Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część druga/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ale jeśliśmy tu się płakać zebrali, to bywajcież zdrowi, — zawołał po chwili Longin, tu trzeba sobie jaśniejszą młodość przypomnieć, a nie szlochać, bo tego dostanie wszędzie... No? panowie, kto ma weselszą życia powieść, niech wystąpi, bo zacny preopinant zachmurzył oblicza wszystkich... No? kto gotów?
Ale nikt nie odpowiedział na wyzwanie, czy że nikt weselszej nie miał powieści, czy że w nikim nie było usposobienia do spowiedzi.
Poczęła się rozmowa obojętna, w której chwilami przemagały wspomnienia z Łotoczka i długi czas upłynął, nim namówiono Albina, żeby on swe życie rozpoczął.
— Jabym prawie odgadł co on nam powie, rzekł Longin, z premissów jakie znam... oto przybył do domu, rzucił się wraz z Anusią do nóg rodzicielce, ona pobłogosławiła, pobrali się i mają dużo dzieci, i żyją szczęśliwi, co widać z twarzy Albina. Że mu się i materjalnie powodzi, znać z tego co otacza... Cognac doskonały, rum primae classis...
— Jeślim zgadł, dodał — tobym się wódki napił!
— Nie zgadłeś, odparł Albin wygodnie zasiadając w krześle, bo któż ludzkiego życia odgadnie koleje? (ale to nie przeszkadza ci napić się wódki). Są w niem niezbadane tajemnice, tu rozum ludzki najwprawniejszy zawsze się myli w rachubie, bo nie zna wszystkich żywiołów i nie bierze w rachubę ani woli Bożej, ani okoliczności maluczkich na pozór, a mogących przecie obalić największe nadziei rusztowania.
Podano wódkę dla Longina, który raz jeszcze cognakiem się pokrzepił, a Albin odprawiwszy ludzi, tak począł, nie bez zafrasowania i wahania.
— I moje życie nie poszło tą drogą, jaką dlań młoda wyobraźnia i serce wyznaczyły. Los je inaczej urządził, i zwiał wątłe nadzieje, z któremiście mnie widzieli odjeżdżającego. Leciałem rozmarzony, szczęśliwy, bo tam czekała na mnie Anna moja... ale nie bez smutnego jakiegoś a raczej tęsknego przeczucia, bo od kilku miesięcy ani od niej ani o niej żadnej nie miałem wiadomości. Spieszyłem tem bardziej, im to milczenie jej i matki mojej dziwniejszem było i mniej zwyczajnem. Jeszcze życie nie nauczyło mnie tej obawy, z jaką dziś po kilku godzinach niebytności powracamy wszyscy pod strzechę, którą w jednem oka mgnieniu może nawiedzić śmierć, może zniszczyć i w garść popiołu obrócić iskra jedna. Ale przeczucie jakieś napełniało mnie tęsknotą, tak, że gdy pożegnawszy się z wami wyruszyłem za rogatki, nie dałem ani sobie ani towarzyszowi chwili spoczynku, i bez wytchnienia leciałem do domu.
Nie znacie mnie i tego co nas otaczało tylko z dawnych opowiadań moich, i muszę więc choć rys wam dać tej postaci, dawno mi znanej, która pierwsza spotkała mnie z wieścią o matce, na kilką mil przed domem. Był to opiekun sądownie jej dodany, stary przyjaciel mojego ojca, niejaki sędzia Powodowicz, poczciwy i serdeczny człowiek, ale dla mnie tem nienawistny, że on pierwszy sprzeciwił się matce, gdy mu o mojem przywiązaniu do Anusi powiedziała i zdawała się nakłaniać do moich zamiarów. On to oparł się jej, doradził zwłokę, nareszcie przekonał, żeby mi uchyliła swojego błogosławieństwa i pozwolenia, jeżelibym trwał w przedsięwzięciu. Byłbym wszystko łzami i prośbą wymógł na matce, której znałem miłość dla siebie, gdyby Powodowicz nie stanął mi na przeszkodzie. Zimny i wyrachowany, pospolity człowiek łatwo potrafił przekonać ją, że to ożenienie z ubogą sierotą zawiąże mi świat, pozbawi nadziei i podźwignienia majątku posagiem, a nie może dać szczęścia w przyszłości, gdyż lata nasze są prawie jednakowe, a charaktery nazbyt dziecinne. Broniła sprawy mojej matka jak umiała i mogła, ale głosu zimnego rozsądku usłuchać musiała, bo w istocie Powodowicz miał słuszność po swojemu, a dla niego miłość moja była rzeczą zupełnie niepojętą. Kobieta byle piękna i młoda jedna czy druga, ta czy inna, zdawała mu się zupełnie równą... nie pojmował jak się ludzie kochali... Zresztą sam majętny i nieżonaty, oddawna miał chłodne wyrachowanie ożenienia z Anusią, której wiek dla siebie znajdował bardzo stosownym.
Przejeżdżaliśmy przez miasteczko o mil dwie tylko od domu, najbliższe wsi naszej, gdy mnie złapano na rogatce od Powodowicza i zmuszono na chwilę się zatrzymać.
Prośba jego była tak nagląca i usilna, żem mimo pospiechu i niepokoju musiał stanąć, i nim do karczmy zajechałem, już nie wiem jakim cudem Powodowicz był przy mnie.
Jego uściski, przywitania, serdeczności, mina pomieszana, dały mi niezmiernie do myślenia.
— Cóż się dzieje u nas w domu? spytałem — dla czego mnie pan wstrzymałeś? nie ma nic złego?
— Nic! nic! wszystko dobrze...
— Matka zdrowa? rzekłem nie śmiejąc go pytać o Anusię.
— Zdrowa i z utęsknieniem oczekuje na kochanego Albina.
— Puść-że mnie pan, niech jadę...
— Odpocznij chwilę, rzeki gładząc łyse czoło — mamy z sobą do pomówienia, pragnąłem cię zobaczyć, wyglądałem, czekałem, musiemy... porozumieć się...
— Ale czy nie możnaby później? rzekłem zdziwiony jego miną tajemniczą i zmieszaną.
— W żaden sposób, kochany panie Albinie... chociaż znowu nie ma to nic tak ważnego... wprost rady opiekuńcze dla szczęścia twojego.
— A więc i za dni kilka jeszcze mi się przydadzą, odpowiedziałem.
