Margrabina Castella/Część pierwsza/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Krzesła w orkiestrze.

Podczas gdy Andrzej Bontems i Maksym przyglądają się domkowi na ulicy Amandier-Popincourt, postaramy się zapoznać czytelnika z nowemi osobistościami, które odgrywać będą niezmiernie ważne role, w tem najzupełniej prawdziwem opowiadaniu.
Przeniesiemy się do teatru Variét’e.
Była blizko dziewiąta wieczorem.
Dawano wodewil i połowa teatru była pusta.
Kilkunastu mężczyzn w pierwszych rzędach, zwróconych do sceny plecami, rozglądało się po lożach i po galeryi, śledząc ładne buziaki, których, jak zwykle, było bardzo niewiele.
Zwrócimy uwagę czytelnika na jednego z lustratorów, człowieka lat trzydziestu, wystrojonego według ostatniej mody, szczupłego bruneta o pańskiej powierzchowności, regularnych rysach twarzy i z wstążeczką orderową w dziurce guzika.
Kobietom musiał bardzo się pan ten podobać, dla mężczyzn był jednak obojętnym, jeżeli nie wstrętnym nawet.
Żeby to zrozumieć, potrzeba tylko przypatrzeć się dobrze w wyraz jego twarzy: twarz to rozumna ale charakter nieszczery; w uśmiechu coś chytrego, ironicznego; czarne duże oczy nigdy nie patrzą prosto, kiedy ich właściciel z kimkolwiek rozmawia.
Jegomość o którym mowa, widocznie bardzo dużo trzyma o sobie, wodzi niedbale oczami uzbrojonemi w binokle po lożach i odwraca się coraz obojętniej, jakby chcąc przez to pokazać, iż żadna z kobiet nie zasługuje, na jego uwagę.
Tymczasem do krzeseł w orkiestrze podszedł inny młody człowiek, ubrany również elegancko, ale nie taki przystojny jak ów pierwszy.
Spojrzeli po sobie i kilku lekkiemi gestami porozumieli się ze sobą.
— Witaj, baronie, — odezwał się młody człowiek udekorowany, gdy przybyły zajął miejsce obok niego.
— Witaj, hrabio, — odpowiedział ten ostatni.
— Zkądże znalazłeś się pan tu dzisiaj?..
— Bywam tu prawie codziennie.
— Ho, ho, jest widać wabik jakiś?... jakaś sprawka sercowa, zakulisowa...
— A właśnie.
— Czy wolno wiedzieć szczegóły?
— Nie taję się nigdy z niczem!... Formoza, blondynka Formoza...
— Winszuję...
— Czy istotnie?...
— Ba, toć to stworzonko co się nazywa prześliczne.
— Tak... młoda, naiwna, wesoła i niezrównana przy kolacyi. Czy widziałeś już ją pan kiedy w sztuce w której dziś się ukaże?...
— Nie... przyznam się nawet iż nie wiem wcale co dziś grają.
— Jakto, hrabio?... Toż dzisiaj „Les Mirlitons diaboliques” w piętnastu obrazach; wszystkie kobiety występują, Formoza świetnie wygląda.
— Czy ma dobrą rolę?...
— Pyszną lubo bardzo małą; piętnaście wierszy wszystkiego.
— Po wierszu w każdym obrazie?...
— Tak, ale je potrzeba umieć wypowiedzieć, a ona właśnie spełnia to znakomicie.
— No, no!... Taka rola musi być bardzo trudna i bardzo męcząca!...
— Gdyby kostyumy nie były ładne, zapewne, ale są takie piękne, takie śliczne, takie ponętne, takie jedne od drugich bardziej wygorsowane, że to palce lizać powiadam!... Zresztą sam się przekonasz...
— Przypuszczam, że zobaczę wiele rozkosznych szczegółów.
— Ale to jeszcze nie wszystko.
— Więc cóż jeszcze?...
