Marzenie (Zola, 1935)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Marzenie
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Rêve
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII

Nazajutrz rano Anielka zbudziła się z głębokiego snu i pobiegła do okna. Po wczorajszej burzy niebo było jasne i czyste. Wychyliła się i wesoło krzyknęła do Huberta, który otwierał na dole okienice.
— Ojcze, ojcze, słońce!... Strasznie się cieszę, procesja będzie wspaniała!
Ubrała się prędko i zeszła nadół. Był to dwudziesty ósmy lipca, dzień, w którym rok rocznie procesja Cudu obchodziła ulice miasta Beaumont. Był to dzień uroczysty w rodzinie hafciarzy: nie brano igły do ręki, wszyscy zajmowali się ozdabianiem domu podług prastarego zwyczaju, który matki przekazywały córkom od lat czterystu.
Anielka spiesznie piła kawę, mając myśl zajętą makatami.
— Mamusiu, trzeba zobaczyć, czy są w porządku.
— Mamy czas, — powiedziała Hubertyna swym zwykłym spokojnym głosem. — Zawiesimy je dopiero po południu.
Trzy wspaniałe makaty starożytne przechowywane były w rodzinie Hubertów z niezwykłym pjetyzmem. Wywieszano je raz na rok w dzień procesji Cudu. Już wczoraj ksiądz Cornille obchodził mieszkania, by uprzedzić jaką drogą przejdzie figura świętej Agnieszki i Jego Eminencja z Przenajświętszym Sakramentem. Od czterystu lat procesja szła tą samą drogą: wychodziła przez portyk świętej Agnieszki, ulicę Złotników, Wielką i Niską; przeszedłszy nowe miasto, wracała przez ulicę Magloire na plac Klasztorny, by wejść do katedry przez główne wrota. Mieszkańcy zdobili okna, wywieszali drogocenne materje i sypali płatki róż na drodze.
Anielka uspokoiła się dopiero, gdy jej pozwolono wyjąć z szuflady drogocenne hafty, nietykane od roku.
Gdy zdjęła bibułki, ukazały się w całym swym przepychu: przecudne, cieniowane hafty na złotem tle. Były to makaty z XIV wieku, poświęcone Matce Boskiej: Zwiastowanie, Kalwarja i Wniebowstąpienie.
— Mateczko, ja sama je zawieszę!
Od rana już Hubert czyścił stare mury. Przywiązał szczotkę na długim kiju i okurzał wystające belki i cegły. Kamienne podmurowanie i okrągłą wieżyczkę obmył gąbką. Teraz na odwiecznych gwoździach Anielka pozawieszała makaty. Wniebowstąpienie i Zwiastowanie pod oknami pierwszego piętra, a Kalwarję nad wielkiem parterowem oknem. Okna ubrała kwiatami i stare domostwo przybrało odświętny, uroczysty wygląd. Złote hafty błyszczały w słońcu.
Na ulicy Złotników panował wielki ruch. By uniknąć upału, procesja rozpoczynała się dopiero o piątej, ale ulica stroiła się już od południa. Naprzeciwko Hubertów złotnik wywiesił draperję niebieską ze srebrną frendzlą, jego sąsiad czerwone bawełniane firanki; cała ulica udekorowana była różnokolorowemi materjami, lekko falującemi od ciepłego powiewu wiatru. Ulica pełna była wesołego gorączkowego ruchu: ludzie popychali się, rozmawiali głośno, nawoływali, wbijając gwoździe i zawieszając dywany. Na rogu Wielkiej ulicy ustawiono ołtarz i ozdabiano go świecznikami i wazonami.
Anielka pobiegła tam, by zanieść dwa empirowe świeczniki, zdobiące kominek w salonie. Nie odpoczęła od rana, jakby unoszona przez wielką wewnętrzną radość. Gdy wracała z rozrzuconemi włosami, Hubert zażartował:
— Krzątasz się, jak na swoim ślubie. Może to dziś twój ślub?
