Margrabina Castella/Część pierwsza/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
Burza na morzu.

Powiedzieliśmy w poprzednim rozdziale, że młody margrabia nie miał czasu udzielić odpowiedzi na naiwne zapytanie Josona.
Ów szczególny tumult, ów ryk straszny, ów ryk, jaki nie ma podobnego sobie na świecie, a jaki wydają na pełnem morzu, pieniące się i rozbijające się o siebie bałwany, rozległ się po za szalupą i wzmagał się i miotał najfatalniejszemi groźbami. Jeden taki bałwan istna góra kipiąca nadbiegała od środka z piorunującą szybkością.
Zdawało się, że słaba szalupa przepadnie lada sekunda.
Trąba to morska szalała. Katastrofa zdawała się nieuniknioną.
Gaston poczuł dreszcze nerwowe i włosy dębem mu stanęły na głowie.
Joson z bladego stał się zielonym, wypuścił bezwiednie wiosła, zaczął się żegnać i duszę polecać Boga.
Niebezpieczeństwo — musimy to oświadczyć, nie było tak groźnem, jak się wydawało, kilka minut czasu starczyło aby uspokoić chwilowo, tak wytrawnego jak Gaston marynarza.
Rzeczywiście olbrzymi ów bałwan, zbliżający się z taką szybkością podniósł szalupę — zamiast ją jednak pochłonąć, porwał jak słomkę, wzbił do fantastycznej wysokości, potem spuścił w przepaść bezdenną i znowu cisnął pod niebiosa.
Wszystko to trwało daleko krócej, aniżeli nasze opowiadanie.
Po kwadransie szalupa znalazła się na morzu stosunkowo spokojnem i bez kropli wody w wewnątrz.
Joson, nie chciał uwierzyć, że jeszcze żyje, drżał całem ciałem, — wybladłe usta szeptały zaczęty pacierz.
Wtedy dopiero Gaston spostrzegł, że szalupa nie dała się kierować dla tej prostej przyczyny, że Joson nie trzymał wioseł.
— A niechaj cię dyabli porwą — krzyknął na marynarza, którego nigdy w podobny sposób nie traktował, co ty tam wysiadujesz jak drewniana lala, przydatna tylko na to, aby ją wrzucić na ogień. — Czy chcesz abyśmy poszli. na dno? Bierz wiosła, jeżeli ci idzie o życie i wiosłuj za czterech!...
Joson nie dał sobie. dwa razy powtórzyć rozkazu.
Rzucił się do wioseł, które prawdziwym cudem Opatrzności ocalały i zaczął pracować z energią i siłą nadzwyczajną.
Złość Gastona minęła natychmiast, uśmiechał się nawet.
— O! tak to aż miło! — przemówił.
łagodniej — widzę chłopcze, że ci bardzo chodzi o życie!
— Z pewnością że tak... — odpowiedział Joson — pragnę jak najdłużej służyć panu za majtka, ale wcale nie pragnę pożartym być przez morskie potwory... — Ma pan nadzieję, że się ocalimy panie Gastonie?
— Może się ocalimy, może nie... ale nic nam nie przeszkadza mieć nadzieję... Wiosłuj ciągle mój drogi... wiosłuj z całej siły, a kiedy się poczujesz zmęczonym, powiedz a ja cię zastąpię....
— Aj!... — szepnął Joson półgłosem, — żebyśmy tylko wiatr mieli!...
— Właśnie się zrywa! — odpowiedział Gaston.
W chwili gdy zamieniali te kilka słów ze sobą, niebo zmieniło wygląd zupełnie.
Przed chwilą słońce świeciło jasno i zaledwie gdzieś tam w stronie Afryki, można było dostrzedz ciemny pasek po za spienionemi bałwanami, teraz pasek ów zaczął się rozszerzać, ciemnieć i zalewać całą przestrzeń w sposób zdumiewający prawie.
Bałwany w ciemnościach wyglądały jak w ogniu.
Szalupa zdawała się płynąć po lawie wulkanu.
W tej to właśnie chwili Joson szeptał:
— O gdybyśmy tylko wiatr mieli! — a Gaston mu odpowiedział: — Otóż nadciąga!...
Naraz świst, który możnaby porównać do świstu wychodzącego z kominów stu przynajmniej lokomotyw, rozległ się w powietrzu, ogłuszył przestrzeń i o śmiertelną bladość przyprawił tych wszystkich, co go posłyszeli na morzu lub lądzie.