Powodowicz wstrzymał mnie za rękę, bo już mu chciałem uciekać.
— Stój, rzekł zagadując, nie wyrywaj się. Jakże ci poszły egzamina? z jakiemi do nas przybywasz projektami? my tu myśleliśmy, żeby cię wyprawić za granicę...
— A ja, odpowiedziałem, przyjeżdżam wprost rzucić się do nóg matce i nie wstać aż na moje ożenienie zezwoli.
Powodowicz pobladł jak ściana, zmieszał się, zakłopotał i ściskając mnie za rękę:
— Kochany panie Albinie, rzekł — czyż zawsze jeszcze trwasz w tem jakiemś dziwacznem zakochaniu? Nie przeczę, że osoba warta twojego przywiązania, ale ty i ona macie po lat dwadzieścia i dwa, ona w kwiecie ty w pączku... ona się zestarzeje, gdy ty zaledwie dojrzewać zaczniesz, miłość zgaśnie, a niedostatek bez niej ciężej przenieść będzie. Ty jesteś rozmarzony, nieoględny, lecz my za ciebie powinniśmy mieć rozum. Majątek twój dosyć szczupły, matka wychowała cię do pieszczot i wygódek, z ubóstwem nie masz sił walczyć. Przyszłyby dzieci, oszczędność konieczna, ofiary, którymbyś ze swym charakterem nie podołał, trzeba więc, żebyś sobie powiedział, że to być nie może, matki nie dręczył, a słów prawdy i życzliwości wysłuchał.
— Nigdy i nikt, rzekłem mu na to, nie oderwie mnie od niej, — majątek jest niczem, gdzie dwoje serc wiekuiście się sobie czują potrzebnemi, gdzie jest nadziemska sympatja. Co mi to szczęście podsędkowskie jakie mi pan przedstawiasz, dodałem, co mi dostatek, gdy to co jedno życie rozjaśnić może, chcecie mi wydrzeć? na co mi chłodno obmyślane mienie, pieszczoty, wygódki, gdy ja z tęsknoty po niej, a ona za mną umierać będziemy?
— Ani ty po niej, ani ona za tobą... nie poumieracie, to pewna, odpowiedział Powodowicz, to pewna! ludzie już z miłości przestali umierać, mości dobrodzieju! Z głodu, z niedostatku, ze zgryzoty... trafia się... ale z takiej synogarliczej tęsknoty!..
— Ale ja ją kocham nad wszelki wyraz... a ona...
— No, a ona? uśmiechnął się Powodowicz.
— Ona mi dała słowo, że niczyją nie będzie, tylko moją i dotrzyma go... dotrzyma!
— Małoś się tedy nauczył w Wilnie, odparł zimno stary, kiedy nawet wartości przysiąg kobiecych nie znasz, i liczmany bierzesz za dobrą monetę... A to plewa, mości dobrodzieju! Co dziwnego, że ona ciebie polubiła, żeś ty ją pokochał? to były miłostki dziecinne... płoche... prawdę mówiąc, niepotrzebne... ale winieneś jej, jeśli ją istotnie kochasz, więcej niż takie ożenienie dać może.
— Mów pan jaśniej, rzekłem zniecierpliwiony, nie rozumiem.
— Jasno, jasno... jak najjaśniej, zawołał Powodowicz... oto masz... jasno, że... Tu się zająknął i spojrzał mi w oczy.
— Że z tego nic być nie może? — pochwyciłem.
— Tak, i nie może, i nie będzie...
— A ja panu powiadam, że musi! zawołałem gwałtownie.
— Kiedy nie może!
— Dla czego?
— Bo panna Anna... za mąż poszła!
Było to dla mnie uderzeniem piorunu.
— Waćpan kłamiesz! wykrzyknąłem rzucając się ku niemu... kłamiesz! jeśli tak jest... to sprawa twoja i życiem ją przypłacisz...
Stary przeląkł się gwałtowności wybuchu, i do drzwi uskoczył, ja pierwszy raz w życiu trząsłem się z gniewu nieprzytomny, ale wnet siły mnie opuściły i płacząc padłem na krzesło.
Powodowicz biedny, sam rozpłakany także, nie wiedział już co począć ze mną, ale na prośby moje i błagania, aby wyznał, że to co powiedział nie było prawdą, milczał uparcie.
Szalałem, łzy płynęły mi z oczów, dalej już nawet do matki, którą tak ujrzeć pragnąłem, jechać nie miałem ochoty.
Są chwile w życiu tak okropne, że ich nic odmalować nie potrafi, ale na szczęście czy nieszczęście nic nie trwa, i to co jak burza jest gwałtownem, jak burza łamiąc i druzgocząc — przechodzi. Jeżeli żal jak piorun nie zabije od razu, człowiek się z nim jak z blizną zasklepioną oswaja i żyje.
Powodowicz mimo swojego chłodnego i wyrachowanego charakteru kochał mnie jak dziecko i widząc boleść, której się nie spodziewał, drżał, całował mnie, cieszył, nie wiedząc jak dalej radzić mnie i sobie, mając jeszcze w perspektywie matkę, która mu żalu mojego przebaczyćby nie potrafiła.
Otożem sobie biedy nawarzył! powtarzał nieustannie kręcąc się koło mnie... co ja tu z nim pocznę?
— Ale to być nie może! Anna nie złamała przysiąg swoich. Anna nie opuściła mnie! wołałem — nie wierzę, nie mogę...
— Uczyniła tę ofiarę dla twojego własnego szczęścia, rzekł poważnie, poświęciła się, aby ciebie uleczyć i wyswobodzić, wiedziała, że inaczej wiecznie byś się czuł słowem związany.
— Ale ślub ten można rozerwać, zawołałem — męża mogę zabić, zabiję, porwę ją i uciekniem.
Gwałtowność moja znowu przeraziła Powodowicza, który po cichu posłał wezwać doktora... cały drżący, nie śmiejąc ani wyznać, że sam był od dwóch miesięcy mężem Anny, ani mnie tak rozdrażnionego opuścić. Mnie to nawet na myśl przyjść nie mogło, żeby Anna i kto? ten stary, zmówili się na tak szkaradną zdradę.
Najprozaiczniejsza w świecie okoliczność dokonała reszty... Andruszka chłopak, który ze mną był w Wilnie, wpadł nagle do pokoju z wielkim krzykiem i miną przestraszoną.
— Panicz nic nie wie!.. a to pan Powodowicz ożenił się z panną Anną!
