Margrabina Castella/Część trzecia/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Klejnot.

Po tych ostatnich słowach van de Credencé i Larifla, opuścili zakład Pawła Niqueta.
Hrabia powrócił do dzielnicy cywilizowanej, jego zaś kamrat, pokrzepiony dostatecznie ciepłem winem i filozoficznie już patrzący na ślady batów na twarzy, podążał lekkim krokiem do swojej zwykłej siedziby... przyśpiewując sobie jakąś zwrotkę popularną.
Pozostawmy go w spokoju, a zobaczmy co się stało z Raymondem, gdy pozostawił Larifla na bruku.
Dziwna osobistsść, którą pan de Credencé nazywał Proteuszem paryzkim, wsiadła naturalnie napowrót do swojego powoziku.
Stangret pochylił się z kozła i zapytał:
— No co kumie, skończyliście z dryblasem?
— Uraczyłem go tak... — odpowiedział zapytany — że wątpię czy się podniesie, a napewno wiem, że nie przyjdzie mu już ochota, aby mnie szpiegować...
— Poznałeś go?...
— Doskonale...
— Któż to taki?...
— Ten sam głupiec Larifla, który już raz oberwał odemnie porządnie, za to, że się wtrącał do moich interesów...
— Widocznie pierwsza lekcya nie wiele poskutkowała...
— Ta druga z pewnością jednak poskutkuje...
Ruszyli dalej i nie zatrzymali się już, aż przed drzwiami umieszczonemi w murowanym parkanie przy ulicy Amandiers-Papincourt.
Raymond wysiadł, powóz zaś zawrócił szybko i odjechał.
Grubas wyjął z kieszeni klucz, otworzył furtkę i wszedł do dużego ogrodu w aleję z drzew tak gęstą, iż zupełnie ciemno w niej było.
Przy końcu tej alei, długiej mniej więcej na sto pięćdziesiąt kroków, znajdował się nizki mały domek.
Domek ten znają juź czytelnicy nasi.
Byliśmy w nim w towarzystwie pana Andrea Bontems i Maksyma, owego tajemniczego młodego człowieka z ulicy du Rocher i z lasku Bulońskiego.
Raymond zakręcił kluczem i nacisnął sprężynę, która otworzyła bardzo silne i skomplikowane zamki.
Skoro się drzwi otworzyły, wszedł do przedpokoju, zapalił ślepą latarkę stojącą na stołku obok paczki zapałek — wziął tę latarkę i wyszedł znowu do ogrodu, zamiast jednak pójść w cienistą aleję, szedł tuż pod murem, aż do wejścia do jednej z grot kamiennych, tak modnych przy końcu ośmnastego i na początku dziewiętnastego stulecia.
W głębi tej groty pod szeroką prostą ławką drewnianą, znajdowała się zupełnie ukryta, duża płyta kamienna z kółkiem po środku żelaznem.
Raymond odsunął ławkę, chwycił za kółko, uniósł z łatwością płytę i ukazały się schody z kamieni zupełnie dobrze utrzymane.
Ośm tych schodów prowadziło do korytarza sklepionego, dosyć szerokiego, długiego na stóp dwanaście i zakończonego mocnemi jak więziennemi drzwiami drewnianemi.
W poprzek tych drzwi znajdowało się łóżko żelazne, na którem spał wysoki i barczysty mężczyzna, mający dwa rewolwery obok siebie.
Mężczyzna ów sen miał tak lekki, że przelatująca mucha zrywała go na równe nogi.
Na szmer, jaki sprawiał Raymond odsuwając kamień, obudził się, usiadł na łóżku i chwyciwszy rewolwery zawołał:
— Kto tam? odpowiadaj, bo strzelę!...
— To ja Klejnocie — odparł żywo Raymond, świecąc latarką.
— A! to pan... — czyż to już dzień?...
— Nie jeszcze — jest najwyżej trzecia godzina rano, muszę jednak jeszcze tej nocy pomówić z młodymi ludźmi...
Klejnot podniósł się i odsunął łóżko, ażeby zrobić przejście grubemu.
Tymczasem Raymond pytał:
— Jakże się mają młodzieńcy?...
— Ni tak ni owak... — odpowiedział zapytany. — Nie jestem co prawda doktorem, wątpię jednak ażeby pociągnęli długo...
