piękną, pełną czysto ludowych metafor, ale i tak charakterystyczną, że prawie typową. Treść sztuki bardzo jest prosta i nie oparta na motywach zbyt nowych. Przedstawia ona losy gromady, w której rolę złego ducha odgrywa pisarz, a dobrego — chłop, co ukończywszy nauki, powrócił między swoich na ojczystą zagrodę. Walka tego gminnego Arymana z wiejskim Ormuzdem przepełnia sztukę dramatycznemi zawikłaniami, wśród których, jak powój wśród cierni, przewija się niezbędna miłość sieroty do sieroty, którym na drodze staje bogactwo, złość macochy i tym podobne. Ale mniejsza o to. Ten czarny i biały duch to słaba strona sztuki. Pierwszy jest tak czarny, taki demoniczny, tak się marszczy lub złowrogo wykrzywia, że aż traci wśród tych min swoją ludzką indywidualność i przypomina Franciszka Moora, granego przez lichego aktora; drugi to wcielony morał i piękny frazes, to jedna z takich postaci, która usłyszawszy np. śpiewy pod krzyżem, wychodzi na przód sceny, wznosi oczy, ręce do góry i poczyna mówić aktorskim gardłowym głosem: »Jakże cudnie! jakże wzniosłe brzmi ten głos prostaczków, wznoszący się ku niebu! O wiosko moja« i t. d. Niema w tem wszystkiem nic realnego, choćbyśmy nawet część przesady zwalili na barki aktorów. W melodramacie, w sztuce przeznaczonej dla niższych warstw, gdzie chodzi o efekta nadzwyczaj wyraziste i jaskrawe, takie figury są może potrzebne i dadzą się usprawiedliwić, ale »Czartowska Ława« jest czemś lepszem, i autor może się zamierzyć na coś lepszego niż melodramat. Zdanie to opieram na innych postaciach i na takich właśnie, które ze sfery ludowej nie wychodzą. W nich dopiero objawia się dar spostrzegawczy i talent autora. Domin, Grzela — ten drugi parobczak, który w każdej okoliczności życia ma gotową piosenkę, dalej wójt i jego baba »Reina« — dalej stara dziewka, z której podrwiwają parobcy, to więcej niż portrety — to skończone typy. Jest w nich cały świat chłopski z jego wyobrażeniami, humorem, poezyą, rozsądkiem i zabobonami, dzielnością i safandulstwem. Ten wójt, który ma na ustach co chwila: »moja Reina« i który dzwoniąc pieczątką w półkwaterek wzywa do porzóndku dziennygo sam jeden zbawiłby sztukę. W scenie owej, w której gromada naradza się w sprawie dla siebie pierwszorzędnej, i nakoniec podpisuje zgubną uchwałę, dlatego że pisarz tego żąda, a wójt oświadcza, że mają podpisać, »bo on je urzędowy i każe im podpisać« w scenie tej, nie brak nawet satyry chłoszczącej prawdziwą chorobę ludowych urządzeń. Domin, sprzymierzeniec pisarza, to zawadyaka, jaki w każdej wsi się znajduje; ów Grześ Dyrda, śpiewający piosenki, ów Ange Pitou wioskowy, to także postać żywcem z życia wzięta i do znaczenia typu wyniesiona. Bohaterki mniej są życiowe, ale to wina poczęści artystek — całość jest piękna i prawdziwa. Świat ten ma w sobie rzeczywistość, ale ma i poezyę płynącą z uczuć, z jego stosunku do natury, z otoczenia pełnego gór, przepaści i »Czartowskich Ław«, które gminny zabobon i fantazya zaludniły przeklętymi duchami, złym urokiem, a upowiły w grozę i postrach. Całość sztuki to patent dla jej twórcy na prawdziwego ludowego autora. Niżej podpisany próbował także kreślić obrazy i typy wiejskie, tem więc śmielej przyklaskuje »Czartowskiej Ławie«, bo może łatwiej mu zrozumieć, ile w niej spostrzegawczego daru, znajomości rzeczy i poetycznego poczucia świata, z którego przedmiot czerpany. Niektórzy krytycy przechodzą nad sztuką, jak ów wójt »do porządku dziennego«, zarzucają jej brak jednolitości i nieszczęsną lub zgoła nieudatną budowę. Może pod pewnymi względami mają nawet słuszność, ale pod pewnymi tylko, bo co mi tam budowa, gdy widzę taki pyszny materyał, choćby trochę surowy, w sztuce i w autorze! Technika to rzecz doświadczenia i wprawy; do tego można dojść; ale dar spostrzegawczy, ale zdolność poetyczną do odczuwania treści tak, jak odczuwa Galasiewicz, trzeba przynieść z sobą na świat. Inaczej — »krzycz, wrzeszcz jak czajka — nie przyjdzie bajka«. Trzeba także mieć jeszcze jedną rzecz: to jest niekłamaną miłość do świata, z którego się czerpie natchnienie, a że ją młody autor posiada, to widać ze wszystkiego — nawet z jego gry, jako aktora.
