Matka Cyranka i jej podróż przez ląd

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Ernest Thompson Seton
Tytuł Matka Cyranka i jej podróż przez ląd
Pochodzenie Zajmujące czytanki ilustrowane Nr. 111
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Arct-Golczewska
Ilustrator Ernest Thompson Seton, Walter Heubach, anonimowy
Tytuł orygin. The Mother Teal and the Overland Route
Pochodzenie oryginalne Lives of the Hunted
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Zajmujące czytanki przyrodnicze.

Ernest Thompson.


NOWE OPOWIADANIA Z ŻYCIA ZWIERZĄT


MATKA CYRANKA
z angielskiego przez
MARJĘ ARCT-GOLCZEWSKĄ.
Wydawnictwo M. ARCTA w Warszawie




DRUKIEM M. ARCTA w WARSZAWIE, ORDYNACKA 3.
1911





MATKA CYRANKA I JEJ PODRÓŻ PRZEZ LĄD.

Pewna kaczka dzika z zielonemi skrzydłami, zwana cyranką, zbudowała sobie gniazdo w trzcinie, na brzegu stawu, zarośniętego roślinami. Staw ten był jej ojczyzną: tu znajdowało się niegdyś gniazdo jej rodziców, tu przyszła ona na świat i szczęśliwie się wychowała — tu więc chciała umieścić swą przyszłą rodzinę.
Nasza kaczka nie miała wiele trudu przy budowie gniazda. Wybrała sobie zaciszny kącik wśród trzciny na ziemi, wygniotła w nim swym ciałem dołek, wyłożyła trawą, liśćmi, a na wierzchu gniazdo to wysłała własnym puchem.
Robiła to sama, bo mąż jej zginął niedawno bez wieści — zapewne zastrzelił go jakiś myśliwy. Na razie było jej przykro zostać samej, ale że musiała teraz troszczyć się o jajka zniesione w gnieździe, więc przestała się smucić.
W gnieździe tym znajdowało się już dziesięć jajek. Teraz siadła na nich, by je ogrzewać swym ciałem. Przecież z jajek tych miały powstać żywe istotki — należało więc dbać, aby się nie przeziębiły. To też, gdy cyranka schodziła z gniazda aby się posilić, wyrywała sobie z piersi piórka i przykrywała nimi jajka.
Pewnego ranka, gdy zeszła z nich, usłyszała jakieś podejrzane puknięcie w zaroślach wierzbowych obok gniazda. Nie zatrzymała się jednak, lecz sunęła dalej. Gdy powróciła do gniazda, zauważyła obok ślady nóg człowieka; nakrywa puchowa była rozrzucona, ale jajka wszystkie leżały nietknięte. Albo więc człowiek ten nie był nieprzyjacielem kaczki, albo spłoszyło go coś i odszedł.
Z dnia na dzień oczekiwała matka cyranka wyklucia się dzieci. Serduszko jej biło coraz mocniej, a jajeczka swe pieściła, jakby już były żywe. Pochylała się coraz ku nim i zdawało się, że rozmawia z nimi. Zapewne maleństwa zamknięte w skorupkach odzywały się, ale to „pip, pip” było tak cichutkie, że tylko uszy matki mogły je dosłyszyć. Jednakże musiały i maleńkie uwięzione kaczuszki słyszyć głos matki, bo skądżeby umiały tyle kaczych wyrażeń zaraz po wyjściu z jajka?
Matka cyranka, pomimo zbliżającej się chwili radości, była czymś bardzo zmartwiona i ciągle spoglądała niespokojnie na staw: oto już dawno bardzo deszcz nie padał i staw zdawał się wysychać. Co biedna matka pocznie ze swemi pisklętami bez wody! A tu codzień jej ubywało i tylko na drugim końcu stawu błyszczał jeszcze szeroki jej pasek. O, gdyby deszcz chciał popadać choć jeden dzień!
Ale nadaremne były życzenia cyranki. Susza i spiekota nie ustawały i trzeba było myśleć o podróży z maleństwami do drugiego stawu po przez duży, szeroki ląd.
Wreszcie wykluły się kaczęta. Skorupka po skorupce pękała i wyjrzało na świat dziesięć żółtych łebków, każdy stanowiący nowe życie. Otrząsnąwszy się z reszty skorupek, wyszło z nich dziesięć ptasząt, jakby żółtych kulek, dziesięć malutkich poduszeczek z puchu.
Ale ciężko zaczęło się ich życie! Ach! gdyby opiekuńcze słońce zesłało choć trochę deszczu, toby się utworzyła kałuża, na której mogłyby kaczęta spędzić pierwsze chwile swego życia!
Jakże to takie bezsilne stworzenia prowadzić daleko? Nie było jednak innej rady — musiały małe zginąć, albo przejść długą drogę po ziemi.
