Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od takich to marzeń poczynały się pierwsze lata pobytu w Wilnie, ale pasmo wątłe tych snów złotych, choć się prawie do wyjścia na świat ciągnęło, zrywali je i plątali później ludzie, wypadki, doświadczenie, zawody... Każdy doznał uścisku rzeczywistości, który na nim swe piętno wypalone jak czyścowej duszy dotknięcie — zostawił.
Już nawet w tych błogich latach snów i marzeń poczęły się mięszać szyki, musiano rachując się z przyszłością wyśnioną po troszę z niej ustępować. To co się z razu wydawało łatwem, dostępnem, blizkiem, odbiegło, podrosło, niepochwyconem stało, posmutniały twarze i serca nieco ostygły. Ale młodość ma w sobie tę siłę gojącą, która blizny duszy jak rany ciała wprędce zaciąga i zamyka; — wczorajszy dzień nie zrażał do jutra, ani dlań był prorokiem...
Po chmurce przelotnej, świeciła znowu pogoda, a każdy grzał się na swem słońcu, nie przypuszczając by burza przyjść mogła.
Może najpewniejszym krokiem postępował powoli coraz dalej milczący Serapion, który pojął od razu życia zadanie i to co ono dać może, najcierpliwiej znosił walkę, najspokojniej podołał zawodom przewidzianym.
Nauka szła mu łatwo, a choć sam charakter i skromność nie dozwalała mu wyjść naprzód i innych prześcigać, wkrótce na jego wartości wewnętrznej poznali się wszyscy nauczyciele i współuczniowie, pokochali go jedni, uszanowali drudzy. Żadną też płochością, od której nikt nie był wolny prócz niego, nie ustał w pracy, nie zwątpił, nie opadły mu ręce.
Albin, wierny przyjaźni, którą powziął dla niego, wciąż go miał przy sobie, a choć to położenie przykrem było dla ubogiego, stosunki ich tak były braterskie, że Serapion nie poczuł się nigdy iż był na łasce, owszem Albin się miał dlań za obowiązanego. Sam Milczek powoli znalazł sobie sposób zarabiania na skromną odzież i książki, a mieszkając przy Albinie, poświęcał się dlań, był mu pomocą i przewodnikiem i nie mógł opuścić tego, któremu przyjaźń jego stała się poczciwym nałogiem.
On jeden przystał najlepiej tej naturze dziewiczej fijołka, którą raziło lada ostrzejsze słowo, uśmiech wątpliwy, obejście szorstkie, nieostrożne dotknięcie. Potrzebował on takiej łagodnej, chrześcjańskiej, uświęconej duszy, jaką była Serapiona, aby w nią mógł przelać swą tęsknotę, z niej pokój zaczerpnąć i nie wystawić na pośmiech łez, miłości swej i marzeń dziewiczych.
Inni towarzysze, choć ich kochał, choć go kochali, ranili go często mimowolnie słowem nieopatrznem, a ta sensytywa czuła każde najlżejsze draśnienie i ciężko je odboleć musiała.
Albin tęsknił za domem, matką, Anusią i spokojem, jedynym środkiem rozrywki były dlań książki i nauka. Wpływ ich jednak na niego był nieznaczny, kształcił się, ale w kierunku własnym wybierając to z owoców umysłu ludzkiego, co do serca jego i usposobienia najlepiej przypadało. Zachwycali go poeci, ale zwracał się raczej ku starym niż nowym, więcej ku francuzkiemu idealizmowi, niż do nowszej szkoły niemieckiej szczepiącej realizm, który później miał tak przerosłemi chwasty to pole zasiać i okryć.
Po cichu musiał Albin coś pisać, jakieś elegje i sielanki, poemata i ody, ale się z temi płodami muzy nie popisywał przed nikim, a Serapion co je sam tylko znał, będąc wtajemniczony, nigdy o nich nikomu nie wspominając, dochowywał Albinowi danego słowa. Była to przyjaźń nierozerwana i w zgodzie świętej przeżyli z sobą te ostatnie lata próby przedzielające świat od szkoły, tak długie, a tak później wspomnieniem swem drogie.
