Maskarada w Moguncji/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Maskarada w Moguncji
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II
TAJEMNICA SZWARCWALDZKIEGO ZEGARA

Dniało, kiedy obaj porucznicy wsiedli do pociągu i wyjechali z Berlina. W czasie rozmowy Platen zdjął rękawiczkę, aby poczęstować Kurta cygarem. Promień wschodzącego słońca padł na jego pierścień i w odbiciu rozbłysnął w małym, wygodnym przedziale pierwszej klasy.
— Ach, co za pierścień! — rzekł Kurt. — Zapewne stara pamiątka rodzinna?
— O tak! — potwierdził Platen. — Wprawdzie niezupełnie rodzinna. Jest to podarunek mego wujka.
— Bankiera, do którego jedziesz?
— Tak. Wyświadczyłem mu kiedyś przysługę, za którą chciał mnie wynagrodzić. Ale, że jest sknerą, pieniądze, najmilszy dla oficera podarunek, niechętnie wypuszcza z rąk. Podarował mi przeto pierścień, który jest wprawdzie bardzo wartościowy, ale bądź co bądź jego nic nie kosztował. Czy chcesz obejrzeć?
— Proszę cię.
Platen ściągnął pierścień z palca i wręczył Kurtowi, który go obejrzał dokładnie.
— To nie jest współczesna robota — orzekł wkońcu.
— Ani wogóle niemiecka. Niebardzo wiem, za jaką ją uważać.
— Uważam ją za meksykańską.
— Przypuszczam, że masz słuszność. Ale skądby go wziął mój wujek? Rodzina jego nigdy nie nawiązywała stosunków z Meksykiem ani z Hiszpanją.
— O, bankier może łatwo wejść w posiadanie takiego przedmiotu — mówił Kurt, zwracając koledze pierścień. — Jestem ciekaw, czy to naprawdę rodzinny klejnot, czy jakiś fant zaprzepaszczony, czy coś w tym rodzaju. Muszę ci powiedzieć, że mam szczególną pasję do takich rzeczy. Każdy ma swego konika; moim jest amatorstwo w stosunku do starych klejnotów.
— Mogę ci dokładniej odpowiedzieć na to pytanie. Pierścień jest istotnie klejnotem rodzinnym. Wuj posiada inne jeszcze klejnoty, stanowiące jego tajemnicę. Nie pokazuje ich nikomu. Pewnego razu zaskoczyłem go, wchodząc znienacka do gabinetu. Poza kantorem bowiem posiada prywatny gabinet w domku ogrodowym. Często spędza tam noce i sypia nawet. Wszedłem nagle i zobaczyłem kilka klejnotów na stole. Były to cenne łańcuchy, kolje, bransolety przedziwnej roboty. Wujek zląkł się bardzo. Roześmiałem się mimowoli, gdyż odkryłem jego tajemnicę.
— Jego tajemnicę?
— Tak — stwierdził Platen beztrosko. — Wisi bowiem w tym gabinecie stary zegar ze Szwarcwaldu. Wuj zdjął go właśnie. Za zegarem zobaczyłem skrytkę, zamkniętą na żelazne drzwiczki. W tej skrytce, zdawało się, leżało wiele cennych rzeczy. Zdążyłem tylko zauważyć szkatułkę, z której zwisał jakiś klejnot.
— Jak dawno to było?
— Prawie trzy lata.
— Od tego czasu przeniósł zapewne klejnoty gdzie indziej, łatwo się tego domyślić — rzekł Kurt, usiłując nadać sobie pozory obojętności. Podejrzewał jednak, że te klejnoty mogą pozostawać w jakimś związku z przeznaczonemi dlań skarbami meksykańskiemi, które w tajemniczy sposób zniknęły.
Platen nie spostrzegł niezwykłego zainteresowania Kurta i odpowiedział ze śmiechem:
— O nie. Widocznie nie ma drugiej skrytki, gdyż musiałem mu przyrzec, że dochowam sekretu. To uroczyste zapewnienie dałem dla żartu. Nie sądzę, abym je łamał, opowiadając ci o tem, bo potrafisz dochować tajemnicy tak pewnie, jak ja.
Kurt wyjrzał przez okno i odparł:
— A gdybym chciał zostać włamywaczem?
— No, nie wierzę.
— Przynajmniej, aby obejrzeć te klejnoty.
— Poco? Naco ci się to może przydać?
— Bardzo, albo wcale nie, zależnie od okoliczności. Nie zdajesz sobie nawet sprawy, jaką wagę posiada dla mnie ta wiadomość.
— Zdumiewasz mnie! — zawołał Platen. — Co cię to obchodzi, czy wuj mój ma klejnoty, czy nie?
— Drogi Platenie, ojciec mój wyjechał swego czasu do Meksyku i spotkał tam brata. Ten zaś w pewnych okolicznościach, o których ci później opowiem, dostał skarb, składający się ze starych, cennych meksykańskich klejnotów.
— Do licha, to zaczyna mnie zaciekawiać.
— Obaj bracia przebywali u pewnego hacjendera, którego córka była narzeczoną mego stryja. Ruszyli na wyprawę wojenną i od tego czasu zginęli. Stryjek połowę tego skarbu przeznaczył dla mnie. Miano mi przesłać te rzeczy, spieniężyć je tutaj na koszta mego wychowania oraz na kapitał dla mnie i moich.
— Szczęśliwiec! — uśmiechnął się Platen.
— Pomyślał właśnie o tem stary hacjendero, kiedy obaj bracia zginęli i nie dawali o sobie znaku życia. Upłynęły lata, a nie dostał żadnej wiadomości. Wziął tedy moją część i zawiózł do stolicy, gdzie przekazał ją Benito Juarezowi.
— Prezydentowi?
— Tak; wówczas był jeszcze najwyższym sędzią. Juarez przyrzekł przesłać te rzeczy pod pewną opieką do Niemiec.
— Skąd wiesz o tem?
— Poznałeś u nas miss Dryden. Jej ojciec był wówczas posłem angielskim w Meksyku i znał dobrze owego hacjendera. Ten chciał właściwie przekazać skarb Drydenowi, ale ponieważ wstąpił najpierw do Juareza i mówił z nim o tem, sam sędzia zaproponował zająć się przesyłką, gdyż dawało to większą gwarancję. Kazał hacjenderowi załączyć list; ponieważ jednak starzec z trudem pisał, przeto wyręczyła go miss Dryden.
— I list został wysłany?
— Tak, wraz z klejnotami, — skinął Kurt. — Juarez ubezpieczył nawet przesyłkę. Ale nie dotarła do celu.
— Do pioruna! Dlaczego nie przeprowadzono śledztwa?
— Ponieważ nic o całej sprawie nie wiedziałem. Juarez sądził, że wszystko w porządku. Sir Dryden wraz z córką zaraz potem został schwytany przez herszta szajki bandyckiej i zaciągnięty w góry. Dopiero przed ośmioma miesiącami udało mu się odzyskać wolność, i oto dopiero teraz dowiedziałem się o wszystkiem od jego córki.