Jednocześnie Gaston i Joson zmuszeni byli pochylić głowy pod naciskiem pierwszego podmuchu burzy, jednocześnie też deszcz albo raczej nawałnica piany zalała szalupę i obu będących w niej młodzieńców. Aby nie być porwanymi jak suche liście, zmuszeni byli uchwycić się silnie za ławki na których siedzieli.
Wątły statek zatrzeszczał a silny prąd wody uderzający o jedno z wioseł, roztrzaskał je niby szkła kawałek, o dwa cale zaledwie od brzegu.
Joson jęknął głucho i zawołał:
— Matko Bozka cudowna! przyjmij nas w opiekę swoję i obronę.
Teraz niebezpieczeństwo stało się istotnie strasznem!...
Statek podczas burzy i bez steru i bez wiosła, toć to statek stracony zupełnie.
Gaston rozumiał to naturalnie.
Zebrał całą przytomność umysłu i wszystką krew zimną i głosem silnym ażeby zapanować ponad wrzawą na morzu i niebie, zawołał:
— Do żagla chłopcze!... rozepnij go co żywo!...
Podnosząc się dla spełnienia rozkazu, młody prowansalczyk mruknął:
— Pójdziemy na pewno na dno!... żeby nam chociaż starczyło czasu na odwówienie pacierza.
— To bardzo prawdopodobne mój bracie — odpowiedział Gaston — wiem o tem, ale nie można nie sprobować ostatniego sposobu ocalenia jaki nam pozostaje...
Wzruszenie ramion Josona dowodziło jasno, że nie wierzy w to ocalenie, wypełnił jednak rozkaz jak tylko mógł najprędzej.
Zaledwie żagiel został rozwinięty, wiatr wydął go tak, iż zdawało się pęknie lada chwila, a maszt zgiął się jak trzcina.
Szalupa płynęła z szybkością strzały i przedzierała się poprzez bałwany w kierunku białego domku.
Jakim cudem niepojętym, mały statek gnany wiatrem z siłą pociągu kolejowego idącego w pełnym biegu, nie stracił równowagi i utrzymał się na wodzie, tego nie podejmujemy się objaśnić czytelnikom naszym.
Powiemy tylko, że wbrew wszystkim przypuszczeniom, pędził ciągle jak kula po bałwanach, które powinny go były pochłonąć, że zbliżał się do brzegu z taką szybkością, iż można było przewidzieć chwilę jak wpadnie na nadbrzeżny piasek.
Ogłuszeni i osłupiali zarówno szybkością niesłychaną, jak i niebezpieczeństwem śmiertelnem, które lubo zmniejszyło się trochę, ale zawsze istniało jeszcze, Joson przyczepiony silnie do boku szalupy, nic nie mówił a z pewnością nic nie myślał także.
Gaston trzymał prawą ręką ster i kierował statkiem z umiejętnością starego wilka morskiego.
Nie stracił on do ostatka nadziei.
Teraz był już nawet pewniejszym siebie trochę.
Z kierunku, jaki wzięła szalupa, ocalenie stawało się nie tylko możebnem ale bodaj pewnem nawet.
Trzeba było podwoić jednakże uwagę i ostrożność, w miarę bowiem jak się zmniejszała odległość od lądu i jak naturalnie woda stawała się coraz płytszą, bałwany napotykając brzegi coraz wyższe i z coraz większą gwałtownością uderzając o takowe, tworzyły dla szalupy odmęty i katarakty tak złowrogie, jak trąba dla statków najsilniejszych.
Huragan wzmagał się ciągle!...
Nieustanne błyskawice przerzynały chmury; — grzmoty rozlegały się bez ustanku, a deszcz ulewny jaki się opuścił, powiększył znacznie ciemność.
Po przez tę ciemność prawie nocną, po przez tę mgłę morską, i ruchomą zasłonę z deszczu, Gaston spostrzegł niewyraźnie punkt do którego zmierzał.
Kierował się na biały domek, widniejący jak jasna plamka w pośród otaczającej go zieleni.
Na prost białego domku, wybrzeże było gładkie i równe, żadna skała nie sterczała na piasku.
Wylądowanie tutaj byłoby łatwiejszem i mniej niebezpiecznem jak gdziekolwiek indziej.
