Martin Eden/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział IV

Martin Eden, wciąż jeszcze wzburzony od zetknięcia ze szwagrem, przedostał się przez ciemną sień do swego pokoju: maleńkiej, kwadratowej komórki, wypełnionej łóżkiem, umywalnią i krzesłem. Pan Higginbotham zbyt był skąpy, żeby trzymać służącą, jeśli robotę domową wykonać mogła żona. Przytem pokój służbowy pozwalał mu mieć dwu lokatorów zamiast jednego. Martin położył Swinburna i Browninga na krześle, zdjął kurtkę i usiadł na łóżku. Zaskrzypiało boleśnie pod ciężarem, lecz chłopak nie zauważył tego. Począł zdejmować buty i zapatrzył się na ongiś białą płaszczyznę przeciwległej ściany, pociętą brudnemi smugami deszczu, zaciekającego przez dach. Na tem tle niegodnem zapalać się poczęły nagle wizje cudów pełne. Martin zapomniał o butach i patrzał uporczywie, aż wargi same rozchyliły się miękko i szepnęły: „Ruth!“
„Ruth!“ Nie przypuszczał nigdy, iż zwykły dźwięk może być tak czarodziejsko piękny. Słuch chłopaka napawał się rozkoszą i stawał wciąż bardziej nienasycony. „Ruth!“ Oto był talizman, świętość, zaklęcie. Za każdym razem, kiedy szeptał to imię, twarz dziewczyny objawiała się jego oczom, rozświetlając jasnością ubogą izbę. Jasności tej nie uwięziły ściany. Rozpostarła się w nieskończoność i gdzieś w złocistej głębi dusza jego spotkała Jej duszę. Wszystko, co było w nim najlepszego, wyrywało się ku miłości, jak młoda, bujna rzeka. Sama myśl o Ruth uszlachetniała go, oczyszczała, czyniła lepszym i pragnąć kazała dobrego. Nie znał dotychczas tego uczucia. Nie znał nigdy kobiety, która czyniłaby go lepszym. Odwrotnie, każda przemieniała go w zwierzę. Nie wiedział, że niejedna oddała mu wszystko co miała najlepszego, chociaż sama nie była dobra. Nie był nigdy zarozumiały, nie zdawał sobie nawet sprawy, jak mocno jego młoda męskość pociągała kobiety. Dbały o niego zanadto — on nie dbał wcale. Nie przypuszczał też, że istnieć mogły istoty, które przez niego, przez niego właśnie, stawały się lepsze. We wspaniałej beztrosce żył aż do dnia dzisiejszego, a oto dzisiaj zdawać mu się zaczęło, iż ręce, które się doń wyciągały, zawsze bywały występne. Nie umiał być sprawiedliwym w stosunku do nich, ani do samego siebie. Dziś po raz pierwszy w życiu począł zastanawiać się nad sobą. Nie był zdolny do sądzenia i tylko cały; płonął wstydem w obliczu własnych grzechów.
Zerwał się raptownie, żeby spojrzeć na własną twarz w brudnem lusterku nad umywalnią. Przetarł szkło ręcznikiem, a potem patrzał długo, uparcie, badawczo. Właściwie widział siebie po raz pierwszy. Oczy jego umiały patrzeć, lecz do dnia dzisiejszego pochłonięte były bogatym, wiecznie zmiennym kalejdoskopem życia i pochłonięte tak wyłącznie, że nie widziały jeszcze samych siebie. Zobaczył twarz i głowę dwudziestoletniego młodzieńca, nieprzyzwyczajony jednak do tego widoku, nie wiedział, jak go ma ocenić. Ponad wyniosłem, kwadratowem czołem, zobaczył bronzową, kasztanowo-bronzową czuprynę, falistą, łagodnie przechodzącą w drobne kędziory. Bywały rozkoszą niejednej dziewczyny, kiedy ręce wyciągały się ku dotknięciu, a palce, gładząc, drżały, pieszczot pełne.
Martin jednak nie zwrócił uwagi na piękność włosów, jako na coś, co napewno nie posiada wartości w oczach Ruth. Zato przyglądał się długo wysokiemu czołu, jakby starając się przejrzeć i treść jego wybadać. Jaki umysł kryje się za niem? Czego dokonać potrafi? Jak daleko zaprowadzi? Czy doprowadzi ku Niej?