— To dziwne!
— Dziwniejsze, niż sądzisz. Hacjendero znał moje imię i nazwisko, ale nie pamiętał adresu. Wiedział tylko, że przebywam niedaleko Moguncji w pewnym zamku, należącym do kapitana v. Rodensteina. Dlatego Juarez przesłał klejnoty jednemu z bankierów mogunckich, polecając odszukać adresata i wręczyć przesyłkę.
Platen podskoczył na siedzeniu.
— Tysiąc djabłów! Teraz widzę jakąś łączność.
— Ja również. Przesyłka nie dotarła do Reinswaldenu. Nie było także meldunku, że zaginęła w drodze. Twój wujek jest bankierem w Moguncji. Ty nosisz pierścień meksykański w podarunku od niego. Jak powiadasz, posiada więcej takich rzeczy — sam wnioskuj resztę!
Platen oparł głowę o poduszki. Zbladł, na skronie wystąpiły czerwone żyły. Widać było, że bije się z uczuciami. Wreszcie rzekł:
— Kurcie, jesteś straszliwym człowiekiem! Ale musimy zastanowić się nad tą sprawą z otwartemi oczami i merytorycznie. W każdym razie przyznaję, że gdyby kto inny tak do mnie przemówił, spoliczkowałbym go zmiejsca. Ty wszakże jesteś moim przyjacielem, mówisz do mnie otwarcie, aczkolwiek mogłeś zataić swe podejrzenia. Okazujesz mi pełne zaufanie i nie zawiedziesz się, Kurcie. Twierdzenie, że mój wujek cię obrabował, wydaje się zuchwałem, ale przecież posiada podobne klejnoty i... i...
— Mów-że!
— Trudno mi to przychodzi, na honor. Lecz tobie mogę powiedzieć, że nie uważam wujka za bankiera, umiejącego się przeciwstawić pokusom swego zawodu. Zauważyłem, że robi czasem interesy, jakich kto inny nie uważałby — być może — za zupełnie czyste.
— A może posiadł klejnoty z drugiej, albo trzeciej ręki? A może się mylę; może nie pochodzą z Meksyku?
— Musimy się przekonać.
— My? A więc weźmiesz udział w tej sprawie?
— Naturalnie. Ty odzyskasz swoją własność, a ja chcę wiedzieć, czy mój wuj jest szubrawcem, czy uczciwym człowiekiem.
— No dobrze, dziękuję! Zrozumiesz chyba, że nie chcę cię obrażać. Pragnę bardzo obejrzeć te rzeczy. Dopiero wówczas będę mógł wydać o tem sąd.
— Dobrze, zobaczysz je. Zażądamy od wujka, aby nam pokazał; to jest prosty, rzetelny sposób.
— Ale niemądry. Jeśli jest niewinny, obrazimy go śmiertelnie, jeśli winny, nic nie wskóramy.
— Masz rację. Więc co robić?
— Bez jego wiedzy wkradniemy się do pawilonu ogrodowego i obejrzymy skrytkę.
— Do pioruna! A więc naprawdę włamanie? — zawołał Platen.
— Stanowczo. Włamanie, ale nie kradzież. W każdym razie rzeczy pozostaną w skrytce.
Hm! Zobaczymy, co się da zrobić. Twoja własność należy do ciebie, a z drugiej strony zależy mi na tem, aby oczyścić wujka z okropnego podejrzenia. Będziesz mi towarzyszył do niego; przedstawię ci go.
— Nie. Jeśli istotnie dostał przesyłkę, to zna nazwisko adresata. Na pewno informował się o mnie. Skoro do niego przyjdę, odgadnie, być może, moje zamiary.
— Podzielam twoje zdanie. Ale co czynić?
— Nie przedstawisz mnie, tylko wypatrzysz sposobność. Reinswalden leży wpobliżu Moguncji; łatwo ci będzie zawiadomić mnie, kiedy można niepostrzeżenie wtargnąć do pawilonu.
— A więc nie mówić, że cię znam?
— Rozumie się. Nie powinien nawet wiedzieć, że pojedziesz do Reinswaldenu.
— Dobrze; uczynię wszystko, co będzie w mej mocy. Ale jak ty postąpisz, jeśli okaże się, że mój wujek naprawdę...
Platen urwał. Trudno mu było wypowiedzieć ciężkie oskarżenie. Kurt odparł:
— Porzuć troski, drogi Platenie! Postąpię, jak mi wskażą okoliczności; możesz być jednak pewny, że będę miał wzgląd na ciebie.
— Proszę cię o to bardzo, aczkolwiek trudno się wyrzec majątku, który tak ułatwia życie.
— Nie czułem tego braku. Miałem bogatych i potężnych protektorów, którzy więcej mi przysporzyli, niż sam mógłbym osiągnąć przy największym majątku. Nie jestem spragniony bogactwa i użycia, ale rzecz zrozumiała, że nie rezygnuję z należnego mi spadku, skoro wiem, że znajduje się w niewłaściwych rękach.
Platen nie odpowiedział. Zatopiony w sobie, zledwością mógł oswoić się z dziwnem odkryciem. —
Pociąg przybył do Moguncji. Obaj przyjaciele pożegnali się na dworcu. Platen wsiadł do bryczki i pojechał do bankiera. Kurt odszukał Ludwika, który go oczekiwał, siedząc na koniu i trzymając za uzdę kasztana nadleśniczego.
Obaj wyruszyli do Reinswaldenu. Przyjechawszy, Kurt przywitał się przedewszystkiem z matką, która go serdecznie uściskała; poczem pobiegł do zjadliwego kapitana.
Spotkał go na schodach.
— Witam, panie poruczniku! — zawołał stary wojak, obejmując go, cmokając i naprzemian odsuwając od siebie, aby się baczniej młodzieńcowi przyjrzeć. — Do stu piorunów! W parę dni zrobiłeś karjerę! Porucznik i kogut w kojcu, t. j. w sztabie jeneralnym! Chłopcze, całuję cię raz jeszcze!
I znowu przycisnął brodę do warg swego ulubieńca.
— A więc Ludwik, mimo mego zakazu, wygadał się całkiem?
— Naturalnie! Niech djabeł milczy, kiedy słowo z pod serca się wydziera. Kazałbym tego Ludwika skatować na kwaśne jabłko, gdyby mi nic o tych radosnych nowinach nie powiedział. No, wejdźże! Dziś będziesz zaszczytnie przyjmowany na zamku Reinswalden.
— Przepraszam, panie kapitanie, ale moja matka...
Papperlapapp! Przyjdzie tutaj, należy wszak do kompanji. Będę miał zaszczyt gościć u siebie swego chrzestniaka, pana porucznika huzarów gwardji, Kurta Ungera. Dziś jest dzień radosny; uczcijmy go zatem!