— Coś nadzwyczajnego, coś co podnosi rolę niezmiernie.
— Zdaje mi się, że piętnaście wierszy i piętnaście kostyumów, wystarczą w zupełności... Nakoniec o czem mowa?...
— O tańcu kochany hrabio?...
— O tańcu?...
— Tak o tańcu narodowym... — Une chaloupe orageuse abracadavrante.
— O do dyabła!...
— Formoza tańczy jak anioł...
— Anioł z Mabilu lub z Closerie?...
— Nie żartuj sobie!... to zachwycające!... — Rigilboche i inne balleriny wyprzedziła o jakie sto mil przynajmniej!... Robi piruety trzymając nogę w ręku przez piętnaście sekund podług zegarka!.. Sala mało się też nie zawali, a bukiety gradem się sypią na scenę.
— Szczęśliwy z ciebie człowiek baronie!...
— Nie mam powodu się żalić...
— Te cudowne pas z nóżką w ręku, czyś to także repetował baronie z Formozą.
— Naturalnie... pracowaliśmy nad tem oboje dobrze z piętnaście dni...
— Wzruszające poświęcenie!... no ale przynajmniej powodzenie trudy w zupełności nagrodziło!...
— Tak, kochany hrabio!... Jak zaczynają walić brawo, doznaję przyjemności ogromnej, — Zdaje mi się, że mnie tak uwielbiają.
— Rozumiem!...
— Sława jest zawsze tak słodką!... Jestem pewnym, że przodkowie twoi baronie, bardzo, by się, ucieszyli,.. gdyby widzieli pana Grodefroi de Montaigle tak co wieczór tryumfującego w osobie panny Formozy!...
— Inne dziś czasy, inne obyczaje mój drogi... Moi pradziadowie zabawiali się w wojnę, ja szukam przyjemności tam gdzie ją znajduję... Zresztą idę po części za ich przykładem.. Mój pradziad Gontran de Montaigle, wielki przyjaciel marszałka de Richelieu, wielce był czułym dla Guimard; ja ofiarowałem Formozie prześliczny powozik i dwa przepyszne konie stepowe. Ekwipaż robi wielkie wrażenie w alei Cesarzowej.
— A ile to cię kosztuje?...
— Czternaście tysięcy franków.
— Nieźle, nieźle baronie..
— Dziewczyna warta tego, a kiedy się co robi kochany hrabio, to albo dobrze, albo wcale.
Rozmowa, którąśmy powtórzyli z do-| kładnością stenografa, została przerwaną uderzeniem pałeczki dyrektora orkiestry, dającego znak do rozpoczęcia uwertury.
Sala napełniła się szybko.
Jedna tylko loża pozostała nie zajętą, była to loża parterowa, po prawej stronie sceny.
Hrabia i baron zasiedli obok siebie i przez czas uwertury nie odzywali się wcale.
Podniesiono nareszcie kurtynę i ukazała się grupa prześlicznych młodych kobiet, pomiędzy któremi panna Formoza błyszczała w pierwszym rzędzie w kostyumie zapewne niezbyt dyskretnym, ale pociągającym niezmiernie.
Baron de Montaigla wnuk krzyżowców, jak go nazywał hrabia, zaczął się kręcić w swoim krześle i półgłosem wyrażał zapał i uwielbienie w taki sposób, aby się domyślili sąsiedzi, iż to on jest szczęśliwym protektorem czarującej aktoreczki, której piętnaście kostyumów i taniec prawdziwie narodowy, miały wywołać wielki zapał wśród publiczności.
Piękny brunet, tytułowany jakieśmy słyszeli przez barona de Montaigle „kochanym hrabią,” bardzo małą zwracał uwagę na to co się działo na scenie.
Spoglądał nieustannie w stronę próżnej loży, o której wspominaliśmy przed chwilą.,
Baron znajdował go dziwnie obojętnym i oskarżał o zupełny brak gustu.