Badał, czy widać duszę w stalowo-siwych oczach, niekiedy jaskrawo błękitnych, pełnych rzeźwej siły, przywianej niby przez słone wichry z nad słonecznych przestworów mórz świata. Jakiemi wydały się Jej te oczy? Próbował wyobrazić sobie Ruth, patrzącą w jego źrenice, lecz nie potrafił wydać sądu w Jej imieniu. Umiał doskonale wczuwać się w innych ludzi, lecz w takich tylko, których zakres życia znał dobrze. O życiu Ruth nie wiedział nic. Była cudem i tajemnicą, jakże więc schwytać mógłby choć jedno drgnienie jej myśli? — Cóż, „oczy są uczciwe“, — zdecydował wreszcie, — „nie kryją nic dwuznacznego, ani niskiego“. — Ciemne opalenie twarzy zdziwiło go. Nie przypuszczał, że jest aż tak czarny. Odwinął rękaw koszuli i przyłożył do twarzy dolną, jaśniejszą część przedramienia. Ostatecznie był przecie białym człowiekiem. Przedramię jednak nosiło również ślady opalenia. Wyprostował więc jedną rękę, drugą odsłonił bicepsy i obejrzał dół ramienia. Skóra była bardzo biała. Roześmiał się ku własnej twarzy w lustrze na samą myśl, że i ona była kiedyś równie biała. Nie wiedział, że niejedna jasnowłosa kobieta szczyciłaby się równie piękną skórą. Największą jednak siłę twarzy chłopaka stanowiły usta, usta, które nazwaćby można ustami cheruba, gdyby pełne, zmysłowe wargi, nie posiadały sztuki zaciętego zwierania się w ostrą, wąską, purpurową linję. Niekiedy, mocniej ścięte, stawały się surowe i nieomal ascetyczne. Były to usta stworzone do walki i do miłości. Umiały po mistrzowsku smakować słodycz życia, lecz potrafiłyby słodycz odepchnąć, by życiu rozkazywać. Broda i szczęki wydatne, kwadratowe, o agresywnym wyrazie, pomagały wargom panować. Wola równoważyła zmysłowość i ujarzmiała ją, każąc kochać tylko zdrowe piękno i drżeć bez oporu w wichrze szlachetnych wrażeń. Pomiędzy wargami lśniły ostre, błękitno-białe, nienaruszenie zdrowe zęby. — Tak, zęby są piękne — zdecydował Martin, patrząc uważnie. Lecz kiedy patrzał, poczuł, iż nadchodzi jakieś nieoczekiwane, a przykre wrażenie: gdzieś z dna mózgu wstawała zamglona i niepewna myśl, że istnieją jakoby ludzie..., którzy codziennie myją zęby... Ludzie wyższej sfery! — Jej sfery. Ona zapewne również codziennie myje zęby. Coby też pomyślała, gdyby wiedzieć mogła, iż on, Martin, jeszcze nigdy w życiu zębów nie mył? Postanowił solennie nabyć szczoteczkę i odtąd używać jej codzień. Zacznie od jutra, bez zwłoki! Im więcej wszelkiej doskonałości, tem bliżej do Niej. Zdecydował zaprowadzić jak najwięcej reform w życiu, aż do mycia zębów i noszenia kołnierzyka, chociaż sztywny kołnierzyk wydawał mu się zawsze symbolem utraty wolności.