I rzeczywiście uczczono ten dzień na zamku Reinswalden. — —
Nazajutrz po obiedzie przyjechał konno Platen. Kurt zaprowadził go do kapitana, który przyjął przyjaciela swego pupila z właściwą sobie rubaszną uprzejmością. Zasiedli do pełnych butli. Dopiero kiedy odwołano w jakiejś sprawie nadleśnego, obaj oficerowie mogli się porozumieć.
— Łatwiej nam pójdzie, niż przypuszczałem, — rzekł Platen. — Dziś rano wujek wyjechał interesownie do Kolonji; wróci dopiero po północy. A więc mamy do rozporządzenia cały wieczór.
— Odprowadzę cię.
— Wrócę zaraz. Nikomu nie wyda się podejrzanem, że odwiedza mnie przyjaciel. W chwili stosownej wymkniemy się do ogrodu.
— Nie. Nie chcę się pokazywać w domu. Pojedziemy razem. Wskażesz mi ogród, a następnie wyznaczymy sobie chwilę spotkania.
— Dobrze; to może przezorniej. Ale w jaki sposób wejdziemy do pawilonu, który jest zawsze zamknięty? Mocna sztaba żelazna leży wpoprzek drzwi. Wisi na nich potężna kłódka, a nadomiar są zamknięte na klucz. W pawilonie mieszczą się trzy pokoje, też zamknięte. Skąd wziąć klucze? Nie wiem, gdzie wujek chowa.
— Łatwo poradzić. Mamy tu we wsi znakomitego ślusarza, który posiada wytrychy wszelkiego rodzaju; chętnie mi je wypożyczy. Wie wszak, że ich nie użyję w celach występnych.
— Doskonale! Ale czy umiesz się z niemi obchodzić?
Hm! Trzeba działać bez szmeru, a ja, oczywiście, nie mam wprawy. Stracę wiele cennego czasu. Gdybyż można było zabrać ze sobą tego człowieka! To byłoby najlepsze i najroztropniejsze.
— Czy jest pewny i dyskretny?
— Ręczę za niego. To mój kolega szkolny.
— No dobrze. Zabierzemy go ze sobą.
— Pójdę do niego; ty zaś zabawiaj kapitana, który nie powinien chwilowo o niczem wiedzieć.
Tak się też stało. Ślusarz zgodził się na propozycję Kurta. Umówił się z Kurtem w pewnej gospodzie w Moguncji. Nadleśniczemu wydawało się to rzeczą normalną, że Kurt odprowadza gościa, skoro ten się pożegnał. Obaj oficerowie dotarli do Moguncji, kiedy wieczór zaczął zapadać.
Minęli kilka ulic i wjechali do zaułka, gdzie zatrzymali się przed zamkniętą furtką przedmurza ogrodowego.
— Musicie przeleźć przez mur, jeśli nie chcecie otworzyć furtki, — rzekł Platen.
— Można byłoby nas nakryć przy otwieraniu furtki. Lepiej przeleźć.
Rozstali się. Platen pojechał do swego mieszkania, Kurt do gospody, gdzie oczekiwał ślusarz. Stąd wyruszyli o oznaczonej porze.
Był ciemny wieczór. Kurt i ślusarz niepostrzeżenie podeszli do muru i łatwo przeleźli na drugą stronę. Tam natknęli się na Platena.
— Chodźcie! — rzekł szeptem. — Jesteśmy bezpieczni. Nikt nie wyjdzie do ogrodu, a co do mnie, to sądzą, że wyszedłem na miasto.
Platen zaprowadził ich krętemi dróżkami do kilku wysokich drzew, które koronami okrywały dach pawilonu.
Kurt obejrzał budynek, o ile mu na to pozwalały ciemności. Był mocno sklecony i zaopatrzony w grube okiennice. Drzwi miał dębowe, a sztabę grubą przeszło na cal. Ślusarz dokładnie zbadał zamek, obracał i kręcił, wreszcie rzekł:
— Pójdzie prędko. Zdaje się, że mam odpowiedni klucz.
Nosił na sobie torbę skórzaną, pełną wytrychów. Sięgnął po niektóre. Rozległ się lekki podźwięk, następnie również lekki szmer przekręcania klucza w zamku i wreszcie ślusarz rzekł:
— Sztaba ustąpiła. Teraz drzwi.
Po dwóch minutach były już otwarte. Weszli i zamknęli za sobą. Platen wyciągnął świecę i zapalił. Znaleźli się w małym pokoju, którego umeblowanie miało charakter ogrodowy. Drugie drzwi otworzono również łatwo. Prowadziły do pokoju, urządzonego jak jadalnia. Wreszcie trzecie prowadziły do gabinetu. Stało tam biurko, stół, lampa, kilka krzeseł, nawet piec, umywalnia i lustro. Sprawiał wrażenie zamieszkałego.
— Tam jest skrytka — rzekł Platen, wskazując na zegar szwarcwaldzki.
Zdjęto go ze ściany. Ukazały się małe żelazne drzwiczki, zaopatrzone w dwa zamki.
— Ach, dwa zamki! — rzekł ślusarz. — Zobaczymy, czy będziemy mogli otworzyć.
Udało się. Teraz ukazał się głęboki otwór, w którym stała szkatułka. Kurt wyjął kasetę i spostrzegł, że za nią leżą jakieś papiery.
Szkatułka była zamknięta i bardzo ciężka, co świadczyło, że zawierała metal, ślusarz dobierał kilka kluczy, zanim znalazł odpowiedni. Skoro podniesiono pokrywę, cofnął się o krok i krzyknął:
— Boże wielki, takiej wspaniałości, takich skarbów nigdym w życiu nie widział!
Miał słuszność, gdyż w świetle ogarka brylanty jarzyły się wspaniałym ogniem barw. Szkatułka zdawała się promieniować wymarzonemi kolorami.
Kurt wyciągał poszczególne rzeczy i kładł na stole. Ogarnął go niemal ów dreszcz, o którym mówił Bawole Czoło, zanim przestąpił z Piorunowym Grotem jaskinię skarbca królewskiego.
— To posiada wartość wielu miljonów! — zawołał drżącym głosem. — Gdybyż to wszystko do mnie należało!
— Takiego bogactwa doprawdy nie spodziewałem się! — wyznał Platen. — Łatwo zrozumieć, jak uczciwy człowiek mógł zostać złodziejem. Czy to robota meksykańska?
— Pewnie! — odpowiedział Kurt. — Spójrz!
Przypatrzyli się dokładniej i przekonali, że Kurt ma słuszność. Platen westchnął ciężko i szepnął:
— Drogi Ungerze, twoje podejrzenie było słuszne. Mój wujek mógł zarobić pojedynczy pierścień, lub kolję, ale takiego skarbu nie mógł posiąść drogą uczciwą.