Ponieważ rubryka ta nosi nazwę »Mieszanin«, mogę więc bez sztucznych fejletonowych połączeń przejść do innych utworów dramatycznych. Są nimi prace dramatyczne Zygmunta Sarneckiego. Przed kilku tygodniami wyszedł pierwszy tom, obejmujący komedye: »Zemsta pani hrabiny«, »Febris aurea» i mały obrazek sceniczny »Nad ranem«. Pierwsze dwie były wystawione na scenie warszawskiej; co do trzeciego — nie pamiętam. »Zemsta pani hrabiny« jest prawdopodobnie debiutem Sarneckiego na polu komedyi. Utwór to w całem znaczeniu tego wyrazu salonowy, którego treść poczerpnięta ze świata uważającego się i uważanego za śmietankę towarzyską. Tu z góry wypadnie mi powiedzieć, że Sarnecki nie tylko jest konserwatystą z przekonań, gwoli czemu świetliste barwy swej palety nakłada najczęściej na osoby pochodzące ze starych lub tytułowanych rodów, ale i arystokratą ze smaku, z czego znowu płynie, że najchętniej obraca się w tak zwanej wyższej sferze towarzyskiej. Mówię to bez ogródki raz dlatego, że osobistych przekonań autora krytykować nie myślę; powtóre — on sam zapewne ich się nie wypiera, a po trzecie, że rzuca to pewne światło na zalety i wady jego utworów. W »Zemście pani hrabiny« występuje tedy świat karmazynowy i utytułowana, albo właściwiej złota młodzież i modne kobiety najlepszego tonu. Bohaterowie: Zawiejski, Grodzki, hrabia Janusz, margrabia Villarot i wielu innych, są to ludzie mniej więcej zamożni, żyjący z odziedziczonych majątków, nie robiący nic a nic, nie rolnicy, nie kupcy, nie adwokaci, nie doktorzy, nie literaci, ale raczej błyskotliwi panicze tacy, którzy za Ludwika XIV byliby zapewne muszkieterami, szliby menuetowym krokiem do szturmu i wołaliby na Anglików: »Panowie, strzelajcie pierwsi!« Ale w dzisiejszych czasach, w braku innego zajęcia, wygładzają paznogcie, bywają w towarzystwie, kochają się, czasem pojedynkują i na tem koniec. Damy odpowiedniej sfery gdyby nie tualeta, przygody buduarowe i dziewicze sentymenty, będące tem w stosunku do wielkiej miłości, czem np.: »La prière d’une vierge« do wielkiej muzyki, także nie wiedziałyby co robić na świecie. Całemu temu światu, który ktoś nazwał »bardzo ładnym«, brak jednej bagatelnej rzeczy... idei. Co najwięcej, mówi się w nim czasem, gdy mowa o innym świecie: »Czego oni właściwie od nas chcą?« Poza tem nic. Oczywiście nie mam tu na myśli ludzi pracy z wyższego świata, ale sferę złotą. Gdy się tedy pisze z owej sfery złotej sztukę, która nie ma być satyrą, skąd wziąć idei, skąd zdarzeń, myśli, namiętności i ludzi wybiegających poza granice konwenansu? Podobno próżno szukać! Znajdzie się romans i intryżka, osnuta przez złośliwą babinę — romans, jakich tysiące — intryżka, jakich tysiące, a zatem, co gorzej, komedya w paryskim duchu, przystrojona na polski sposób, komedya... jakich tysiące. W »Zemście