Longin mniej pilnym był uczniem, ale się wszakże nie opuszczał, bo czuł, że całą przyszłość nosił w tece studenta; ale to była natura dziwna, która śmiałością samą chciała zastąpić wszystko. Śmiano się zeń często, to go bynajmniej nie zrażało, i nie poprawiało, na szyderstwa odpowiadał wybuchami gniewu, łajał, gdy czuł, że nie miał słuszności za sobą, potem nazajutrz wszystko było zapomniane, a on dalej szedł swoją drogą. Zdziwili się towarzysze widząc ku końcowi, że nieokrzesany i prostakowaty, potrafił sobie porobić stosunki w świecie, wcisnąć się do kilku domów, a co więcej pewną w nich odegrywać rolę.
Kobiety wierzyły w jego genjusz, który on wmawiał wszystkim, mężczyźni prorokowali mu przyszłość świetną. Świat też wcale go nie onieśmielał, nie odejmował mu ani siły, ani przytomności — salon go nie olśnił, starsi wiekiem i nauką nie upokarzali go swą powagą, cenił ich lekko, a mimowolnie patrząc na to, każdy posądzał o wyższość człowieka tak pewnego siebie w którym nad wszystko górowało zuchwalstwo. Raz sobie powiedziawszy, że stosunki z ludźmi są mu potrzebne, gdy się o nie starać począł, nie ustał póki do wszystkich domów, które mu się nastręczały nie wcisnął się. Radzi mu byli zrazu czy nie, kazał się prezentować; nie przyjmowany, powracał dziesięć razy do drzwi zamkniętych, z ludźmi się w przedpokoju kłócił, gospodarzowi tłumaczył, że go nie może odepchnąć, przymówek nie rozumiał, dwuznaczniki zjadał i raz opanowawszy pozycją, żadną już siłą z niej wyparować się nie dawał.
Dla wielu nieprzyjemnym będąc, choćby mu to kto i powiedział, słuchać i wierzyć nie chciał. Niekiedy zuchwalstwo swoje posuwał aż do bezwstydu, ale doznanych nieprzyjemności mścił się potem, nie szczędząc tych co mieli nieszczęście narazić go sobie.
Konrad zdziwił się zrazu niezmiernie spotykając Longina w tych domach, do których się on ze swem imieniem, powierzchownością, francuzczyzną, elegancją ledwie dostać potrafi, nie mógł pojąć dla czego przyjmowano go nawet lepiej niż jego. Zrodziła się z tych spotkań jakaś milcząca nieprzyjaźń między niemi, bo Longin nie oszczędzał go wcale, a Konrad śmiertelną ku współzawodnikowi powziął nienawiść. Nie wybuchła jednak jawnie i po kątach tylko przedrwiwali z siebie, bo walka z Longinem łatwą nie była, a na gębę jego straszno się było dostać.
Powoli usprawiedliwiając swój przydomek Aleksandra Macedońskiego, zdobywał sobie ludzi i przysposabiał się do przyszłości, mając już myśl pozostania w Wilnie, gdzie spodziewał się znaleźć zajęcie jakieś i początek przyszłego zawodu. Ztąd wedle planu zamierzał później udać się do stolicy, był to bowiem właśnie czas i chwila, w której stołeczni pełnomocnicy nic nie robiąc bajeczne zyskiwali fortuny.
O Cyryllu trudno coś powiedzieć, tak nic go lat kilka nie zmieniły, — pozostał wiernym swym książkom i nauce, zawsze z tą manią bibliofila, która przy ubóstwie była dlań największych udręczeń powodem. Wkrótce jednak porzucić musiał dom rodziców panny Telesfory, gdzie nie szanowano dosyć ani jego, ani drogich dlań skarbów i niepiękna łapka panny Telesfory odważyła się wydrzeć z biblii Scharffenbergerowskiej kartkę na obwinienie jakiegoś kobiecego cacka.
To barbarzyństwo tak oburzyło Cyrylla, że choć go wszelkiemi sposoby usiłowano zatrzymać i wydartą kartę restytuowano pomiętą, ale prawie całą, wyrwał się z domu tego i wyniósł nieco dalej ku miastu na inną kondycją do bogatego kupca, przy którego synu prawie do końca pozostał. Niemiec umiał ocenić sumienie i pracowitość człowieka, a manją jego uszanować, dał mu osobny pokoik na książki i obchodził się z nim z poszanowaniem jakie należy monomanom nie draźniąc słabej strony.