Podniósł rękę, pocierając czubkiem wielkiego palca zgrubiałą dłoń i przyglądając się twardej skórze, tak poczerniałej w pracy, że każda szczotka była wobec tej czarności bezsilna. Jakże inna była dłoń Ruth! Zadrżał słodko na to wspomnienie. — Jak i płatek róży — pomyślał — jak świeży śnieg! — Nie marzył nawet, że kobieca ręka — zwykła ręka kobieca — może być tak niezrównanie miękka. Schwytał sam siebie na myśli przelotnej, jakim byłaby cudem pieszczota takiej dłoni. Spłonął rumieńcem. Myśl zbyt śmiała! Zdawało się chłopakowi, że skrzywdził nienaruszoną bezcielesność dziewczyny. Pomimo to jednak, kwietna miękkość jej dłoni nie przestawała pieścić jego myśli. Przywykł do zgrubiałych rąk ciężko pracujących dziewcząt fabrycznych. Cóż, wiedział zbyt dobrze, czemu te ręce były twarde! Jej zaś dłonie miękkie były, gdyż nigdy nie używała ich do pracy. Otchłań dzieląca go od Ruth pogłębiła się odrazu, na samą myśl, że ta kobieta jeszcze nigdy w życiu nie zaznała pracy rąk. Nagle, uprzywilejowana warstwa społeczeństwa, ta, co nie skosztowała pracy mięśni, wyrosła przed nim na tle ściany, niby potężna statua z bronzu, dumna, wyzywająca, wspaniała. On, Martin, pracował całe życie. Jak daleko sięgnąć zdołał pamięcią w kraj dzieciństwa — pracował zawsze. Pracowała cała jego rodzina. Ot, choćby Gertruda! Kiedy ręce jej nie były brudne i zgrubiałe od nieskończonej roboty gospodarskiej — stawały się napuchnięte i czerwone, jak świeże mięso, od mozolnego prania. Albo druga siostra Marian! Zeszłego lata pracowała w fabryce konserw i jej młode, ładne dłonie, pokryły się całe cięciami noży do krajania pomidorów. Wreszcie, tej zimy, końce dwóch palcy pozostały pod ostrzem maszyny w fabryce pudełek tekturowych. Przypomniał sobie twarde, spracowane ręce matki, leżącej w trumnie. Ojciec również pracował do ostatniego oddechu. Pod koniec życia zrogowaciała skóra jego dłoni musiała mieć chyba dobry centymetr grubości. Lecz ręce Ruth miękkie były, jak kwiaty. Podobnie ręce jej matki i braci. Zdziwiło to i zaskoczyło Martina. Oto dowód niezbity wyższości Jej sfery i ogromu dzielącej ich przepaści.
Z gorzkim uśmiechem usiadł na łóżku i kończył zdejmować buty. Był szalony! Upił się do obłędu widokiem kobiecej twarzy i paru białych rąk kobiecych. Nagle przed oczyma, na szarej płaszczyźnie ściany, wyrosła wizja: stoi przed wielką koszarową kamienicą. Noc. East End w Londynie. Przed nim Margey, piętnastoletnia dziewczynka z fabryki. Odprowadził ją właśnie z jakiegoś pikniku. Mieszka w tym oto wstrętnym domu, gorszym niż chlew. Ręka jego wyciąga się ku jej dłoni na pożegnanie. Mała podaje usta do pocałunku, on jednak pocałunku tego nie pragnie; coś niezrozumiałego przeraża go w tej dziewczynie. Palce jej ściskają mu rękę gorączkowo. Czuje szorstkie, chropawe dotknięcie i fala litości zalewa mu serce. Widzi jej stęsknione, nieomal głodne oczy i wątłą postać samiczki, zaledwie rozwijającą się z mizernego dzieciństwa ku zwiędłej i nieponętnej dojrzałości. Otacza ją mocnem, współczującem ramieniem, pochyla się i dotyka ustami małych, drżących warg. Słychać stłumione, szczęśliwe łkanie. Dziewczynka lgnie ku niemu jak kotka. Małe, zamorzone biedactwo! Martin długo przyglądał się wizji i wspominał to, co dawno minęło. Całem ciałem — jak niegdyś — wstrząsnęła odraza; serce — jak wtedy — zalała litość. Wspomnienie było szare i wieczór brudnoszary, zapłakany, deszczowy. Nagle promienna zorza rozbłysła w izdebce, a zpośród jutrzenki wynurzyła się twarz jaśniejąca, owiana obłokiem włosów z bladego złota, daleka i niedosiężona jak gwiazda.
Wziął do ręki tomiki Browninga i Swinburna, i nabożnie przycisnął do nich wargi. — Pozwoliła mi przyjść jeszcze — pomyślał. Znowu spojrzał w lustro i wyrzekł głośno i uroczyście:
— Martin Eden, bratku, jutro rano pójdziesz do czytelni i poczytasz sobie o dobrych obyczajach.
Zgasił gaz, sprężany łóżka jęknęły pod ciężarem ciała.
— I nie trza już więcej kląć, Martin, mój stary, doprawdy nie trza kląć — powiedział głośno.
Potem zasnął głęboko, a sny jego walczyć mogły o lepsze ze snami palaczy opjum.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.