pani hrabiny« jest elegancya, wytworność i pewna werwa, autor przepowiada co najmniej zręcznego pisarza na scenę, ale niema nic nowego ani w charakterze, ani w zawikłaniu. Zresztą zwykły to los pierwszych prób. Nie chcę przez to powiedzieć, by Sarnecki naśladował kogoś bezpośrednio, lub żeby czerpał z jakiego autora, ale niemniej faktem jest, że np. »Febris aurea« jest owocem obserwacyi nad społeczeństwem i samodzielnej myśli, »Zemsta« zaś z całym swoim taborem osób i zawikłań owocem przejęcia się salonową komedyą francuską, które to przejście tem widoczniejsze, że sfera sama w sobie kosmopolityczna i konwencyonalna nic też z siebie nie dała. Bo posłuchajmy: Bogaty Wacław Zawiejski, poznaje siostrę przyjaciela swego, Gustawa Grodzkiego, i łatwo zapalny z natury, zapala się ogniem miłości. W tejże pannie Julii kocha się bogaty Żyd, nazwiskiem Goldberg, a z powołania bankier i nawet szablonowy bankier.
W walce szlachcica z bankierem popiera szlachcica hrabina Aurora, która niegdyś łaskawą była na młodego Wacława, teraz zaś pragnie go ożenić jak najprędzej. Bankier jednak, szpakami karmiony, zmienia postać rzeczy, daje bowiem do zrozumienia hrabinie, że Wacław opowiada całemu światu o dawnym z nią romansie. Pani Aurora postanawia tedy mścić się. Wacław i Julia są już narzeczeni, ona więc namawia Julię, by zerwała. Julia zgadza się, bo jednocześnie Wacław stracił majątek. Następuje zerwanie, potem pojedynek Wacława z bratem Julii, potem hrabina poleca Goldberga, co idzie niełatwo, bo Julia nagle po zerwaniu spostrzega się, że kocha Wacława... Tu następuje trochę łez, westchnień i poetycznego cierpienia, potem jednak panienka dla dobra mamy i opinii świata, zgadza się jako ofiara na bankiera, gdy nagle Gustaw, Wacław i mąż hrabiny wpadają, rzecz się wyjaśnia, i smutek panny zmienia się na radość z Wacławem.
Prawdopodobieństwo szczegółów niewielkie, motywy często nie wystarczające, we wszystkiem brak oryginalnych pomysłów. Najlepszą chyba postacią w sztuce jest hr. Janusz, mąż Aurory. Ten, przy swych lekkich i pustych pozorach sportsmena, ma tyle siły charakteru, że umie imponować żonie. Dlaczego jednak ta żona tak się kręci, intryguje i mści, autor nie wytłómaczył. Byłoby lepiej, gdyby na dyskrecyi Wacława zależało jej wiele, choćby cały los i cała przyszłość. Ale tak nie jest właściwie: skoro raz poszła za mąż, to czy Wacław będzie mówił, czy milczał, ani ją to bardzo grzeje, ani ziębi. Ludzie i tak wiedzą, co o niej trzymać, a mąż oświadcza jej wyraźnie: »Pani wdowia przeszłość do mnie nie należy«. O co więc chodzi? Tego rodzaju charaktery jak hrabiny o opinię niewiele dbają; albo więc pani Aurora jest z natury niezwykle zaciętą, albo mści się dlatego tylko, by w zamąconych ludzkich stosunkach autor mógł łatwiej wyłowić intrygę do komedyi.