— Nie możemy go jeszcze potępiać — odpowiedział Kurt. — Kto wie, w jaki sposób posiadł te skarby? Ach, cóżto?
Szperając w szkatułce, natrafił na dnie na coś białego. Były to dwa listy. Otworzył jeden i spojrzał na podpis.
— Benito Juarez! — zawołał. — To list najwyższego sędziego!
— A więc niema złudzeń — odezwał się Platen. — Proszę cię, odczytaj ten list!
— Czy rozumiesz po hiszpańsku?
— Nie.
— A więc przetłumaczę ci; list jest pisany po hiszpańsku.

Kurt podszedł do światła i przeczytał co następuje:

Pan bankier Wallner, firma

Voigt & Wallner

w Moguncji.

Przesyłam panu załączoną szkatułkę, zawierającą klejnoty, wraz z dokładnym spisem zawartości. Właścicielem tej zawartości jest chłopiec nazwiskiem Unger, syn marynarza. Mieszka wpobliżu Moguncji, na zamku niejakiego kapitana v. Rodensteina. Ojciec i stryj jego, niestety, zginęli, w Meksyku. Chłopiec jest tedy spadkobiercą klejnotów. Zechce pan łaskawie wręczyć mu je wraz z załączonym listem, o ile go pan odnajdzie. Jeśli nie, proszę mnie natychmiast zawiadomić i szkatułkę wraz z zawartością przekazać pańskim władzom państwowym do przechowania.
List jest adresowany do pani Sternau, z domu hrabianki de Rodriganda, która również mieszka na tym zamku. Wydatki, jakie pan poniesie, zostaną zwrócone przez odbiorcę. Zwracam uwagę pana, że posiadam kopję spisu rzeczy i że ubezpieczyłem ich wartość.

Benito Juarez, sędzia najwyższy.
Meksyk.

— Teraz niema wątpliwości, że wujek jest złodziejem, — jęknął Platen blady jak trup. — Po tych wskazówkach musiał cię przecież znaleźć. Nie oddał szkatułki władzom. — Przeczytaj drugi list!
Kurt otworzył list i przejrzał.
— Pisany przez miss Amy Dryden i adresowany do pani Sternau — rzekł. — Zawiera treść natury prywatnej. Nie może cię zainteresować.
— Dobrze; wiem już dosyć! Te rzeczy są twoją własnością. Co teraz uczynisz?
— Położę je zpowrotem na miejsce i namyślę się do jutra, co począć, — oświadczył Kurt spokojnie. — Oszczędzę twego wujka. Chciałbym, o ile można, tak tą sprawą pokierować, aby nie domyślił się twego udziału w tem odkryciu. Ale, brak spisu rzeczy. Tam leżą inne papiery. Pozwolisz mi przejrzeć?
— Czyń, co ci się podoba! Nie chcę nic więcej czytać, ani widzieć.
Platen oddał świecę ślusarzowi i rzucił się na kanapę. Kurt wyciągnął ze skrytki papiery. Były związane w paczuszkę; rozsupłał sznurek i rozwinął pierwszy arkusz. Ledwo spojrzał, natychmiast odwrócił twarz, aby Platen nie zauważył jej wyrazu. Było to dwanaście pojedyńczych arkuszy; przeczytał wszystkie, związał znów sznurkiem i rzekł:
— To są dokumenty dla nas obojętne. Brak spisu.
Lecz jeszcze raz zajrzawszy do skrytki, spostrzegł inny papier, wciśnięty w głąb. Był to poszukiwany spis. Porównał z nim rzeczy i stwierdził, że brak jedynie pierścienia, noszonego przez Platena.
— Nie chcę go mieć, — rzekł porucznik — nie chcę nosić rzeczy skradzionej; pali mi rękę. Oto masz go!
— Zachowaj pierścień! — prosił Kurt. — Daruję ci.
— Po tem, gdy nosiłem go nieprawnie? Nie, dziękuję ci, Kurcie.
Jednakże Kurt nie przyjął i oświadczył:
— Jeśli nie chcesz przyjąć, to zachowaj przynajmniej chwilowo. Twój wujek narazie nie powinien wiedzieć o niczem.
— Dobrze, spełnię twoje życzenie, — odpowiedział Platen, kładąc zpowrotem pierścień, — ale proszę cię bardzo, abyś go jak najprędzej odebrał. Czy w rzeczy samej zamierzasz tu zostawić swoją własność?
— Chwilowo, tak. Jutro zobaczy się, co robić.
Ułożono wszystko zpowrotem bardzo skrupulatnie. Ślusarz zamknął drzwiczki i zawiesił zegar. Obaj oficerowie opuścili pawilon. Zamknięto drzwi. Platen rzekł:
— Wybacz mi, Kurcie, nie mogę z tobą iść!
Pah, nie martw się! — brzmiała odpowiedź. — Mam nadzieję, że wszystko szczęśliwie się skończy.
— Czyń, jak uważasz; ale teraz żegnam cię. Muszę pozostać sam. Znajdziecie drogę beze mnie.
Platen uścisnął mu rękę i oddalił się pocichu. Kurt podkradł się wraz z ślusarzem do muru. Tu nadstawili ucha, chcąc zbadać, czy droga wolna. Usłyszeli kroki, które się coraz bardziej zbliżały. Słychać było dokładnie, że dwie osoby usiłują bez szmeru otworzyć furtkę.
— Stój, ktoś idzie! — szepnął Kurt. — Poczekajmy!
Klucz zgrzytnął w zamku, furta otworzyła się i wpuściła dwóch mężczyzn. Podczas gdy jeden zamykał drzwi, drugi szepnął głosem, który wydał się Kurtowi znajomy:
— Chyba nikogo niema w ogrodzie?
— Ani żywej duszy — odparł drugi.
— Nikt nas nie podsłucha?
— Co znowu! Mniemają, że do północy zabawię w Kolonji. Nikt nie będzie mnie szukał w pawilonie. Chodźmy.
Ten, który to powiedział, był w każdym razie bankierem. Ale kim był drugi? Obaj mężczyźni doszli do pawilonu i znikli w nim, otworzywszy drzwi.
— Wróć tymczasem do gospody; ja przyjdę niebawem — szepnął Kurt do ślusarza.
Rzemieślnik przeskoczył przez mur; Kurt zaś podkradł się do pawilonu, aby podsłuchać rozmowę obu mężczyzn. Chodziło w każdym razie o jakąś tajemnicę.
Okiennice były tak zamknięte, że nie przepuszczały najmniejszego promienia. Kurt, mimo że przyłożył do nich ucho, słyszał tylko cichy szept, trwający niemal godzinę, ale słów nie zrozumiał. Obaj panowie znajdowali się w ostatnim pokoju, gdzie wisiał zegar. Wreszcie Kurt usłyszał szmer przesuwanych krzeseł. Z tego wnosił, że tajemnicze osoby zamierzają wyjść. Wrócił więc do muru, aby coś jednak usłyszeć, gdyż często przy pożegnaniu mimowoli powtarza się w skrócie treść rozmowy.
