Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Ten nas istotnie zawiódł, rzekł Teofil, więcej daleko po nim się spodziewałem, ale z uczonego prochu, trudno dobyć iskry, a od kochanka książek, papierowej miłości tylko mogliśmy się spodziewać.
— Nie szczery i skryty, zawołał Longin, to mu się nie chwali...
— A z czemżebym się ukrywał? przerwał Cyryll, serce moje oprawne w stary pargamin, znajome wam aż nadto... dajecie mi pokój i dozwólcie spocząć, i tak już ta drobina marzenia upoiła mnie na długo... nie potrzeba zaglądać nawet w przepaście szczęścia, bo i od nich głowa się zawraca.
— Powinienby nam przecie i pan Baltazar coś powiedzieć, przeciął Longin, spozierając nań z ukosa — ale czy zechce?
Stary nasz kolega uśmiechnął się i ruszył tylko ramionami.
— A to by było zabawne, żebym ja się miał spowiadać przed wami.
— Wszakżeś słuchał, mógłbyś i mówić, odparł Longin, śmielszy od innych.
— O! jakie ciekawe dzieciska! rozśmiał się podłysiały medyk. Więc was zadziwić dziś muszę popularnością moją. — Cymbuś, podaj mi szklankę herbaty, a w niej trochę natchnienia i poezji.
— Co? proszę pana? spytał naiwnie przysłuchując się sługa, sądząc że to był rodzaj rumianku lub mięty.
— No! herbaty!
Baltazar usiadł i począł sucho: i
— Nikt z was dobrze nie zna mojej przeszłości, dla tego trudniej wam będzie zrozumieć czego od jutra żądam... ale mniejsza o to, każdy z was dosztukuje swoim łachmanikiem.
Powiedźcie mi naprzód, czego w najszczęśliwszym razie może człowiek wymagać od ziemi? Spokoju tylko i negatywnego szczęścia, które jest finalnie — brakiem cierpienia; więcej rozsądny ani pragnie, ani się spodziewa, bo wie że zawieść by się musiał. Sama natura życia wskazuje mu, że tu wszystko zmienne, niestałe, że nic nie ma trwałego, nic pewnego, na co by rachować można. Do niczego więc zbytnio przywiązywać się nie potrzeba, to pierwsza, na nic bardzo rachować, to druga, a usiłować się tak ograniczyć by cisza i dostatek wystarczały na wszelkie potrzeby.
Naprzód więc precz z marzeniami i nadziejami próżnemi, żadnych namiętnych przywiązań, żadnych ideałów — kawałek chleba, ciepły kąt, suknia porządna, od ludzi trochę szacunku i przyjaźni, które są także do spokoju potrzebą i warunkiem.
Jestem przekonany, że człowiek chłodny, wyrachowany, nie dopuszczający się marzeń, nie zakładający szczęścia w tem, co go dać nie może, jeśli nogi nie złamie, kaleką nie zostanie, raka nie ma i liszajów... może wcale znośne wieść życie...
Ja też od żywota więcej nie wymagam nad to, żeby było znośne... a że każdy tylko o sobie myśli, ja także myślę o sobie. Ludzi tak bardzo nie potrzebuję, miłości ich zbytnio nie pragnę, chociaż nienawiści chciałbym uniknąć, bo to rzecz niewygodna... Spokój, dobry byt, to zadanie moje.
Nie powiem wam, żebym bardzo medycynę kochał, albo naukę miał za coś innego jak za narzędzie; pełno w niej niepewności, tajemnic, nigdzie punktu podpory, wiem, że przez nię trochę mogę znać człowieka, ale całkiem nigdy, uczę się więc wprost dla chleba i do tego najszczerzej się przyznaję. Niech mi nauka da byt niezależny a o więcej jej nie proszę.
Utopiją moją jest gdzieś w dobrem, cichem, na ustroniu miasteczku, domek własny, zamknięty szczelnie, ze dzwonkiem u drzwi, sługa wierny, gabinet ciepły, fotel wygodny, grosza dosyć na moje potrzeby, kucharz smaczny, piwnica zaopatrzona, zapas w sakiewce na przypadek wszelki, kilku dobrych znajomych, ludzi porządnych i łagodnych do preferansika lub wista, kilka domów dla rozrywki gdy się u siebie znudzę, książka czasem jako środek odświeżenia umysłu... ot... zdaje mi się że na tem koniec i nie więcej.
Widzicie żem wcale nie wymagający...
Albin porwał się jak oparzony.
— Panie Baltazarze, zawołał, wiele masz lat?
— Tyle ile ich mieć potrzeba by poprzestać marzeń.
— Ale miałżeś kiedy marzenia? kochałeś kiedy? spodziewałeś się czego?
— Prawdziwie... nie pamiętam, rzekł Baltazar uśmiechając się.
— I nie lękasz się by ta ospa, której nie przebyłeś za młodu, nie przyszła ci na starość?
— Ho! ho! rozśmiał się medyk... zdaje mi się żem zupełnie pewien, iż na nią chorować już nie będę: chcecie bym jak wy kochał się w chińskich cieniakach i wzdychał do gwiazd na niebie?
— Jak to? więc dla nikogo miłości? żadnego porywu ku niebu? nic na ziemi co by inne a lepsze przypominało ci światy?
— Są to kwestje, które ty tylko robić możesz, odpowiedział Baltazar — zazdrościsz zapewne mojemu szczęściu... Nie porywam się na zadania, których stanowczo wiem, że z danych jakie mam rozwiązać nie potrafię: poetą mnie Bóg nie stworzył, bym dopełnił imaginacją na co fakta nie starcza... Jestem już dziś na wyżynie, do której wy nie prędko dojdziecie jeszcze...
— Ja bym powiedział: na dnie przepaści! rzekł Albin.
— Czego rozsądnie wymagać można po życiu? przerwał ciągnąc dalej Baltazar — miłość ludzi jest nietrwałą i zagadkową, przyjaźń ich stała, rzadkim fenomenem, gotowa do poświęceń, niewidzianem zjawiskiem, szacunek i uwielbienie, najczęściej udziałem niezasłużonych... a ideały na ziemi, widmem chorobliwych oczów... Człowiek chłodny bierze życie jak jest, rachuje zimno, a jeśli się omyli w rachubie, którą zawsze podejrzewa, stara się poprawić ją czynem, nie rozpala się do niczego, znosi bez śmiesznych i dziecinnych wrzasków co go spotka, siebie tylko pilnuje, o siebie się troszczy — a że to, co zowiecie w nim duchem, jest czysto konwencjonalną zabawką... i udowodnić się nie daje, bo fenomena ducha zlewają się z działaniami cielesnemi — usuwa ten żywioł z rachuby i nie miesza go do ścisłych swych na przyszłość kalkulacji. Dajcie mi zresztą pokój, sami widzicie żem nie wasz, choć z wami na jednej siadłem ławie, choć jeden mundur noszę i słucham waszych szaleństw, jakbym słuchał szumu drzew na przechadzce w Zakrecie.
W mowie Baltazara chłodnej i przesiąkłej wiarą w jedną tylko rzeczywistość nagą było jednak coś co nas zdradzało, jakieś dawne zawody na drodze życia, jakąś gorycz ukrytą... Wiedziano wszakże, iż się z nich nie wyspowiada, bo utrzymywał zawsze, że człowiek, zwierzając się komuś niepotrzebnie, zaprzęga się w jarzmo i oddaje w moc jego... Gdy więc umilkł i głowę spuścił na piersi, nie badano go więcej, a Longin sam wyrwał się pierwszy z wyznaniami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.