— Tak ci się zdaje?
— Tak panie...
— Z czego to wnosisz?...
— Z tego co widzę.. — Chłopaki w oczach się jak to mówią zmieniają — wyschli jak śledzie, apetytu wcale nie mają, a trawi ich gorączka okrutna. Litość doprawdy bierze patrzeć się na nich!
— Skarżą się?...
— O! wcale sobie tego nie żałują...
— Cóż mówią?...
— Utrzymują, że zginą, jeżeli będziesz pan wymagał od nich ścisłego spełnienia warunków... Mówią, że skoro się z panem godzili, nie wiedzieli do czego się zobowiązują, mówią, że umrą z pewnością i zgniją wpierw mim się doczekają majątku na jaki skusić się dali...
— Trzeba się im było pierw namyśleć — nie ciągnąłem ich przecie gwałtem... — nigdy nikogo nie zmuszam...
— To rzecz pewna i dowiedziona.,.
— O cóż im głównie chodzi?...
— Chcieli by wyjść... bo powtarzają nieustannie, że jeżeli zgodzi się pan aby choć przez godzinę odetchnęli świeżem powietrzem, to by się czuli jak zmartwychwstali i pracowali gorliwiej.
— A ty ich słuchasz?...
— Naturalnie, bo nie jestem przecie głuchy...
— I myślisz zapewne, że mają zupełną racyę?...
— Ani myślę, ani nie myślę, pozwalam im mówić co im się podoba, nie przeczę, bo nie chcę przyprowadzać ich do wściekłości... Czy nie mam racyi?...
— Masz... masz... ale pamiętaj, że położyłem w tobie najzupełniejsze zaufanie i że nie przebaczyłbym ci najmniejszego nieposłuszeństwa, najmniejszej nieroztropności...
— Ależ nie ma oto obawy przecie!...
— Pamiętaj żeś mi winien życie... że głowa twoja byłaby bezecnie spadła na szafocie przed trzema laty...
Ponura twarz „Klejnota” pobladła pod gęstym zaniedbanym zarostem.
— Do wszystkich dyabłów — zawołał — nie przypominaj mi pan o tem...
— Przeciwnie, będę ci to przypomniał — odpowiedział Raymond — ażebyś rozumiał dobrze jakiego posłuszeństwa bez granic żądam od ciebie...
— Ależ rozumiem! przysięgam, że rozumiem to doskonale...
— Zgubiłbyś się bez ratunku, — ciągnął Raymond, — zgubiłbyś się nieodwołalnie, jeżelibyś zaniedbał się w dozorowaniu młodych ludzi, których ci powierzyłem... Mam zapieczętowane w kopercie wszystkie dokumenty dowodzące, żeś jest mordercą zegarmistrza z Courbevoi. Koperta zaadresowaną jest do prokuratora cesarskiego...
Klejnot drżał jak w febrze, zęby mu dzwoniły, wargi zsiniały.
Raymond zaledwie powstrzymywał się od śmiechu.
— Wyobraź sobie radość pana prokuratora, gdyby naraz ujrzał się w posiadaniu ptaszka, który dotąd wymykał się tak zręcznie przed poszukiwaniami policyi!... Otóż jeżeliby młodzieńcy, któremi zanadto się interesujesz, potrafili się ztąd wydobyć, w dwie godziny potem koperta byłaby w ręku prokuratora...
Po chwilowym przestanku Raymond mówił znowu:
— No odpowiedzże mi teraz, czy ci wypada zezwolić na przechadzkę pansyonarzom, ażeby stan ich zdrowia polepszyć?
— Wolałbym im we łby wypalić od razu!... — wykrzyknął Klejnot zgnębiony.
— I to trzebaby zrobić koniecznie, gdyby ci się wymknąć chcieli.
— O! tego nie obawiam się wcale, Biedne chłopaki wcale nie myślą o tem, bo wiedzą dobrze, że sześciu takich zgniótłbym w jednej swojej łapie...
— Doskonale! — odparł Raymond, nie potrzebuję więc obawiać się niczego?
— Niczego zgoła!... Możesz pan spać spokojnie!... ja nie zapomnę tego coś mi pan mówił... Chcesz pan wejść do nich nieprawdaż?...
— Potrzebuję koniecznie...
— W tej chwili panu otworzę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.