Statek ciągle płynął, albo raczej frunął po powierzchni przewalających się bałwanów.
Teraz już była wszelka pewność, że za jakie dziesięć minut dotrze do lądu...
Joson, zaczynał już odmawiać modlitwy dziękczynne do Matki Bozkiej wybawicielki.
Nagle Gaston zadrżał cały.
Zdawało mu się, że pośród wycia burzy, jakiś krzyk rozpaczliwy, krzyk wzywający ratunku dolatuje jego ucha.
Ej — zapewne przywidziało mu się.
Krzyk mewy, unoszącej się nad morzem, można wziąść często za krzyk tonącego.
— Czy nic nie słyszałeś? — zapytał Josona.
— Nic a nic panie — odpowiedział młody chłopak.
— Zatem zdawało mi się tylko — pomyślał Gaston.
W tej samej chwili rozległ się drugi krzyk tak teraz wyraźny i tak pełen rozpaczy, że wszelka wątpliwość znikła...
Jakaś istota ludzka widocznie nieopodal od nich, znajdowała się w niebezpieczeństwie i błagała ratunku od Boga i ludzi...
— Opuść żagiel! — zakomenderował Gaston.
Joson wytrzeszczył oczy, ale nie ruszył się z miejsca.
— Nie rozumiesz? — zawołał groźnie margrabia.
— Owszem rozumiem panie.
— No więc na co czekasz?
— Nie mamy wioseł, gdy więc opuścimy żagiel, narazimy się na śmierć niechybną!
— Mniejsza o to!... Spiesz się, albo ja sam zrobię co trzeba.
I podniósł się z siedzenia.
Joson wyprzedził swego pana, ale z widoczną niechęcią wypełnił rozkaz.
Ściągnięty żagiel upadł na pokład.
Zaraz też szalupa zwolniła biegu a słaby statek rzucony na pastwę wiatru zakręcił się jak bąk i zaczął skakać jak dzika koza po grzbietach przepaści, w którą lada chwila miał się pogrążyć.
Gaston nie uważając na to nowe niebezpieczeństwo, na które sam dobrowolnie się narażał, stanął przy maszcie, oparł się silnie ażeby nie wpaść i zaczął się rozglądać do okoła.
W pierwszej chwili deszcz i piana pędzone wiatrem zalały mu twarz i oczy, tak że nie mógł nic zgoła widzieć.
Ale wkrótce spostrzegł tuż prawie małe czółno, na którem znajdowały się dwie osoby, narażone na śmierć prawie pewną, bo marna łupina jeszcze mniej niż szalupa Gastona mogła się oprzeć wzburzonemu żywiołowi.
— Nie wiesz kto są ci nieszczęśliwi? — zapytał Josona...
Chłopak przyłożył ręce do oczu a przyjrzawszy się dokładnie powiedział:
— Tak, tak, to oni.
— Co za oni? rybacy?...
— O! nie, wcale nie rybacy — rybacy lepiej by sobie radzili. Czółno zielone z białem... to czółno z Białego domku a na nim stary pan i panienka... Wpadli nieszczęśni w pułapkę, z której i nie wykręcą się z pewnością. Biedna panienka! to doprawdy wielka szkoda, ginąć tak marnie takiej młodej i ładnej jak ona.
— Nie bój się, nie zginie! — zawołał Gaston.
— Chyba że umie pływać jak ryba, bo innego dla niej ratunku nie widzę...
Gaston przerwał marynarzowi.
— Nie, my ją ocalimy!
— A to jakim znowu sposobem wielki Boże? — zapytał Joson ździwiony.
— Zaraz to zobaczysz chłopczyku.
— Czółno tonące znajduje się poza nami... wiatr i wzburzone morze oddalają nas od niego. Nigdy, nigdy nie potrafimy tam na czas dopłynąć... jeżeli w dodatku sami pierwsi nie utoniemy.
— Rozepnij żagiel! — zawołał margrabia, poczem usiadł zaraz na ławeczce i ster w ręce pochwycił.
Joson zrobił co mu rozkazano.
W tej chwili silny prąd uderzył w rozpięte na nowo płótno z taką siłą, że zatrzeszczało a statek przechylił się tak, iż przez parę sekund zdawało się że zniknie pod wodą zupełnie.