— Ależ naturalnie — odpowiedziała wesoło.
Hubertyna, uśmiechnąwszy się, rzekła:
— Dom już wystrojony, chodźmy się teraz ubrać.
— Zaraz, mamusiu, tylko skończę obrywać kwiatki.
Napełniła koszyczek płatkami róży; miała zamiar rzucić je pod nogi Jego Eminencji. Z wesołym śmiechem wbiegła na schody, wołając:
— Biegnę prędko, muszę być dziś piękna!...
Godziny mijały. Na ulicach zapanował spokój. Upał zmniejszył się, słońce zachodziło poza domy. Miasto Beaumont-Kościół pogrążone było w uroczystym nastroju oczekiwania. Tylko od strony Beaumont-Miasta dolatywał stłumiony turkot wozów. Nowe miasto pracowało, nie zwracając uwagi na starożytną uroczystość religijną.
O czwartej rozległ się dźwięk wielkiego dzwonu w północnej wieży; domek Hubertów rozbrzmiał jego echem. Anielka i Hubertyna, już ubrane, zeszły nadół, Hubertyna w szarej płóciennej sukni, ze swą młodą kibicią i piękną spokojną twarzą wyglądała jak siostra Anielki. Anielka miała fularową białą sukienkę, jedyną jej ozdobą była białość nagich rączek i przecudnej szyi, wyłaniającej się jak wysmukły kwiat z powiewnej materji. Jasne zwoje włosów o słonecznym blasku przytrzymywał niedbale wpięty grzebień. Dumna i niewinna, pełna prostoty i szczerości, olśniewała promienną urodą.
— Już dzwonią, — zawołała, — to ksiądz biskup wyszedł z Opactwa.
Doniosły i poważny dźwięk dzwonu uroczystem brzmieniem napełniał powietrze. Hubertowie zajęli swe zwykłe miejsca w otwartem parterowem oknie. Anielka i Hubertyna, oparte o balustradę, Hubert za niemi. Byli tak blisko, że żaden szczegół przechodzącej procesji nie mógł ujść ich oczu.
— Gdzie mój koszyczek? — spytała Anielka.
Hubert podał jej koszyczek, napełniony płatkami róż.
— Och, te dzwony, — wyszeptała po chwili, — zdawaćby się mogło, że nas kołyszą.
Mały domek rozbrzmiewał dźwiękiem dzwonów. Ulica zamarła w oczekiwaniu. Zapach róż napełniał powietrze.
Minęło pół godziny. Nagle otwarły się wielkie wrota i ukazało się wnętrze katedry, rozjaśnione płomykami świec.
Wyniesiono krzyż i płonące pochodnie. Ksiądz Cornille wyjrzał i, widząc uroczysty, świąteczny nastrój ulicy, zatrzymał się w kruchcie, by sprawdzić, czy każdy zajął wyznaczone miejsce. Pochód rozpoczynały bractwa świeckie, dalej szły stowarzyszenia pobożne i szkoły; za niemi małe dzieci: dziewczynki w białych sukienkach, chłopcy, odświętnie ubrani. W środku szedł dziewięcioletni malec, jako święty Jan Chrzciciel, z baranią skórą, zarzuconą na chude, gołe ramionka. Cztery dziewczynki niosły na rozpiętem płótnie snop dojrzałych kłosów. Młode dziewczęta otaczały chorągiew Matki Boskiej; panie starsze, czarno ubrane miały także swoją chorągiew: Święty Józef, haftowany na czerwonej materji. Wiele innych chorągwi jedwabnych i aksamitnych, osadzonych na złoconych drzewcach, powiewało w powietrzu. Niemniej liczne były bractwa męskie, mnisi rozmaitych zakonów. Ogólną uwagę zwracali pokutnicy szarzy, odziani w zgrzebne płótno i zakapturzeni. Ich godłem był wielki krzyż z obręczą, na której wisiały różne narzędzia Męki Pańskiej.