Zresztą czarne i białe charaktery potrzebne są w sztuce choćby dla proporcyi. Białym, kobiecym — jest Julia. Ten typ młodej dziewczyny, popsutej trochę przez świat, modę i czcze życie, w której budzi się uczucie, a pod wpływem uczucia uczciwość — dobrze jest znany. Zapewne wielu tworzyło go przed Sarneckim, a niezawodnie wielu po Sarneckim; widzieliśmy go niejednokrotnie i na naszej scenie. Bez wielkiego pesymizmu powiedzieć można, że w pierwszej swej połowie, t. j. gdy broi, jest on wielce życiowym — w drugiej gdy pokutuje, bardzo sztucznym. Taka Julka z początku chce przedewszystkiem iść bogato za mąż, potem kocha i skłonna jest do ofiar. Ach jak ona się zmienia »na awantaż!« Takie to sobie głupiutkie jest w pierwszym akcie a takie zbiedzone, sympatyczne i wzniosłe, gdy zasłona spada ostatecznie! Pozwólcie jednak panowie zauważyć, że w życiu więcej jest konsekwencyi... Julia w »Zemście pani hrabiny« zmienia się zbyt nagle, a przytem nie ma za grosz samowiedzy. Oto jest narzeczoną Wacława; tymczasem hrabina przychodzi i mówi, że trzeba zerwać. A Julia?... przykłada zapewne palec do policzka i pyta naiwnie: Dlaczego? — Aurora. Il est complètement ruinè. — Julia. C’est triste! A słowo dane mu przez mamę? — Aurora. Bagatela — mama je cofnie! — Julia. A świat co na to powie? (Doskonale!) — Aurora. Świat za rok zapomni, świetne nowe małżeństwo... — Julia. C’est drôle — nie mam pociągu do drugiego małżeństwa i t. d.
I ta sama panienka, prowadząca taką rozmowę, po zerwaniu zamienia się w kobietę tkliwą, kochającą i cierpiącą — w jedną z takich, które bywają błogosławieństwem bożem dla człowieka, którego pokochały... »C’est drôle!« Był w niej materyał odpowie autor. Dobrze, ale należało go okazać. Aż do chwili zerwania, panna Julia była dobra jedynie do... kontredansa. Należało zaznaczyć, że choćby mimowiednie, ale kochała i kochała silnie; inaczej nagła jej zmiana staje się niespodzianką, a niespodzianki dobre są w dzień imienin, ale nie w sztuce.
Następuje ofiara Julii. Jak wiadomo, skutkiem rozłączenia, braku nadziei, a głównie kłopotów finansowych matki, Julia zgadza się iść za Goldberga. Jest w takich postanowieniach pewien efekt zgrozy, którego lubią używać autorowie, ale kwestya: czy go używać powinni? W rzeczywistości cóż to bowiem jest, gdy szlachetna dziewczyna, kochająca innego, oddaje z jakichkolwiek powodów rękę takiej figurze, jak Goldberg? Ma to swoją drugą stronę tak ohydną, jak ohydnym jest handel ciałem i wstydem. Przecież taka dziewczyna musi przyrzec Goldbergowi miłość, wiarę i posłuszeństwo, a następnie zrzucić z czoła welon ślubny i pozostać z nim sam na sam w małżeńskim pokoju, a następnie żyć przez długie dni i lata... I wówczas co? Wówczas chwilowa ofiara zmienia się w stałą sromotę. Wolno zresztą młodym dziewczynom, działającym pod wpływem chwili i rozpaczy, nie rozumieć wszelkich następstw, ale powinien baczyć na nie autor ze względu na widzów. Widz bowiem może pozostać sceptykiem. W życiu nie brak panien, które sprzedają się za pieniądze niekochanym bankierom — zupełnie dobrowolnie, a ten handel nieraz zapewne ubiera się w pozory rozpaczy z zawiedzionej miłości lub ofiary dla rodziców. Są kobiety, które byle znalazły pozór, byle mogły się same sobie wydawać poetyczne, byle akt niewiary, handlu, egoizmu, mogły osłonić czemkolwiek, czy niby posłuszeństwem, czy niby ofiarą, gotowe spełnić czyn najniższy. Z powodu takich, cień niedowiarstwa może upaść na każdą, i żadne zgorzkniałe serce istotnie nie obroni się podejrzeniu i pogardzie, a przez to i w sztuce splami się sceptycyzmem widzów postać, która w zamierzeniu autora miała pozostać jasną aż do końca. Może się to trafić zwłaszcza wtedy, gdy nie wytłómaczą i nie odkupią jej jakieś powody istotnie nieprzeparte. Ale takich powodów nieprzepartych nie ma Julia. Położenie finansowe jej matki jest kłopotliwe i nic więcej. Wogóle niebezpieczny to efekt takiej ofiary, a jednak nie uniknął go i Narzymski w »Epidemii«, a co dziwniejsza, uczynił to później, bo »Epidemia« późniejsza jest od »Zemsty«. I u niego córka zgadza się dla uratowania rodziców iść za bankiera; ale tam położenie jest istotnie prawie tragiczne, a ofiara zaznaczona silniej, bo dziewczyna wyrzekłszy: »Zgoda« — pada jak martwa — Julia zaś mówi tylko: »Czego ode mnie chcecie. Widzę, że muszę uledz waszej woli pomimo mego serca. Rozkazujcie, wszystko zrobię«.