Uniósł się jednakże, dzięki swojej doskonałej konstrukcyi i zaczął znowu płynąć w kierunku lądu.
Joson pomyślał, że pan odstąpił bodaj od swojego niedorzecznego zamiaru i odzyskał nadzieję.
Zawiodła go jednak prędko.
Gaston dopłynął do brzegu śmiało i szczęśliwie, pomimo strasznych bałwanów, które co sekunda groziły pochłonięciem szalupy i zaczął płynąć przy tymże brzegu ażeby dotrzeć do tonących.
Przestrzeń najwyżej stu metrów oddzielała go od zielonego czółenka, morze jednak było tak rozszalałe, wiatr taki wściekły, że potrzebował jeszcze przynajmniej pół godziny płynąć.
I mógł dopłynąć cudem tylko, z narażeniem tysiące razy życia własnego, ale nie dbał o to i płynął z niesłychanie zimną krwią.
Nakoniec osiągnął cel zamierzony, to jest znalazł się w pozycyi pozwalającej mu płynąć z wiatrem.
Teraz mógł już doskonale rozróżnić dwie osoby siedzące w czółnie i wystawione na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Byli to jak już wiemy starzec i młoda dziewczyna — nowi goście z Białego domku.
Starzec mógł mieć lat około sześdziesięciu, pomimo jednak włosów jak śnieg białych, wyglądał czerstwo i prawie młodo.
Z całą energią, lubo bez żadnego skutku, pracował nieszczęsny przy wiosłach.
Popychana, unoszona każdem poruszeniem morza, łupina, kołysała się straszliwie, ale nie poruszała z miejsca pomimo nadludzkich wysiłków starego.
Siedząca w tyle i silnie oburącz trzymająca się brzegów łódki młoda osoba cała w bieli, piękna jak anioł a jak śmierć wybladła, wznosiła oczęta ku niebu, i drżącemi usty powtarzała słowa modlitwy.
Długie jej błąd włosy rozwiane wiatrem, spadały od czasu do czasu zmoczone na ramiona, i okrywały je niby długim płaszczem złotym.
Gaston skierował się teraz w stronę czółna.
Dosięgnął go po paru minutach, bo wiatr dął wściekie i popychał szalupę jak błyskawicę.
— Odwagi!.. — krzyknął głosem, który ginął w pośród rozszalałego żywiołu — odwagi! odwagi!...
Można by sądzić wtedy, że zazdrosny ów żywioł nie chciał popuścić ofiar z objęć swoich, że przeznaczył na zagładę i odważnego wybawcę i tych których on chciał wyratować.
Bo burza wzmagała się gwałtownie, bo morze jak okiem sięgnąć, było białą pokryte pianą.
Rozległ się jakiś trzask suchy, trzask podobny do uderzenia pioruna i szalupa takiego doznała wstrząśnienia, że Gaston porwany z siedzenia do stóp masztu rzucony został.
Żagiel rozdarł się na trzy części, a szczątki jego nieużyteczne już zupełnie, fruwały w powietrzu.
Szalupa leciała jednak ciągle, lubo już tylko siłą rozpędu.
Skoro siłę tę utraci, stanie się bez wioseł igraszką strasznego żywiołu, a na dzieło zniszczenia nie będzie trzeba czekać zbyt długo.
Gaston ani pomyślał nawet o tych następstwach fatalnych.
Jedyna rzecz, która pochłaniała całą teraz jego uwagę, to coraz mniejszy dystans oddzielający go od czółna.
Wkrótce dystans ten zmniejszył się tak, że można było z ratowanemi rozmawiać
— Bóg mnie wysłuchał ojcze... — szeptała młoda dziewczyną, drżącym od wzruszenia głosem — bo oto pomoc nam przybywa...
— Blanko, dziecię ukochana moje — odpowiedział starzec — wiedziałem dobrze, że ty zginąć nie możesz, wiedziałem dobrze, że miłosierny Stwórca uczyni litość nad tak pięknem i dobrem stworzeniem!
Niestety!... zaledwie starzec wymówił te słowa pełne miłości, ufności i nadziei, ogromny bałwan nadbiegł tak blizko łódki, że biała piana zasłoniła wszystko, a po chwili ukazało się czółno dnem do góry.
Dwa rozpaczliwe okrzyki rozległy się w chwili katastrofy w powietrzu.
Gaston blady z przerażenia wydał taki sam okrzyk.