Winowajca zbladł i ręce załamał, ja dopiero pojąwszy wszystko opadłem na krzesło bezsilny, gniew mnie opuścił, a żal i smutek opanowały, wyszedłem nie odezwawszy się słowa do niego, pieszo ku domowi.
Powodowicz powlókł się za mną biedny, długo nie śmiejąc przybliżyć, wyprawił konie i przykazawszy, ażeby mnie na bryczkę wsadzono i do domu odwieziono, sam do miasteczka powrócił.
Dałem im zrobić z sobą co chcieli, myśli bez ładu krążyły mi po głowie zbolałej, a gdym ujrzał znowu ten dom osierocony, pusty, którego dla mnie nawet miłość matki zapełnić nie mogła, te miejsca tak mi drogie, tylą usłane nadziejami, ozłocone wspomnieniami, zdało mi się, że umrę, że się we łzy rozpłynę, że przeżyć mojego sieroctwa nie potrafię. Nie ma Anny! nie ma Anny! wołałem, nie ma szczęścia! nie ma życia... wszyscy zdradzili, nawet matka, nawet ona!
Najdziksze projekta przechodziły mi przez głowę, chciałem ją wykraść, uciec z nią, rozwodzić, a stanąwszy w ganku, gdy matka niespokojna przeciwko mnie wybiegła, nie mogłem do niej przemówić słowa, prócz jednego:
— Oddaj mi Annę!
Jest temu lat dwadzieścia, bracia moi, jam ostygł, ochłódłem, odmieniłem się, zestarzałem i z dziecka stałem się dojrzałym mężczyzną, a jeszcze mi serce bije na myśl tej chwili, którą przebyłem wówczas. Są boleści, których się już nie pojmuje, a po których wiecznie coś boli w człowieku. Ja nie znam straszniejszego cierpienia nad wiekuiste rozstanie, to milczenie nicości, które po niem idzie, tę tęsknotę pustkowia, jaką ono zostawia... gorszą od śmierci, — bo żywcem wkopanie w grób.
Matka biedna sto razy przeklęła Powodowicza, siebie i godzinę, w której rady jego usłuchała, widząc, że daleko ciężej przyszło mi przechorować na tę boleść, niżeli się ona spodziewała. Sama już nie wiedziała czy pisać do Anny by powróciła, bo i na to była przygotowaną, czy żądać by się od nas oddalili.
Byłem jeszcze w tej epoce Werterowskiej miłości, i zdało mi się, że dla kobiety warto dać życie, a uczucie i chwila szczęścia jakie ono daje, stanie za lata ostygłe choć długie. Z początku pilnowano mnie bardzo, po parze dni gdym się nieco uspokoił, zwolniono straży, i namówiłem Andruszkę, aby dla siebie i dla mnie miał wieczorem gotowe konie. Szczęściem sama matka dowiedziawszy się, że życzę sobie przejażdżki, a nie wiedząc dokąd mam jechać, pozwoliła na nią chętnie. Ledwiem siadł na koń byłem na drodze do miasteczka, dokąd przybiegłem o mroku. Skwarny był dzień letni i burza nadchodząca zdawała się grozić. Czekałem zupełnego zmierzchu tylko, aby się wkraść do dobrze mi znajomego ogródka Powodowicza i widzieć się z Anną raz ostatni. Po tem pożegnaniu chciałem udać się do Ameryki i osiąść w świecie Nowym, któryby mi nic nie mógł przypomnieć, bo wspomnienia zabijały i dusiły mnie niewypowiedzianie.
O dobrym zmierzchu, z nadchodzącą burzą wysunąłem się z mieszkania, przebiegłem ulice miasteczka puste, niepostrzeżony, i wyłamawszy opierającą mi się furtkę, wpadłem z wiatrem razem do ogródka.
Dopóki mnie nieopamiętanego wiodła namiętność, szedłem bez namysłu nie wiedząc co czynię, tu dopiero znalazłszy się, uczułem złodziejem, upokorzonym, ostygłem nieco i zacofałem prawie w chwili, gdym ją już miał ujrzeć.
Nowy i niespodziany szereg myśli stanął przedemną: świat, ludzie, obowiązki, przysięgi, ale to mignęło z błyskawicą.
Ujrzałem okno od ogródka otwarte, a przez nie doszedł mnie głos jej fortepianu, ciche towarzyszenie do śpiewki, której śpiewać nie mogła... przypominając ją sobie tylko kilką urywanemi dźwiękami... piosnka tak mi była znajoma! Kierując się głosem usłyszanym, pobiegłem do balkonu, i z niego... ujrzałem ją... Siedziała przy fortepianie, ale nie sama! Powodowicz w krześle przed nią ze złożonemi rekami nasycał się jej widokiem... ona uśmiechała mu się łagodnie, smutna, ale z jakimś wyrazem życzliwości... Nie mogłem w niej poznać Anny; zdało mi się, że inną istotę podobną tylko do niej mam przed sobą; chciałem krzyknąć, szczęściem głos zamarł na ustach.
Przestała grać, mąż wstał i w rękę ją, pieszcząc się, pocałował, potem w białe czoło, ona go także, choć czułem że westchnienie się jej wyrwało leciuchne, bo pocałunek ten musiał mnie przypomnieć i przechadzki nasze w kwitnących bzach i różach młodości.
— A! nie dziwię się temu trzpiotowi Albinowi, zaczął Powodowicz, jakby na mnie z tem czekał, że się w tobie tak szalenie kochał... kiedy ja stary... com myślał że tam na dnie nagromadzonych życiem popiołów, nic już nie ma ani iskierki, czuję pod oddechem twym powracającą młodość... kiedy ja stary szaleję...
— Biedny Albin! cicho wyrzekła kobieta...
— Mnie się serce kraje, rzekł Powodowicz, ale nie mogło być inaczej dla twojego szczęścia, lubuniu; — te gwałtowne przywiązania nie obiecują nic na przyszłość prócz zawodów; co ma trwać, musi wzrastać cicho i powoli jak dąb, tylko uczucia co się same zniszczyć mają, objawiają się wybuchami. Jest to prawda ogólna, Anno, służąca wszelkim istotom i wszelakim objawom...
Wykładał jej chłodniuteńko Ontologją, a ja słuchałem.
— Biedny Albin! powtórzyła Anna z litością.