Matka cyranka postanowiła odbyć tę podróż, choć ze strachem i niepewnością.
Przez kilka godzin po urodzeniu, kaczęta mogą obejść się bez jedzenia — wystarcza im to, co miały w jaju. Czy jednak wytrzymają one tak długo bez pokarmu, zanim dojdą do sąsiedniego stawu? Czy unikną różnych nieszczęść, przytrafiających się w drodze? Tyle nieprzyjaciół czyha na biedne ptaszęta: jastrząb, sokół, lis, kuna, nawet wiewiórka i wąż — nikt nie opuści zdarzającej się zdobyczy!
Wszystko to przeczuwała instynktownie biedna matka, chociaż nie wiedziała o tym naprawdę.
Gdy wszystkie dziesięcioro kacząt otrzepało się i wysuszyło po wyjściu z jajek, zaprowadziła je matka na zieloną trawę. Pociesznie wyglądały te maleństwa, gdy pięły się przez źdźbła trawy, które wydawały się dla nich wielkiemi drzewami, zagradzającemi drogę. Matka patrzyła na swe skarby jednym okiem, drugim zaś śledziła okolicę, gdyż wiedziała dobrze, że oprócz niej jednej, małe nie miały na świecie żadnego przyjaciela, żadnego opiekuna. Wszystkie otaczające je istoty były dla nich usposobione albo wrogo, albo obojętnie.
Po długiej i uciążliwej podróży przez trawę, dotarła gromada kacząt do pagórka piaszczystego i tu zatrzymała się przez chwilę w cieniu konarów topoli. Wszystkie kaczuszki szły doskonale, tylko jedna malutka, najsłabsza ze wszystkich, zatrzymywała się po drodze co chwila i matka miała słabą nadzieję, żeby ta jej córeczka dotrzeć mogła do upragnionego stawu.
Gdy już wszystkie wypoczęły, matka wydała cichutki dźwięk — „kwa, kwa”, co znaczyło:
— Chodźcie dalej, dzieci.
Natychmiast wszystkie rozpostarły swe skrzydełka i podążały za matką, skrobiąc się niezgrabnie po korzeniach; piszczały radośnie, gdy droga była gładka — to znowu bardzo żałośnie, gdy weszły w gąszcz.
Wreszcie przyszły na wielką otwartą polanę. Tu było doskonale wędrować, ale zato groziło niebezpieczeństwo z góry — od jastrzębi. Matka cyranka zatrzymała się więc przez długą chwilę przy brzegu zarośli i zbadała starannie niebo, zanim odważyła się wyjść na otwarte miejsce. Wydawało się jej na razie, że jest czysto i bezpiecznie wokoło, puściła się więc ze swoją rodziną przez tę pustynię, długą na sto metrów.
Małe bączki szły za nią dzielnie, opuszczając, to unosząc wysoko swe żółte ciałka, a pomagały sobie skrzydełkami, wyciągając je jak ramiona ku matce.
Cyranka chciała przejść całą tę niebezpieczną przestrzeń za jednym zamachem, to też pośpieszała bardzo. Wkrótce jednak przekonała się, że jestto niemożliwe. Najsilniejsze z kacząt ledwie dotrzymywało jej kroku, inne maszerowały według sił — tak, że z całej rodziny kaczej wytworzył się szereg długi na jakie dwadzieścia stóp, a najsłabsze kaczątko oddalone było od wszystkich przynajmniej na 10 stóp i piszczało przeraźliwie.
Niepodobieństwem było posuwać się dalej takim krokiem i choć z wielkim strachem, musiała się cyranka zatrzymać. Pisklęta, widząc to, wsunęły się pod jej skrzydła, piszcząc radośnie. Wkrótce matka dała znak do wyruszenia i wszystkie jej dzieci wypoczęte, z nowemi siłami podążyły za nią i za miłym jej głosem, który brzmiał:
„Kwa, kwa! odwagi, śmiałości, moje drogie”!
Nie uszły jeszcze pół drogi i znowu widać było na nich straszne znużenie — i znowu niektóre pozostawały w tyle.
Wtym zjawił się w górze wielki jastrząb błotny. Widziała go matka dobrze i zawołała na dzieci „skwat”. — Te w jednej chwili przysiadły w piasku, tak że przestały być widoczne.
Najmłodsze kaczątko zadaleko jednak było i nie usłyszało głosu matki, to też w okamgnieniu porwał je jastrząb i uniósł w krzaki. Co biedna matka mogła zrobić? Popatrzyła z rozpaczą na rabusia, unoszącego bezkarnie jej dziecko i pomyślała zapewne, jakim prawem śmiał on porywać jej drobne, bezbronne pisklę?