— O, jakie śliczne maleństwa! — wykrzyknęła Anielka na widok dzieciaków.
Jeden, trzyletni może, malec kroczył dumnie na chwiejących się nóżkach. Anielka ze śmiechem osypała go kwiatami. Wesołość jej udzieliła się innym i ze wszystkich okien rzucano teraz kwiaty na maleństwo. W uroczystej ciszy słychać było stąpanie orszaku i szelest sypiących się kwiatów.
Ksiądz Cornille pospieszył na czoło orszaku, zaniepokojony chwilowem zatrzymaniem się procesji. W przejściu pozdrowił uprzejmie Hubertów.
— Czemu nie idą? — spytała Anielka, jakby oczekując czegoś niezwykłego, co miało nastąpić.
Hubertyna odpowiedziała spokojnie:
— Poco się mają spieszyć.
— Pewno jakiś ołtarz na drodze nie jest wykończony — tłumaczył Hubert.
Dzieci Marji zaczęły śpiewać hymn, a ich cienkie głosiki rozbrzmiewały w cichem powietrzu. Pochód ruszył dalej.
Po bractwach świeckich szło teraz duchowieństwo od najniższych do wyższych święceń; wszyscy w komżach z zapalonemi świecami w rękach, Seminarja, szkoły kolegjalne, dalej kanonicy w białych kapach. W środku śpiewacy w czerwonych jedwabnych dalmatykach zaintonowali antyfonę, a duchowieństwo odpowiadało chórem.
— O, święta Agnieszka! — wyszeptała Anielka.
Uśmiechała się do świętej, którą nieśli czterej klerycy na noszach z niebieskiego aksamitu, ubranych koronkami. Co rok widok świętej był dla niej niespodzianką; inaczej wyglądała w świetle dnia, niż w ciemnej głębi katedry, gdzie przebywała od wieków; stara, a jednocześnie tak młoda w swym płaszczu złotych włosów, z małemi rączkami i nóżkami i drobną twarzyczką dziecinną, poczerniałą ze starości.
Jego Eminencja biskup miał iść za świętą.
Słychać było szepty, Anielka powtórzyła: — Jego Eminencja, Jego Eminencja...
W tej chwili przypomniała sobie legendę o jaśnie oświeconych margrabiach d’Hautecocur, którzy za wstawiennictwem świętej Agnieszki wybawili Beaumont od zarazy. Przed oczami Anielki przedefilował dumny szereg książąt Cudu, od Jana począwszy, oddających hołd swej świętej patronce.
Niewielka przestrzeń pozostała pusta. Ukazał się kapelan z pastorałem, klerycy, niosący trybularze i kadzielnice. Wreszcie wyniesiono purpurowy aksamitny baldachim ze złotą frendzlą. Pod nim z odkrytą głową, białą wstęgą na ramionach i rękach, szedł biskup z Przenajświętszym Sakramentem.
Czy Anielka znała kogoś, podobnego do biskupa? Postawę miał wysoką, szczupłą i szlachetną w linjach, dziwnie młodą na swe lat sześćdziesiąt. Błyszczące oczy i wydatny nos znamionowały dumę i powagę, złagodzone przez pukle białych włosów. Promień słońca padał na jego bladą twarz i tworzył wokoło głowy aureolę mistycznego światła.
Inna twarz o dziwnem podobieństwie majaczyła teraz przed oczami Anielki. Biskup cichym głosem powtarzał psalm. Nagle zwrócił oczy na okno Hubertów. Długiem spojrzeniem objął cudne haftowane makaty i wzrok utkwił w Anielce, która zadrżała pod jego spojrzeniem. Znowu opuścił oczy na Przenajświętszy Sakrament, lśniący w promieniach złotego słońca.
Słychać było krystaliczny dźwięk kadzielnic, a wonny dymek unosił się ku niebu.