— Ale cóż było robić? gdybyśmy byli nie pospieszyli, później oboje byście mogli upoić się chwilowem złudzeniem, i życie zatruć sobie.
— Ale ja się boję o niego — on...
— On jest dziecko, mimo lat dwudziestu i dwóch, lękam się o jedno dla niego, żeby nie umarł dziecięciem, jak wielu siwych młokosów: fraszka go zabawi, podróż rezerwie, pieszczoty matki ból ułagodzą... Tylko na Boga, Anno, ty z nim unikaj spotkania, dla ciebie samej.
— Dla mnie? pochwyciła Anna poważnie i z urazą, co chcesz powiedzieć?
— Tyś go przecie kochała.
— Jak brata, odpowiedziała — jak brata!
— Nic więcej?
— Nic! ach nic! taki dziecinny... tak smutny!
Sędzia w nagrodę w czoło ją pocałował, a ona przytuliła się do niego, jam patrzał, słuchał i wrzałem jak kipiątek.
— Mój drogi mężu, dodała po chwili z uśmiechem, któżby w moim wieku nie dał się upoić harmonją tych słodkich słów miłości, która choć nie dochodzi do serca, karmi i oszala człowieka... Nie śmiałam mu nigdy powiedzieć prawdy, bo by jej nie zniósł i nie zrozumiał, wdzięczność moja dla nich, moje położenie kazały mi kłamać i milczeć... o! ile razy ostudzić go pragnęłam, odezwać mi się nie dał...
Włosy powstały mi na głowie, oblałem się potem zimnym, błysnęło w chmurze i sędzia rzucił się zaraz okno zamykać, a ja odskoczyłem od niego przebywszy chwilę najstraszniejszej męczarni, na jaką kiedy człowiek co kochał był narażony.
Powróciłem z tej wyprawy do domu szalony, gniewny, rozpaczający, i od tej chwili powiedziałem sobie, że na sercu ludzkiem nic budować nie można, że to krucha podwalina, na której ani gmach szczęścia, ani nawet kryształowy pałac nadziei utrzymać się nie może... powiedziałem sobie, że miłość kobiety jest heroicznem kłamstwem młodości — nic więcej.
I tak jest, bracia moi... to tylko wspomnienie ze świata, z którego dusza zstępuje na ten padoł z rąk przedwiecznego Ojca, jeszcze cała wonią niebios przesiąkła. O! miał słuszność Platon, bo są idee wrodzone i człowiek nie gołą tablicę, ale wyryty napis przynosi z sobą na duszy... Młodość rozbudza powoli wspomnienia mgliste niebios, i dla tego świat tak się nam wówczas innym i piękniejszym wydaje.
Nie mamy pamięci niczego, ale obraz starty innego świata niesiemy z sobą, i kto go zmazać nie zechce, nosi przez życie całe. Dla tego każdy ziemski krok jest zawodem, dla tego wierzym w ideały, gdy tu są tylko skalane i ułomne istoty, i biedziemy się chodząc w ciemnościach, po za któremi świeci jasność z której Bóg duszę utworzył.
Więźniem ona w tych cielesnych okowach, wśród spętanych równie i wlokących się po nocy towarzyszów. Wiem że wielu zaprzecza tym wspomnieniom raju w duszy dziewiczej, któreby jakiś byt przedświatowy i nie orthodoksyjny znamionowały, ale cóż może zbić fakt żelazny? dosyć spojrzeć we własną duszę, żeby postrzedz że nie do ziemi jesteśmy stworzeni, aniśmy wyszli z tej ziemi; dusza nie pamięta bo nie była, ale naturą swą nieśmiertelną tęskni i wyrywa się, przeczuwa i boleje. Dla czegoż później żywot smutny i blady ściera z nas cośmy na sobie mieli pochodzenia niebieskiego? dla czego wszystko się spika aby nas uczynić ludźmi zwierzętami, zamiast ludzi aniołów, aby nas kolonistów innej ojczyzny do tego wygnania przywiązać?...
— Ślicznie mówi, przerwał Longin, ale dla czegoż, kochanie, nie idziesz na pustynię i nie obleczesz się szatą pustelniczą, nie posypiesz głowy popiołem i nie zatopisz się w kontemplacji niebios, a wozisz z sobą likwory, szynkę westfalską i sery angielskie, które nie zdają się przypominać niebieskiej ojczyzny?
Albin się uśmiechnął.
— Dziś, rzekł, jestem już istotą zgasłą, żyjącą ciałem tylko, ułomną, znałogowaną, nieszczęśliwą...
— A na twarzy wcale tego nie widać, boś podobien róży Jerychońskiej, czy... Saronu!!
— Robię co mogę aby się na coś przydać na świecie i nie być ciężarem nieużytecznym, alem słaby — obyczaje i nawyknienie zrobiły ze mnie poczciwego ale niedołężnego Sybarytę.
— Dobrze żeś się przyznał, rzekł Longin, teraz już nie przerywam i słucham dalszego ciągu dziejów; mówisz wcale przyjemnie. Spodziewam się żeś też zaniechał przerabiania świata, o którem marzyłeś tyle, przekonawszy się, że to tylko drugi tom romansu z Anusią.
— W tem toś się trochę omylił, przerwał Albin, nie znasz jeszcze co to jest egoizm takiego jak ja Sybaryty... listek róży złożony we dwoje dokucza śpiącemu, ależ i cierpienie ludzi, na które zmuszony patrzeć, jest dlań nie do zniesienia. W tem egoizm bywa narzędziem dobrego i pobudką cnoty, musimy uszczęśliwiać co nas otacza, aby na nędzę nie patrzeć... bo widok nieprzyjemny... Nie wielem zrobił, bo czynić cokolwiekbądź z rzeczą martwą łatwo, ale przetwarzać świat i ludzi, dzieło nie człowiecze... sił nie ludzkich wymagające. Siebie jestem panem i to nie całkowicie, drugiemi trudno zawładnąć zupełnie. W pierwszych chwilach zdaje ci się, że nic nie ma łatwiejszego jak przekonać człowieka o tem co dlań dobre, ale sprobuj walczyć z uprzedzeniem, nałogiem, niewiarą, nieufnością, lenistwem?
Z temi wszystkiemi musiał się zetknąć kto miał do czynienia z ludem, i nie jednemu, jak mnie, ręce opadły. W dodatku po ludzku sądząc, czynisz co dobrem znajdujesz, a z posianego przez cię mniemanego żyta przepyszny kąkol wyrasta... Najczęściej nie znamy się na ziarnie, na roli i na porze zasiewu...