Tymczasem jastrząb leciał ze swą zdobyczą w kierunku stawu, gdzie na jednym z wysokich drzew znajdowało się gniazdo jego z młodemi jastrzębiami.

Wtym wyleciała z zarośli gromada wron, które rzuciły się na jastrzębia, krzycząc przeraźliwie; jastrząb przeląkł się i zaczęła się gonitwa. Gruby, ciężki jastrząb naprzód, a za nim czarne wrony — coraz dalej, dalej, aż wreszcie znikły z oczu cyranki.
— Dobrze, że nie zauważyły drobnych kacząt na ziemi — pomyślała biedna matka, która patrzyła na tę gonitwę przerażona, a zarazem rada, że jeden rabuś goni drugiego, pozostawiwszy resztę jej rodziny w spokoju.
Choć ból matki-kaczki nie był tak głęboki, jak matki człowieczej, jednakże był on szczery — ale, że miała ona pod sobą jeszcze dziewięcioro drobnych istotek, zwróciła swą miłość ku nim. Przedewszystkim zaprowadziła małe do zarośli, gdzie spokojnie i w chłodzie wypocząć mogły.
Potym wyszły znowu na polanę, ale teraz nie wypuszczała ich matka z pod skrzydeł. Całą godzinę trwała ta podróż, pełna strachu i niebezpieczeństw.
Staw był już bliziutko — co było bardzo pożądane, gdyż kaczuszki szły ledwie żywe ze znużenia i pragnienia, a nóżki ich, podrapane, wyginały się pod niemi. Ostatni odpoczynek urządziła matka w cieniu rozłożystego buku.
I tu zdarzył się wypadek, o którym rodzina kacza nigdy się nie dowiedziała.
Oto w tym ukryciu czyhała na małe śmierć zupełnie w innej formie, niż ją dotychczas znały.
Chytry lis natrafił na ślady kacząt; jego ostry węch zawiadomił go odrazu, że niedaleko znajduje się smaczna zdobycz. Szedł więc cichutko za śladem i wlazł w zarośla. Właśnie zamierzał rzucić się na kaczęta i w jednej chwili byłby w posiadaniu całej rodziny, lecz stało się coś dziwnego. Już, już był bliziutko kaczuszek, nie dalej jak na odległość kroku, tak że doskonale mógłby policzyć kaczęta, gdyby liczyć umiał, gdy wtym podniósł nos do góry. Coś go zaniepokoiło, widać przeczuł jakieś zbliżające się niebezpieczeństwo i w oka mgnieniu skoczył w bok, zanim go nawet czujna matka-cyranka dojrzeć zdołała.