A zgodziwszy się nakoniec na Goldberga, zaznacza swe cierpienie w następujący sposób:
— Daruje mi mama... głowa mnie boli... pójdę do siebie... odpocznę.
I na tem koniec. — Na obronę »Zemsty pani hrabiny« można powiedzieć to tylko, że była ona pierwszą próbą, powtóre: objawem poniekąd naśladowniczym salonowej komedyi francuskiej, zatem nie rzeczy istotnego natchnienia i tego czegoś, co człowiekowi piszącemu mimowoli kładzie pióro w rękę; nakoniec, że sfera jałowa nie dodała sama z siebie nic do dobrych chęci autora.
Na obronę jednak autora powiedzieć można co innego, a mianowicie, że następną jego sztuką była »Febris aurea«.
Nie wiem, co pisano o »Zemście pani hrabiny«, to jednak pewna, że bywają sztuki niedocenione trochę przez krytykę, a trochę przez publiczność. O »Febris« pisano pochlebnie, ale, ile pamiętam, nie dosyć pochlebnie, bo jest to jedna z lepszych sztuk, jakie po polsku napisano. Wyznaję, że nie wiedząc dokładnie, ile lat upłynęło między pierwszym utworem Sarneckiego a drugim, nie umiem sobie zdać genetycznie sprawy, jak autor »Zemsty« mógł napisać »Febris aurea«. Mówię to, nie dla osłodzenia pigułki, bo wogóle nie umiałbym się na to zdobyć, ale dlatego, iż takie jest moje przekonanie, które zresztą wielu podziela. Różnica między temi sztukami jest taka, że w »Zemście« jest chęć napisania komedyi i nic więcej, w »Febris« jest życie. Tu nie występują już malowane cacy-lale z salonów, ale ludzie, i to ludzie różnych charakterów, temperamentów, usposobień, warstw społecznych, w swoim rozwoju, w starciach, jakie zetknięcie się wywołuje, tu występują morituri i resurrecturi w szerokiem i szeroko zamierzonem malowidle. Autor myślał, dostrzegał, czuł. Jest zawsze konserwatywny, woli »urodzonych« od »sławetnych« i »pracowitych«, ale to jego rzecz i przekonanie, do którego ma prawo. Poza tem dał sztukę, mimo niektórych wad, obmyślaną samodzielnie, złożoną z nadzwyczaj bogatych pierwiastków i zorganizowaną. Przedewszystkiem pociąga mnie w niej bogactwo materyału. Szlachta, Żydzi, dorobkowicze, ekonomowie, nowożytni spekulanci, stare matrony, dzisiejsze kokietki i dzisiejsze szlachetne dziewczęce postacie plączą się w niej w ogólną, żywą działalność. Obmyślić dobrze każdą postać, związać to wszystko i dopłynąć do końca było już niemałą sztuką. Więc oto Latnicki, zbankrutowany szlachcic, dobry, miękki jak wosk, do rany go przyłożyć; nie umie sobie dać rady z życiem, z majątkiem, i na starość zmuszony jest sprzedać ojcowską siedzibę. Boi się do tego przyznać wychowankowi i sam cierpi wielce, bo on kocha każdy kąt w swojej Złotej Górce. Należy on do takich ludzi, którzy serce noszą w ręku i kładą je we wszystko, nawet w rejestra gospodarskie. Uczciwy safanduła, trochę próżniak, trochę niedołęga i zarazem bohater. Niegdyś służył w wojsku i wówczas ten człek o gołębiem sercu, z włosem rozwianym i błyskawicami w oczach, rzucał się na armaty... Zaiste, dziwne zestawienie niedołęstwa z bohaterstwem, zrozumiałe tylko na tle szlacheckiego życia. Przypomina mi się zawsze ów husarz