Nie dziwię się modlącym ze mną do Ducha Śgo, bo rozum ludzki nie potrafi tu poprowadzić, istotnie potrzeba jasności z góry, przeczucia, które często jest większe od rozumu, namaszczenia do tej pracy.
Nie sądźcie bym zrobił wiele, choć pragnąłem świat przekształcić miłością; poznałem wprędce, że zadanie najpierwsze człowieka ograniczyć się powinno promieniem jego działalności.
Zrobić to co najbliższe nad sobą, potem dalej nad drugiemi, ulżyć nędzy, rozpędzić ciemnotę, pomódz, poratować, pocieszyć, nie snując ani dalekich planów, ani rachub na lata — oto co nam pozostaje. Zrobiłem też com podołał i nie patrzę na nędzę, podniosłem moralnie wiarą tych co mnie otaczają... i kiedy jem moją szynkę westfalską, mniej mnie ona dławi, bo wiem, że wieśniak ma słoninę, która dlań tę samą co mnie szynka sprawia przyjemność.
— Aleś się ożenił, zapytał Konrad uśmiechnięty rozwiązaniem romansu Albina.
— Ożeniłem się i czysto dla tego tylko, że chciano po mnie abym się ożenił, bez miłości w sercu, chłodno, wyrachowanie, rozumnie.
— I? spytało kilka głosów ciekawych.
— I na przekór teorji jestem zupełnie szczęśliwy... Nie tak szczęśliwy jak chciałem, ale po ludzku, po ziemsku...
— Jakże to było? rzekł Konrad...
— Naprzód musiałem odboleć przeszłość, rzekł Albin... powróciwszy z tej przejażdżki do domu, obudziłem się z goryczą w sercu, ale innym człowiekiem. Spadłem z nieba, potłukłem się, żyłem. Ujrzałem matkę, rozpłakałem się jak dziecko... Ona sama poddała mi myśl podróży, którą przyjąłem jak lekarstwo. W kilka dni potem byłem upakowany, opatrzony we wszystko i gotowy do drogi. W takiem usposobieniu w jakiem zostawałem, podróż jest istotnie może najlepszym środkiem, widok świata ochładza, studzi, wyziębia, gdy samotność egzaltuje. Człowiek mimowolnie musi zejść do stopnia otaczającej go atmosfery, co chwila też ostyga, wstydzi się zapału, którego nic nie podziela i przychodzi do uznania go szałem.
Nie byłem wcale ciekawy obcych krajów, ale mnie one zajęły gdym nasz opuścił, wielką odmianą jaka zaraz mi się uczuć dała... świat był wcale inny jakiś, ludzie z innej gliny.
Tu u nas on jeszcze stary, podaniowy, niemal biblijny, a przynajmniej średniowieczny, tam nowy, tworzący się i kipiący fermentacją octową, z której daj Boże żeby doszli do cukrowej; tu wszystko jeszcze tradycją, nałogiem, przekazem starym; tam gorączka jakaś prze naprzód, wre ludzkość, szamocze się, wyrywa a choć ślepo dąży nie wiedząc dokąd i dojdzie pewnie nie tam gdzieby chciała, pewna jest, że prostą drogą do celu niewidomego trafi. Przebywszy granicę, czujesz przy pierwszej stacji, żeś porzucił spokojną dziedzinę historji, a wszedł w świat żywego czynu... u nas wszystko żyje przeszłością i jej siłą, tam wszystkiem jest przyszłość. Ale na cmentarzu stoją krzyże i jest coś świętego w prochach wiekowych, gdy w rynku hałastra i gawiedź, wrzawa i smród życia.
Zdaje mi się, że na każdym nieuprzedzonym człowieku to wrażenie musi zrobić po naszym kraj obcy. Śmieszna kto sądzi, że po za granicami naszemi są jeszcze jakieś narodowości, są indywidualne charaktery ludzi; — tam epoka narodowości już przeszła, jedni Słowianie w nią wierzą i piastują tę świętą ideę starą, która tam wydaje się przesądem. Tam wieża Babel zmieszanych ludów i języków, nie ma przywiązania do ziemi, które zastąpiła miłość grosza, nie ma poszanowania tradycji, a jest wiara w nieomylność rozumu. Francuz, Anglik, Niemiec, Włoch, jeden mają cel żywota... jedną ideę, ojczyznę, religję, wiarę...

Grosz...

Money is a good soldier, powiedział Shakespeare, a tam u nich i żołnierza i prawo i uczucie i kościół i cnotę zastępuje pieniądz. Rzekłbyś że ta ludzkość cała oszalała, że ją chwyciła jakaś choroba zaraźliwa, jakaś gorączka i manja... o niczem nie mówią, nie słuchają, na nic nie patrzą prócz grosza. Stare uczucie, przekonania, świętości, służą tylko za narzędzia, są to czcze formuły, czasem użyteczne, któremi jeszcze się posługują, ale celem jedno... zbogacenie.
Zrazu mimo poszanowania jakie we mnie wzbudzały co krok spotykane wielkie pamiątki... obrzydliwość uczułem dla tego tłumu nawróconego przez Izraela na wiarę żydowską i życie żydowskie... Nie można tego nazwać inaczej: — spełniły się przepowiednie, przyszło królestwo Izraela i bankier stał się panem świata.
Stara Europa, pełna relikwij życia zgasłego, żadnego nie ma związku z tą nową, która na jej gruzowisku koczuje jak naród przybyszów. Sterczą katedry olbrzymie, w których się nikt nie modli, pokazują je za pieniądze, przestały być świątyniami Boga, są to dzieła sztuki! Dzieła sztuki — myślał-że lud pobożny co je stawiał, i tę skamieniałą modlitwę wznosił nie znając prawideł budownictwa, że dźwiga... dzieła sztuki!
Pełno grobów postaci olbrzymich, zdobywców, bohaterów, męczenników, świętych, a wnuki ich wszyscy... żydzi. — Jedno jest tylko co ten świat wielki rozdziela na dwa olbrzymie pokolenia, wybitnie się od siebie różniące, jedno jak żyd w dorobku skąpi obrzydliwie i brudno, drugie jak żyd bogaty nadyma się, używa, zbytku je i popisuje zdobyczą.