Tuż przy furtce wznosiło się drzewo bzowe. Kurt zaszył się pomiędzy gałęzie i przylgnął do ziemi. Po chwili nadeszli obaj mężczyźni. Zatrzymali się przy furtce, tak blisko, że Kurt mógłby ich dotknąć rękoma.
— A czy te papiery są naprawdę pewne u pana? — zapytał nieznajomy.
— Tak, niema obawy, — odpowiedział bankier. — W moim pawilonie mam skrytkę, której nikt nie znajdzie; tam są przechowywane, dopóki nie przyjdzie ich odebrać upełnomocniony wysłaniec.
— A powiedz mu pan, aby śpieszył do Berlina! Wiem dokładnie, że przyjechał tam dziś ajent rosyjski, który będzie oczekiwał pod fałszywem nazwiskiem Helbitow. Nie mogłem dłużej zostać w stolicy. Musiałem uciekać, wczoraj bowiem przekonałem się, że mnie śledzą. W jakiej gospodzie mieszka ów Helbitow, nie wiem; ale wystarczy przejrzeć listę cudzoziemców; paszport ma wystawiony na kupca futer. Papiery nosi pod podszewką kapelusza. — Niech pan w razie potrzeby pisze do mnie pod adresem hrabiego Rodriganda, do Hiszpanji; zabawię tam przez dłuższy czas.
— Ale, czy Austrja dotrzyma słowa?
— Jeśli nastąpi odwet za Sadowę, powstanie nowe Królestwo Westfalskie; pan będziesz ministrem finansów. Być może, owe tajne dokumenty, które przywiózł Helbitow, zawierają zgodę Rosji. Polecono mi zbadać nastroje środkowych państw. Ale ponieważ policja jest na moim tropie, muszę jak najprędzej czmychnąć zagranicę. Teraz wie pan wszystko. Dobranoc!
— Dobranoc!
Bankier otworzył furtkę i wypuścił gościa. To był nikt inny, tylko korsarz Landola, wrzekomy kapitan Shaw. Co za spotkanie! Czy Kurt miał skoczyć i rzucić się na niego? Teren nie nadawał się do walki. Landola znajdował się już po tamtej stronie muru. Gdyby się nawet Kurtowi powiodło wyskoczyć i schwytać go, walka nie uszłaby uwagi bankiera. Miałby dosyć czasu, aby zniszczyć, albo gdzie indziej schować niebezpieczne dokumenty. A więc należało raczej poniechać korsarza.
Bankier zamknął za sobą furtkę i wrócił do pawilonu. Bawił tam dłuższy czas; zapewne chował pod zegarem otrzymane dzisiaj papiery.
Wkońcu — była już północ — Wallner wyszedł z domku, zamknął drzwi i opuścił ogród. Chciał udać, że wraca z dworca. Kurt przeskoczył przez mur i poszedł za nim. Bankier minął kilka ulic i zatrzymał się przed trzeciorzędnym zajazdem, którego okna troskliwie obejrzał.
Czy tu nie mieszkał przypadkiem Landola? W jakim bowiem celu Wallner przyglądałby się oknom! Kurt nie miał już potrzeby śledzić bankiera. Przeczekał, dopóki Wallner się nie oddalił, i wszedł do zajazdu, gdzie jeszcze było dość dużo gości. Kazał sobie podać szklankę piwa i zapytał gospodarza, gdy ten przyniósł napój:
— Czy ma pan dzisiaj dużo gości?
— Nie; tylko dwie panie.
— Jednego pana?
— Kwadrans temu był jeszcze, ale niespodzianie zdecydował się wyjechać.
— Koleją?
— Nie. Musieliśmy mu polecić woźnicę Fellera.
— Dokąd?
— Do Kreuznachu.
Kurt kazał sobie opisać tego gościa i doszedł do przekonania, że to był Landola. Zapłacił, wypił piwo i natychmiast udał się do policji.
— Jestem porucznik Unger z Reinswaldenu — oświadczył. — Wiadomo panom, że w Berlinie ścigają pewnego jegomościa — który tam mieszkał pod nazwiskiem Shawa — kapitana amerykańskiej armji?
— Bezwzględnie. Wczoraj otrzymaliśmy list gończy — odpowiedziano.
— Ścigany był dzisiaj w Moguncji.
— Ach, nie może być!
Kurt wymienił gospodę, opowiedział, co mu tam oznajmiono, i zalecił zarządzenie natychmiastowego pościgu. Urzędnik przyrzekł, że uczyni wszystko, co będzie w jego mocy, i natychmiast osobiście udał się do gospody. Kurt zaś pobiegł do urzędu telegraficznego. Telegrafista był coniemiara zdumiony, czytając na głos słowa depeszy Kurta:

W. Pan v. Bismarck, Berlin.
Natychmiast aresztować rosyjskiego kupca futer Helbitowa w jednym z hoteli. Papiery w podszewce kapelusza.
Kurt Unger.

Teraz dopiero porucznik mógł odszukać swą gospodę. Następnie wrócił konno do domu, podczas gdy ślusarz, suto wynagrodzony i zobowiązany do milczenia, poszedł pieszo. — —

Nazajutrz przed południem porucznik Platen siedział w kantorze wujka. Omawiali sprawę spadkową, która sprowadziła porucznika z Berlina. Bankier zauważył, że Platen był dziwnie nieswój, gdy wszedł służący i zameldował:
— Panie bankierze, jakiś oficer pragnie z panem pomówić. Oto jego wizytówka.
— W każdym razie znowu pożyczka — rzekł bankier do Platena. — Ci panowie potrzebują zawsze więcej, niż mają. Chodzi tu zapewne o jakiegoś arystokratę, który...
Umilkł raptownie. Odebrał od służącego wizytówkę i spojrzał na nazwisko. Twarz jego przez chwilę miała wyraz zastanowienia, poczem oblała się rumieńcem. Widać było, że musi się opanować. Rzekł głosem niepewnym:
— Ach, mylę się więc! Mieszczanin! Kurt Unger, porucznik. Czy nie znasz przypadkiem tego pana?
Platen był oszołomiony. Czyżby Kurt tak szybko powziął decyzję?
— Znam go nawet bardzo dobrze; to mój najlepszy przyjaciel.
— Ach! Skądże pochodzi?
— Z Reinswaldenu.
Platen spojrzał badawczo na wujka i dostrzegł trwogę w jego drżących rysach. Atoli bankier zebrał siły i rzekł opanowanym tonem:
— Jestem ciekaw, czego chce. Wstajesz? Mam nadzieję, że zostaniesz; będzie ci przyjemnie powitać kolegę i przyjaciela. — Prosić!
Służący oddalił się i wpuścił Kurta, który był w uniformie.
— Pan bankier Wallner? — zapytał.