Cyryll usposabiał się na nauczyciela i filologa, rozpoczął tłumaczenie dialogów Platona, rozprawę o systemie klasyfikacji umiejętności ludzkich, i cały pogrążony w nauce, ani się obejrzał jak mu dnie i miesiące po nad głową przelatywały. Czasu miał zawsze za mało, stękał że mu go na nie nie wystarczało, spieszył się wiecznie a chodził zamyślony i przejęty, nie widząc co się wkoło dzieje. Był to pewnie najpracowitszy ze wszystkich, ale najmniej umiejący obmyśleć pracę swoją, o którą nie miał czasu się troszczyć, in votis było spokojne gdzie miejsce profesora, własny domek i duża izba na ułożenie zgromadzonych skarbów, kąt cichy, praca cicha.
Jordan Hruszka w pierwszym roku pozostał u prezydentowstwa, a choć codziennie narażany na wejrzenie ślicznych oczek Masi i Ziuni, wcale się w żadnej z nich nie zakochał, i nawet znał je mało. Panny te były w ogólności dosyć nieszczęśliwe, i w nikim o ile wiemy nie obudziły gwałtownego przywiązania, choć otaczała je młodzież łatwo się na widok pięknych twarzyczek zapalająca. Śliczne ich główki parzysto wyglądały z za szybek mieszkania jakby prosząc o spojrzenie, ale zaledwie się kto ku nim obrócił. — Konrad bywał u prezydenta, trzymając jednak zdaleka od dziewczątek, bo dla niego były za ubogie, a nazwisko też nie zdawało mu się dosyć historyczne. Później Hruszka znalazł lepsze umieszczenie przy bogatym towarzyszu z oddziału prawa, który go wziął jako pomocnika, repetytora i sekretarza, a że hrabia ów miał wielkie w świecie stosunki, Jordan z chęcią się doń przywiązał, rachując na podporę w przyszłości. Uważano nawet, że jak dla kolegi zbytnio był uniżony, posłuszny i ostrożny z paniczem, który go sobie z góry i dość wzgardliwie traktować pozwalał.
O innych nie wiele powiedzieć możemy, nic się prawie nie zmieniło w ich stosunkach i położeniu, w usposobieniu i charakterze. Baltazar pracował ogromnie, a medycyna ciężko mu przychodziła, tak że często przed egzaminami do młodszych przychodzić musiał, aby z nimi razem powtarzać, czego sam wyuczyć się nie mógł.
Dzieje tej uliczki ustronnej w ciągu tych lat kilku były jak historja krain szczęśliwych, o których milczą księgi dla tego, że były szczęśliwe; dzień do dnia, rok do roku podobne były jak krople wody. Ku końcowi drugiego wszakże, w początkach trzeciego, zaszła mała zmiana niedostrzeżona prawie w obyczajach Konrada i pięknej Rózi, córki pana Piłsucia. Nie darmo grała tak głośno koncert Hummla i fantazją Kalkbrennera, poglądając ukradkiem w okno pana Popiela; Konrad też ku niej powoli zwracać się począł, oczy ich spotykały się i chwytano eleganta na uczynku, gdy długie godziny w swej krymce haftowanej z cybuchem wspaniałym spędzał, wpatrując się w rumianą twarzyczkę, wcale tej kontemplacji upartej nie unikającą...
Jak do tego przyszło, że wielki ów pan i strojniś zniżył się do Rózi, córki szewca Piłsucia, trudno wytłómaczyć i zrozumieć; wpłynęły na to rozmaite uboczne okoliczności, a najbardziej to może, że pomimo swych zalet, w salonach nie doznał takiego, jakiego miał prawo wymagać przyjęcia, młode zaś serce dopominało się kochania, a Rózia rzeczywiście była istotą uroczą i mogącą głowę zawrócić, choć warsztat, w którym kwitła, okrutnie odczarowywał i za nogi ściągał na ziemię. Konrad długo się opierał nawet bałamutnemu spojrzeniu; lecz gdy raz bliżej spotkały się ich oczy, gdy jakoś przypadkiem przemówili do siebie, biedak stracił głowę, zapomniał że pan Piłsuć bóty robił i począł utrzymywać, że familja ta znajduje się w herbarzu niedrukowanym Kojałowicza.
Co jednak najbardziej musiało pociągnąć Konrada, to drobna okoliczność na pozór obojętna, która chwilowo blasku dodała córce rzemieślnika. Rózia grała na fortepianie bardzo dobrze, była to jedna z najulubieńszych uczennic Renner’a, którą ów chlubił się jak przyszłą Szymanowską.