Słowackiego, który w bitwie jest archaniołem zniszczenia, »potem w domu ściska swoją babę i o Chrystusa czerwonego mękach — godzinki śpiewa«. Ale tak jest. Któż z nas nie widział takich życiowych zestawień twardych żołnierzy i miękkich safandułów w jednej osobie, którzy umieli brać armaty, ale na życie codzienne byli za dobrowolni? Kradł ich kto chciał: ekonom, arendarz, i wszystko wysuwało im się z rąk; na starość zostali bez chleba, bez nauki, bez przyszłości. Potem ich rody, wedle dawnego trywialnego wyrażenia, »na psy schodziły«. Dziś już kończą się takie typy, które tylko nasz kraj wydał, a nad którymi chce się płakać, i złości biorą, i nie kochać ich niepodobna, i potępić żal, i bronić nie można. Latnicki jest jednym z takich. Oto sprzedaje swoją Złotą Górkę cum lassis, boris et graniciebus niejakiemu Gałdzińskiemu. Ten — to typ dorobkowicza per fas et nefas, twardego jak kamień, obrotnego jak Żyd. To już inny materyał, z dołu czerpany. Oszukiwał, brał, grabił, gnębił, a w czasie galicyjskiej rzezi może i zabijał. Kocha zyski tylko, złoto, siłę, a także i nadewszystko na całym świecie — swoją córkę Leokadyę, bo jak mówi doktor w sztuce, »natura dała i tygrysom serce dla swego potomstwa«. Cecha to w tym charakterze równie dobrze pomyślana, jak głęboka. On dla niej, dla swego dziecka grabi, szachruje, kręci i gotów zabijać — dla niej kupuje Złotą Górkę, bo wie, że w niej we dworze leży skarb ukryty. A córka? To polny kwiat. Dobra, smutna, może przeczuciem ojcowskich zdrożności tak smutna, prawa, pełna prostoty i prawdy, kocha wychowanka Latnickiego, hr. Juliusza, kocha bardzo cicho, ale bardzo mocno, nie dla siebie, ale dla niego, nie w braku czego lepszego, ale raz na zawsze. Wreszcie uderza w nią nieszczęście. Juliusz, dowiedziawszy się od swego przyjaciela Kostrzewy o źródle, z jakiego pochodzą bogactwa jej ojca, odrzuca jej rękę i serce, pod pozorem, że biedny nie może przyjąć ręki bogatej dziedziczki; ona cierpi z rezygnacyą. »Oto kwiatek skabiozy — mówi w chwili rozejścia się nazawsze: — lud nazywa go kwiatkiem wdowim: weź go na ostatnią po mnie pamiątkę«. Czuć w tych słowach prawdę, czuć, że ona istotnie nazawsze wdową zostanie po nim i po szczęściu. Na drugi dzień biedna dziewczyna rzuca się z koniem na polowaniu między kochanka a rozjuszonego prawie odyńca i prawie martwą odnoszą ją do domu. Gałdziński cierpi jak potępieniec, ale jednocześnie Górkę targuje. Pyszne są sceny, w których ojciec zwycięża handlarza, i w których Gałdziński od ubitego już prawie handlu biegnie do łoża dziecka. Sprawiedliwość dramatyczna poczyna się nad nim spełniać. Dziecko chore, umierające, na domiar złego podkupują mu Górkę. Pijany ekonom Szałwiński bąknął coś o dziwnej wartości majątku: pragnie go więc kupić i Krot, uosobienie nowożytnego spekulanta, śmiało choć uczciwie zdążającego do milionów, i stara hrabina Skarbnicka, wierząca, że majątek w ziemi najpewniejszy. Każda chwila przynosi Gałdzińskiemu nową gorycz. Oto zbierał dla córki, a córka może umrzeć; oto sądził, że ludzie uczczą w nim