— To ja, panie poruczniku, — odparł zagadnięty, badawczo przyglądając się przybyłemu, aby wiedzieć, co go czeka.
Kurt miał minę poważną. Zasępił się nieco, skoro zobaczył przyjaciela.
— Ach, drogi Platenie, i ty tutaj? — zapytał. — Dzieńdobry, mój drogi.
— Dzieńdobry — odparł Platen. — Przypuszczam, że chcesz w cztery oczy rozmówić się z wujkiem, więc nie będę przeszkadzać. Ale proszę cię, abyś odwiedził mnie następnie w moim pokoju.
— Chętnie, o ile mi pan Wallner pozwoli.
— Nie potrzebuje pan mego pozwolenia — odparł bankier. I zwracając się do Platena, dodał: — Zresztą, nie pojmuję, dlaczego odchodzisz. Pan porucznik przyszedł zapewne, aby mnie prosić o pożyczkę, której mu nie odmówię, gdyż jest twoim przyjacielem.
Platen zarumienił się z gniewnego zakłopotania i odparł:
— Unger nie potrzebuje pożyczki. Wydaje mi się raczej, że przez wzgląd na ciebie powinienem się oddalić.
— Ach, cóż to znaczy? — zapytał Wallner. — Teraz żądam, abyś został. Nie mam potrzeby lękać się twej obecności.
Platen spojrzał pytająco na Ungera, który odpowiedział, wzruszając ramionami:
— Mnie to wszystko jedno, czy zostaniesz, czy nie. Przychodzę z drobną prośbą, aczkolwiek nie z prośbą o pożyczkę.
— Proszę, niech pan mówi! — rzekł bankier, któremu słowa Kurta zwaliły ciężar z serca. Drobna prośba nie mogła wszak dotyczyć skarbu miljonowej wartości.
— Pozwoli mi pan przedewszystkiem usiąść — przypomniał Kurt obowiązującą formę grzeczności. Usiadłszy zaś, dodał: — przychodzę, aby pana prosić o wydanie mi pewnych aktów, panie Wallner.
Bankier uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Pomylił się pan w adresie, panie poruczniku. Nie jestem kancelistą, ani adwokatem.
— Wiem — odparł chłodno Kurt. — Ponieważ mnie pan nie zrozumiał, przeto muszę wyrażać się jaśniej. Miał pan wczoraj wieczorem gościa?
— Gościa? Nie, wręcz przeciwnie; byłem w podróży.
— W Kolonji niby? Nie wierzę, panie. Odwiedził pana niejaki kapitan Shaw.
Bankier zarumienił się i cofnął o krok.
— Panie, — szepnął — co panu na myśl wpada?
— Ten Shaw przyniósł panu tajne dokumenty, o które pana proszę.
Platen przysłuchiwał się z coraz wzrastającą uwagą. Nie spodziewał się tego. Sądził, że Unger zacznie mówić o klejnotach, a oto mówił o dokumentach i o kapitanie Shaw. Wallner wraził oczy w Kurta i zawołał:
— Nie rozumiem pana! Nie wiem nic o żadnym Shawu, ani o dokumentach.
— Namyśli się pan jeszcze — uśmiechnął się Kurt. — Przedewszystkiem muszę panu oznajmić, że ten Shaw nie dotrze do Rodrigandy, gdyż, naskutek mego doniesienia, ściga go się już dawno. A następnie mogę pana zawiadomić, że, niejaki Helbitow jest teraz pod kluczem.
Bankier zerwał się z miejsca. Ledwo mógł opanować drżenie.
— Powiedziałem dopiero co, że pana nie rozumiem.
— No dobrze, więc powiem więcej, — oświadczył Kurt, podnosząc się. — Przyszedłem tu jako przyjaciel pana v. Platena, aby pana oszczędzić. Ponieważ się pan nie przyznaje, będę zmuszony przysłać policję.
— Ach, chce mi pan grozić? Nie lękam się pana.
— Zarządzi się rewizję.
— Nic się nie znajdzie!
Ba! Nie bądź pan zbyt pewny. Nietylko w domu zrobi się rewizję.
— A gdzie jeszcze, panie poruczniku? — zapytał Wallner z szyderczym uśmiechem, pod którym krył się tajony strach.
— W ogrodzie.
— Dla mnie...
— Nawet w pawilonie.
— Niech tam...
— Pod zegarem szwarcwaldzkim.
— Prze...
Przekleństwo ugrzęzło mu w gardle. Wyglądał tak, jakby dostał cios w ciemię.
— Widzi pan, że jestem niemal wszechwiedzący — dodał Kurt. — Zamierzam znane nam dokumenty wydać panu v. Bismarckowi. Czy zechce pan dać je dobrowolnie, czy nie?
— Nie wiem nic o dokumentach.
— Dobrze, a więc poszuka się w skrytce pod zegarem i znajdzie się nietylko te dokumenty.
— Cóż jeszcze?
— Zbiór klejnotów, które zostały nieprawnie przywłaszczone, a których prawy właściciel stoi oto przed panem. Nie chce się pan przyznać?
Wallner zachwiał się na nogach; musiał się trzymać poręczy.
— Jestem zgubiony! — jęknął.
— Jeszcze nie — mówił Kurt. — Każdy błąd można wybaczyć, skoro go winny wyzna i żałuje. Zatrzymał pan moją własność, to panu wybaczę, o ile mi pan ją zwróci. A i to drugie można naprawić. Pan v. Platen nie mógłby służyć jako krewny człowieka, który winien jest zdrady państwa. Przez wzgląd na mego przyjaciela poszukam jakiegoś wyjścia.
— Zdrady państwa? — zapytał zdumiony Platen.
— Niestety, tak, — odpowiedział Kurt. — Pomów z wujkiem. Ja tymczasem przejdę do drugiego pokoju.
Nie dodając słowa, wyszedł do sąsiedniego pokoju. Usiadł na krześle i czekał. Słyszał ich głosy, to ciche, to głośniejsze. Upłynęło sporo czasu, zanim drzwi się otworzyły i Platen poprosił go do kantoru. Widać było, że przebył ciężką walkę. Wallner siedział przybity na krześle i oddychał jak w gorączce. Skoro Kurt wszedł, bankier podniósł się i rzekł mechanicznie, jakgdyby powtarzając nauczone słowa:
— Panie poruczniku, już dawno temu otrzymałem przesyłkę z Meksyku. Mimo starań, nie mogłem znaleźć adresata. Okazuje się, że to pan. Wręczę panu przesyłkę w całości.
— Dziękuję panu — odpowiedział Unger.
Po krótkiej pauzie Wallner dodał:
— Przed niedawnym czasem jakiś nieznajomy, który nazwał się Shawem, złożył u mnie na przechowanie kilka dokumentów. Nie znam ich treści, wiem tylko tyle, że pewien Helbitow miał je poznać. Dokumenty miały być odebrane. Przez kogo, nie wiem. Ponieważ pan zapewnia, że ich treść może mnie narazić na niebezpieczeństwo, chętnie przekażę je panu; zapewniam słowem honoru, że już nigdy nie będę czegoś podobnego przechowywał. Czy chce pan pójść ze mną do pawilonu?