Muzyka jej podobną była do twarzyczki, głośną, szumną, połyskującą, wesołą, ale nie bez wdzięku; — wielką miała biegłość w palcach, a sztuczki naówczas zaczynały wchodzić w modę, tryll jej drżał jak listek jesienny, passaże przesuwały się jak równiuchne pereł sznury, nie znała trudności i wyrabiała co chciała ze sprężystemi paluszkami.
Gdy przyszło dawać koncert na ubogich, a wirtuozek z arystokracji zabrakło, pani Deibel dawną swą zaproponowała uczennicę; dano znać rodzicom, Rózia ucieszona wezwaniem, wybrała sobie ów koncert Hummla la minor, który tak często powtarzała, ale z orkiestrą. Matka jeździła z nią na repetycje, a w dzień występu uroczystego, szewcówna wystroiła się jak margrabianka. Ojciec musiał kupić nie tylko suknią, trzewiczki i rękawiczki, ale jakąś bransoletę i szalik. A gdy świeża jak owoc pokryty pyłkiem dziewictwa, rumiana od wstydu, hoża z wesołością na ustach i w oczkach figlarnych, wystąpiła przed licznie zgromadzonych słuchaczów, zachwyciła wszystkich, powitano ją rzęsistemi oklaski, gdy koncert odegrała śmiało i czysto, zarzucono ją bukietami. Musiała później na domagania się powszechne zagrać jeszcze nokturn Field’a, i oczarowała nim zwłaszcza starych kawalerów. Ten pamiętny wieczór dał jej sławę i wielbicieli, panie nawet winszowały jej, ściskano biedaczkę, chwalono, zapraszano, dowiadywano się po cichu o pochodzenie prorokując sławę drugiej Szymanowskiej... Rózia pijana szczęściem swem powróciła do domu marząc w drodze świetną partję i los jakiś niespodziany. Konrad był naturalnie na tym koncercie i dopiero nazajutrz po nim raczył okiem pożądliwości i zaciekawienia rzucić na wirtuozkę, która teraz mniej ku niemu skwapliwie poglądała, bo jej się zdawało, że stu magnatów dobijać się będą o tę rękę, co takich umiała dokazywać cudów... Ale niestety! magnaci pozostali mytem!
Całym skutkiem tego sławnego koncertu, od którego datować poczęto, jak od nowej ery, wszelkie wypadki w domu pana Piłsucia, było to, że do dwóch czy trzech salonów zaproszono Rózię na wieczory, że dwie panie prosiły ją o lekcje, a starzy kawalerowie, gdy szła do kościoła gonili za nią i otaczali jej ławkę, przeszkadzając się modlić chrypliwemi westchnieniami zbolałych piersi.
Między Rózią jednak a Konradem, bliższych nad owe oczne i ulicą przedzielone, nie było stosunków; oczyma mówili sobie wiele, spotykając się witali nieznacznym uśmiechem, głowy skinieniem, słówkiem urwanem. Konrad obawiał się pisać, a Rózia listu czekała, sama go zaczepić nie mogąc.
Skończyło się wiec na wejrzeniach, na wzajemnem szukaniu i częstych spotkaniach chwilowych; Rózia zaczęła grywać częściej melancholiczne nokturna, ostatnie myśli Webera i Beethovena, walc Schubert’a, Konrad częściej w domu i oknie przesiadywał. Śmieli się z niego towarzysze, że zszedł na romans z córką Piłsucia, ale on wypierając się i gniewając jak najmocniej, już cofnąć się nie miał siły — wejrzenie to grzało go jak promyk słońca.
Teofilowi szło najtrudniej i choć dawszy słowo, że na literaturze poprzestanie, dotrzymywał go, męczył się jednak widocznie. Napadały go zawsze paroksyzmy zapału, to do muzyki, to do malarstwa, to do nauk ścisłych nawet — rozpoczynał dzieła olbrzymie, robił studja, ale najmniejsza trudność zrażała go, a żadnego węzła rozwiązać nie umiejąc cierpliwie, wszystkie plątał i rzucał. Umysł jego czego nie pochwycił od razu, omijał, cofał się przerażony, a nie przemódz pracą wytrwałą nie potrafił. Widać już z tego było, że Teofil na świecie mógł odegrać rolę bardzo świetną, bo więcej umiał od ogółu, ale nic nie mógł dokazać wielkiego, dla braku wytrwałości i porządniejszych studjów. Tak się to przynajmniej wówczas zdawało, kochano go bardzo, ale zawczasu ubolewano nad jego losem.