siłę i pieniądz, a spotyka go pogarda. Nawet Żyd husyt handlujący zbożem mówi mu: »jasz pan«, nie »jaśnie panie«, jak Latnickiemu. Krot w chwili rozdrażnienia rzuca mu w oczy obelgę; najstraszniejszy jednak cios spotyka go ze strony Juliusza, który wprost odmawia mu ofiarowanej sobie ręki Leokadyi. Dlaczego? Bo jej posag przez krzywdę, albo i przez krew ludzką zdobyty. »Chciałbym, mówi Juliusz, by dawny staroszlachecki zwyczaj pytania: kto cię rodzi? wskrzeszony został i dla pieniędzy. Tak, dukaciku! kto cię rodzi? praca i cnota, czy lichwa i występek?«
Gałdziński chyli się pod brzemieniem. Pragnąłby zemsty — ale córka? Doktor zapewnia, że ona życiem zapłacić może zerwanie. Gałdziński widzi przed sobą przepaść, którą wykopał własnemi rękoma. Sytuacya istotnie straszna i wysoce dramatyczna. Świta nakoniec promień miłosierdzia, ale tylko nad Leokadyą, nie nad nim. Juliusz podaje jej rękę ze strasznym jednak warunkiem, o którym ona nie wie. Oto żąda, by Gałdziński wyniósł się za granicę i nie widywał ukochanego dziecka nigdy.
Sztuka kończy się. Wszyscy w ostatniej scenie, jakby dla przelania kielicha goryczy, winszują Gałdzińskiemu szczęścia, bo nikt nie wie, że chwila ta jest dla niego wyrokiem wygnania i rozłączenia. Co za dramat w tem wszystkiem! jaka bezlitosna kara dla tego człowieka, który mimo swych występków, przez ból i pokutę, zyskuje wkońcu nieprzeparcie sympatyę widzów! Zadanie dramatyczne spełnione!
Treść opowiedziałem nader pokrótce i niedokładnie. Wypadły z tego streszczenia wszystkie figury bezpośrednio z przebiegiem intrygi nie związane, a jednak wyborne same w sobie i zasługujące na dokładniejsze studya. Juliusz — to resurrecturus, Krot, Teodora guwernantka, hr. Skarbnicka, książę Lili jej wychowanek, ekonom Szałwiński, przedstawiają obok Gałdzińskiego galeryę typów chorych na »febris aurea«. Krot jest uczciwym jako spekulant, ale sam o sobie mówi, że nic dla niego łatwiejszego, niż wyciągnąć rękę do każdego człowieka. To nowożytny typ spekulanta w przeciwstawieniu do dorobkowicza starej daty. Mały książę gotów jest romansować z panną Teodorą; hrabina pragnie tylko annektować, jak Fryderyk Wielki. Wszystkie te postacie są utrzymane w doskonałej mierze artystycznej i nie wpadają w przesadę. Jeśli nawet i tracą na znaczeniu, jako wcielenie danej satyrycznej tendencyi autora, tem większy czyni mu to zaszczyt poniekąd, dzieje się bowiem z tego powodu, że główne figury tyle mają w sobie interesu dramatycznego, iż wobec nich tendencya i satyra schodzi na drugi plan. Sztuka to obmyślana i wykończona starannie nawet w tak podrzędnych figurach, jak np. Szałwiński, który jest typem dawniejszego ekonoma, t. j. mieszaniną pokory, złodziejstwa, chytrości i prostactwa, lub dwaj Żydzi, których każde słowo jest charakterystyczne. Chodzi w komedyi tej o istotnie wielkie sprawy, ścierają się prawdziwie dramatyczne namiętności i uczucia, spotykają się światy niezmiernie różne; sztuka jest zarazem studyum społecznem. Być może, że cierpi na tem jednolitość akcyi, ale wielość i rozmaitość