— Chętnie, panie Wallner.
Bankier szedł naprzód, a za nim obaj przyjaciele. Opuścili pokój i udali się do pawilonu. Bankier otworzył drzwi i zaprowadził ich do trzeciego pokoju. Zdjął zegar ze ściany. Otworzył małe żelazne drzwiczki i rzekł:
— Tu, panie poruczniku.
Kurt sięgnął ręką. Poza szkatułką i wczoraj oglądanemi dokumentami, znalazł nową paczkę, którą otworzył, aby przejrzeć. Były to na pewno dokumenty, przyniesione przez Shawa.
— Czy treść ich jest naprawdę ważna? — zapytał Platen.
— Ponad wszelki wyraz! — Kurt zauważył, że Wallner się oddalił, i dodał: — Wczoraj wieczorem, kiedyśmy się rozstali, szczęśliwie zdołałem podsłuchać rozmowę twego wujka z Shawem. Twój wujek dał się wciągnąć do tej roboty, ponieważ przyrzeczono mu, że zostanie ministrem finansów Królestwa Westfalskiego, które ma utworzyć Austrja.
— Nieszczęsny!
— Nie nieszczęsny, lecz krótkowidzący i łatwowierny. Jestem zmuszony wydać te dokumenty, ale uczynię wszystko, co będę mógł, aby go uratować.
— Uczyń to, Kurcie. Musiałem z nim ostro walczyć, aby przyrzekł, że na przyszłość będzie się strzegł. Bierz swoją własność i pozostaw mi pewność, że winienem ci wdzięczność za łaskę, jaką okażesz memu krewnemu.
Wziął szkatułkę, podczas gdy Kurt brał papiery. Obaj opuścili pawilon, nie pożegnawszy się z bankierem. Udali się do pokoju Platena, gdzie Kurt złożył uzyskane dokumenty w jedną paczkę. Naraz ukazał się służący.
— Panie v. Platen, prędko, prędko, niech pan porucznik idzie do pana bankiera! — zawołał.
— Czego sobie pan bankier życzy? — zapytał Platen.
— Czego sobie życzy? O, nic, zupełnie nic sobie pan bankier nie życzy. Myślę tylko, że on jest... on jest...
— No, cóż takiego?
— Chory, bardzo chory.
— Co mu jest? Sprowadźcie lekarza.
— O, lekarz już nie poradzi.
Platen zerwał się i utkwił oczy w służącym.
— Nie poradzi? Ach, co się stało? Gdzie jest wujek?
— W swoim pokoju. Miałem mu zameldować pewnego pana; kiedy wszedłem, leżał w krześle i... i... był nieżywy!
— Dopiero co mówiliśmy z nim. Schodzę już; natychmiast.
Odszedł; Kurt został. Po pewnym czasie wrócił Platen. Był bardzo blady; przemierzając pokój wielkiemi krokami, rzekł:
— Masz słuszność, drogi Kurcie, wujek był krótkowzroczny. Dowodzi tego jego ostatni czyn. Nie wiedział, co począć. A może nie mógł przeżyć straty nieprawej własności? Zginął, zmiażdżony swemi grzechami. Oby Bóg się zlitował nad jego duszą!
Po kwadransie Kurt znalazł się w drodze powrotnej do domu. Nosił ze sobą cały majątek. Ale cenił sobie bardziej tajne dokumenty, któremi mógł okazać wdzięczność za awans i wyróżnienie.
Z początku zatrzymał się u matki. Jakże się zdumiała ta dobra kobieta, skoro otworzyła szkatułkę i ujrzała błyszczące klejnoty. Łzy trysnęły jej z oczu. Objęła syna i zawołała:
— To może posiadać wielką wartość, ale wolałabym tysiąckrotnie, aby twój ojciec powrócił. Czyń z temi klejnotami, co chcesz; nie mogę na nie patrzeć.
Oddał jej paczkę papierów, o których kapitan nie powinien się był dowiedzieć, ale szkatułkę zaniósł do niego. Opowiedział mu, co uznał za właściwe, i pokazał zawartość.
— Do pioruna, teraz chłopak nosa mi będzie zadzierał! — mruknął Rodenstein. — Bogactwo wbija w pychę.
— Nie mnie, drogi ojcze chrzestny, — zapewnił z uśmiechem Kurt.
— No, niech i tak będzie. Ale co poczniesz z temi rzeczami, hę?
— Podaruję wszystkie.
— Chłopcze, oszalałeś!
— Nie oszalałem, a jednak podaruję te klejnoty. Różyczka dostanie ten cały skarb.
— Różyczka? Hm, ta myśl jest niezła. Ale czemu właśnie ona?
— Gdyż ona jedna jest tak piękna i dobra, że może nosić takie skarby.
Oczy jego zabłysły, co zwróciło nawet uwagę starego kapitana, który w sprawach sercowych był ciemny jak tabaka w rogu. Uśmiechając się, zagroził palcem:
— Ty, zdaje się, jesteś zakochany, człowieku! Nie wyprawiaj głupstw. Jeśli już koniecznie chcesz się unieszczęśliwić, to wyszukaj sobie innego frasunku. Różyczka leśna nie jest dla ciebie. Rośnie za wysoko.
— Drogi opiekunie, mogę się po nią wspiąć.
— Tak, — roześmiał się starzec — taki porucznik może się wdrapać aż na same niebo; wiem po sobie — kapitan i nadleśniczy, pożal się Boże! A zatem, rób z tym kramem, co ci się żywnie podoba, ale nie obiecuj sobie zbyt wielkich rodzynek i pozostaw w spokoju różyczki. Miarkuj to sobie! — — —
Najbliższym pociągiem Kurt wrócił do Berlina. Towarzyszył mu Ludwik. Przybyli wieczorem. Mimo późnej pory, Kurt natychmiast z dworca pośpieszył do mieszkania Bismarcka.
Okna były jeszcze oświetlone. Minister przyjmował gości. Odźwierny chciał Kurta zatrzymać, ale porucznik wyminął go szybko i skoczył na schody. Lokaje to biegli wgórę, to zbiegali nadół; w przedpokoju zatrzymał Kurta kamerdyner.
— Pragnie pan...? — zapytał.
— Pomówić z Jego Ekscelencją.
— Nie można. Ekscelencja zasiadł do obiadu i i jest obecny tylko dla gości.
— Ekscelencja mnie przyjmie odrazu, skoro wymieni pan moje nazwisko.
Służący obejrzał Kurta ironicznie i wydał jakiś nieartykułowany dźwięk. Kurt wyjął pugilares i odpowiedział:
— Oto moja wizytówka. Zamelduj mnie pan natychmiast.