Biedny Teofil kochał się trochę w Rózi, w Mani i Ziuni, w pannie Telesforze nawet i w Frani córce piekarza, jak w naukach i sztukach, to jest do pierwszej kwaśnej minki; miłość jego choć wybuchała gwałtownie, trwała krótko i przeradzała się w najzupełniejszą obojętność.
Dziwniejszem dla wszystkich było, że Baltazar zimny i wyrachowany w każdym kroku, chociaż taił się niezmiernie, zdawał się czułą skłonność ku Frani piekarzance hodować, czyniąc z niej pono ideał przyszłości, która dotąd obchodziła się bez niewiasty. Odkryto tę słabostkę podtatusiałego medyka przypadkiem, a Longin pierwszy ją wyszperał. Przechodząc koło sklepiku piekarza, do którego jak się zdaje wstąpił w myśli kupienia bułek raz i drugi Baltazar, uczuł się pociągniony nieznanym sobie urokiem, i coraz częściej go nawiedzał. Uważano, że niekiedy dłużej nad potrzebę zatrzymywał się na rozmowie z niemeczką. Przyszedł w ten sposób do poufałej znajomości z piekarzem, odwiedzał go wieczorami i zastrzągł nie obraniając się namiętności, której już skutki obliczyć wprzód musiał. Nikt mu nie mówił, że go odkryto i posądzano o widoki matrymonialne, on sam nie bardzo sobie może zdawał sprawę z tego do czego niebieskie oczy Frani łysinę jego doprowadzić mogły, ale nie zwyciężony rachmistrz, po cichu wszelkie możebności i następstwa przez plus i minus wcześnie wyrównoważyć musiał.
Przeszły nareszcie te lata nauki tak skoro, tak niepowrotnie, że żal po nich zrodził się prawie z kłopotu, który je otaczał, a każdy uniósł wspomnienie drogie choć maluczkie tych chwil uroczych młodości, spędzonych w giełdzie Teofila, w pokoiku Albina, na przechadzkach po okolicy, na dumaniu w ławce... jeszcze dziś każdemu z tych, co w tej uczcie uczestniczyli, te lata z takiemi szczegółami są przytomne, jakby wczoraj dopiero za niemi zamknęły się wrota snów czarodziejskich. Trudno opisywać to życie bez wypadków, jednostajne, a jednak tak pełne zdarzeń pamiętnych, dla tych co niem żyli; te drobnostki tak wówczas ważne, a dziś tak maluczkie przy poważniejszem i smutnem dalszych lat obliczu, co się cierpiało dla jednego zamkniętego lub przysłonionego okienka, przez ostygnienie przyjaciela, dla niedocieczonej jakiejś prawdy, z którą się umysł młody pasował i walczył daremnie... Z takich to żywiołów składały się lata nowicjatu, w których mało kto pomyślał i zatroszczył się tem, co po nich nastąpić miało.
Nareszcie wybiła godzina wyzwolenia, swobody, upragniona a straszna, z bijącem sercem każdy rzucił te sale spokojne, jeszcze drgające echem żywego słowa nauczycieli, żegnając je na wieki, wspaniałą Aulę, lektorja znane, w których każdy miał swe miejsce uprzywilejowane, gdzie widok każdego okna wyfotografował się w pamięci na zawsze... zrzucono mundury uprzykrzone i nastąpiła stanowcza chwila rozstania.
Jakże się tak było rozejść smutnym nie podawszy sobie dłoni? nie pożegnawszy na długo, gdy serce mówiło przeczuciem, że się w życiu nie spotka już może. Uczt nie było sprawiać za co, każdy wyjeżdżał ledwie poopłacawszy długi i dłużki, mnóstwo jeszcze rzeczy potrzebując do domu, a nie było czem szafować tak bardzo; więc po staremu towarzysze dali sobie słowo zebrać się na ostatni wieczór u Teofila Sorokowskiego, który przyobiecał herbatę, kasztany, kotlety, krem nawet od Malinowskiego i pieczeń cielęcą, a cybuchów ile ich będzie potrzeba...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.