Anielce zabiło serce. Za baldachimem niesiono infułę jej roboty, haftowaną nitkami jej miłości i szczęścia. W tłumie świeckim, między wysokimi urzędnikami i oficerami, szedł w pierwszym rzędzie Felicjan. Oczekiwała go, nie zdziwiła się, że zmienił się w wielkiego pana. Na jego trwożne spojrzenie, jakby proszące o przebaczenie za kłamstwo, odpowiedziała jasnym uśmiechem.
— Co to? — wyszeptała zdumiona Hubertyna. — Czy to ten młody człowiek?
Poznała go i zaniepokoiła się.
— Więc kłamał? Dlaczego? Czy ty wiesz, kim on jest?
Tak, może Anielka wiedziała. Jakiś głos w głębi duszy odpowiadał na to pytanie. Ale nie śmiała odgadywać. Przyjdzie czas, a dowie się.
— Co się stało? — Hubert nachylił się nad żoną. Hubertyna wskazała mu młodego człowieka.
— Ależ co znowu, to nie on!
Hubertyna udała, że się omyliła. Postara się dowiedzieć. Procesja zatrzymała się tymczasem przed ołtarzem. Anielka, wpatrzona, w zachwycie, rzuciła ostatnią garstkę kwiatów z koszyczka. Orszak właśnie ruszał znowu i parę płatków róży opadło na włosy Felicjana.
Baldachim znikł na rogu Wielkiej ulicy. Zdala dochodził srebrny dźwięk łańcuszków od kadzielnic, a więdnące róże wydawały silny zapach.
— Mateczko, chodźmy do kościoła, zobaczymy ich, jak wrócą.
W pierwszej chwili Hubertyna chciała odmówić, ale chęć przekonania się o prawdzie przemogła, i zgodziła się.
Anielka włożyła kapelusz i nie mogła doczekać się powrotu procesji. Wciąż dochodziła do okna i wyglądała na ulicę.
— O, teraz są na Niskiej... Wychodzą przed ratusz. Nie wiem poco idą do Beaumont-Miasta, tych kupczyków święta Agnieszka nic nie obchodzi!
Na ulicach panowała cisza uroczysta.
— Mateczko, już są na ulicy Magloire, musimy się spieszyć, nie dostaniemy miejsca!
Było dopiero wpół do siódmej, i Anielka dobrze wiedziała, że procesja wróci za trzy kwadranse.
— No, to chodźmy, — powiedziała nareszcie Hubertyna, uśmiechając się.
— Ja zostanę, — powiedział Hubert. — Zdejmę hafty i nakryję do stołu.
Kościół był prawie pusty. Na wielkim ołtarzu migotały zapalone świece, boczne kapliczki pogrążone były w mroku.
Powoli Anielka i Hubertyna obeszły katedrę wokoło. W zapadających ciemnościach kościół wydawał się olbrzymi; złocenia i malowidła ginęły w mroku.
— Wiedziałam, że będzie za wcześnie, — powiedziała Hubertyna.
Anielka wyszeptała.
— Jakież to olbrzymie!
Zdawało jej się, że widzi katedrę po raz pierwszy. Oczy jej błądziły po rzędach krzeseł, zaglądały do ciemnych kapliczek. Zauważyła kaplicę Hautecocur i przy świetle kończącego się dnia rozpoznała na witrażu świętego Jerzego. Ucieszyła się.
Wielki dzwon zabrzmiał znowu.
— Nadchodzą nareszcie.
Tłum ludzi wpłynął do kościoła. Dzwony biły w uroczystem skupieniu oczekiwania procesji. Bóg wracał do swego przybytku.
Anielka wpatrywała się w otwarte wrota kościoła. Katedra zapełniała się powoli. Noc zapadła. Teraz wchodziło duchowieństwo z palącemi się świecami w rękach. Od migoczących świateł rozjaśniło się mroczne wnętrze katedry, usiane niemi, niby gwiazdami na ciemnem niebie.
Anielka weszła na krzesło.
— Zejdź — powiedziała Hubertyna, — nie wolno stawać na krzesłach.