W chwilę potym wędrowały dalej małe, żółte istotki za swą matką. Ujrzały wreszcie brzeg stawu — dzielił je od niego tylko malutki bezleśny kawałek. Cyranka pobiegła szybko, wołając:
— Chodźcie prędko moje dzieci! kwa, kwa, kwa...
Ale ta bezleśna ziemia była kawałkiem jednej drogi, na której znajdowały się głębokie ślady kół wozu. Były to jakby kanały o wysokich brzegach. Śpiesząc za matką, biedne kaczęta wpadły na sam dół kołowych rowków. Za słabe i za małe były, aby mogły same stamtąd się wydostać, a matka nie wiedziała jak im pomóc.
Toż to trafiło się im prawdziwe nieszczęście! Małe piszczały żałośnie, a matka biegała koło nich, starając się zachęcić je do nowych prób. — Nadaremnie! I gdy tak biedna kaczka usiłowała wybrnąć ze straszliwego położenia, zjawił się w pobliżu ku wielkiej jej trwodze największy wróg kaczek — człowiek.
Matka-cyranka padła jak nieżywa u jego stóp — nie żeby go błagać o litość, ale żeby, udając ranioną, zwrócić na siebie jego uwagę a odwrócić ją od dzieci.
Ale człowiek ten znał kaczy podstęp i nie dał się zwieść. Zostawił więc starą leżącą, a sam udał się za piskiem małych i znalazł je wszystkie w zdradnym dołku. Przerażone pisklęta starały się ukryć, ale napróżno; wyraźnie widać było dziewięć żółtych puszków! Człowiek pochylił się i włożył piszczące przeraźliwie maleństwa do kapelusza. Widząc to, cyranka rzuciła się jeszcze raz do nóg wielkiemu człowiekowi, tym razem jednak jakby chciała błagać go o litość.
Człowiek nie patrzył na nią i skierował się prosto do stawu. Co on chciał robić z kaczuszkami — czyż je zamierzał potopić?
Oto brał je do ręki kolejno i — jedno po drugim puszczał na krystaliczną wodę...
Uradowana matka wskoczyła za nimi i popłynęła, a kaczuszki, jakby nauczone podążyły za nią.
Cóż to był za dziwny człowiek! Kaczka była tak przejęta nienawiścią i bojaźnią do rodu ludzkiego, że nie mogła nawet przypuścić, iż ten jeden był jej przyjacielem — i że już dwukrotnie uratował życie jej rodzinie. On to bowiem spłoszył lisa krwiożerczego — i on przeniósł drobne, bezsilne pisklęta do ich upragnionego celu.
Cyranka nie dowierzała mu jednak i będąc już panią na stawie, starała się odpłynąć jaknajdalej od groźnej, dwunożnej, wielkiej istoty. Popłynęła więc w poprzek na otwarty staw. Ale popełniła przez to ogromny błąd, gdyż w ten sposób wystawiła swe dzieci na niebezpieczeństwo od prawdziwych wrogów. Znowu bowiem nadleciał jastrząb błotny z nadzieją złapania choć dwojga kacząt w swe szpony.
— Kwa, kwa, kwaaa, — zakrzyczała kaczka — i zagrożone jej kaczuszki po chwili podążyły ku trzcinom.
— Prędzej, prędzej — (kwaa, kwaa) — wołała ciągle matka; ale jastrząb był już tak blizko, że pomimo całego pośpiechu dosięgnąłby je odrazu. Słabe ich nóżki nie dozwalały na szybkie pływanie, a nurkować pod wodą jeszcze nie umiały: wydawały się więc zgubione. Wtym, gdy jastrząb był już nad samą wodą, plusnęła cyranka całą siłą o staw, tak że woda rozprysła się w powietrze i zalała oczy jastrzębiowi.
Oślepiony, frunął wyżej, by się otrzepać z tej niespodziewanej kąpieli a tymczasem bohaterska matka podążała naprzód z dziećmi do zarośli trzcinowych. Jastrząb jednak powrócił... i znowu poczęstowała go kaczka zimną kąpielą — powtarzało się to trzy razy, a przez ten czas małe zdołały skryć się w zaroślach wodnych. Napastnik rzucił się więc na matkę, ale ta dała dobrego nurka, poczęstowawszy go na pożegnanie jeszcze lepszym natryskiem.
Płynęła pod wodą aż do miejsca, gdzie skryły się pisklęta i wydała słodkie „kwa, kwa”. Natychmiast ukazało się dziewięć żółtych kulek i otoczyły matkę radośnie. Tu, w trzcinie, mogły teraz swobodnie odpocząć.
Gdy już trochę odpoczęły, zaczęły za przykładem matki dziobkami łapać wodę, a potym podnosiły łebki nad powierzchnię stawu i wypuściwszy bokami dziobka wodę, łykały złapane roślinki i drobne owady.



Gdy tak kaczęta zajęte były tą nową dla nich czynnością, matka nadstawiała ciągle uszy, by wyśledzić, czy nie zbliża się coś nowego, jakie nowe niebezpieczeństwo.
Wtym zastanowiła się zdziwiona; zdaleka dochodził ją cichy pisk kaczątka.
Odpowiedziała na to wabiącym „kwaaak” — i z zarośli wypłynęło śmiało pisklę, w którym cyranka poznała swe najmłodsze dziecko, porwane w drodze przez jastrzębia.
Widocznie rabuś, uciekając przed wronami, upuścił swą maleńką zdobycz — a że to było nad stawem, kaczątko w wodzie zaraz orzeźwiało i wiedzione instynktem, schowało się w trzcinę, gdzie odszukało swą matkę i rodzeństwo.
Po tych przygodach pierwszego dnia życia, nauczyły się małe kaczęta ogromnej ostrożności, tak że cała rodzina zdołała uniknąć różnych wypadków i żyła na stawie szczęśliwie aż do chwili, gdy kaczątka wyrosły na dzielne cyranki i na własnych skrzydłach odważyły się puścić w wielki, szeroki świat.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest Thompson Seton i tłumacza: Maria Arct-Golczewska.