starć i zawikłań szkodę tę wynagradza. Przytem robota jest szczera, a niektóre postacie, jak np. Leokadyę, Latnickiego i Gałdzińskiego, autor odczuł głęboko i wykończył z zamiłowaniem. Mniej udał się doktor, który to typ weredyka znany już jest skądinąd, a jeszcze mniej Kostrzewa, chłop architekt, wykształcony w szkole centralnej w Paryżu. Autor tą postacią chciał zrobić pewne ustępstwo tym, którzy mogliby mu zarzucić, że uczciwość tylko obok tarczy herbowej rozumie. Dlatego Kostrzewa, jako niepoczerpnięty z obserwacyi, najmniej jest szczerym pomysłem — a przytem i niepotrzebnym. Jest to poniekąd nawet zabawne to łaskawe popisywanie się tolerancyą dla świata, który o nią ani dba, ani jej potrzebuje. Sam Kostrzewa mówi o sobie: »Byłem między wami piątem kołem wozu!« — i ma słuszność. Wadą jest również, że Juliusz dopiero za namową doktora decyduje się na związek z Leokadyą. Mógł odmówić pieniędzy zawsze; gdy jednak się przekonał, ile Leokadya go kocha, nie miał prawa łamać takiego serca. Ale to są drobne usterki w stosunku do całości, która jest rozmaitą, bogatą i pełną świetnych scen dowodzących pierwszorzędnej siły dramatycznej. Dlaczego sztuki tej nie grają więcej? — trudno odgadnąć.
O obrazku scenicznym »Nad ranem« nie mogę dla braku miejsca rozpisać się w dzisiejszym numerze, dlatego odkładam go do czasu, w którym przyjdzie mi mówić o innych utworach Sarneckiego.


KONIEC TOMU CZTERDZIESTEGO SIÓDMEGO.




  1. Aby zastrzeżenie to i inne dalsze dla czytelników zrozumiałemi uczynić, objaśniamy, że »Litwos« w czasie swojej pozaatlantyckiej wędrówki nie czytywał »Niwy«, i dziwnym zbiegiem okoliczności czerpał o niej wiadomości wyłącznie z nieprzychylnych nam pism. Uwierzył też ich zapewnieniom, jakoby »Niwa« hołdowała »wstecznym dążnościom i szlacheckim przesądom«. Jak błędnem jest przekonanie takie, czytelnikom naszym wykazywać nie potrzebujemy. Wiedzą oni, że o nic bardziej nie chodzi nam, niż o zdrowy postęp naszej społeczności; że walczymy tylko z wybrykami tych, którzy, nawołując do postępu, prowadzić nas chcą na manowce. Wiedzą też, że między różnemi warstwami narodu nie czynimy różnicy żadnej, i że dobro każdej z nich zarówno leży nam na sercu; wiedzą, że szlachectwa nie w dokumentach i papierach przodków, ale w czynach i zasługach żyjących szukamy; że godła i herby dla nas — to tylko dawnych czasów pamiątki, których błotem obrzucać nie widzimy potrzeby, tem bardziej, że one same przez się złego nie zrobiły nic; że jednak dla błędów tych, którzy te herby nosili i noszą, pobłażania nie mamy żadnego. Wiedzą nakoniec, że w oczach naszych i szlachectwo nie nadaje praw, ale obowiązki tylko nakłada.
    Na takie pojęcie szlachectwa zgodzi się i Litwos mimo swych dla demokratycznej Ameryki sympatyi. Niemniej zastrzeżeń jego nie usuwamy, bo — talent uszanować należy, nawet w jego kaprysach«. (Przyp. Redakcyi).
  2. Przypis własny Wikiźródeł wiersz Przygrywka
  3. Przypis własny Wikiźródeł (franc.) Każdemu według gustu





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.