Ale Anielka upierała się.
— Czemu? Ja chcę widzieć! O, jakieżto piękne!
Namówiła Hubertynę, by weszła na drugie wolne krzesło.
Teraz katedra gorzała. Fala świateł odbijała się wokoło od złoceń, od szybek ołtarzy, od ozdób, i rozjaśniała ciemne głębie kapliczek.
Słychać było posuwanie krzeseł i odgłosy kroków, gdy nagle kościół wypełnił się melodją; głos organów potężnem echem odbił się od stropu. Jego Eminencja znajdował się na placu Klasztornym. Święta Agnieszka powracała już na swe miejsce, gdzie od czterech wieków spoczywała w spokoju i ciszy. Teraz wszedł biskup, niosąc w rękach, okrytych szarfą, Przenajświętszy Sakrament. Przed nim niesiono pastorał, za nim infułę. Baldachim zatrzymał się przed kratą chóru i biskup zbliżył się do osób ze świty.
Gdy Anielka ujrzała Felicjana za baldachimem, nie spuściła go więcej z oczu. Teraz jego jasna głowa była tuż obok siwej głowy biskupa. Oczy Anielki zaiskrzyły się, złożyła ręce i głośno powiedziała:
— O, syn biskupa, syn Jego Eminencji!
Tajemnica wyjaśniła się. Przypuszczenie stawało się pewnością w nagłej jasności ich podobieństwa. W głębi duszy domyślała się tego, ale nie śmiała o tem myśleć nawet. Teraz prawda triumfowała. Wspomnienia różnych okoliczności i słów potwierdzały tę pewność.
Hubertyna, zdumiona, powtórzyła:
— Syn Jego Eminencji?
Wokoło nich ludzie podnieśli na nie wzrok. Znano je obie, piękną matkę i uroczą, jak marzenie, córkę. Stały na krzesłach i zwracały teraz na siebie ogólną uwagę.
— Ależ tak, naturalnie, — powiedziała jedna z kobiet, obok stojących, — to syn biskupa. Piękny młodzieniec! a bogaty!... mógłby za swe pieniądze całe miasto kupić. Miljony, miljony!...
Hubertyna, blada, słuchała.
Panie znają pewno jego historję? — mówiła dalej starowina. — Jego matka umarła, wydając go na świat. Ojciec z rozpaczy został księdzem. Teraz dopiero zawezwał go do siebie. Felicjan VII d’Hautecocur, prawdziwy książę!
Hubertyna, zrozpaczona, opuściła głowę. Anielka, rozpromieniona, nie dziwiła się wcale, że spełnia się jej marzenie. Wiedziała, że musi być najpiękniejszy, najbogatszy i największy pan w świecie... Rozradowana, szczęśliwa, nie widziała przeszkód dla swej miłości, nie myślała o nich, nie przeczuwała ich wcale. W blasku świec złoto lśniło i błyszczało, organy grały uroczyste hymny zaręczynowe, a przed Anielką powstawał z głębi Legendy wielki książęcy ród: Norbert I, Jan V, Felicjan III, Jan XII i wreszcie ostatni Felicjan VII, potomek możnego rodu, wielki pan, pełen chwały.
Właśnie Felicjan uśmiechał się do niej i Anielka nie zwróciła uwagi, że biskup przyglądał jej się przez chwilę. Stała wysoko wśród tłumu, zarumieniona, dumna, uśmiechnięta.
— Moje biedne dziecko! — westchnęła Hubertyna z rozpaczą.
Następowało ostatnie błogosławieństwo. Hymn Tantum ergo rozbrzmiewał, woń kadzideł rozchodziła się dokoła. Wśród ciszy modlitw, w gorejącej płomieniami świec świątyni, pełnej uroczystego nastroju, biskup wszedł na stopnie ołtarza, wziął znowu w ręce gorejące słońce i nakreślił niem w powietrzu wielki znak krzyża.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.