Joson padł na kolana i ręce skrzyżował na piersi.
— O! Matko Boża — zawołał — zlituj się, zlituj, nad nami... Biedny stary pan i śliczna panienka... zginęli już, a my zginiemy, za chwilę!... Boże przyjmij nasze dusze... Amen!
I Joson bił się w piersi, żałował za grzechy i żegnał nieustający.
Gaston stał na brzegu szalupy, trzymając się jedną tylko ręką masztu i patrzył uparcie w morze, jakby chciał przejrzeć jego głębie.
Nagle zawołał:
— Joson!
— Co panie?
— Patrzaj.
— Gdzie?
— Tam na lewo... w miejsce gdzie zniknęło czółno.
— Patrzę... panie Gastonie.. patrzę.
— I nie widzisz nic?
— Nic.
— A co w tej otchłani?... czy to nie biała suknia pokazuje się chwilowo?...
— Nie panie... to tylko... szmat piany się porusza...
— Patrz no jeszcze!
— Patrzę panie.
W pośrodku piany, zatonięte czółno, ukazało się znowu na wierzchu.
Jednocześnie postać ludzka zarysowała się pod wodą... najpierw ukazała się głowa a następnie ręce.
Był to starzec.
Chwycił się jedną ręką za czółno — usiłował wydobyć na wierzch, ale woda zalewała mu oczy; — krzyknął dwa razy przeraźliwie:
— Dziecko moje! córko moja, gdzie jesteś?
I znowu zniknął, ale tą razą umyślnie.
Dał nurka na chybił trafił, dla odszukania córki, która już może nie żyła.
— Nieszczęśliwy ojcze! — pomyślał Gaston. Bóg mi świadkiem, że pragnąłbym cię ocalić, gdybym nie miał do ocalenia córki.
Naraz Joson się odezwał.
— Panie!... panie!...
— Co takiego? mów prędzej!
— Oto jest!... oto jest... na prawo... tam... to ta biedna panienka... jestem zupełnie tego pewny!... Boże... tak niedaleko od nas.
— O gdybyśmy mieli drąg z hakiem.
Zaledwie Joson wypowiedział powyższe słowa, Gaston zwrócił oczy w miejsce wskazana i zobaczył pod wodą ubranie kobiece i długie bląd włosy.
Była to rzeczywiście młoda panienka z Białego domku.
Nie tracąc ani sekundy czasu, bo w takich razach sekunda znaczy godzinę, zrzucił przemokłe płócienne okrycie żeby mu nie tamowało ruchów i skoczył w przepaść.
Joson probował krzyczeć, ale głos zamarł mu w gardle, pozostał więc milczący i nieruchomy, podobniejszy do statuy raczej, aniżeli do żywego stworzenia.
Gaston z razu pokryty ogromną falą, wydobył się jednak zaraz i płynął z nadzwyczajną siłą do miejsca, gdzie przed chwilą ukazało się ciało dziewczęcia.
Kiedy dopłynął, widzenie już znikło niestety!
Gaston dał nurka wtedy.
Zostawał blizko pół minuty pod wodą.
Trzy razy wypłynął na powierzchnię dla zaczerpnięcia powietrza i trzy razy ręce miał próżne...
Po trzy razy zanurzał się bez skutku.
Czwarty raz był nareszcie szczęśliwszy..
Ukazał się jak młody tryton, wynoszący z głębi wody oceanidę zemdloną.
Lewą ręką otoczył wątłą kibić dziecka, które wyrwał bałwanom.
Czy tylko prześliczna istota nie była już aby trupem?
Gaston szukał oczami szalupy.
Wzmagający się wiatr, popchnął ją w stronę ziemi.
Była już dosyć daleko.
Próbować jej dosięgnąć byłoby prawdziwem szaleństwem.
Gaston to zrozumiał i skierował się do wywróconego czółna, przy którym znalazłby punkt oparcia, tak mu bardzo potrzebny dla odzyskania sił wyczerpanych...
Dopłynął do niego z trudnością, bo ciężar jaki dźwigał, paraliżował każde poruszenie, a ocalenie podczas takiej burzy, było przedsięwzięciem nadludzkiem.
Młody człowiek wiemy o tem, słynął za najlepszego pływaka, a potrzeba jednak było nadzwyczajnej zręczności aby nie utonął.