Drugą plagą tego nieznanego nam universum nowej fazy, jest zbytek, który naturalnie wynika z żądzy i posiadania grosza... trzebaż się wreszcie pochwalić z nim i ciału dogodzić, gdy się dlań tyle pracowało. Cały ów świat myśli o dwojgu — zdobyć i użyć! — a jeśli chcecie jeszcze, z używania popis zrobić — nic więcej. Wszystko święte dawniejsze zostało martwem słowem bez zastosowania i możliwego użycia. Cóż zrobisz z Ewangelją wśród tego żydowstwa?? Chrystusa ukrzyżowaliby raz drugi, gdyby to mogło podnieść kurs papierów na giełdzie.
W naszym kraju, przy mnóstwie wad, są jeszcze niestrwonione zapasy które nagromadziła przeszłość, troskliwa prababka... jest z czego zbudować coś na jutro; — tam wszystko zabite i wyczerpane. U nas nie czczem słowem braterstwo, prawdą choć chwilową, tam już o nie i nie pytaj! Dla ubogich są szpitale, jest niewola i zamknięcia, jest urzędnik wyznaczony co się o nich troska, reszta nie ma czasu niemi się zajmować. Natchniony prorok jeśli nie prorokuje za pieniądze, za pozwoleniem urzędu, w najętej sali gwoli namiętnościom, to go policja za kark weźmie z rynku choćby krucjaty głosił; — natchniony poeta nie dociśnie się nawet do akademii francuzkiej, a któżby śpiewu jego słuchał, kiedy tak ładnie świszczę parochód i grają machiny?
Cześć świętości dawnych chroni się po strychach i poddaszach, po ubogich lepiankach.
O! gdybyśmy nasze skarby znali i cenić umieli, jakby dla nas ta ułudna cywilizacja materjalizmu nic uroczego nie miała! jakbyśmy jasno w niej ujrzeli ziarno grzechu i pochodzenie pogańskie! Ale wielu z nas powraca zachwyconych geometrycznym ładem Europy, przemysłem dokazującym cudów, suchemi zjawiskami rozumu żydowskiego, a nie widzi, że u nas nie tam jest życie jutra, że u nas siły jeszcze, gdy tam starość niedołężna, co się poi i podbudza aby żyła po troszę, durzy się i szaleje.
Mnie tam nie to co jest, ale to co było, zajmowało, dodał Albin... wspomnienia.
Kości praojców nawet pokazują tam za biletami płatnemi, bo nic bez grosza... Nie pytaj gościnności słowiańskiej, ani uprzejmości naszej, filuci tylko co cię odrzeć pragną są grzeczni, a kupcy gdy im płacisz uprzejmi, zresztą kręć sobie kark na rynku nikt się nie odwróci, to im wszystko jedno, byle drogiego czasu nie tracić... bo czas to grosz... życie grosz... wszystko grosz.
Gdym zobaczył pogrzeb ubogiego w Paryżu, ten dół wspólny (fosse commune) w którym go, jak u nas bydle na rozdrożu, bez modlitwy rzucają — wzdrygnęła mi się dusza. Tam już ziemia jest za droga, aby jej każdy umarły mógł mieć bezpłatnie trzy łokcie dla siebie samego, metr płaci się po kilkaset franków, więc nawet majętniejszym pożyczają się groby na lat dwadzieścia, trzydzieści, póki ciało nie zgnije, później kości zapewne obracają się na szuwaks, i tylko bardzo bogaty człowiek na wieczność może kupić ściśle obrachowaną przestrzeń, w której spocznie, jeśli kolei żelaznej lub municypalności nie podoba się nieboszczyka wywłaszczyć i wyrzucić z dołu....
Co krok fakta podobne... Całą tak Europę, pokazywaną dziś za biletami, przejrzałem bez entuzjazmu, z bólem w sercu dojmującym.
Nasz kraj dziki wydał mi się po niej rajem — tu szeroko, swobodnie, ludzko, swojo; tak jakeśmy nawykli... tam jeden sklep i kramy żydowskie. Wkrótce na stopniach Śgo. Piotra zrobią giełdę, a relikwie będą miały kurs na bursie... ale któż je kupi?... chyba my.
Z duszą uciśnioną powróciłem...
Długiego bym potrzebował opowiadania, aby wam dać pojęcie podróży, którą chcąc uczynić znośną, potrzeba kierować w pustynie i ruiny. Co nowe jest często dziwne, ale ani cech wielkości nie nosi, ani piętna trwałości, celem użytek tylko. Dość tu jeszcze wspomnieć, że wiek co tyle buduje, nie znalazł nawet formuły nowej dla swego budownictwa, musi się zapożyczać nieustannie od gotyku, który się sam z siebie urodził, to z odrodzenia, które samo jest pożyczane, to od starożytnych... Toż w innych sztukach; — gdzie ducha i natchnienia potrzeba, brak go wszędzie, gdzie dość rachuby, jak w naukach i przemyśle, rozwijają się z wielką potęgą: — zamiast Hymnu zostanie po nas księga rachunkowa...
Może usposobienie, z jakiem ten świat przebiegałem, tak mi go odmalowało czarno, wiem, że zdumiewając się nad tem, co od lat kilkuset zawsze skutecznie wszystkim turystom gębę otwiera, nie znalazłem nic takiego coby mi otworzyło serce. Mylę się... spotkałem na nieznanym wiejskim cmentarzu we Włoszech, w małej mieścinie pod Florencją, zapadły grób i kamień omszony wygnańca, który umarł z tęsknoty o kilkaset mil od swojego kraju, i — zapłakałem nad nim.
Powróciłem do domu spokojniejszy, chłodniejszy, ale tak już wyuczony życia od mistrzów co je w moich oczach praktykowali, że mi się ono stało dosyć obojętne... Matka pragnęła żebym się ożenił, i po powrocie zaraz poczęła mnie naglić o to.
Może się jeszcze obawiała spotkania, przypomnień, powrotu mojej miłości dla Anusi i ztąd wyniknąć mogących nieprzyzwoitości.
Prosiłem już żeby mi sama wybrała żonę, z góry będąc pewien, że jej macierzyńskie oko i serce instynktem niechybnym wiedzione najlepszy uczyni wybór.