— Żałuję, że nie mogę usłuchać, gdyż...
— Rozkazuję panu, abyś mnie zameldował!
Służący odstąpił o krok. Nie śmiał się sprzeciwiać. Znikł w salonie, a po chwili wrócił.
— Niech pan idzie za mną — prosił tonem pełnym szacunku.
Zaprowadził go do pokoju, w którym już stał Bismarck. Kanclerz zbliżył się i rzekł:
— Dla pana jestem zawsze obecny, panie poruczniku. Oddał pan znowu cenną usługę państwu. Naskutek depeszy pańskiej zatrzymano owego Rosjanina. W kapeluszu jego znaleziono dokumenty takiej wagi, że może pan być pewny naszego podziękowania. Ale jakże pan doszedł tej tajemnicy?
— Zanim odpowiem na to pytanie, pozwoli mi pan wręczyć nowe dokumenty.
Kurt otworzył paczkę i wręczył kanclerzowi.
— Podejmuję teraz gości i nie mam czasu na czytanie, ale przejrzę nagłówki. — Ach!
Rozwinął pierwszy dokument; nie ograniczył się do nagłówka. Przeczytał uważnie, poczem sięgnął po drugi arkusz.
— Usiądź pan! — rzekł do Kurta.
Kurt usiadł, podczas gdy Bismarck czytał dalej. Oczami zdawał się połykać wiersze, a kąciki ust zdradzały drżenie i świadczyły o wewnętrznem napięciu. Wreszcie skończył, zwrócił się do Kurta, który powstał, i utkwił w młodym człowieku zdumione spojrzenie. Powoli i tonem najwyższego podziwu zapytał:
— Ale, panie poruczniku, pytam pana, skądże pan wpadł na to?
— Kapitan Shaw, który zbiegł, oddał je do przechowania pewnemu bankierowi Wallnerowi z Moguncji, ten zaś przekazał mi, skoro go ostrzegłem.
— Ale znał treść dokumentów?
Oczy wielkiego człowieka tak ostro wpatrzyły się w Kurta, że ten nie mógł skłamać.
— Ekscelencjo, ten człowiek nie żyje...
— Samobójstwo? — zapytał domyślny kanclerz.
— Tak.
— Opowiadaj pan prędko!
— Miałem zaszczyt opowiedzieć Waszej Ekscelencji w obecności Jego Królewskiej Mości o moich stosunkach rodzinnych i o sprawach Rodriganda. Moja ostatnia przygoda pozostaje w ścisłym związku z tą sprawą.
Opowiedział więc o skarbie meksykańskim, o okolicznościach, jakie naprowadziły go na tajemnice zdrajców. Oszczędzał bankiera, o ile tylko mógł, a jednak Bismarck rzekł:
— Ujęcie pańskiego opowiadania przynosi panu taki sam zaszczyt, jak odkrycie owej tajemnicy. Ma pan powody oszczędzania nieboszczyka, ale zapewniam pana, że możesz być ze mną szczery, nie narażając swoich zamiarów. Uwzględni się je, o ile to będzie możliwe. Proszę więc pana, abyś mówił szczerze.
Kurt musiał opowiedzieć bez obsłonek. Twarz Bismarcka miała szczególny wyraz. Skoro Kurt skończył, kanclerz uścisnął mu dłoń.
— Panie poruczniku, cenię pana. To słowo może panu powiedzieć tyle, co order. Na przyjaciela pana, Platena, nie padnie żaden cień. Ale chcę wynagrodzić pana za względy dla przyjaciela, i proszę cię, abyś się jutro o dziewiątej rano stawił u mnie. Pojedziemy razem do króla. Niech usłyszy z ust pana, jak panu się udało oddać nam tę wielką usługę. Teraz muszę wrócić da gości. Oczekuję pana jutro.
Powtórnie uścisnął dłoń młodego człowieka i znikł za drzwiami salonu. Kurt zszedł po schodach pijany ze szczęścia. Ludwika posłał z dworca do domu. Kiedy więc przyszedł, zastał wszystkich zebranych nad otwartą szkatułką. Posypały się oracje i powinszowania.
— O, przeżyłem coś znacznie zaszczytniejszego. Przychodzę od Bismarcka.
— Od Bismarcka? — zapytano ze zdziwieniem.
— Tak; dał mi więcej, niż warte są te klejnoty. Rzekł do mnie: Panie poruczniku, cenię pana. To słowo może panu powiedzieć tyle, co order. Następnie zaprosił mnie na jutro na dziewiątą rano, aby pojechać ze mną do króla. To jest mi milsze nad złoto i klejnoty.
Zasypano go, oczywiście, gradem pytań. Kurt przybrał komicznie poważną minę i odpowiedział:
— Chodzi o nader ważne tajemnice państwowe, których nie wolno mi zdradzać. Później, być może, będę mógł opowiedzieć.
— Spójrzcie na tego dyplomatę! — roześmiał się don Manuel. — Wydaje się prawą ręką Bismarcka; tak się pyszni.
— O, jeśli nie jest jeszcze, to może zostać — oświadczyła Różyczka.
Ledwie wyrzekła te słowa, spostrzegła, że zabrzmiały może zbyt śmiało; rumieniec oblał jej wdzięczną twarzyczkę.
Matka pogłaskała ją po policzkach i rzekła:
— Kurt ma wszelkie warunki do wybicia się, a poza tem wiele szczęścia. Jestem przeświadczona, że będą o nim mówić. Ale, drogi Kurcie, co zamierzasz począć z tymi klejnotami?
— Zapytał mnie o to pan kapitan — rzekł z uśmiechem.
— I coś mu odpowiedział?
— Powiedziałem, że chciałbym je podarować naszej różyczce leśnej.
Wszyscy się roześmieli. Różyczka znowu oblała się purpurą, a Roseta, jej matka, zapytała:
— A cóż odpowiedział ten poczciwy, stary wojak?
Hm, powiedział, że nie powinienem sobie obiecywać rodzynek, gdyż nie jestem tym, który mógłby coś podarować Różyczce.
— Miał chyba to na myśli, że takiego skarbu nie powinno się ofiarowywać nikomu, lecz dobrze strzec. Będziemy wszyscy nad nim czuwali. — —
Kiedy Kurt znalazł się w swoim pokoju, cichutko zapukano do drzwi. Różyczka wsunęła główkę.
— Kurcie, czy naprawdę chciałeś mi to podarować?
— Tak, Różyczko, — odpowiedział.
— Przechowuj klejnoty starannie, bo później będę musiała wziąć.
— Nikt inny, tylko ty.
Mówiąc to, uchwycił jej główkę i trzymał mocno. Usta ich spotkały się w krótkim pocałunku. Różyczka szepnęła:
— Kapitan Rodenstein jest starym niedźwiedziem. Oświadczam uroczyście, że już jesteś człowiekiem, który może mi coś podarować! Nieprawdaż, drogi Kurcie? — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.