Dopłynął nakoniec do czółna, i w chwili gdy chwytał ręką za jeden z jego boków, głos jakiś głuchy, jakby wychodzący z głębi otchłani, odezwał się tuż po za nim w te słowa:
— Córko droga, jedyna moja... Blanko moja ukochana... zaczekaj na mnie dziecino... ja idę połączyć się z tobą... ja cię przeżyć nie chcę i nie mogę... idę, idę do ciebie... poczekaj chwilkę.
Gaston odwrócił się żywo i spostrzegł po przez obłok ze mgły, straszną głowę osłabionego starca.
Z wielkim wysiłkiem trzymał się on jeszcze na wodzie, ale już, już miał utonąć.
Oślepiony miotającemi się do okoła bałwanami, nieszczęśliwy ojciec nie spostrzegł wcale Gastona.
Sekunda jeszcze, a wszystko będzie dlań skończone.
— Odwagi panie!... — krzyknął margrabia — zrób pan jedno jeszcze wysilenie... dopłyń do czółna... nie rozpaczaj... — córka twoja ocalona!...
— Ocalona?... — zawołał starzec głosem nieopisanym... ocalona, powtórzył raz jeszcze.
— Tak ocalona... przysięgam.
— Czyjże to głos? — kto to przemawia do mnie? — Czy to sam Bóg? czy anioł z nieba przezeń zesłany?
Pomimo grozy położenia, Gaston nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
— Dobry panie, odpowiedział — nie jestem wcale aniołem, jestem najzwyczajniejszym człowiekiem, sąsiadem Białego domku...
Znajdowałem się także na morzu i przed chwilą pospieszyłem na ratunek córce pańskiej, którą podtrzymuję jak mogę najlepiej przy przewróconym zielonym czółnie. Pospieszaj pan do nas jak możesz najprędzej.
Słowa te przywróciły starcowi siły.
— Jeżeli moja córka żyje — zawołał płynąc ciągle, to dla czego się do mnie nie odezwie? — Blanko, błagam cię, przemów słówko jedno — tylko słówko! — potrzebuję usłyszeć twój głos ukochany!... Blanko odezwij się koniecznie...
— Panie, — odrzekł Gaston, — córka pańska nie jest w stanie odpowiedzieć panu w tej chwili.
— Więc nie żyje?... nie żyje?...
— Owszem żyje... zemdlona tylko...
Margrabia Castella nie był pewnym czy wydobyta z morskich otchłani dziewica była jeszcze przy życiu, ale kłamstwo niewinne miało przecie dodać starcowi trochę odwagi.
Dosięgnął on nareszcie czółna i tak jak Gaston uchwycił się go silnie rękami, a ucałowawszy zimne czoło córki, odezwał się do jej wybawiciela.
— Dla ocalenia jej ryzykowałeś własne swoje życie!... Czy żyć będzie, czy umrze, błogosławię ci z głębi duszy i gorąco błagać będę Boga, ażeby błogosławieństwo starca dało ci szczęście wśród życia.


∗             ∗

Upłynęło pół godziny.
Burza uspakajała się stopniowo.
Chmury zaczęły się rozchodzić, a gdzieniegdzie ukazywać się zaczynały niebieskawe obłoczki, nieomylne zwiastuny pogody.
Stan morza nie przestawał być groźnym, wiadomą bowiem jest rzeczą, że raz rozhukane, długo nie może się uspokoić i szaleje wtedy jeszcze, gdy na niebie zupełna już panuje pogoda.
Położenie trojga rozbitków naszych było przerażające, nie mieli żadnej nadziei ocalenia.
Gaston Castella i starzec z Białego domku, przyczepieni jeden obok drugiego do słabego czółna, podtrzymywali po nad wodą głowę młodego dziewczęcia, nie dającego żadnych znaków życia.
Prawie mila odległości oddzielała ich od brzegu.
Nie mogli myśleć o przepłynięciu tej przestrzeni z tym drogim ciężarem, bo upadali ze znużenia, bo skostniałe ich członki zaledwie się poruszały.
Nie mogli wątpić że czeka ich śmierć niechybna, skoro puszczą się łódki, do której się przyczepili.
Szalupa popychana wiatrem zniknęła już zupełnie z oczu.
Zapewne już utonęła, zapewne otchłań morska zawarła się już dawno nad ciałem nieszczęśliwego marynarza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.