Tak się stało... kazano mi jechać, pojechałem. Przyszła moja miała lat osiemnaście, odebrała wychowanie wszystkim u nas pannom wspólne, i doszła do wprawy takiej na fortepjanie i w śpiewie, że publicznie w koncertach na ubogich występowała — była piękna, skromna, a jako jedynaczka przeszło miljon obiecywała posagu. Serce jej nie było zajęte, może w niem na chwilę zagościł jaki kuzynek, alem go wypędził zaraz i z moją miną znudzoną, obojętną, wystygnieniem i sceptycyzmem miłośnym miałem się szczęście podobać. Rodzice nic mi nie mieli do zarzucenia, nie kochając się więc, nie marząc, powiedziawszy sobie, że sen mój jedyny przeszedł bezpowrotnie — stanąłem z nią do ołtarza.
Lata wyrobiły we mnie dla niej przywiązanie ciche, serdeczne, miłość jakąś nałogową, przyjaźń i szacunek, oboje zimni jesteśmy, oboje dosyć świat lubiemy, wystawę, wygódki, porządek... i bardzo nam z sobą dobrze. Kocham ją właśnie tyle ile mi potrzeba do spokojnego szczęścia małżeńskiego, a ospa którą przebyłem w młodości, i po której blizny w głębi serca zostały, zabezpieczyła mnie na całe życie od drugiej podobnej gorączki.
— Widziałżeś kiedy potem Annę? — spytał Konrad.
— Zaraz po powrocie z zagranicy, i matka i Powodowicz sami się o to starali, żeby nas zbliżyć i pojednać; ona też o to musiała prosić, bo była pozbawiona towarzystwa mojej matki i stosunków z nią potrzebnych jej w przyszłości.
Na balu w sąsiedztwie wśród gwaru i zgiełku, muzyki i hałasu, zeszliśmy się nagle w wielkim salonie... moja Anusia, niegdyś moja... choć zmieniona bardzo, różowsza, pełniejszych form, pospolitsza, zaświeciła mi wspomnieniem, i jakkolwiek cały już dla mnie straciła urok, serce na widok posągu uderzyło po staremu, słów mi na powitanie zabrakło, bałem się żeby ludzie co wszystko widzą, zmieszania mojego nie postrzegli... Trząsłem się cały, łzy chciały wybuchnąć oczyma, choć usta krzywiłem do uśmiechu... Ona była przytomną i chłodną — podała mi rękę swobodnie, z minką nieco szyderską, w której się i politowanie i ciekawość malowały.
— Jakżeśmy się to dawno nie widzieli! zawołała.
— W innem życiu i świecie! — rzekłem.
Spojrzeliśmy sobie w oczy.
— A jak się spotykamy! dodałem; a! pani! mógłżem przewidzieć, że się tu dopiero zejdziemy i powitamy tak chłodno, tak cudzo!
— Panie Albinie, rzekła z dziwnym oczów wyrazem, mam nadzieję, że mi pan nie będziesz czynił wymówek... wszyscy na nas patrzą.
— Jakież ja mam prawo? — odparłem — dziś żadnego! stary znajomy.
— Prawda że bal prześliczny? — dodała Anusia wodząc oczyma po sali.
— Cudny! uśmiechnąłem się — gdyby nie to że gorąco, duszno, ciasno i nikt się nie zna...
— Wszakże pan do mnie już nie masz urazy? — szepnęła szybko uśmiechając się dla patrzących.
— Do pani żadnej! rzekłem, — do przeznaczenia mojego — nie darowaną nigdy!
— Ależ już dziś możnaby się pośmiać wyśmienicie z tej naszej dziecinnej miłości, tak idealnej, poetycznej, a tak śmiesznej, tak śmiesznej panie Albinie?
— Pani, rzekłem poważnie, nigdy się sam z tego świętego dla mnie uczucia nie uśmiechnę, ani komukolwiek z niego, prócz tobie, śmiać się dozwolę. Była to chwila, w której ja stałem najwyżej może, bom wierzył w człowieka, w kobietę, w serce, w przysięgi... dziś ta wiara pod nogami, zdeptana, — a! nie ma się śmiać z czego!
Spojrzała na mnie trochę niespokojna.
— Pan bo się jeszcze gniewasz na mnie, — rzekła zimno.
— Nie, pani, na nikogo, nawet na siebie się już nie gniewam, ale wielu żałuję.
Chwilę milczeliśmy, tłum tak nas ścisnął, że ani ona choć niespokojna widocznie, ani ja odejść nie mogłem. Ochłonąwszy nieco, przybrałem twarz obojętną i uśmiechającą się.
Im więcej przypatrywałem się jej, tem więcej zdumiewałem i bolałem... Zmiana była straszliwa, metamorfoza niepojęta! Nie moja to już była Anna, urok poezji, którym ją otaczała młodość dziewicza, który dawała jej miłość moja — prysnął cały, coś pospolitego, chłodnego, czyniło ją jakby starszą siostrą tej, którą niegdyś kochałem. Oko było bez wyrazu, usta nie miały wdzięku dawnego, myśl jej nie podnosiła się nad strop salonu. Jeśli co, to ta chwila, w której mi ona odebrała i zatarła nawet ten obraz dotąd w zakątku mojej duszy zachowany jak świętość — była niewysłowioną boleścią... Uczułem spotęgowane stokrotnie to wrażenie, jakiego się doznaje przy nieznośnej sztuczce prestidigitatora, który ci bukiet róż, niesiony do ust i piersi, zamienia w obrzydliwe osty i pokrzywę.
Nie wierzyłem oczom i uszom, szukałem mojej Anny, ale jej już na świecie nie było... Anioł przemienił się w żonę pana Powodowicza... nią tylko już była — niestety! dobrą gosposią i najtroskliwszą z matek... a myślała więcej o oszczędzeniu sukni balowej niż o mnie, com się przy niej męczył rozczarowując.
— Jaki pan jesteś smutny, jaki zmieniony! — rzekła mi usiłując rozweselić... czy już nie tańcujesz?
— Zapomniałem, pani... odpowiedziałem — razem wszystkiego dawnego, i wesela i uczuć i tańcu... No! a pani?
— A! gdzież mnie teraz tańcować! zawołała... ja tylko patrzę co mój maż robi, bo się obawiam, żeby gdzie nie siadł do preferanca, zawsze się biedny ogrywa i potem martwi.
Nie śmiałem jej powiedzieć, żem go już w drugim pokoju widział u stolika wywołującego osiem bez atu!
— Pani więc... rzekłem po chwili z cicha — jesteś szczęśliwą... i nic, niczego... nie żal jej?