Naraz na kilka minut przed końcem drugiego obrazu, drzwi próżnej loży, otworzyły się nagle i ukazała się w niej młoda kobieta. zadziwiającej urody, owinięta w duży biały burnus w srebrne pasy i z ogromnym bukietem z róż w ręku.
Ukazanie się jej zrobiło ogólne wrażenie pomiędzy stałemi widzami pierwszych rzędów krzeseł.
Wszystkie głowy i wszystkie lornety skierowały się w tę stronę.
Wszystkie, powiadamy, oprócz jednej — należącej do barona de Montaigle:
Baron nie był panem siebie, rozpływał się z radości.
Formoza wypowiadała w tej chwili swój jedyny wiersz drugiego obrazu.
Młoda kobieta z loży położyła bukiet i lornetkę na poręczy i z przesadzoną niedbałością zrzuciła z ramion burnus.
— Zachwyt stał się ogólnym.
Wszyscy, nie wyłączając starych nawet jenerałów, zapytywali ze źdzwieniem, zkąd się wzięło to cudo, którego nie znali a którego olśniewająca piękność zachwyciła całą salę.
Nieznajoma dobiegała wieku, będącego zenitem w życiu kobiety, — okazywała oczom wszystkie bogactwa trzydziestego roku życia. Ciemne jej włosy w bujnych naturalnych splotach odkrywały czoło i skronie tak świeże, a tak gładkie, jak u dziewczęcia szesnastoletniego.
Pod hebanowemi brwiami wąziutkimi i prześlicznie narysowanemi, błyszczało spojrzenie rzucane z czarnych brylantowych i aksamitnych jednocześnie oczów, za dużych może do twarzy.
Nosek bardzo zgrabny, z temi ruchomemi nozdrzami, co rozszerzają się w czułości i w pasyi.
Usta trochę grube, mocno różowe, jak wilgotny koral, odbijały prześlicznie od matowej białości cery, podobnej do listków białej kamelii — a dopełniała całości bródka wyjątkowo zgrabnie wycięta.
Prawie to samo trzeba by nam powtórzyć o tym, którego poznaliśmy jako hrabiego, ale nie wiemy z nazwiska.
Twarz nieznajomego tak piękna, że najzawziętszy krytyk nic by nie znalazł jej do zarzucenia, z razu zajmowała wszystkich, ale po kilku chwilach przejmowała wszystkich zgrozą.
Rzeczywiście te prześliczne oczy miały wyraz uderzającej chytrości.
Rozszerzające się nozdrza, nadawały twarzy wyraz dziki, okrutny prawie.
Usta czy to w uśmiechu czy seryo — wyglądały i rozkosznie i strasznie zarazem.
Takie musiały być usta owego wolnego stworzenia, na pół kobiety, a na pół potwora, owej Syreny, o czarownym śpiewie a śmiertelnym pocałunku.
Nieznajoma, miała na sobie suknię z blado-różowej krepy, odsłaniającą ramiona i ręce jakby dłutem Fidiasza z alabastru wykute.
Na szyi naszyjnik z przepysznych pereł.
Zajęła miejsce, ujęła leżącą na poręczy lornetkę z jasnego szyldkretu, przyłożyła ją do oczu i zaczęła przeglądać loże.
Na mężczyzn nie zwracała prawie uwagi, ale za to kobiety lustrowała impertynencko.
Następnie spojrzała w krzesła, nie zdawało się wcale aby była zmieszaną zwróconemi na nią błyszczącemi spojrzeniami,
Po paru zaledwie sekundach spotkała wzrok młodego udekorowanego człowieka, sąsiada barona Grodefroy de Montaigle.
Znała go widocznie dobrze, bo uśmiechnęła się doń lekko.
Hrabia odpowiedział kiwnięciem głowy i całą uwagę zwrócił już teraz na scenę.
W lożę nie patrzył wcale.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.