— Dobry panie Albinie, odezwała się z uczuciem jakiemś kobiecem, jednego mi żal tylko... Pana, żem go zawiodła... że sobie nie możesz wyperswadować młodości, dzieciństwa... i tych naszych marzeń dziecinnych... Mybyśmy z sobą nigdy nie byli szczęśliwi, ja się obawiałam pana, a w chmury z nim lecieć nie mogłam... ja potrzebowałam takiego cichego ziemskiego szczęścia, jakiem mnie Pan Bóg obdarzył... Sumienie mi nie pozwalało za opiekę nad sierotą odwdzięczyć wniesieniem niepokoju i ubóstwa do waszego domu.
— A Anno! Anno! zawołałem, nie mów tego — byłabyś miała czem zapłacić za opiekę, gdyby twe serce... aleś ty nigdy tak jak ja nie kochała...
— O! to prawda! odparła uśmiechając się — pan jesteś poetą, a mnie Bóg stworzył na prostą gospodynię... Nie wiedziałam jak stąpić, co mówić, gdyś mnie pan przebierał za bóstwo ze skrzydłami... robota to daremnaby była, kochany Albinie. Skrzydła do ramion nigdy przyrosnąć nie chciały. — Zostaw mi tylko przyjaźń swoją, dodała, o nią cię proszę, nie gniewaj się na mnie, sam więcej winien jesteś, żeś się omylił.... żeś był ślepy... i wziął biedną ziemską istotę za twój marzony ideał.
Mógłżem się gniewać na nią potem? nie! zaprawdę! — ale ostatki złudzeń się rozwiały, przestawszy wierzyć w kobiety, młodość, serce, zostałem czem mnie widzicie, kapłanem spokoju i przyjacielem żołądka.... Dziś pani Powodowiczowa jest szczęśliwą matką czworga dzieci tłustych i czerwonych, matroną poważną, grającą w preferansa lepiej od męża, a ja tym smakoszem, jakiego przed sobą widzicie.
Na losy uskarżać się nie mogę, ale jest-że co w stanie zastąpić raje, które się widziało we śnie? Jeszcze dziś moja Anna, ta którą znałem i kochałem w dzieciństwie, śni mi się czasem jak anioł czysta i piękna... ale wiem obudzony, że jej nie ma na świecie.
Chłodno i wyrachowanie idę po ścieżce prostej i wybitej, nic mi nie braknie, prócz szczęścia, w które uwierzyłem zawcześnie.
Jem, piję, śpię, nie trwożę się wielce i staram się stać najpospolitszym z ludzi, najchłodniejszym z obywateli, najporządniejszym z kuratorów magazynowych. Robię majątek mimowoli, a ideały moje zwróciwszy w inną stronę na trakt bity, staram się o wyidealizowanie mieszkania i wygód życia. Radbym was widzieć kiedy w kątku, który sobie usiałem jak gniazdeczko, który wycacałem i wyświeżyłem, jak gdybym wiekuiście miał w nim przebywać. Co roku dodaję coś do tego pałacyku mojego i nie mieniałbym się z królem żadnym na najwspanialsze gmachy, z takim smakiem wykończyłem tę uroczą całość.
Cóż więcej wam powiem? Sama postać Albina powinna tej historji dokończyć — możesz się choć kropelka poezji mieścić w tej okrągławej postaci, rumianej, białej, pulchnej, zdrowej i uśmiechnionej?
Przestałem nawet nosić żałobę po młodości.
— Historja jakich wiele, — rzekł Longin powoli ziewając, bo go znać była znudziła, — jam się jej nie domyślał i chociaż te Anusie zawsze wyrastają na Powodowiczowe, jeszcze to szczęście, że pod trzydzieści lat nie przyszła jej ochota odegrywać roli opuszczonej Didony, choćby na jakie dni parę — byłbyś w niepospolitym kłopocie. Miłość dziewicza i dziecinna jest świeża, rozumna, dowcipna... ale w człowieku wszystko trwa chwilę i po tym błysku mroki długie... Gdyby ta prozaiczna pani chciała z tobą dla igraszki dalej romans prowadzić pod pozorem niewypłaconych Anusi długów... dopierożbyś był w szalonym kłopocie!
Albin zamilkł.
— A! nie wiem, rzekł po namyśle — ale i dziś jeszcze to dla mnie wspomnienie święte, nie wierze w to czem byłem, a żal mi tego stanu... pogrzebałem ideał, ale grób jego szanuję...
— No! i jużby warto zejść z tego cmentarza, niechby kto inny rozpoczął swe dzieje, bo nas tu jest jeszcze kilku kandydatów do konfessjonału, rzekł Teofil, ja, Konrad, Jordan, na którego próżno oczekujemy, Cyryll, a choćby i Baltazar, to jeszcze ni mniej ni więcej pięć takich historyj...
— Jeżeli wszystkie smutne, rzekł Longin, wartoby z nich dać treść tylko i zrobić buljonik — a gdy mowa o buljonie, dodał — wszak miała być wieczerza?
Albin się uśmiechnął.
— I będzie — rzekł — nawet na pamiątkę lat młodych kasztany, alem je kazał osmażyć w cukrze... i kotlety, ale z truflami, spuśćcie się na mnie, wieczerzę obmyśliłem starannie, wina sam wybierałem, i znalazłem tu stare, suche Bordeaux, takie jakiego już dawno nigdzie nie piłem. Ręczę, że kolacyjka będzie wedle wszelkich prawideł sztuki, i co się zowie comfortable... Mój kucharz podróżny pilnuje wykonania szczegółów, a że półmiski nosić potrzeba, urządziłem tu fajerki, aby nie postygły... Zalecam wam z góry beignets aux ananas, które w swoim rodzaju, po rzeczach posilniejszych, są królewskiem jadłem...
— No, już ja się na tem nie poznam, to pewna, odparł Longin, ale żem głodny jak pies, jeść będę choćby trawę smażoną za czterech... Nie szkodzi też zapas w żołądku na jutro niepewne; kto wie czy trafię na obiad, i czy na samych kartoflach au naturel po siwusze poprzestać nie będę musiał... A ten szczęśliwiec oblizuje sobie już wcześnie palce mówiąc mi o truflach i ananasach!
To muszą być rzeczy niestrawne! dodał śmiejąc się z błyskiem oczów okropnym, — wcześnieby anticipando wódki się napić potrzeba!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.